• Nie Znaleziono Wyników

Z serii zamieszczanych już kilkakrotnie przez "Zapis" relacji osobistych o charakte­

rze dokumentu bądź to historycznego /"Rękopis więzienny" Mirosława Chojeckiego/ bądź to so­

cjologicznego /" O stanie oświaty raport inty­

mny" Anny Frey/ ozy też głównie psychologicz­

nego /"Wspomnienie o głodówce" Haliny

Mikołaj-• skiej/ publikujemy kolejną pozycję. Tym razem opowiada o sobie ukrywający się pod pseudoni­

mem student.

/Przyp. r e d ./

Już o naszej matce sąsiadki że zgrozą szeptały, że chyba jest całkiem pomylona, albo podlizuje się dyrekcjli, tylko po co - dzieci dają sobie jakoć r a d ę ... Matka w każdą środę przed południem, pozostawiając sprawy kuchenno- -obiadowe na głowie babci, przybiegała do stołówki szkolnej, kriłiła taniuch- ne bułki wodne po 30 groszy od sztuki, smarowała masłem ciepłą jeszcze ośród- kę, przekładała plasterkiem żółtego sera salami albo trzema tłustymi plaster­

kami zwyczajnej, ze skórką, bo jak się obrało, to kiełbasa wylatywała z ka­

napki. Komu te dziesiątki chrupkich bułeczek?

Dzieciom, dzieciom, wszystko dzieciom oczywiście. Nie wiem, jak tam by­

wało z dawniejszymi pokoleniami, ale to wojenne pokolenie naszych rodziców potrafiło się troszczyć o pociechy. Stołówka mieściła •s i ę w akustycznej pi­

wnicy, w solidnym fundamencie szkolnego budynku; zdaje s ię ,w ‘ latach pięć­

dziesiątych dyrekcja przystąpiła do energicznej budowy schronu przeciwatomo- wego, ponieważ szykowała się ogólnoświatowa Hiroszima luh Nagasaki. Poinfor­

mowano nas na apelu, że zachodni imperialiści nieuchronnie prowadzą do zagła' dy ludzkości, przygotowując dla spokojnych krajów socjalizmu bombę " A " . Po jej wybuchu tylko popiół zostanie i pogorzelisko. Na razie krwiożerczy kapi­

taliści zadowalają się utrzymywaniem zimnej wojny, co zmusza n a B do nauki w utrudnionych warunkach w związku z koniecznością przebudowy piwnic na schro­

ny, Rzeczywiście, montowano tam po którychś wakacjach przerażająco ciężkie drzwi z betonu, w metalowej ramie, zakręcane w dodatku jak właz do okrętu podwodnego. Zdaniem ojca, trudno było dotąd o równie solidne wieko do tro i' ny.

Sprawy wojny atomowej podejmowano ponadto na zajęciach z przysposobię-'' nia wojskowego, już w szkole średniej; jak się okazało, najskuteczniejszym sposobem na bombę "A " było porwanie prześcieradła z najbliższego łóżka, 'z szczelne owinięcie się od stóp do głów i w miarę prędkie przemieszczanie się w kierunku również najbliższego cmentarza. Wykładowca tak niebezpiecznego przedmiotu żądał od klasy bezbłędnego wyliczania efektów wybuchu jądrowego, do których należeć miał błysk oślepiający, fala uderzeniowa oraz niewidzial­

ne promienie gamma /n a jg ro źn iejsze/; w zależności od miejsca wybuchu - decy­

dowała odległość - śmierć była powodowana przez wszystkie czynniki albo tyl­

ko przez dwa lub jeden. Wykładowca "pe-wu", major Wojska Polskiego, jegomość nadzwyczaj energiczny, choć rezerwista, z rozczuleniem wspominał szlak bojo­

wy I Armii. Jego zdaniem, błyskawiczna wojna nuklearna - nieuchronnie nadcho' dząca - pozbawiona będzie wszelkiego romantyzmu; o ile wiem, z tych powodów profesor-major najwyżej cenił jednak okres ułański w hid^torii wojen, a z po­

wodów biograficznych - I I wojnę światową. "Wtedy człowiek coś znaczył".

Czy istnieje dźwięk brzmiący wolnością? Oczywiście, dla ucha uczniow­

skiego taki jest dzwonek szkolny. Gdy tylko ogłaszano długą przerwę, zbiega­

liśmy do stołówki na szklśnkę bledziuchnej herbaty, na połówkę świeżej bułe­

czki; miazga pieczywa, kiełbasy i kiszonego ogórka, pracowicie rozgniatana żuchwą, po raz pierwszy skojarzyła mi się z pojęciem "pracy społecznej". Bo to nie od nas wyszło i nie nam do głowy przyszło: człowiek jako istota społe' czna musi wprawdzie zarabiać na życie, ale oprócz tego winien jest cod

jed-;które go wychpwa.ło, dało .tau• chleb. i dach nad głową. Tak' .^^uw-pzyłnam to* wychowawca-, głosem nie.nąjszczęśliwszysu z‘>-ja- za kłopotani era chodziła w,, każdym ..razie.. o. przygotowanie*-gazetfel^pie *w- domu- -powiedziano m i ż e . tastka? prac-Uje społecznie' od' dawnó , bo pr.Z^de^&zystkiimfc.chowa- "dzieci dla kwitnąc<?go: socjalizmu, pierze", gotuje, ro-

^l’-Zak ^ p y p o p a . tym . - -w każdą-; środę , co powinienem był. przecież zauważyć - ''przygoto^j e -kąpapki w..-szkolne.j stułówpe.-O, matka'nie. bała się. pracy, uwija­

ła się z.e. w^zystklm^-więc' i ja już wtedy postanowiłem’ "udzielać‘ się społecz-

- * & e"t r .! , v r , ' . > *. -T ,

. Ba^ jakże, to arystokratycznie brzmiało!. Widocznie '.potrzebny był społe­

czeństwu mój trud nad arkuszem bristolu, z.!: , /j-językiem u'końiusźka nosa, mój trud w komponowaniu czerwonych.. barw,... koślawego liternictwa i zdjęć .wyciętych z dzienników. Sapałem i-tworzyłem, całe popołudnie ,> ćałjr.'wieczór,'

do.późnej, nocy, c^nazaju-trz *=.po-żałosnych o g lę d z in a c h fa c h o w a ręka ojca- -grafika, wykonywała od, nowa najozdobniejsaą gazetkę, • jaką. kiedykolwiek przy­

niesiono do k la s y *,I t a k .społeczeństwo zaakceptowało moją'owocną‘współpracę społeczną:, brałem ku ponurej rozpaczy ojoa - Clągle nowe zamówienia ze-'szkoły, byłem "księciem udzielnym!1, ponieważ -udzielałem. s ię ,< a j a k ż e , tatuś malował, wychowawca .z dyrektorem, zacierali dłonie ,i - jak należało się spodziewać - przy promocji do klasy następnej wręczono mi nie tylko zwykłąinagrodę książ­

kową za bardzo dobrę wyniki- w nauoe, .ale i .dyplom z wyrazami uznania ' za pra­

cę społeczną. Ten dyplom, wypisany tuszem od>„szablonu, z wyzywającymi złoce­

niami, z tłoczonym, orłem,-, kielnią. i wawrzynem-, Jcaligfrafowany w podpisach, ‘du­

mny w pieczęciach, potwierdzał wyspkie. walory społeczne wyróżnionego i świad­

czył - jak- to zaznaczył tłusty dyrektor,-potrząsająa moją dłonią - o dojrza­

łości i obywatelskim wyrobieniu. » •' ..

Tak zyskałem publiczną nobilitacją ;na budowniczego nowej rzeczywistoś- c i. Przydało, się to i później.-,, w szkole: średnie j . Działałem w samorządzie- ' ’ uczniowskim, wymyka-jąc się ku utrapieniu profesorów z nudnawych' lekcji} ma­

lowałem pod.okien? ojca .r zdążyłem ,się już-, wyzwolić 'na plastycznego ćzeladiii- a ”■ ^ ^

1

^

1,1

barwnych gazetek ściennych oraz .plansze ilustrujące na Wykresacn wzrostbudownictwa mieszkaniowego; mnożyła się w Owych latach

rzoda chlewna, rosło pogłowie bydła*, a ogólny dobrobyt'groził nieomal kry­

zysem przesytu. Żadną nowina gospodarcza nie umknęła'moim bystrym- wykresom, żaden chwalebny fakt z pierwszej, strony dziennika nie przeszedł bezkarnie

?bok ostrza nożyczek - niedaleko kącika czystości umieściliśmy stał% plan- azę pud.nagłówkiem "z kraju i ze świata", gdzie-przysżpilało s ię 'c i'k ilk a

^ni,frapujące wiadomości, podawane przez agencję PAP. . *..*

Na studiach zaczęto o mnie szeptać podejrzliwi-e: dlaczego on pracuje społecznie, co chce przez to zyskqó, n i e , on chyba musiał upaść-na głowę, Jak się poświęcać, tak się udzielać, jak jakiś trybun ludu.-A'ja Szedłem si- fą bezwłądu, zachęcony bezinteresowną tradycją rodzinną, porwany entuzjazmem ttla studentów, dla ZSP, bo .ja - .wstyd wyznać - jeszcze w szkole podstawowej

^hęinłem być studentem, jeździć autostopem i.ś p ie w a ć ."la t o , lato, zostań ' łu żej, lato, lato, dam ci różę", a także uprawiać-tajemniczy“ja z z .'N o i Przyszło tó wszystko, aż w nadmiarze.* aż.do oszołomienia i.,tfawrptu głowy.

Pracować społecznie można było w kilku ró-żnych komisjach. Ale gdzie,-v 8dzie się zakorzenić? Być w komisji organizacyjnej ZSP, ta jakoś- riijako4 “w

inarjsow.ej - nie. chciałem zostać księgowym-, w komisji propagandy ii informa-';

°ji - groziło to powrotem do gazetek ściennych, czego nfiałem już serdecznie

«osyć. Stałem Sobie przed drzwiami. Rady Wydziałowej, wybrzydzałem 1 przebie- ałem w tych komisjach, aż w kdńcu .zdecydowałem - .'z raicji wieloletnich' poświadczeń turystycznych - przystąpić do działania w komiBji sportu, turys-

yki i wypoczynku. Ostatecznie odrobina sportu nikomu nie zaszkodzi,- -zwłasz- 2a działaczowi, turystykę chciałem intensywnie, uprawiać, a jakże, co do w^- Poczynku - trudno mieć jakiekolwiek wahania. Już sobió wyobrażałem, jak: ńa~

2a komisja wędruje z plecakami, karnie, gęsiego, po szczytach Tatr i w zło- cistym słońcu stopami depcze chmury,

j - * Arjw f

Zaozęło się ud papierków. Od razu zrobiłem karierę i stanąłem na czele.

■Trzeba było napisać plan pracy na nadchodzący rok akademicki., Plan - nakre­

ślony z rozmachem - zdumiał działaczy turystycznych szczebla uczelnianego;

wyznaczyliśmy tenniny dyżurów, podzieliliśmy z kolegami turystami urzędnicze obowiązki. Dopiero pod. koniec roku z przykrością stwierdziłem, że nie przy­

deptałem najmniejszej trawki w Beskidach; tylko te dyżury co drugi dzień, zebrania w zadymionej salce, plany na przyszłość i sprawozdania coraz mniej optymistyczne; wciąż rzeka papierków, podpisy i potwierdzenia. Inni jeźd zi­

l i na rajdy* innych wysyłałem w góry,'innym przyznawałem "dofinansowanie ZSP do wycieczki" i pomagałem układać tyasy, Koledzy turyści - tak samo; nie doz­

nali żadnych prawie uciech górskich, bo kiedy, skoro nadszarpniętą naukę na­

leżano .łatać w okresie przerw wakacyjnych? Kląłem więc po cichu swoje rodzi- obowiązku, swój genetycznie przekazany ' prometeizm, swoją służebność wobec cudzego, bezczelnego egoizmu, Nie dziwiło mnie wcale, Że działacze tworzyli zarozumiałe k l ik i, że z wyższością patrzyli na ostroż­

nych pracusiów, którzy - trwożąc się o każdą minutkę osobistego czasu - za­

pewniali sobie drobne przyjemnośtki prywatnego życia,'Wszystko i zawsze so­

b ie , dla siebie, za siebie - studia i plany, kariera i pieniądze. A my, działacze, my - inaczej. My byliśmy lepsi o całe niebo, to jest - o całe na­

sze zaangażowanie społeczne-, A jak to się podobało Dziekanowi, ta nasza.pom­

pa organizacyjna, a jak temu patronował Rektor! Na słusznej drodze - ęzy ro­

dzi się wątpliwość?

Uważałem się -;:niby za ojca, za ojca wobec tej bezmyślnej gromady stu*

denckiej, tak obojętnej, wygodnej w swej większości i tak niefrasobliwej.

Ja ojciec, znałem już piołunowy smak władzy, znałem ruch mechanizmu, twar­

dość trybów; wiedziałem, jak się walczy o fot«l prezesa, jak trzeba się opierać wpływom sekretarzy, jak niszczy się opornych. Zdumiewała mnie namię­

tna walka moich kulegów działaczy, zdumiewały ich bagatelne triumfy. Walczy­

l i z przeciwnikami, ale walczyli też i między sobą.. Ach, co to była za wal­

ka, jakie niesłychane wybiegi i podstępyI nikomu w drogę nie wchodziłem, nie pihałem się za daleko, mój wrodzony prometeizm wypromieniowywał w całości na poziomie Rady Wydziałowej i ani myślałem o awansie do Rady Uczelnianej czy gdzieś Wyżej. Po ęo? Irzeba liczyć się ze swoją miarą i umiejętnościami 1

Poza tym okazywało się corpz oczywiściej, że nauka nie bardzo chce wejść w symbiozę z pracą społeczną, ciągle na coś brakuję czasu, ciągle coś nie tak, po łebkach, ten pośpiech miasta, pośpiech bezlitosny, z dnia na dzień, z godziny na godzinę, w ścisłym rozkładzie dnia, gdzie nie ma nawet jednego okienka na myślenie, a niedziele ta już wyłącznie polegały na czyta­

niu lub spacerach z dziewczyną, tak właśnie z dziewczyną, bo studia to był czas wielkiej miłości, czas wymarzonej dziewczyny. Splątało się za dużo tych spraw, walka na trzech frontach - nauka, praca społeczna i Dziewczyna - nie do udźwignięcia, jak długo może to trwać, wreszcie nagła zmiana, dramatycz­

na decyzja: ślub*

Zaczyna się prawdziwe życie. Koniec marzeń, kropka. Trzeba po prostu jakiegoś, niech będzie najgorsze, mieszkania. Z nadzieją do ZSP, z poparciem organizacji do Kwaterunku, a tu, po raz pierwszy rozłożenie rąk i nic. Więc znowu drogą uczelnianą, do Jego Magnificencji,, łaskawego zawsze dla działa­

czy - i tu nic, asystenci stoją w kolejce, docenci, czego student szuka?

Więc do Spółdzielni, do prezesa, z nabitą od faktów opinią z organizacji, z pieczęcią majestatyczną, z podpisami - i nic,.czekać pięć l a t , sześć, I te­

raz, gdy mija już pierwszy dziesiątek la t, w tym pięć lat "aspołecznych", a tu nic i n ic , gdy wystygł ten prometeizm, gdy każdy poszedł w swoją stronę, -to z żalem podglądam tych ostrożnych, wyliczonych, planujących, jak -to się mądrze urządzili, jak to dobrze im poszło, beż szarpaniny, bez komplikacji,

Wreszciet powiedziałem niebacznie pewnej komisji mieszkaniowej,. że cho­

wanie dwojga dzieci to też praca społeczna, bo mógłbym mieć tylko jedno albo - jak większość - w ogóle nic, a komisja na to wybucha śmiechem i woła o pa­

p ierki, pieczęcie, opinie, ilość godzin. Kto by tam l i c z y ł ! , . ,

1977 Józef Poduczonek

98

Hubert Krauze

RANO

Tramwaje nie biły na trwjgę.

Jeszcze mogę

skubać kępkę Słońca i nie myśleć u oknach ni drzwiach kuchennych.

Nie muszę jeszcze oddycłic tylko na ile zbroja pozw oli.

Jeszcze za mną nie stanęli murem;

przede mną - plutonem egzekucyjnym z palcami na spustach spojrzeń.

72

100

Andrzej Szczypiorski

DŁUGOPISEM NA MARGINESACH MARLOWE ZASYPIA SPOKOJNIE

Powieść kryminalna stała się - poza Polską - prawdziwym zwierciadłem obyczajów. Uwolniona raz na zawsze od serwitutów drobiazgowej analizy psycho­

logicznej - z pasją podejmuje trud ukazywania rzeczywistości w jej banalnym, najpowszechniejszym k s z ta łc ie . Niegdyś romantyczna i pełna tajemnic, dziś przedstawia świat zwyczajny, monotonny, z pozoru daleki od wszelkich zagadek.

Piętno szarości nie oszczędza tu także głównego bohatera wydarzeń. Sherlock Holmes był jak wiadomo gen ialn y , a jego odkrycia demaskowały prawdziwych de­

monów żbfodnii He^cńles P o ir o t ; pełen dziwactw i śmieśznośtek; odnajdywał się w świetle współczesnym jako postać anachroniczna, kaprysem Agaty Christie przeniesiona z epoki secesji w krainę komputerów i odrzutowcow. F ilip Marlowe, prywatny detektyw Raymonda Chandlera *• jest naszym współczesnym. Zmęczony, pełen goryczy mężczyzna po czte rd zie stc e, który nie ma już żadnych złudzeń i ciężko haru je, by zarobić na swoje poranne tosty z bekonem, swego drinka i benzynę do swego zużytego samochodu. Równie dobrze mógłby byc agentem u bez­

pieczeniowym, komiwojażerem albo działaczem związku zawodowego. Człowiek ten nie wyróżnia się spośród otoczenia. Jest tak samo znużony, rozczarowany, bru­

talny i wewnętrznie rozbity jak cała współczesna Ameryka. I tok samo sprag­

niony id e a łu . Zdumiewająca jest u Chandlera prawda zachowań, języka, związ­

ków pomiędzy ludźmi. Zdumiewająca jest prawda o ich banalności, tęsknotach, a także o ich d z ik o ś c i, która tkwi gdzieś niezbyt głęboko pod powłoką cywi­

liza c y jn e j ogłady. .

Marlowe Chandlera to osobliwy bohater l it e r a c k i. Jest lepszy i bardziej ludzki niż jego czyny i jego wj^obrażenią o samym sobie. W tym sensie - może nawet wbrew zamysłowi pisarza - staje się Marlowe symbolem Ameryki. Marlowe nikomu nie ufa i do nikogo nie żywi sympatii, wyjąwszy może dwie lub trzy ła ­ dne kobiety. Na dobrą sprawę nic sposob mu się d z iw ie . Życie tego człowieka jest diabelnie skomplikowane, przy czym sam właściwie nieustannie ładuje się w k o n flik ty . Często b ije mocno i bez l i t o ś c i , jeszcze częściej jego biją mo­

cno i bez l i t o ś c i . Świat, który otacza M arlow e'a, jest brutalny i bezwzględ- ny • A jednak jest to człowiek, w którym wciąż jeszcze t l i się n a d zie ja . Przemierza on autostrady i ścieżki le ś n e , zagląda do knajp, wytwornych hote­

l i , ustronnych domków campingowych i spelunek - w poszukiwaniu drugiego czło­

wieka. Nawet wobec łotrów odczuwa jakieś trudne do nazwania pragnienie b l i ż ­ szej zażyło ści, wciąż ufny wbrew pozorom rozczarowań, niepoprawny idealista amerykański.

Książki Chandlera w ydzielają zrazu woń alkoholu, potu i pustynnego kurzu.

Czasem pojawia się na horyzoncie ocean, a nad nim czyste k a lifo r n ijs k ie n ie ­ bo, zarysy architektury, obramowanej ciemną kreską sekwoi i eukaliptusów. Czy­

stość i piękno tego rysunku nie mieszczą się w ramach banalnej beletrystyki kryminalnej, Ale w jej ramach nie mieści się także ta cała ogromna wiedza o współczesnej Ameryce. Chyba żaden pisarz zza oceanu nie dorównuje w tej mie?-3

rze Chandlerowi. _ , ,

Jest w gruncie rzeczy bez zn aczenia, że Marlowe obraca się wśród gang- rów, że spotykamy go zwykle ze szklanką whisky w dłoni w nocnym lokalu, albo z papierowym kubkiem wody podczas przesłuchania na posterunku p o lic ji stano­

w e j. Bo ani Marlowe ani Chandler nie przywiązują większej wagi do tych szcze­

gółów. Równie dobrze mogłoby się tam obyć bez zbrodni.

Bo oto w tym osobliwym bukiecie zapachów whisky, znużenia, prochu, smo­

gu k alifo rn ijsk ie g o ‘ m egalopolis, m a zn a n illi, kobiecej skory i wod Pacyfiku, odnajdujemy jeszcze jeden zapach, przejmujący, ostry, gorzki i oszałamiający. Jest to zapach ludzkiej wolności.

Marlowe jest samotny podwójną samotnością. A raczej jest samotny i osa­

motniony. Z wyboru i z konieczności. To osamotnienie, przeciw któremu Chand­

le r pisał swoje k s ią ż k i, jest rezultatem krańcowego indywidualizmu Ameryki.

W zgiełku milionów, na zaludnionych jak mrowisko wzgórzach południowej Kali- jConrfr Marlowe jest-teden przeciw wszystkim. Ale każdy z tych milionów lest

również jeden przeciw wszystkim. U Chandlera Amerykanie nie tylko nie sa na- rodem, nie są nawet społeczeństwem. Każdy żyje tu oddzielnie ze swoją gory­

czą, tęsknotami i złudzeniami. Może właśnie dlatego Marlowe tak często sły­

szy w ciemności nocy krzyk rozpaczy - i przechodzi o b o ję tn ie... Lecz iedno- zesnie jest on samotny z wyboru, ze swoją własną wizją sprawiedliwości i człowieczeństwa. Znużonym krokiem przemierza ulice Los Angeles, niosąc w

kategoryczny imperatyw, własne prawo moralne, które uwa I i / L * ? V ludz* l e^ N ik t> absolutnie nikt nie jest w stanie narz™

t i L < d f wlata* Co więcej i to właśnie jest najwspanialsze

-® ma ochoty tego1 czynic. Prawo do nienaruszalności własnego "la " sza- nowane jest powszechnie. Ci faceci z domów gry, handlarze narkotyków, sprze-

ajne dziwki, chciwi milionerzy, zdeprawowani policjanci - mogą Marlowe'a V ok®*eozy<S» może ™ wet zamordować,'ale nikt nie będzie nastawał na je wiPk«r?^ OS° % ? n^ ^ ! mieli Się narus2yć duchowej integralności tego czło wieka. Straszliwa, miażdżąca tolerancyjnośó dla jego wyobrażeń o świecie mo-sam ! ! r i ! ! aT ' V Chandlef jwi “ ^rderczą obojętnością. Tak ją odczuwa niekiedy

? 6! PrZ ’ W gruncie rzeczy, jest z tego rad, Kiedy wraca ą do swego skromnego mieszkania, gdzie zazwyczaj przed snem wypiła lesz­

cze dwie whisky wsłuchany z dziwną, bolesną tęsknotą w daleki

Angeles za oknami - czuje się szczęśliwy, że znów, po długim dniu, pozostał k a ł L S ! T ^ bf zmlałe od razow, na przegubach rąk utrwaliły się ślady wtarzalnośr^Mflr^w^ ° U na^ a ?ni<^ s z e “ zostałj ocalone. Jedyność i niepo-

So l, a S a SWi 0ta ł ! • * >

sprawiedliwo-^ dy Wrasprawiedliwo-^ a dv>mu’ czyha^ na nieS ° wrogowie. W ciemnym pokoju.

Dak dzikie zwierzę, Marlowe wietrzy zapach drugiego człowieka. Zanim dotknie 1 J “ > zabłyśnie lapma - spadSia suchy, b ^ l e a S T c i a s f

■ s p a r z e n i e , śmiech, w estchnienie, g ł o s , zapach włosów ' + flzyczna strona świata, o którą Marlowe ociera się nieustannie stale ieco wolnolć ^ raz bardziG3 zo c zo n y , obolały. Ale nienaruszona pozo-

je jego wolność. Oto dlaczego po każdej przygodzie Marlowe spokojnie zasy-101

Andrzej Szczypiorski

WOŁANIE NA PUSZCZY KONTRASTY, RÓŻNICE, PRZECIWIEŃSTWA

Przeczytałem we francuskim dzienniku "Le F ig a r o ", że Polacy rządzą świa­

tem. Warszawski korespondent tego pisma wymienił w tytule cztery osoby: Pa­

p ie ża , B rzezińskiego , Muslciego i Poniatowskiego. H m ...

Niewątpliwie cztery wymienione Postacie są w’ świecie sławne lub znane, lecz j e ś l i "r z ą d z ą ", to nie jako Polacy. Bo Polak jalco Polak mógłby rządzić w P o lsce, natomiast w św iecie, zwłaszcza Zachodnim, j e ś l i r zą d zi, to jako uczestnik czy "użytkownik" owego świata, niejako pomimo tego, że jest Pola­

kiem, niezależnie od tego, kim się c zu je . Zresztą na pewno ani p . Poniatows­

k i , ani p . Musicie Polakami się nie czują , choć bez wątpienia jakieś sentymen­

ty dla ziemi swych przodków /choć nawet ziemie te kilkakroć zmieniały charak­

ter ludności 1 państwową firm ę/ odczuwają. Być Polakiem to znaczy przynale­

żeć do d z is ie js z e j kultury p ilskiego zbiorowiska - d z i s i e j s z e j , wraz, oczy­

wiście , z jej dziejowym zapleczem. Stan organicznego przynależenia do jak ie jś żywej kultury j e s t , moim zdaniem, decydujący przy określaniu narodowości. W tym semsie na pewno jak najbardziej Polakiem jest Papież i na pewno długo nim pozostanie - wiąże się to ze sprawą n ajśc iśle jsze go związku Kościoła i kato­

licyzmu z kulturą polską, tak współczesną jak i historyczną na przestrzeni t y s ią c le c ia .

Ale "F igaro" ma r a c ję , że niejeden człowiek polskiego pochodzenia robi karierę w św iecie, a raczej w świecie Zachodnim, bo jako "ś w ia t " częstokroć rozumie się tu domyślnie Zachód. Napisałem nawet kiedyś, smutnawo sobie pod- kpiwając /m elancholijne kpiny z samych s i b i e , to jedna z polskich specjalno­

ś c i , choć i megalomanii też nam nie b r a k /, że Polska jest jak Ir la n d ia : kto stąd w yjedzie, robi światową karierę, a kto zostanie, ten robi karierę party­

kularną, c zy li łagodnie mówiąc, ś r e d n i ą ... Taki los wypadł nam tu nad W isłą,

kularną, c zy li łagodnie mówiąc, ś r e d n i ą ... Taki los wypadł nam tu nad W isłą,

Powiązane dokumenty