• Nie Znaleziono Wyników

UŁAMEK ZE STAREJ GAWĘDY,

W dokumencie Pisma Augusta Wilkońskiego. T. 4 (Stron 67-92)

„ Trafił fr a n t na fra n ta I w yrżn ął mu kuranta

(Z dawnej tragedyi).

Nie p łacz, M arysiu! a toćże on z żoną i z m a­ luczką druchną twoją dobił się żyw i cały w spo­ kojne, a ja k donoszą w książce, uchronię i pono mu do śm ierci b iedy nie będzie.

— W ięc z pewnością wuj nasz królewskie dziecię w żłobie znalazł?*)

— Moja córko! i D zieciątko Jezus w żłobie złożonem było. K to wie może też i królewnie za to niemowlęce tułactw o Bóg świetną przyszłość przeznaczył i po długiem życiu do chw ały ją swo­ jej zawezwie.

J) Je st to mowa o M aryi, córce Stanisław a Leszczyń­ skiego, później żonie Ludw ika XV, k róla fr., k tó rą w ucie­ czce z przyczyny nagłego napadu jazdy nieprzyjacielskiej wpośród trw ogi i pośpiechu z żłobu, gdzie m aleńka jeszcze podówczas w poduszce złożoną była wziąść zapomniano. Dopiero po ujechaniu pół mili spostrzega królow a, że jej

— 60 —

— O jcze, pow iedzcie, azali to p ra w d a, że król b y ł ta k m iłego oblicza, iż p atrz ąc się na niego, ledwie że serce nie w yskoczyło...

— Już tego i poganin nie zaprzeczy, rybeńko, że nasz Leszczyński ślicznością osoby swojej jaśniał pom iędzy panam i ja k księżyc na nowiu w pośród gwiazd pom niejszych; — a pod czaszką m ądrość a w piersi m iał poczciwość. — Bóg daj! ab y ten Sas chocia w części b y ł mu podobien.

I rzewnie sta ry szlachcic płak ać począł a m a ­ tk a do córki rz ek ła: «Także aspanna niem a co lepszego robić jeno rodzica smucić wspomnieniem naszego pana».

— Jejm ość nie strofuj mi dziecka; M arychna wie dobrze, że ojcu najm ilej, kiedy o królu jeg o ­ mości mówić m oże; a czyliż to nie król L eszczyń­ ski, k tó ry nam przyw rócił rodzinne sioło,— wszakżeż w szystko, co posiadam y, jem u winni jesteśm y, — ba! naw et i ten sygnet jego je st darem .

Sędziwy Borzęcki ucałował na palcu swoim najm ilsze je d y n e dziecię pozostało w stajni. Płacz i roz­ pacz królowej granic nie znały; Kazim ierz B orzęcki, je­ den z obywateli województwa poznańskiego, k tóren do orszaku straży należał, zaw raca konia, w biega do n ap e ł­ nionej dragonam i nieprzyjacielskim i sta jn i, poryw a śpiącą M arynię i szczęśliwie z nią do m atki powraca. P onia­ towskiemu czyn ten wielu przypisuje; z papierów przecież p rababki mojej przekonałem się, że rzeczywiście Borzęcki był tym szlachetnym i odważnym zbawcą dziecięcia.

rzadkiej piękności krwawnik suto, w czyste złoto o b jęty i, otarłszy zroszone pow ieki, w następujące odezwał się słow a:

— K iedyśm y naonczas z wojewoda poznańskim do W arszaw y je c h a li, dwór cały poszedł przodem , iżby na nas w P yzdrach noclegiem czekać; mnie jeno pan wojew oda w swojej kolasie zatrzym ał, mieliśmy bowiem niespodzianie odwiedzić po- dro­ dze b ra ta m atki twojej pana Boleszę, którego pan wojewoda serdecznie miłow ał; — Aliści w Środzie zawiadom ił nas pan K rz y ck i, że Bolesza dniem pierwej do stolicy się u d a ł, — zaczem upraszał, ab y śm y u niego obiadek szlachecki spożyli. A le że u pana K rzyckiego nie po szlachecku ino po pańsku b yło, więc zmierzch już z a p a d ł, g d y pan w ojew oda, w yprosiwszy się od ostatniego kielicha, w dalszą się puścił podróż.

Z m ocnego drzym ania zbudził nas hajduk P io­ trowski nie bardzo m iłem doniesieniem , żeśm y z a ­ błądzili. P an w ojew oda, któren miał wiele prze­ nikliwości, obejrzał się po lesie, m iarkow ał się po gw iazdach i kazał jechać drożyną na p ra w o , m ó­ wiąc: L eszczyńscy na lewo nigdy nie jeżdżą. — I Bóg m yśl dobrą p rzyjął ła sk a w ie , bośm y za chwilę karczm ę nad polem ujrzeli, pełno jasności w oknach m ającą. W ybiegł do nas żydek z ru d ą b ro d ą , w czarnym łapserdaku i nizko się kłaniając, zapraszał na nocleg.

— D aleko ztąd do Pyzdr?

— 62 —

dobrem i końmi za 4 godziny dojedzie, ale najgo­ rzej , że je s t m ylne jechanie.

— H a! cóż począć, trudno po nocy biesów gonić! nocujm y panie bracie — rzekł wojewoda, a jam na to chętnie p rz y s ta ł, bo mnie za k a ty sen morzył.

W izbie karczem nej b y ł jakiś wojskowy graf saski, — na piernatach spał już na dobre Niemiec, ale jego k alw a k ata, sk ład ająca się po większej części z szlachty Mazurów, osiadła do koła piec i komin a popijając m iodek niezgorszego zapachu, z cicha gwarzyli. — Proszę waszmość panów braci, zrobić nieco m iejsca dla pana wojewody poznań­ skiego — do najbliższych moje mowę o b ró c iłe m ;—- lecz owe cap y nietylko że się z m iejsca nie ru­ sz y ły , ale jeden z nich rubasznym głosem odpo­ w iedział: «Pan poznański usiedział się w podróży, a że i m łody !), może się też trochę i po izbie przechodzić», — i całą chm arą rozśmiali się na głos, aż się niemiecki graf obudził. Spojrzałem się na kord i b y łb y m ich, m ospanie, niebawem mores nauczył, ale pom iarkow ał wojew oda moje chcenie bo schwyciwszy mnie za rę k ę, szepnął mi na ucho:

’) Leszczyński w młodym bardzo wieku został woje­ wodą, o co się szpakow ata szlachta mocno sierdziła, m a­ wiając „A toćże jem u do szkół jeszcze chodzić“. Stanisław Leszczyński urodził się we Lwowie 20 października 1677 r. W skutek zgorzałych na nim sukien um arł r. 1766 21 lu­ tego, m ając lat 89.

«Daj waszmość p o kój; nie p rzy stałoby dla mnie, abym po karczm ach wojował». K orciło mnie s tr a ­ szliwie, że się te drwale rozsiadły przed ogniem, a zdało b y się panu wojewodzie o g rz ać, bo go w iatr m roźny po nosie i po uszach srodze otrzep ał; co do m nie, tw ardszego lica, anim p am iętał, że G um precht w Poznaniu ‘20 stopni mrozu oznajm ił.— Przecież ja was tu zażyję, — pom yślałem so b ie,— niepróżno Jezuici zwali mnie figlarzem ; zagadałem więc do arendarza — Masz żydku jaja?

— M am , jaśnie panie. — A będzie ich kupa? — Będzie 2 m ędle.

— Owóż te d y wbijesz je na słoninę i zanie­ siesz dla naszych koni.

— D la koni?

— A przecież nie dla psów, bo psiarni za sobą nie prowadzim y.

— Bez urazy jw. p a n a , to pańskie konie ja j­ kami się popasają?

— C zyś, żydzie, nie słyszał, że perskim ogie­ rom należy przed owsem dać św ieżych ja j, na słoninę wbitych?

— Przyznam się jw. p anu, że jak żyw ię, o tern nie słyszałem ; ale ja nie m am słoniny.

— A to weź gęsiej tłustości. — M azury w y­ walili na wierzch oczy, ja k b y mnie niemi pożreć chcieli: skoczyło m osanie, kilku do stajn i, za nimi d rudzy i w mgnieniu oka żaden się w izbie nie został.

— 64 —

w ody, zrobiłem mu w ygodne i przyzw oite siedze­ nie p rz y p ie c u , sam przy kominie doglądałem ży ­ dów ki, iżby porządnie jaja usm ażyła, co też nie wiele czasu zabrało.

— O jcze! a m asztalerze nie powiedzieli Ma­ zurom , że konie pana wojew ody jaj nie jedzą?

— Nie powiedzieli, bom pierwej Piotrowskiego pouczył, co czynić m ają, ja k się do stajni M a­ zury zbiegną. A le tym czasem te d y mówiąc d a ­ lej — wyniosła żydów ka do stajni na cynow ym półm isku owe smażone jaja. M azury otoczyli żłób, żydow ięta pow łaziły na drabiny, ab y się lepiej przyglądać m ogły, arendarz dwie latarnie zapalił i już zm ęczone konie mieli jajam i częstow ać, gdy się którem uś z nich przypom niało, ab y na to wi­ dowisko i saskiego grafa zawezwać.

Zawiadom iony o tern Niemiec nie chciał wie­ rz y ć , iżby konie smażone jaja jeść m iały; ale gdy mu się starszy Mazur na m atkę częstochowską zaklął, że istotnie konie wojew ody ja ja jeść będą, podniósł się i p an graf z leżenia, włożył na się w atow any to łu b ek , na nogi w ycięte u p ięty trze­ wiczki, głowę otulił białym baw ełnianym w ore­ czkiem , na którego śpiczastym końcu maleńki ste r­ czał ku tasik , — u Niemców m osanie nazyw ają, takie nagłowie Szlafm yc ^ — i ta k w ystrojony po­ szedł takoż na widowisko.

0 Nasi naddziadowie nie znali ani szlafroków, ani pan­ tofli, ani szlafm yc, dlatego to dziadek mojej m atki ta k obszernie szlafmycę opisywał.

Pan wojewoda śmiał się do woli lecz zarazem straszył mnie, że skoro M azury do izby pow rócą, zły koniec będzie. G dy się wojew ody o radę p y ­ tam , ja k ą b y obronę na zarzuty zwiedzionych M a­ zurów staw ić, ukazał się Piotrowski z płaczem , że konie zapew ne z przepędzenia zachorow ały, bo jaj jeść nie chcą. Powrócili i widzowie, u ty sk u jąc nad słabością koni a bardziej n ad tóm , że oglą­ dania niesłyszanej osobliwości pozbawieni zostali. I dopiero gdym ja one jajecznicę zmiótł z półm i­ sk a , w ąsy o tarł i roześm iał s ię , pan graf w y rz e k ł: «Filuta szlachcic poznański!» Panie bracie! że m y głupcy, to m y głupcy! — ozwał się starszy Mazur, — począł mi się z p odełba przypatryw ać i już się zbie­ rał do groźnej odezwy, g d y pan wojewoda na arendarza zawołał «Zydku! dać tu 6 garncy miodu dla panów braci s z la c h ty !» — zdejm ując zaś z ser­ decznego palca ten oto sygnet, p o w ied ział:— «A to, waszmość p a n , żeś udatnym fortelem honor m ło­ dego wojew ody u trzy m a ł, na pam iątkę życzliwym dla mnie afektem p rzy jąć zechcesz».

D ano sm acznego m io d u , wypili wszyscy w b ra ­ terskim kole za zdrowie p an a poznańskiego w oje­ w ody i w świętej zgodzie udaliśm y się na sp o ­ czynek.

GODZIN A ZIMY.

— T o więc kadrylem nazyw ają? — K adrylem .

— I czy naumyślnie ta k piękne dobrali istoty ? — N aum yślnie.

— Cóż w yobraża ta pani w czarnym aksam i­ cie z diam entow ym księżycem ?

— Noc.

— Z kimże noc rozmawia? — Z południem .

— A ch prześliczne je st południe!... ta różno- farbność drogich kamieni, w złotą uwięziona tk an ­ k ę , cudny czyni odblask, zachw ycający spraw ia widok i wdzięczną stanowi zgodność.

— A le do kogóż należą o t! tam te drobne nóżki w staro ży tn y ch R zym ian obuwiu?

— D o jesieni.

— A te błyszczące oczy czyjąż własnością? — W iosny.

— A obok? — K tó re obok?

—: T o w szkarłatnem przeźroczystym ubraniu z łabędziem i przy b ark ach skrzydłam i?

— W schód słońca.

— D a ru j, że cię m oją niewiadomością utru ­ dzam ; co znaczy ten rój m otylków , k tó ry zdaje

się b y ć honorową służbą, dla wschodu słońca prze­ znaczoną ?

— Dwojako m ogę ci w ytłum aczyć, — po pierw­ sze są to godziny, — pow tóre są to n ajszla ch et­ niejszych rodzin dziewicze córy, dzisiaj dobrowolny orszak dla księżniczki W an d y w dniu jej urodzin.

— Jeszcze jedno p y ta n ie ; — w króciuchnym białym atłasie z srebrzystym puszkiem w około, z takim że kołpaczkiem , perłam i ozdobnym , jasno­ w łose, płom iennego spojrzenia, polotne, najwdzię­ czniejszej skromności, urocze dziewczątko...

— Mówisz z zapałem , — na pochw ałę zimy mniej ognia potrzeba.

— Zima!... zamienię ją w wiosnę mojego życia. I po ty c h w yrazach dwudziesto-letni Ildefonsik pobiegł do zim y i począł szczebiotać, a ona po­ częła gruchać i skrasili się uśmiechem i spojrzeli mile po sobie, w ziemię oczy rzucili i znów po so­ bie spojrzeli i spletli rączki i puścili się w ogrom ­ ne koło zam ętnego walca.

Podczas wspaniałej u cz ty , gdy księżniczka, w schód słońca, czarownemi otoczona godzinami, w tow arzystw ie dostojnego ojca z kolei do każdej zbliżyła się dam y, iżby za wniesiony na jej zdro­ wie to ast dotknięciem kieliszka dziękować, — Ilde- fonsik spostrzegłszy pom iędzy godzinami i zimę, z dziwną naiwnością przyłączył się do orszaku.

Tegoż wieczora Ildefonsik przez swoich p rz y ­ jaciół godziną zimy nazwanym został.

Ildefonsik był ra d z tej nazwy.

— 68 —

Św ietny b al u księstw a Radziwiłłów skończył się n ad ranem . Ildefonsik w powrocie do domu ściskał mię przez całą drogę, w ołając: — «Jestem godziną zimy, jestem godziną zimy!»

W kilka dni później Ildefonsik, pełen radości i rozkwilającego uniesienia opow iadał m i, że b y ł u rodziców zimy, — że lubo go rodzice nie nazbyt mile przyjęli, przecież panna (zima) swoje godzinę życzliwem udarow ała oczkiem ; — że je s t pew nym zwycięztwa... i t. d. W końcu na wszystkie Bogi mnie zaklął i prosił, abym mu list do zim y napi­ sał. N apróżno przedstaw iłem niewłaściwość takiego postępow ania i zbytniego pośpiechu, wszelkie w tej mierze orzeczenia b y ły bezskuteczne, bo Ildefon- sik wiecznym m ałżeństw a węzłem z zimą połączyć się nie tylko zapragnął, ale jako niecofniony za­ m iar stanowczo oznaczył. .

— T rudna r a d a ,— na upór nie masz lekarstw a; a więc żeń się Ildefonsiku, pom im o, żeś jeszcze z dzieciństw a nie w yrósł; — żeń się z zim ą, lecz p am iętaj, żebyś zawcześnie nie stopniał. — Prze­ znaczeniem naszem je st ród człeczy propagow ać i krzew ić; — jed n ak ż e, ab y to było najpospie- szniejszym życia celem, nie zdaje mi się. — I j a ­ kiż to list mieć żądasz?

— Prosiłbym cię o ogniste w yrażenie mojej m iłości; w ystaw , że bez zim y żyć nie mogę, że...

— Już wiem — podaj mi sy g aro , — spróbu­ je. — M ając w ów dzień wiele do czynienia, po- spiesznem i posuwistem piórem raczej z p u sto ty

a bynajm niej nie w myśli, iżby pismo to na uży­ tek służyło, palnąłem dosłownie, co następuje:

P a n i!

Śnieżnym połyskiem T w y ch wdzięków na bu­ rzę afrykańskich uczuć rzucony, — szatą pielgrzy­ m a miłości odziany, staw am przed T o b ą , ubó­ stwiona czarodziejko! po wyrocznią najsłodszego na ziemi obłędu, co zawiódłszy me serce w krainę anielskiego m arzenia, zwodniczą nadzieją łudzi, ni­ weczy, kojarzy i w nicość najwznioślejsze bezdro ­ że srogich duszy udręczeń zamienia. Pani! ja ufam potędze Tw ojego se rc a , sam obójczą dłonią z m ę­ skiej piersi własne jestestw o w ydzieram i krwią zbryzgane rzucam na stopnie ołtarza miłości. I d o ! droga Ido! na niepewności i rozpaczy c y trz e , na czarownym arkadyjskich pasterzy flecie, wylewam pieśń mojej boleści, nadziei i żarliwej trwogi. — Precz czarne głowożmijnych obrazów złudzenie! precz m ary piekielne! precz znamię wiarołomnej czułości! — kw iatem niezapomnienia um ajona zi­ mo! jam twój do śmierci.

Ildefons; Godzina zimij.

Kreśliłem w Poznaniu o 12 z północy.

Szczęśliwszy n ad wszelkie w yrażenie kochanek znalazł list ca ły od A aż do Z nadzwyczaj pię­ k n y m , unosił się nad m oją zdolnością, nie m ógł pojąć w jaki sposób ta k trafnie, ta k silnie jego

— 70 —

nam iętną odgadłem duszę; — na tw arzy zajaśniała radość, w oku łza b ły sła i z drżeniem ust n aj­ szczerzej wym ówił: «Auguście! j a ci tego do gro ­ bowej nie zapom nę deski!»

— Mniejsza o to — odrzekłem — ale czy istotnie odeślesz?

— D zisiaj, zaraz, n aty ch m iast; — nie wiem tylko na jakim papierze odpisać?

— T rud ny w y b ó r, — to je st sęk właśnie!... kolor biały oznacza niewinność, — różow y miłość, — niebieski stałość, — żó łty zazdrość; — nie źle-by było, gd y b y ś m ógł te wszystkie kolory połączyć, bo kochanek i niewinnym i miłośnym i stałym i zazdrosnym b y ć winien.

' — P raw da!

— Umiesz malować? — Umiem.

— Odmaluj więc szlaczek z rzeczonych kolo­ rów w kształcie okalającej girlandy, — można zaś tę girlandę wielkiem sercem zakończyć a w środ­ ku serca umieścisz: «Ildefons, Godzina zimy» — i będzie ładnie i stosownie.

Uścisk serdeczny b y ł niemą ale najwymowniej­ szą, najżywszą wdzięczności odpowiedzią.

Poczem zam iast czarnego kapelusza, w którym b y ł przyszedł, pochw ycił mój biały, — aż po nos nak ry ł nim m aleńką główkę i pędem strza ły w y­ leciał. — K iedyż go znowu zobaczę?

N a popasie w B iałobrzegach po nad Pilicą, strąciw szy znakom itą cząstkę w ybornie sporządzo­ nej huzarskiej pieczeni, gd y moje bronowłoki j e ­ szcze w szystkich ziarn wydzielonego im owsa nie policzyły, udałem się na m iasto, — i o p a rty o po­ ręcz m ostu, p atrzyłem na p rą d rzeki, na blizkie tło ciemnego lasu, na zielone pobrzeża, — i wspom ­ nienia lat szczęśliwych razem ze łzą w oku prze­ biegły. K rągłych roczków już czw arty krzyżyk niezw rotnym polotem ubieżał, — a każda chwila przeszłości niemal od kolebki wiernie na pam ięć d ąż y ła : — i pełzanie na czw orakach, i igraszki maleńkiego chłopczyka, i swawole stu denta, i wiel­ ka wiedza upragnionej em ancypacyi m łodzieńca, różnofarbnym kobiercem rozpostarły się przed du­ szą. W śród tysiąca obrazów stan ął i obraz Ilde­ fonsa. — «Cóż się też dzieje z Godziną zimy?...» jeszcze tej myśli następne nie usunęło wspomnie­ nie, kiedy na m ost o d k ry ta w jechała b ry k a. Dwa chude konie pilno poganiał woźnica — naszyw ana kirezyja świadczyła, że podróżni w krakow skie w racają; — pom iędzy deszczułkami, k tó re wysoko wysłane siedzenie w równowadze utrzym yw ały, drzym ał panicz jasnego włosa. — Jaw czy sen?... «Godzina zimy!» krzyknąłem . — Ildefonsik ocknął się i wielkiemi na mnie wejrzał oczym a i nie cze­ kając, ażeby Jasio bieguny za trzy m ał, zeskoczył z bryki i objął mnie swojemi ram iony i w ołał: Godzina zim y! Godzina zimy!»

Ko-— 72 —

ziubskiego dwa łóżka sta ły do siebie przysunione, na jed n y m leżał z lulką w ustach m ężczyzna czar­ nego zarostu, krótkiej m iary, dobrej k a rm y ; dzio­ b a ty , ze spojrzeniem przyj aznem ; — na drugiem łóżku siedział kołdrą osłoniony Ildefonsik i o dzie­ siątej z wieczora tak prawić począł:

— Nie w iem , czy skutkiem teg o , że w szko­ łach uczyć się nie chciałem , lubli też z p rzyczyny słabego w głowiźnie organizm u, d o sy ć, że ja k ci wiadomo, rozum mój długo zostaw ał w m ałoletno- ści. — Nie ta k sądziła najdroższa m atka m oja; — nie ta k pochlebiający mi opiekun, k tó ry , Panie świeć n ad duszą je g o , prędkiego pokwitowania z nienajosobliwszej rzetelności gorąco prag nął, — bo gdym w trzeciej klasie dwa lata przedukwiał, m am a w yrzekła, że w ystarczy ty c h nauk na o b y ­ w atela, — a opiekun nadto radził, bym się wcze­ śnie ożenił.

— Zapew ne, ab y na twoim pogrzebie pow ie­ dzieć m ożna: «Urodził się, ożenili go i um arł».

— B yć może, że jem u szło o takow ą d la mnie sławę. — A więc za ich wspólną zgodą, licząc lat 20 niespełna, usamowolniony zostałem . O ddano mi dwie wioski bez długu, obwieziono mnie w są­ siedztwie na sześć mil w około i kazano się rzą­ dzić grzecznie i w d o brym tonie. W ten sposób na świat puszczony, nic pilniejszego nie widziałem przed so b ą , ja k czworokonnym powozem jechać do P oznan ia, naśm iewać się z moich niegdyś współuczniów, co się jeszcze nad łaciną i n ad

dnemi m atem atyki twierdzeniam i, wnioskam i, za* gadnieniami m ęczyli, —- śmiało zajrzeć w oczy ganiących mnie niedawno nauczycieli, — zrobić prze­ gląd m łodych panien, pokazać się szum nie, ostro, chw acko, — to b yło głosem mej dziecinnej duszy. I udało się niezgorzej: — gimnazyaści z książkam i pod pachą zazdrościli, — starsi raczyli się odkło- nić, — dziew częta przyznały mi dostojność miłego kaw alera. — W owym to czasie byłem z ciocią m oją1, hrabiną, na świetnym balu u księstw a R a ­ dziwiłłów, — poznałem zimę. — T y ś na żart list n apisał, jam go jako m niem any arcy-utw ór na dopraw dy odesłał i — byłem szczęśliwy.

— Cóż zima odpowiedziała?

— Posłuchaj, opowiem : — podług twej ra d y zrobiłem girlandę z niewinności, m iłości, stałości i zazdrości, — list odpisałem co do słow a, serce odm alowałem w kolorze w iśniow o-cynam onow ym , na którego szczycie z własnego konceptu ponsowy płom ień um ieściłem , — krwią zaś z serdecznego palca podpisałem :

„Ildefons, godzina zim y .11

— W ybornie!

— T a k mi się też zdaw ało; — rozum iałem , że ty m listem m ógłbym nie tylko serce zimy zniewolić, ale i cały ró d niewieści zakochanym we mnie uczynić. — S łużący pułkownika wzbraniał się nieco, lecz gdym mu kilka dukatów w garść wcisnął, — obwieś spojrzał się na złoto i

przy-— 74 przy-—

rz ek ł, że o szarej godzinie pannie Idzie i papier i karm elki doręczy.

— W ięc b y ły i karm elki?

— Jakżeś chciał, abym j a , co tyle lubiłem karm elki, bez karm elków list do kochanki odsyłał. jj

■— Ciekawy jestem końca...

— I jam b y ł ciekaw y; wszakżeż nie spodzie­ wałem się b y n ajm n iej, ab y się stał tragi-kom e- d y ą. — N azajutrz raniuteńko pobiegłem na T o p o ­ lową ulicę i godzinę dobrą czekałem , zanim lokaj do mnie wyszedł.

— O ddałeś? — O ddałem . — I cóż? — Źle się, panie, stało, — i o m ało, żem służby nie stracił. Panna Ida i list i cukierki odniosła do rodziców; jegom ość straszliwie się gniewał, jejm ość się śm ia­ ła, — a narzeczony panny... — Co mówisz — na­ rzeczony!... — T ak panie, bo właśnie list pański trafił na zaręczyny panny Id y z m ajorem .

— Jestem zgubiony! — w rzasnąłem , po sły­ szawszy tak okropną wiadomość. — Do reszty mnie zaś zabił nikczem nik, g d y w końcu opowiedział, że list mój po trzykroć głośno przy w ieczerzy czytali, — że pan pułkownik kazał mi oddać k a r­ melki i oświadczyć zarazem , abym do szkół na la t kilka jeszcze powrócił. — W południe napisa­

W dokumencie Pisma Augusta Wilkońskiego. T. 4 (Stron 67-92)

Powiązane dokumenty