• Nie Znaleziono Wyników

Pisma Augusta Wilkońskiego. T. 4

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Pisma Augusta Wilkońskiego. T. 4"

Copied!
174
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

/ M \ MM . \

’%

i::

P I S M A

A U G U S T A W I L K O & S K I E G O .

Tom JY, Y i VI.

W Y D A N I E Z U P E Ł N E

WYDAWCA

(6)

4 7 4 9 9 1

W uśm iechu każdym zaparłem siebie, Z aparłem gorycz, com ją wciąż p ił; — Raz tylko jed en na mojem niebie Prom yk radości jasno się lśnił.

http://dlibra.ujk.edu.pl

(7)

PISMA

A U G U S T A W I L K O Ń S K I E G O

W Y D A W C A : y ^ D A M j i A C Z U R B A W j i R A K O W l E . K RAKÓW . N A K Ł A D E M W YDAW N IC TW A „ B IB L IO T E K I A R C Y D Z IE Ł “.

(8)
(9)

W S P O M N I E N I E .

W W ielko-Polsce, na pograniczu Szląska, p o ­ m iędzy Lesznem a W schow ą, w pięknem i ob- szernem siole, w K ąkolew ie, roku 1805 dnia 28 Sierpnia o godzinie 2-ej z południa pierwsze dnia światło ujrzałem.

«K iedym panicza (słowa starej M ałgorzaty) po w ykąpaniu w deszczow ej*) wodzie na drugą stronę dworca do jegom ościnego zaniosła pokoju, jegom ość sp y ta ł mnie szybko: «syn, czy córka»? Chłopiec, proszę wielmożnego p a n a , odrzekłam z pokłonem . Jegom ość ujął swojego synka w obie rę c e , p o ca­ łował w tw arzyczkę i wymówił. «A więc już trzeci. Bogu niech b ęd ą dzięki»! i oddał stojącem u obok lekarzowi z Leszna i s p y ta ł: «a co? zdrów»? Pan K as, bo takie mu było nazwanie, zm ierzył panicza swojemi wielkiemi oczym a, p o p atrzy ł się chwilkę i rzekł do księdza francuskiego, co go państwo nasi Labuś nazyw ali: „Trzeba ochrzcić tego dziecka,

bo ono nie może zyć ani 24 godzin, ma bardzo wiele wody w głowie“. N a te słowa jam stru ch lała , je ­

gomość ojciec panicza widocznie się rozgniewał i sierdzisto do doktora zaw ołał: «Gdzież u licha ta k nagle tę wodę zobaczyłeś, chy b a w twojej

!) A więc nic praw da, co mi wielu ludzi często pow ta­ rza, że jestem w gorącej kąpany wodzie.

(10)

głowie woda zam ąciła ci oczy; dziecko zdrowe, oczęta mu się śm ie ją » ... T e d y pan d októr rzekł:

„Niech fielm ożny p a n będzie u w a ża ł, ja k jego to ogromna g łu fk a , to nie ma żadnej proporcyi do zdrowego głów ka1 j — poczem i ksiądz L abuś zaczął

mówić po francusku a jegom ość, odebraw szy dziecko od księdza, niby mu się na płacz zbierało, znów pocałow ał panicza kilka razy i, oddając do moich rąk, przykazał, żeby tego nie gadać przed panią, com słyszała. Ja też otuliwszy dziecko w podu- szeczkę odeszłam . Co oni tam mówili p o tem , nie w iem ; ale po krótkiej chwili przyszedł jegom ość do naszego pokoju i, pochlebiw szy jejm ości, sp y ­ ta ł, czy doktor może wielmożną panią odwiedzić? a otrzym aw szy pozwolenie, przyw ołał pana K ąsa; i g d y on doktor rozmawiał po cichu z wielmożną p an ią, jegom ość skinął na mnie i pokazał dziecko w kołysce; jam te d y zrozumiała, o co idzie, wzię­ łam panicza na poduszkę i wyniosłam za jegom ościa na drugą s tro n ę , a juże tam w m odrym pokoju czekał ksiądz proboszcz i sołtys Mateusz. Jegomość rzekł te d y do mnie żałośnie: «M ałgorzato, proszę w as, abyście z M ateuszem trzym ali m ojego syna do chrztu św.» — a ja na to : «A cóż wielmożna pani pow ie, kiedy to pan jenerał z panią jenera- łową trzym ać mieli»? a jegom ość rzekł: «Jak pani będzie zdrowsza, to ja już sam opowiem». Z jeg o ­ mościa nie było długiego sprzeczania, oddałam tym czasem dziecko do rąk M ateusza a sam a chyżo pobiegłam , ab y się jakoś na p rędce w niedzielne

(11)

szm aty przyodziać i gdym pow róciła, już wszyscy szli do kościoła, bo chociaż obydw aj księża po­ zw alali, jegom ość niechciał chrztu w pokoju. D o­ goniłam ich przy Jędrzejowem domostwie, weszliśwa do świeżo pobielonego kościoła i ledwośm y przyszli, zaraz się zaczął chrzest św. — Ksiądz proboszcz z a p y ta ł: «jak mu będzie na imię»? jegom ość obecny wszystkiem u rzekł: «ten patron, k tó ry go na świat przyprow adził, św. A ugu sty n , niechaj go przez krótkie czy przez długie dni życia strzeże», —• a ja poczęłam płak ać; dopiero jak ksiądz proboszcz zap y tał nad uchem panicza: «Czego chcesz od ko­ ścioła Bożego»? krzyknęłam za M ateuszem : «W ia­ ry»! a paniczek oczki otw orzył i n iby się wesoło uśm iechnął; i potem o dbył się chrzest św. w ca­ łości. B yłabym zah aczyła, jegom ość żąd ał, ab y ksiądz proboszcz dał paniczowi jeszcze jedno imię, T ad eu sz, ale ksiądz L abuś koszlawie po polsku powiedział jakiś w y raz, k tó ry pono znaczył «za- późno»; a potem dodał: «Jeden patron będzie go dosyć pilnował» i skończył się chrzest św. Jego­ mość rzucił na srebrną tack ę trz y czerwoniusieńkie d u k aty a g dyśm y wyszli z kościoła, odliczył z je ­ dwabnej sakiewki 12 saskich talarów , tak ich , co to je brali po 8 złp., w jedne rękę, i znów 12 ta ­ larów saskich w drugą ręk ę, podając Mateuszowi i m nie, rzekł: «Kupcie sobie w poniedziałek po jednej jałów ce na jarm ark u w Osiecznic na p a­ m iątk ę, żeście mi syna do chrztu św. podaw ali». Ja już m iałam sięgnąć, ale mnie M ateusz zaw sty­

(12)

dził, bo skłoniwszy się nizko, rzekł: «Toćże panie za chrześciański uczynek nie godzi się b ra ć n a­ g ro d y ; niech jeno Bóg wszechm ogący panicza zdrowo uchow a, a ja k panicz podrośnie, niechaj będzie spraw iedliw y i litościw nad nami», — a gdy ja toż sam o prawie co do słowa pow tórzyłam , je ­

gomość schował pieniądze do kieszeni, ścisnął rękę Mateuszowi i ta k samo mnie uczynił i rzekł: «Prze­ praszam was, żem chciał nagradzać pieniądzmi to, co się tylko sercem nagradzać powinno». — Za tem i słowy poprosił wcale grzecznie M ateusza do dworu na poczęstne, bo mnie tam prosić nie trza było, bom ja we dworze służyła i niosłam panicza ku pokojom».

D alszych opowiadań M ałgorzaty nie przytaczam , bo bardzo długie; raczej pospieszę do tego m iej­ sca, z którego poniższą powieść zaczynać należało. W roku 1824 we wsi Czerlinie na jednym z darniowych pagórków , ze strzelbą na ramieniu, z księgą w ręku, patrzyłem się wokoło na obszerny w idnokrąg, po którym m iasteczka K cynia, Gołańcz, W ągrow iec i Łekno, dziewięć poblizkich i odległych w iosek, zielonolistne lasy, skoszone łą k i, obszary ży ta, pszenicy, jęczmienia, owsa i ta ta r k i! ... że ja też nic rom antycznie pisać nie u m ie m !... T a ta rk a ! zkąd mi się ta ta rk a pod pióro wsunęła! E h ! zacznę inaczej.

Było to 2 sierpnia 1824 r ... słońce na złotym rydw anie w ytoczyło się z poza Kcyni pomalusieńku i bardzo ładnie świeciło; jam usiadł na kamieniu

(13)

i zacząłem czytać po raz dziesiąty pism a G odeb ­ skiego, bo podleśny Strzałkowski jeszcze z Oleszna z psam i nie powrócił. Zagłębiony w rodow ych uczuciach wieszcza żołnierza, przeniosłem się całą m yślą duszy mojej na pole zwycięstw i chw ały, gd y na raz zatętniło mi w uszach; oglądam się, p a trz ę , aliści to M aciuś, ogrodnik z Lęgniszewa, na siwym jedzie wałachu.

— Cóż to za pilny interes, kiedy aż ciebie na konia wsadzili?

— Pani mnie p rz y sy ła , prosząc ab y pan dzi­ siaj nie polował i żeby pan z państw em pojechał do kościoła.

— Dzisiaj do kościoła?...

— O dpust je st w Gołańczy, Porcyunkuli. Spojrzałem się na strzelbę i na knieję, żal mi było odstąpić za m ia ru , bo Strzałkow ski widział wczoraj sarn y ; — ale życzenie rodziców uważałem zawsze jako rozkaz najwyższy, przeto przydłu- żyw szy strzem ion, bo Maciuś m iał krótsze nogi odem nie, dosiadłem siwego i ulubionym kłusem, zostaw iając Maciusia z wiadomością dla S trzał­ kowskiego, ruszyłem do Lęgniszewa.

U kochany mój ojciec w upudrowanej peruce,

w świątecznem ubraniu, już od półgodziny czekał

na jejm ość, to je st na najdroższą m atkę m oje, k tó ra jeszcze gospodarskie klucznicy w ydaw ała zlecenia; zielony kocz per modum bomby, 30 lat trw ałej usługi liczący, czerwonym safianem w ybity,

(14)

stał przed oknam i a czwórka gniadych koni swo­ jego chowu, w niedzielne półszorki zaprzężona, małemi strzygła uszkami i z dozwoloną przez s ta ­ rego Jana swawolą wolne od podkow y k o p y ta po gładkich strugała kam yczkach. G dym wszedł do pokoju, przyw itał mnie ojciec temi w yrazy: «kto w święto poluje, djabłu usługuje; ubieraj się w aść; abym znów na waścia nie czekał». Ucałowawszy rękę kochanego ojca, poskoczyłem do mojej ko- m natki i przed upływem 5-ciu minut już z rodzi­ cami jechałem do Gołańczy.

Zaraz za wsią pobożna m atk a m oja zaczęła godzinki; j a z ojcem głośno odpow iadając, czułem w . tern rzetelną roskosz, bo równie z rodzicami Bogu oddaw ana chw ała podwójnie religijny m a urok, nie p ojętą napełnia słodyczą, stokroć milszą od wszystkich uciech św iata i zostawia nam naj­ droższą z życia pam iątkę. Dwadzieścia lat p rz e­ dziela mnie od owej chwili a jeszcze dźwięk k a ­ żdego w yrazu ty c h godzinek błogiem uczuciem zalega w piersi i ten dźwięk nie opuści mnie do grobu, bo z duszy rodziców do duszy syna doleciał.

Bukowy las b y ł granicą, w której godzinki jeśli nie zachodziła nadspodziew ana przerw a, zwykle ukończonemi b y ły , co też i tym razem tak się stało, a ojciec mój zażywszy tabaki, sp y tał mnie, czym uw ażał, że czerlińscy parobcy, k tó ry ch m y omijali, szli jakoś z gęstą miną i dodał: «bodaj- bym się pom ylił, ale mi się zdaje, że oni dzisiaj

(15)

m ają coś na celu, bo i średniacy 1) szli z kijam i świeżo uciętem i».

— Nasi Czerlińscy zawsze m ają gęstą minę, — odrzekłem z zadowoleniem.

— K to w ie, czy oni się nie zmówili z M ora- kowianami na Chawłodniaków, bo to już kilkanaście la t, ja k Moraków z Chawłodnem żyje w nieprzy- jaźni. Upomnij też C zajkę, jak przyjedziem y do Gołańczy, żeby przykazał naszym ludziom , ab y

') W Poznańskiem nazywano podówczas średniakam i takich wyrostków, którzy służyli na wsi u gospodarzy w znaczeniu niższem od parobka z przysiewku a wyźszem od chłopców, pasących bydło i konie. Średniak chodził w pole z sierpem, parobek z kosą; średniak mógł już bić cepą! sieczkę rzynał, ale na siew nie orał, pracow ał tylko za jadło i za przyodziewek. Powierzchowna zaś różnica była ta, że parobek, idąc do kościoła, m iał na sobie dwie d łu g ie , bardzo gęsto od stanu fałdoAvane sukm any, siwą czapkę, albo okrągły kapelusz, suto w pawie pióra stro­ jony, — w ręku niósł lagę, przez opaloną na niej słomę

oczerwienioną, olejem dla połysku wysmarowaną, w cynę u góry opraw ną, w ołów i żelazną skówkę u dołu opa­ trzoną a zawsze sękow atą, bo była albo z jabłoni albo z głogu; — średniak szedł tylko w jednej sukmanie, wło­ żonej na kaftan, pom iernie fałdowanej, na kapeluszu nosił mniej pawich piór, a kij jego bywał tylko świeżo ścięty dębczak bez oprawy a naw et bez rzem ienia do ręki.

(16)

się do żadnej bijatyki nie m ieszali, bo to ta nie- przyjaźń skończy się na Koronowie 2).

Dalszą w tej mierze rozmowę przerw ał tu rk o t bryczki i huk z bicza; Pan Gromadziński je c h a ł czterem a końmi, kaw aler na w ydaniu; woźnica nie żałował ognia z pakuł, bo wiedział, że go pan za to lubił i za głośne trzaskanie nie jed ne winę d a­ rował. Im więcej zbliżaliśmy się do Gołańczy, tern różnorodniejsze jaw iły się ze w szystkich stron telegi, b ryki i bryczki. Od Oleszna jech a ł ośmdzie- sięcioletni Ł akiński, żółtym faetonikiem na reso­ ra c h , w cztery kasztanow ate klacze z czterem a źrebiętam i, wolno truchteczkiem ; za nim ekonom z żoną na parokonnej b ry c zce ; od M orakowa pan B redkrajcz k ary o lk ą , wdowiec, piątką w k rako ­ wskich chom ontach; od Jaktorow a galopował na k ary m ogierku pisarz prow entow y; pan burm istrz z K cyni walił tró jk ą , bo wiózł żonę, dwie siostry w panieńskim stanie i dziatw y kilkoro; — zgoła gdzie spo jrzy ć, na kołach, konno, pieszo zdążali ludzie do Gołańczy a w szyscy strojnie i wesoło, gdyż to b y ł sław ny na mil dwie w około dzień

Porciunkuli. G dy bym się nie lękał zarzutu o roz­

wlekłość, opisałbym m iasto Gołańcz z białą i ja k szydło śpiczastą wieżyczką farnego Kościoła i z czer- wonemi murami bernadyńskiego klasztoru, — z sze­ ściu uliczkami, — z czw orogrannym ryn kiem , — z poczciwą ludnością wyznania katolickiego, w m a­

2) W Koronowie było sądowe więzienie,

http://dlibra.ujk.edu.pl

(17)

łej cząstce izraelskiego a w mniejszej jeszcze ewan- gielickiego; — opisałbym znanych mi od dziecka aż do starc a m ieszczan, rzemieślników, kupców łokciowych i pieprzow ych, handlarzy na owcze sk ó rk i, dzierżawców na s a d y ; — opisałbym fa­ b ry k a n ta powozów pana Hoffmana i jego rodzinę,— kołodzieja w polskiej kapocie B ryfczyńskiego! — i pana A b rah am a K aufm ann, m ającego osobny pokój dla szlachty i izbę szynkowną dla chłopów, przyczem od soli aż do cukru wszelki tow ar, nie w yjm ując prochu i śró tu , za które płaciłem ro ­ cznie od 2 0 — 30 talarów ; — opisałbym te m ury w dworskim sadzie, co są szczątkam i owego zamku, w którym roku 1656 garstka walecznych w o bro­ nie przeciwko Szwedom krw aw y zgon znalazła. O pisałbym nader szacownego księdza Cellera, p ro­ boszcza a później i dziekana, u którego wiele do­ znałem pieszczot i nie mało jab łek i gruszek s tę ­ piłem ; — opisałbym gościnnego ks. gw ardyana i całe Zgrom adzenie 0 0 . B ernardynów , nie pomi­ ja ją c ks. M ajkowskiego, co ongi służył sierżantem w wojsku a na starość b y ł kaznodzieją w klaszto­ rze, k tó ry co niedziela prosił o pobożne w estchnie­ nia «za dusze w kurzaw ie wojennej poległych braci»; — nie pom inąłbym naw et organisty od fary, k tó ry um iał privatissime biesy z opętan y ch w y p ęd zać, za co b ra ł kaszę, łó j, talkę przędzy, czasem i prosię, wedle zamożności świadków exo r- c y z m u ; ale nie czas p o te m u , bo dzisiaj w torek

(18)

— 10 —

ra m o tk ę; nie można więc pisać tom ików ani się też rozprysnąć na 30 różnogatunkow ych osób, g d y żb y i końca nie b yło a znów nie podobna z kończącym się rokiem ram otkę bez końca d ru ­ kow ać, a więc dążę do głównego celu.

Po solennem nabożeństwie ks. gw ardyan, u p ro ­ siwszy dobrodziejów klasztoru i zaprosiwszy w szyst­ kich łaskaw ych na klasztorny obiadek , w ystąpił z obiadem o dwóch zupach, rakowej i zapalanej, z pasztecikami i ze sztufadą po benedyktyńsku, z fla­ kam i w obsypance i z potraw ą z kurcząt z ag re­ stem i z leguininą z sokiem malinowym, z pie­ czenia cielęcą i ze zwierzyną i kom putem z j a ­ b łe k , do czego nie żałowano ani cynamonu ani gwoździków, i z ciastkam i, k tó re w ybornie upiekł kucharz pana Ulatowskiego. W ina było naturalnie także odpowiednio uroczystości i to garniec nie na 8 i nie na 10 złp. ale po 2 ta la ry od Zapa- łowskiego z W ęgrow ca, — o co gołaniecki kupiec, A braham K aufm ann, długo do klasztoru głęboką żywił urazę. Po obiedzie, podczas g d y panie w kla­ sztornym ogrodzie piękne owoce chwaliły a p a­ nowie czaruą pili kaw ę i o rozpoczętych żniwach i o polityce rozprawiali, dano znać, że w dw or­ skiej karczm ie krwawa, m ordercza pom iędzy chło­ pam i rozpoczęła się bijatyka* N a tę wiadomość kilku z obyw ateli a pom iędzy tym i i mój ojciec, do którego grona i ja się przyłączyłem , skwapliwie, przyspieszonym krokiem ruszyliśmy na miejsce wal­ ki. — W y chodząc na ulicę, usłyszeliśm y bicie

(19)

w bęben i straszliwy wrzask. W bęben bił siodlarz Hoffman, stojący z całą siłą zbrojną tuż pod mu- ram i klasztoru, to je st z sekretarzem pana b u r­ m istrza i z dwoma policjantam i; wrzask zaś sze­ rzy ły wołające ratunku kobiety, k tó ry ch mężowie należeli do bitwy.

Już o 500 kroków od placu walki dochodził uszu naszych głuchy łoskot, podobny do bicia ce­ p am i; — b y ły to uderzenia kijów po tw ard y ch czaszkach rozjuszonych ry c e rz y . — K iedym w y­ przedzając innych, wbiegł na ry n e k , W ojciech T rzpiel, bezżenny gospodarz z C zerlina, dyszlem , z furmańskiej b ry k i w yłam anym , zmiótł w jednym zam achu 5 czy 6 C haw łodniaków , a znów p a ro ­ bek Smoła ze wsi T om czyce sztabą żelaza, ujętą ze sklepu A braham a łom otał parobków m orakow- skich, — po stronach bili się sękowatem i kijmi w m łyniec, to jest po parze plecami swój z swoim złączeni; pod ratuszow ą budką W ałek, S obka

a Sobek, Walka oburącz za długie włosy do ziemi

p rzyciągał, a jak aś odważna b ab a tłukła S obka kam ieniem po p leca ch , a wszędzie p łynęła krew i ciężki ję k w ydobyw ał się z piersi walczących. Rozbroiwszy Trzpiela, wyrw ałem Smole sztabę że­ laza, S obka i W alka rozłączyłem . — Obecność księży i sąsiednich panów pokonała resztę; w je­ dnej chwili ustało m orderstw o, a gd y siodlarz Hoffman z głośnym bębnem i trzęsącą się od s tra ­ chu siłą zbrojną ostrożnie wchodził na ry n e k , już każdy z panów surowym rozkazem ludzi swoich

(20)

do domów rozsyłał. — Opowiadania mieszczan po minionym przestrachu; odżyła gadatliwość m iesz­ czek; szw argot z ukrycia w ynurzających się ży ­ dów, z k tó ry ch każdy przed znajom ym sobie p a ­ nem podchlebiał się stronnem św iadectw em ; lam ent żydów ek, k tó re w piasku szukały swoich serów, śledzi, gruszek i obw arzanków , — nie wiem , jak długo trw ały, gdyż, dosiadłszy ekonom skiego czła- p a k a , ruszyłem podług rozkazu ojca m ojego, ab y przeszkodzić wznowieniu bitw y na krzyżów ce za probostw em , gdzie Morakowianie na Chwałodnia- ków w silnej grom adce czekali.

Szóstego Sierpnia tegoż sam ego roku o godzi­ nie 8-mej ra n o , w urzędowej izbie gołanieckiego burm istrza zasiedli za stołem nieocenionej poczci­ wości Chlebowski^ niegdyś pułkownik a podówczas sędzia pokoju z W ągrow ca, — praw ego charakteru lan trat Dembiński i sądow y protokulista, nieco zy- zow aty pan Stieglitz; przy drzwiach stało dw óch żandarm ów w zielonych m undurach, jam usiadł przy oknie, p atrząc się z głębokim żalem na p ła ­ czące k obiety i na 30 chłopów , zostającej pod strażą pruskiej piechoty. Sędzia pokoju (do k tó re ­ go podług urządzeń pruskich i sąd policyi prostej należał) podyktow aw szy panu Stieglitzowi: «Działo się w Gołańczy dnia i t. d.» rozkazał przywołać ży d a H erszka, arendarza z karczm y dw orskiej, czekającego za drzwiami.

H erszek b y ł to izraelita wysoki, chudy, z wło­ sem w iew iórczym , z oczym a siwemi; w któ ry ch

- 12

(21)

najwyższa przebiegłość i śmiałe cygaństw o n ad ­ zw yczajnym ogniem błyszczały, — a obok tego m alow ał się na tw arzy przestrach i trw oga, bo chociaż dobrze wiedział, że on je s t tutaj niewin­ nym , lękał się je d n a k , ab y swem zeznaniem piją­ cych u niego co niedziela chłopów nie zdradził a przeto najzyskowniejszej przyjaźni nie postradał, albo też zem sty nie w yw ołał; postanowił przeto tak odpowiadać, ab y nikogo nie naraził.

— Jak się nazywasz?... — H erszek Cukier. — Ile masz lat?...

— Będzie mi się skończyć 40. — Jakiej je ste ś religii?

— Żyd.

— Czy ty jesteś dzierżawcą dworskiej karczm y? — Mąm k ontrakt na trzy lata przez wielm o­ żnego ks. R yterskiego w ydany, jużci że ja jestem dzierżawca.

— B yłeś obecnym w domu w dniu 2 sierpnia r. b. podczas odpustu Porcyunkuli.

— K iedy ja z góry zapłacił dzierżaw ę, dla­ czego nie m iałem b y ć obecny?

— Ja się nie p y t a m , czyś dzierżawę zapłacił czy nie, ty lk o żądam odpow iedzi, czy byłeś w szynku w rzeczonym dniu, czy nie byłeś?...

— Dlaczego nie miałem być?... — W ięc byłeś w domu?...

— Moja żona była, m oje dzieci b y ły i ja był. — K łó tn ia, k tó ra u ciebie rozpoczęła się p o ­

(22)

— 14 —

m iędzy chłopami z Chawłodna i z M orakowa, j a ­ kiż istotnie m iała początek?

— Jaka kłótnie? żadne kłótnie nie słyszałem . — W ięc nie wiesz o żadnej kłótni?

— O żadniuteńkiej kłótnie nie wiem.

— I możesz na to przysiądz w buźnicy, w śm ier­ telnej koszuli?

H erszek pobladł, spojrzał się ku mnie i odpo­ wiedział sędziemu zmienionym głosem :

— Prześw ietny sądzie, kiedy ja m am przysię­ gać, ja będę powiedział praw d ę, szczerą praw dę. Ja siedziałem za szynkwasem właśnie i rozm aw ia­ łem z jed nym psiechodniem człowiekiem, k tó ry się u mnie dow iadyw ał o jakiego służbę do sąsiednich państw a i kiedy ja mu rozm aw iam , że może się dać na w łodarza do pana B redkrajcza z M orako­ w a, bo tam jednego odegnali, richtig, wtenczas psiszedł czarny K ube z Chawłodna a za nim w gar­ nęły się chłopy, bo już dzwonili w klasztorze po nabożeństw ie, i ten czarny K ube krzyknął sobie ochoczo: «Herszek! d ać nam z Chawłodna 1 sztof wódki» a ja też przestaw szy gadać z ty m czło­ wiekiem psiechodnim , nachyliłem się do beczki i utoczyłem sztof gorzałki i podałem mojej córce, żeby Chawłodzkim ludziom na stół zaniosła, a ty m ­ czasem stał już przed szynkwasem Sołtysiak z Mo­ rakow a i w ołał: «Herszek dla nas 2 sztofy». Ja wiedziawszy, że Sołtysiak zapłaci, utoczyłem 2 sztofy i podało się w dwóch gąsiorach i blaszane

(23)

statk i i spytałem , czy mu niepotrzebny kołacz albo żytnie gryzki na poczęstne.

— I cóż dalej?...

— Prześw ietny sądzie, oni jeszcze nic nie dali, bo się dopiero żniwa rozpoczęły, więc się do je ­ sieni kred y tu je znajom ym parobkom .

— Głupi jesteś, ja się p ytam , co się następnie działo?

— Co się miało dziać?... Chłopi pili wódkę. — A le któż rozpoczął kłótnią?

— Żadnej nie było kłótnię.

— W ięc przysiężesz, żeś nie słyszał żadnej kłótni.

— T o j e s t , ‘ ten czarne K u b e, bardzo głośno rozmawiał z sołtysem ; tego j a słyszał.

— K tóryż którego pierwej uderzył?

— Żadnego uderzył! dlaczego miał uderzyć?... ja nic nie widział, j a nic nie wiem.

— Słuchaj, żydzie, jeszcze raz ci powtarzam , że to w szystko, co tu do protokółu powiesz, dzi­ siaj jeszcze w bóżnicy przysięgą stwiedzisz.

— Prześw ietny sądzie! ja bez przysięgi mogę żadnego fałszu nie dyktow ać; — jak ten czarne K ube dicht głośno z Sołtysiakiem rozm aw iał, tak czarne K u b e , miawszy kij w ręku, położył go na Sołtysiaka, ale go zaraz wziął precz.

— K to położył?...

— K uba, czarne K ube z Chawłodna. — A le co położył?...

(24)

— 16 —

— A więc K uba bił Sołtysiaka?...

— Uchowaj Boże! któż tego powiedział?... — T y powiedziałeś, że kładł kij.

— A le go zaraz wziął precz.

— A jakżeż, Sołtysiak czy także k ład ł kij na W ałku.

— Sołtysiak także położył.

— Czy wiele razy położyli te kije na siebie? — K ilkanaście razy.

— K tó ry ż którego pierwej skaleczył?... — Jakiego skaleczył?...

— A przecież b y ła krew ! i do dziś dnia są czerwone plam y na podłodze.

— Krew była, praw dę, dicht czerw one, k a to ­ lickie krew , ale żeby jeden drugiego skaleczył, tego ja nie wiem.

— W ięc jakże m iarkujesz, zkąd się tam ta krew wzięła?...

— Prześw ietny sądzie, może z Kubowego kija, może też odełba W ałkow ego z T om czy c, bo on się ta m tę d y także przechodził, ale j a nie patrzył, ja oczy zamknął i krzyczał «aj! waj!»

Po kilku jeszcze zapytaniach sędziego, k tó ry , z uśm iechem i z łagodnością słuchał dziwacznych w yrażeń odpowiedzi Plerszka, przyw ołano z kolei winowajców; pouczeni przez kogoś, że jako com-

plices f a d i , do przysięgi pociągani b y ć nie mogą,

wyłgiwali się chłopy jak mogli; świadkowie z m ia­ sta byli tacy , k tó rz y m ało co widzieli; żandarm odm ienił swoje pierw otne doniesienie, — i jakoś

(25)

mniejszy, aniżeli z początku mniemano, gdyż i po­ wiatowy fizyk sum ienny dał św iadectw o, że z 17 rannych żaden nie umrze. R esztę dnia skończyliśm y na plebanii u księdza C ellera, gdzie sędzia Chle­ bowski przegrał do mnie 34 srebrniki w w iska, a lan trat wyszedł na aksam icie, to jest, ani p rze­ grał ani w ygrał.

W dniu 28 sierpnia, a więc w trzy tygodnie później, w dniu m ych imienin, równo ze wschodem słońca przebudzony zostałem warczeniem leżącego przy moim łóżku T y ra sa i poszmerem w sieni. W tem otw orzyły się drzwi i weszło dwoje dzie­ wuch świąteczno ubranych i sześciu parobków . — B yło to poselstwo z sąsiednich w iosek, poselstwo dziękczynienia za moje pośrednictw o pom iędzy dniem 2 i 6 sierpnia, poselstwo od poczciwych chłopów z powinszowaniem moich imienin, z p o ­ darkiem orzechów i miodu w świeżych plastrach. — Siostrzyczki i bracia moi! com dla was uczy­ nił, pochodziło z czystej do was m iłości; p rz y j- muję p odarunek, ab y waszych serc wdzięcznych nie obrazić, ale was zarazem proszę abyście na przyszłość w każdej przygodzie udając się do mnie z ufnością, przychodzili bez żadnych podarków , gdyż Mateusz, mój chrzestny ojciec, nauczył mnie, że za chrześciańskie uczynki żadnej nie należy b rać nagrody. f £1" I i

%ii\

A . W ilk o ń s k i: R a m o ty i R am otki. T . IV .

i

(26)

SYMPLICIUSZ RZEŚZOTKO,

przez pannę Katarzynę zdradzony, cukrową wiecze­ rzę w lodowni postradał, Kręcicki najpomyślniej się

wykręcił.

P O W IA S T K A Z T E G O C Z E SN Y C H O BR A ZK Ó W .

Sympliciusz Rzeszotko, syn obyw atelski już pełnoletni, bo 32 roczki życia swojego liczący, m ło­ dzieniec na urząd zbudow any więcej niż słusznego w zrostu, w plecach szeroki, tw arz czerstw a i ru­ m iana, usta w yraziste, zęby białe i kardeszow ate, czoło niskie, włos ru d y i gęsty, oczy chociaż nie­ wielkie lecz ani czytaniem ani m iejską swawolą niesturbowane, a więc wesołe i zdrowe, nos nako- niec rozłożysty, któren w ybiegał cali dwa i pół kątem p ro sty m , przyzw oity stanowiąc kapturek nad k rótko strzyżonym w ą se m ,— jednem słowem: Sympluś, chłopiec przystojny, dziedzic Gapiejowic, obszernej włości bez długu. — Prochu nie w yna­ lazł, ale cztery działania arytm etyczne niezgorzej umiał na pam ięć; w drobniejszych okolicznościach nie potrzebow ał pisarza; z literatu ry ojczystej znał bajki Krasickiego i już po raz trzeci zabierał się do życia Napoleona w ydania M erzbacha, ale m yśl o pannie K atarzynie z Chawłodna ta k olbrzym iego

(27)

przedsięwzięcia do skutku przyw ieść mu jeszcze nie dozwoliła

W roku, w którym się osnowa poniżej orze­ czonych zdarzeń zaczyna, W ielkanoc p rzypadła jakoś p rz y końcu kwietnia; w przewodnią przeto niedzielę łąki już się pięknie zazieleniły, powietrze było majowe, dzień jasn y i pogodny, a pan Syrn- pliciusz, siedząc na ławie w krużganku przed swo­ im dw orcem , po całodziennem dumaniu pokręcił wąsa i znów dum ać zaczął, czy jechać do panny K atarzyny, czy nie jechać?... W reszcie w padł na szczęśliwy koncept, porachow ał guziki u fraka, b y ły parzyste, a więc zaprzęgać kazał.

W Chawłodnie u państw a Rozdętowiczów licznie zebrane sąsiedztwo w poobiednej chwili rozdzieliło się na rozm aite grom adki; — starsi panow ie, ubole­ w ając nad czytanem i w Gazecie warszawskiej a rty ­ kułam i o oczynszowaniu włościan, przy sm acznym węgrzynie dowodzili, że ten p rojekt ubogich m ędr­ ców, co pod strychem chcą cudzemi m ajątkam i rozrządzać, z wielu względów udać się nie może, zwłaszcza że kraj je s t ubogi i do podobnych nie­ bezpiecznych odm ian moralnie nie usposobiony; a lubo b ra t pani R ozdętow iczow ej, k tó ry z poza P rosny w odwiedziny do szwagra i siostry p rz y ­ b y ł, a tem u kłopotowi obyw ateli Małopolskich obecny, zapewniał, że i on przed 15-tu laty taksam o m ylnego b y ł zdania, dopóki go najpom yślniejszy skutek inaczej nie przekonał; — wrbrew jednakże wszelkim najjaśniejszym dowodom dobra ogółu,—

(28)

— 20 —

o co mniejsza, — ale i wbrew niezbitym dowodom

oczyw istych korzyści dla sam ychże dziedziców, —

o co większa, — jakie W ielkopolanin z błogiego

doświadczenia objaw ił, — stanęło w Chawłodnie na tem , że przy dawnem pozostać winno i że pó­

źniej może się to da zrobić ale nie na teraz. Za-

czem W n y Rozdętow icz, nie oznaczyw szy bliżej tego w yrazu po później, w słodkiem przekonaniu, że żaden uszczerbek dogodnej pańszczyzny za jego życia nie nastąpi, powtórnie cztery butelki z p i­ wnicy przynieść rozkazał.

Starsze panie zajęte b y ły pochw ałam i białej ja k śnieg i cienkiej serw ety od kaw y, k tó rą pan Rozdętowicz wraz z inną bielizną stołową przeszłe­ go roku z Karlsbad b y ł przywiózł, nie opłaciwszy szczęśliwie cła na komorze polskiej, bo wszystkiem i spraw unkam i żonę, siebie i służących pod sukniami zręcznie, to je st niewidzialnie poobwijać p o trań ł a strażnikowi 20 złp. w przyzw oitym czasie wci­ snął do ręki.

U w aga pani Rozm ysłowskiej, że nasze krajow e w yro b y coraz są lepsze a przy szczerem staraniu o dobrą przędzę zaspokoić m ogą i wym yślniejsze p otrzeby, oburzyła panią sędzinę Bawolską o tyle, że jej wręcz z przyciskiem powiedziała:

— T rz eb a się nie w dom u obyw atelskim ale p rzy kołowrotku urodzić, ab y mieć staranie o le­ pszą przędzę; nad to proszę mi powiedzieć, jak można dać na stół krajow ą bieliznę, kiedy się gość

trafi.

(29)

— Vous avez raison, ma chere, — poparła p a­ nią sędzinę pani D y m a lsk a ;— np. w ydając córkę, za mąż, ciekawam , coby nasza młodzież powiedziała, gdy b y m której z moich panien krajow ą bieliznę na w ypraw ę dać się ośmieliła; pew noby się m łod­ sza zestarzała. W łaśnie tego roku, skoro mąż mój odbierze odnowioną z T ow arzystw a ziemskiego po­ życzkę, pojadę z hrabiną do W rocław ia, ab y Ża- netce i Em ilce kupić w ypraw ę.

— W ięc można już powinszować!?...

— Jeszcze niezupełnie, gdyż pan A dolf przy landsknechcie okazał się dla mojego m ęża cokol­ wiek niegrzecznym , odmówił mu też ostatniej de- cyzyi swojej; —- ale ja tam na niego nie uważam i z mój strony Zanetkę panu Adolfowi Golskiemu p rzyrzek łam , bo to tylko chwilowy grym as je g o ­ mości i niepam ięć, że i on pana A dolfa w prefe- ransie ogryw ał; dobrze więc, że się chłopczysko zrewanżuje; — piękniejszym też za to ekwipażem do ślubu w ystąpi.

— Pani zapewne w W rocław iu i dla siebie po ­ robisz sprawunki ?...

— N aturalnie że kupię cokolwiek i dla siebie. — R ekom enduję pani na suknię atłas lyoński w deseń u Tmmerwahra.

— T ak, już to kilka sukien muszę sobie sp ra ­ w ić; ale ja m yślę prócz te g o , a b y mi się okroiło na szal, bo u naszych kupców warszawskich tru ­ dno praw dziw y napotkać.

(30)

N achylając się do ucha pani D ym alskiej, kon- fidencyonalnie zap y tała sędzina: «Ma c h e re , ile myślisz w ydać na wyprawę?» Pani D ym alska, uprzejm ie się uśm iechnąwszy, cicho odrzekła: «Bie­ rzem y 40,000 złp. odnowionej pożyczki, jeżeli więc żyd mojemu mężowi długu p o cz ek a, rad ab y m w szystko zagarnąć.»

«O to b y się dało okroić na praw dziw y szal! z westchnieniem zazdrości wymówiła sędzina.

Nie w ątpiąc, że żyd za dobrym procentem po­ czeka, że jejm ość całą odnowioną pożyczkę za­ garnie, i że się d la jejm ości z pew nością okroi, przepraszam czytelników , iż się zb y t długo przy starszych paniach baw iłem ; — proszę więc teraz do m łodszego grona.

W obcisłym fraczku w ysm ukły kaw aler, po­ chylony za krzesłem panny K atarzyny , ten, k tó ry jej szepcze, że ją uwielbia i kocha nad życie, jestto Julian Kręcicki, jego m atk a C harapnicka z d o m u ;— fam iliant, przystojny, edukow any, bo aż 5 klas skończył w szkołach lubelskich, pó ł roku b y ł w D reźnie, posiada m ajątek dziedziczny w Chrubie- szowskiem, jego liberya opatrzona je s t w cynowe pobielane klam erki herbow e, pozyskał w całości serce panny K a ta rz y n y ; — a i rodzice pann y byli mu w początkach wielce przychylni, ale wtorkowe g azety szatańskiego w y p łatały mu fig la , bo czy winą obrońcy sądowego, czy skutkiem om yłki, czy skutkiem rzeczywistej nieubłagalności wierzyciela, d o sy ć, że w owych gazetach w torkow ych najw y­

_ 22 —

(31)

raźniej wydrukow ano ogłoszenie koniecznej sprze­ daży dóbr W ielkie i M ałe K rę ty wraz z folwar­ kiem M ydłosław , k tó re to dobra m ajątek pana Juliana Kręcickiego stanowiły. T akow e ogłoszenie nic więcej jak słusznie, że nadzw yczajną sprzecz­ ność z dawniejszemi widokami w um yśle państw a Rozdętowiczów sprawiło i bez w ątpienia tej to j e ­ dynie sprzeczności wynikłością mienić m ożna, że pan Rozdętowicz po przeczytaniu w torkow ych ga­ zet miał długą sam na sam z żoną naradę a n a­ stępnie, zawoławszy K asi, łagodnie ale poważnie rodzicielskiego udzielił jej napom nienia, ażeby dla pana Sympliciusza Rzeszotko w ogóle b y ła naj­ grzeczniejszą, a po szczególe, aby na jego zap y ­ tania m iłym i wdzięcznym uśmiechem odpow iadała; ażeby ow ych odwracań się i wszelkich dąsów zanie­ chawszy, skoro objawi prośbę o grę na fortepianie, o śpiew jakiej ulubionej przezeń a ry i,a b y mu tej p rzy­ jem ności bynajm niej nie odm aw iała; a gdy uczyni wyznanie szczerych uczuć, ażeby z przyjem ną sk ro ­ mnością takow e p rzy jęła, niepom ijając wszakże p rzy ­ zwoitego odwołania się do woli rodziców; — pan a K ręcickiego zaś ab y sobie zupełnie raz na zawsze z głowy wyperswadowała. Do tego ojcowskiego napo­ mnienia dodała m atk a: — «Moja Kasiu! mówiłaś mi już dawniej, że się do pana Rzeszotko z przyczyny jak o b y jego ograniczonych wiadomości przekonać nie m ożesz, otóż ci w yjaw ię, że twój ojciec nie posiadał więcej nauk od pana Sympliciusza, żyjem y przecież za sobą 30 lat mniej więcej szczęśliwie;

(32)

— 24 —

przy tern praw da że pan Kręcicki jest światowy, że by ł za granicą i że jego m atka C harapnicka ż dom u, ale też z drugiej stro n y , m oje dziecko, pan R zeszotko długów żadnych na Gapiejowicach nie m a, sąsiaduje z nam i; jest także w ylegitym o­ w any i m ężczyzna wiele obiecujący p od względem szczęścia małżeńskiego, któ re, wierz mi, m oje dzie­ cko, m nóstwo cierpień naszego życia o sładza, — i w tej mierze m ogę ci więcej pom yślności roko­ wać z panem Sympliciuszem , aniżeli z panem K rę- cickim , którego zdrowie nie m ało zdaje się być nadw erężonem .

Pomimo ta k rozsądnych napom nień ojca i św ia­ tłej uwagi m atczynej panna K atarzyna na pozór udając posłuszeństw o, w sercu swojem przysięgła dla Juliana m iłość, wierność i stałość aż do g ro ­ bowej deski.

— Pani czy podzielasz swoich rodziców obawę o mój m ajątek? — z a p y ta ł dzisiaj półgłosem K rę­ cicki, k tó ry z okazanej mu przez państw a R ozdę- towiczów oziębłości dom yślił się, o co rzecz idzie.

— Panie Julianie! — odrzekła ogniem miłości płonąca czarnobrew a dziew ica, — zasługujęż na ta k ą ze stro n y pana o moich uczuciach w ątpli­ wość?...

— Aniele mojego życia, duszo mojej duszy!... Rozgłośny trzask z bicza i turkot pojazdu przer­ wał słodkie w yrazy rozczulonego m łodzieńca i w te j­ że chwili czworokonny koczyk zajechał przed dwo­ rzec Chawłodna.

(33)

w szyscy na Juliana, Rozdętowicze po sobie spoj­ rzeli a niebawem ukazał się w progu Sympliciusz w całej okazałości.

— «W itam y łaskaw ego s ą s ia d a !» — w yrzekł go­ spodarz domu i przyjaźnie podał rękę i nadstaw ił ogorzałego lica, k tó re pan Rzeszotko z obu stron najserdeczniej ucałował, a następnie zacząwszy od gospodyni domu, w szystkim dam om z kolei rączki ustam i swemi nam aszczył, poczem jeszcze kilku sąsiadom dubeltowe oddaw szy całusy i nakoniec przekonawszy się, że o nikim ze znajom ych nie zapomniał, ja k b y ty m obrządkiem zmęczony, usiadł p rz y pannie K atarzynie i z przymileniem o zdro­ wie zapytał.

P anna K atarzy n a w dwudziestej wiośnie dzie­ wiczego życia chlubiła się ta k w yraźnym dowodem zdrowia, że jej tuszę i krasny rum ieniec na w y sta­ wie sztuk pięknych um ieścićby m ożna; życzliwe więc zapytanie pana Sympliciusza zdawało się być nadm iarem troskliw ości, został jednakże zaszczy­ cony odpow iedzią: «Dziękuję p anu, zdrowa j e ­ stem ». — Nie tak łatw em , ja k pierw sze, było drugie zapytanie pana Sym pliciusza, gdyż długą się chwilę nam yślał, zanim się odezw ał: «Państwo byli dzisiaj w kościele?»

— «Byliśmy» — odrzekła panna K atarzyna. — Po obustronnem znów przeciągiem milczeniu już się pan Sym pliciusz zabierał do pochw ały dnia pogodnego i właśnie ułożył sobie trzecią odezwę

(34)

— 26 —

w w yrazach. «Jak piękną dzisiaj m am y pogodę!» kiedy pan Rozdętowicz napełniwszy kieliszek, w y­ chylił do pana D ym alskiego: «Przybycie pana Rze-

szotko, łaskawego sąsiada!» Zerwał się więc pan

Sympliciusz ze swojego punctum i poskoczył na­ pełnić inny kieliszek zdrowiem państw a Rozdęto- wiczów. T ym czasem Kręcicki zajął przy pannie K atarzynie miejsce Rzeszotki i z przytłum ionem westchnieniem na uszko poszepnął: «Ubóstwiona przezemnie istoto! tylko dla ciebie znieść jestem zdolny takie piekło udręczeń!»

— Drogi Julianie! — ja k najciszej odrzekła K asia i na silne uściśnienie swej drobnej rączki szczerem odpow iedziała uściśnieniem dłoni lubego kochanka.

M łodości! ty , k tó ra znasz tajniki serc płom ien­ n y ch , ty jedynie by łab y ś zdolną godnie określić wdzięczne a ogniste uczucie K ręcickiego i ty je ­ dynie zdążyłabyś policzyć bicie tętn a panny K a­ tarz y n y ; — ja zaś świecący łysiną, powiem tylko, że długo jeszcze kochankowie sze p ta li, podczas, gdy pan Sympliciusz przy kieliszku, pośród rozmowy ze starszym i obyw atelam i, badaw cze na pannę K a­ tarzynę a groźne na K ręcickiego rzucał spojrzenia.

Minęły żniwa; siew jesienny już b y ł w połowie, pani Rozdętowiczowa sm ażyła pow idła, pan R oz­ dętowicz z przyszłym swoim zięciem , z panem Sympliciuszem pojechali z gończemi do kniei i zdała

(35)

słychać było, jak pojezdnego trąbili, k ied y panna K atarzyna, której drugą zapowiedź z panem Rze- szotką wczoraj z am bony w parafialnym kościele ogłoszono, najgwałtowniejszą wiedziona rozpaczą, otuliwszy się w kryspinkę, ostrożnie, ab y nie b yć widzianą, zdążała do chatki po za ogrodem , gdzie m ieszkał siw obrody Jankiel, dzierżawca m leka, z dawien daw na nadw orny faktor dziedziców Cha- włodna.

— Jak się miewacie, Jankielku! — mówiła p a n ­ na K a ta rzy n a , wchodząc do izby żydow skiej, wi­ działam was pow racającego z ja rm a rk u , przycho­ dzę więc po obiecaną wiadomość...

— Aj waj! panienka sam a się będzie fa ty g o ­ wać?... ja właśnie miałem iść do dworu.

— L epiej, żeście nie przyszli, we dworze m ógł­ b y nas kto podsłuchać; — powiedzcie m i, czy widzieliście się z panem Kręcickim?

— Dlaczego się nie miałem widzieć? przecie ja po to pojechał. Pan K ręcicki bardzo je st zdrów, panienkę wiele razy pozdraw ia i dał mi list, ży- czywszy sobie, a b y samej panience do rą k oddać bez żadnego świadków, — co ja też będ ę zrobić. «R yfkę gaj raus!»

N a rozkaz ta ty m łoda R y fk a , zagarnąw szy ze sobą m łodego bach o ra, wsunęła się do kom ory; poczem Jankiel zdjął ze siebie skórzany trzos i w y­ trząsnąw szy z trzosa płócienny w oreczek, w yjął z niego w W arszawskiego K ury erk a obwiniony list różowy z napisem :

(36)

— 28 —

A Mademoiselle Mademoiselle C atherine de Rozdętowicz

p a r bonte.

a Chawłodno. N a widok liter, ręką Juliana staw ianych, panna K atarzyna w padła w to lekkie om dlenie, k tó re zwykle byw a posłannikiem gwałtownej radości i szczęścia. Jankiel, nie znając delikatniejszych uczuć płci pięknej wyższego s ta n u , spostrzegłszy m niem aną bezwładność i horyzontalne zatoczenie ócz panny K atarzy n y , krzy k n ął, co mu gardła starc zy ło , i w tejże chwili zaczerpnąw szy w na­ głym pośpiechu zam iast w ody serwatki, pod ręką w cebrze sto ją c e j, wiedziony szczerą chęcią trze­ źwienia, oblał obficie tw arz i serce panny K a ta ­ rzyny.

T en słodko kw asków aty p ły n , w który m się znaczna ilość sera znajdowała, nietylko że n a ty c h ­ m iast przytom ność panience przyw rócił, ale i obu­ rzenie przeciw zb y t usłużnemu Janklowi wywołał. • W biegła na ten hałas R y fk a i naprzem ian ta tę do

kom ory w ypchnąw szy, uwolniła panienkę z m o­ krego ubrania; zanieciła na kominku ogień i sukienki suszyć poczęła. W ów czas dopiero panna K atarzyna, osłoniona sukienną kryspinką R yfki, serw atką zla­ ny list drogiego kochanka chciwemi pochłonęła o czym a; b y ł zaś n astępujący:

«Życie m ojego życia! Aniele mojego zbawienia!

http://dlibra.ujk.edu.pl

(37)

«Dzięki, żadnym niewysłowne w yrazem , prze­ syłam ci, najdroższa, za ten balsam pociechy, k tó ry tw oją stałością wlałaś w serce m oje; a więc wreszcie przekonałaś się, o luba! że nam inny nie pozostaje środek. — Nie m arnujm y słów, gdzie czynu potrzeb a; ja dzisiaj jeszcze wyjeżdżam do W arszaw y dla w yjednania indultu i w sobotę o trz y kw adranse na dw unastą z gronem wiernych mi przyjaciół oczekiwać cię będę p rzy lodowni A ż do tej chwili żadnej ci o sobie nie dam wia­ domości, bo lękam się, abyśm y nie wzbudzili p o ­ dejrzenia. Jakkolwiek przekonany jestem , żeś wyż­ szą nad m ateryalny interes, dla przokonania cię, ja k niesprawiedliwymi są tw?oi rodzice, donoszę ci, najdroższa, że sprzedaż mojego m ajątku przez udo­ wodnienie nieformalności, popełnionych przy sp o ­ rządzeniu tak sy , szczęśliwie w strzym ałem i m am nadzieję, że jeszcze lat kilka bronić się potrafię. T ym czasem może też Bóg księdza biskupa, wuja m ojego, po najdłuższym życiu do chwiały swrojej powoła. N ajdroższa! za kilka dni m oją będziesz na zawsze».

Twój do grobu Ju lian.

U całow aw szy lube pismo drogiego kochanka, przezorna dziewica powierzyła je płomieniom p a ­ lącego się na kominie łuczyw a; a gdy pokrótce, usłużna R yfka sukienki wysuszyła i wielmożną p a­ nienkę u b ra ła , panna K atarzyna wedle mbżności

(38)

Janklowi i Ryfce brzęczącą m onetą dziękując, przez nikogo nie spostrzeżona, w ym knęła się na ogród z pow rotem do m am y.

Czas leniwo dla kochanków bieżał; niemniej przeto po w torku ś ro d a , po środzie cz w arte k , po czwartku piątek przem ijał i wreszcie pożądana za­ w itała sobota. W domu pana Rzeszotki na usta­ wianiu z W arszaw y przywiezionych m achoniowych m ebli, na czyszczeniu koni, szorów , pojazdu, na przym ierzaniu lib ery i; u państw a Rozdętowiczów na rozlicznych przygotow aniach do jutrzejszej uczty weselnej jedyneg o dziecięcia, zaledwo że dnia sta r­ czyło; K asia tym czasem pełna trw ogi, niecierpli­ wości i najróżnorodniejszego uczucia, co chwila spozierała na zegar i tkliw ą łzą żegnała wszystkie zakątki rodzicielskiego domu, k tó ry tej nocy jeszcze może na zawsze opuścić m iała. G d y b y nie ułudny obraz m odrookiego Julisia, co się z w yrazem naj­ gorętszej i rozpacznej miłości snuł przed jej ocza­ m i, kto w ie, czy praw e uczucie córki nie p rzy ­ czyniłoby się do spełnienia szczęścia pana R ze- szotko: — ale pam ięć przysiąg Juliana, że ją swo­ ją miłością uszczęśliwi, przytłum iła głos sumienia względem rodziców, ustalając dane Julisiowi słowo. W wieczór pani Rozdętowicz po przekonaniu się, że wszystko wedle jej rozkazów wypełnione, zam ­ knęła się w swojej sypialni i kokosowem m ydeł­ kiem um ywszy rę ce, od tygodnia raz dw unasty

ierzyła przed wielkim zwierciadłem z W ar-rzy słany czepek blondynow y z pąsowemi

http://dlibra.ujk.edu.pl

(39)

różam i; — ale bo też ślicznie b y ł do tw arzy ; — następnie obejrzała raz jeszcze m orderow ą suknią z najm odniejszym baw etem , W ydobyła z to alety długie złote, turkusam i zdobne kolczyki, wielkie korale z ubrylantow aną zapinką i em aliowany ze­ garek z łańcuszkiem, kilkanaście pierścionków roz­ m aitej wartości, atłasowe trzewiczki, ażurowe poń­ czoszki, włosienną, w ybornie odym ającą spódniczkę, nowy, jak kruk czarny, szynion, pudełko z różem, białe rękawiczki i b atystow ą chustkę do nosa, oszytą w koronki; — a zapew niona, że na jutro w ystąpi paradnie, udała się do pokoiku swej córki.

— Cóż to , K asiu, ty już śpisz? ja chciałam jeszcze obejrzeć tw oją ślubną suknię i rozmówić się z tobą, czy ci ju tro przy ołtarzu p łak ać w y­ p ad a czy nie?

K asia z zamrużonemi oczym a milczała.

— W yśpij się, moja córko; jutrzejszej nocy nie będzie na to czasu. — Po ty ch w yrazach m am a już pokoik córeczki opuścić m iała, kiedy przy- padkow em spojrzeniem zoczyła pod łóżeczkiem leżące spore zawiniątko i futrzaną Kasi salopę.

— Jezus M arya! dom yślam się reszty, — w d u ­ szy wym ówiła przelękniona m atka i bezzwłocznie pobiegła do męża. Jegomość z om ydloną brodą, brzytw ę trzym ając w ręku, zabierał się właśnie do uprzątnienia drugiej połowy tw ardego zarostu, kie­ d y jejm ość, blada ja k tru p , z rozw artem i przed nim stanęła ustami.

(40)

— 33

-— W ielkie nam grozi nieszczęście, ale mu jeszcze zaradzić można.

— W Imię O jca i S y n a — jakie nieszczęście? co się jejm ości przyśniło!?

— Oto widzisz, kochany mężu, — przed chwilą przychodzę do Kasi, ab y z nią o jutrzejszym ślu­ bie pom ówić, ab y ją do przykrości małżeńskiego stanu przygotow ać...

— Co jejm ość plecie, — jakie przykrości? — Nie przeryw aj mi i raczej słu ch aj; gdym weszła do jej pokoju, udała, że śpi i na moje p y ­ tanie nie odpowiedziała. Już m iałam spokojnie do mojej sypialni powrócić, odkładając na jutro rano rozmowę, aliści przypadkiem spostrzegłam pod jej łóżkiem zawiniątko i futrzaną salopę.

— No i cóż dalej ?... jejm ość cedzi słówka, ja k b y przez smołę...

— Jakto, więc się nie dom yślasz, co się święci? — Co jejm ość gada? co się m a święcić?... — K ręcicki dzisiaj w nocy naszą córkę w y ­ kradnie! No, teraz rozumiesz?

N a tak w yraźne orzeczenie palnął się pan Roz- dętowicz całą dłonią przez czoło, ja k b y dla otrze­ źwienia mózgu i rzekł z podziwieniem :

— A czy to b y ć może? ha! teraz dopiero w szystko rozumiem! A k o t nie dziecko, hej! Ł u ­ kaszu, A ndrzeju!

— T ylk o cicho; niech jegom ość nie w rzeszczy; czyli chcesz, ab y się Rzeszotko o wszystkiem do­ wiedział? a b y po całem sąsiedztwie o tern gadali?...

(41)

Może też i dziew czyna niewinna... Usłuchaj mojej ra d y : weź ekonoma i kilku wiernych nam ludzi,— rozstaw w arty naokoło domu i czekajm y, czy kto po nią przyjdzie czy nie. Jeżeli przyjdzie, powiesz mu po cichu: «Idź precz, łotrze — wiem y o wszyst- kiem , po ślubie mej córki z to b ą się rozprawię» i na tem dzisiaj skończyć, — a jeżeli nikt nie przyjdzie, w yraźny będzie dowód, że nasze podej­ rzenie by ło bezzasadne.

— Masz jejm ość racyą; m ożnaby bez p otrzeby skom prom itow ać córkę i cały nasz dom ; — kto w ie, co to za zawiniątko i czyli to nie z winy służącej M arysi, że się salopa pod łóżko dostała.

— T a k , b y ć to wszystko m oże; — ale ostro­ żność nie zaw adzi, gdyż podejrzenie zawsze jest wielkie; — bo przypom nij sobie tylko, ile to razy zastaliśm y ją osmuconą a nigdy nam powodu smu­ tku swojego objawić nie chciała! A pam iętasz, jak to ten list szybko na ogień wrzuciła, przy którego czytaniu zastałeś ją płaczącą? Ja pewna jestem , że K ręcicki od sam ego p o c z ą tk u , jakeśm y mu w domu byw ać zabronili, aż do dziś dnia do niej pisyw ał i że się ze sobą potajem nie widywali.

— D osyć tego gadania! w iem , co zro b ię; idź jejm ość do swego pokoju i czekaj cierpliwie koń­ c a, bo wierzaj m i, że Rozdętowicz głowy od sa­ m ego kształtu na karku nie nosi i potrafi przed ­ sięwziąć najdostateczniejsze środki, aby swojego pisklęcia nie w ypuścić, a ptasznika na niedozwo- oną mu zdobycz czychającego, przyczłapie. — O!

(42)

— 34 —

panie K rę cick i! mnie się z pewnością nie w ykrę­ cisz! Nie w W ielkich K rętach z żydam i, ale w C ha- włodnie z Rozdętowiczem spraw a...

— Mężu, tylko ostrożnie, żeby przypadku nie było.

— Proszę bardzo pani do swojego pokoju, — ani słowa więcej. —

Jejmość znając uporną popędliwość jegom ości, w yszła strapiona. Pan R ozdętow icz, haftow ane na kanwie pantofle w yrzuciwszy po d sufit, zazuł ju c h ­ towe myśliwskie obuwie, wziął na się kapotę, lisa­ mi p o d sz y tą , przewdział dubeltówkę przez plecy, z pośpiechu zam iast jesiennej czapki pochw ycił z wielkim rydelkiem od słońca nankinowy kaszkie- cik i zapom inając niegolonej połow y b ro d y z bie­ lących się m ydlin o b etrz y ć, sążnistym krokiem przez baw ialny pokój szklannemi drzwiami w ybiegł do ogrodu.

P sy podwórzowe oz w ały się głośno, ale nagle ucięły i o d tąd znów cichość głęboka panow ała na około dworu. — Ścienny zegar na sali uderzył jedenastą. — K asia nie wiedząc o te m , co zaszło w pokojach rodziców , rozu m iejąc, że sobie spo­ kojnie nocnego używ ają spoczynku, ubrała się po- ciem ku, o k ry ła się salopą i, trzym ając zawiniątko pod rę k ą , usiadła p rzy oknie. P rzykrem je s t ja ­ kiegokolwiek rodzaju oczekiwanie, ale okropną bez w ątpienia b yć musi ta ostatnia godzina, k tó ra nas od zamierzonego w ystępku przedziela. K ażdej se­ kundy w przybocznym pokoju na zegarze

(43)

cie zdawało się b y ć łoskotem śmierci dla nieposłu­ sznej córki, a k a ż d e n przedział m inuty od m inuty dla m łodej kochanki staw ał się wiekiem udręczenia. —• U derzył kw adrans na dwunastą, — K asia rzewnie zapłakała. W y b iły dwa kw adranse, — K asia usły­ szała zdaleka trą b k ę pocztarską i gorąco m o­ dlić się poczęła; — nakoniec trzy kw adranse w y­ biły. Kasia, drżąc jak liść jesienny, otw orzyła okno i lekką stopą stanęła na murawie. W iatr zachodni przyniósł do jej uszu ciężkie westchnienie, zaledwo trupem nie p a d ła ; ale w też chwilę lekki, umówio­ ny klask dłoni w stronie północnej ogrodu wzbu­ dził jej odwagę. — O bejrzała się po raz ostatni na ten dom, w którym na świat przyszła, w k tó ­ ry m doznała tyle dowodów rodzicielskiej miłości, gdzie z m ałą przerw ą całą m łodość spędziła, gdzie ty le było pam iątek, chwil radości i szczęścia. Już, rozdzierającem jej serce uczuciem tłoczona, m iała się zrzec zuchwałego przedsięwzięcia w chwili ostatniej, k iedy w pobliżu rozległ się nagle s tra ­ szliwy wrzask i hałas, do którego mięszał się pio­ runujący, groźny głos jej ojca. — Ze pannie K a­ tarzynie w tak niespodzianie nieszczęśliwym a okro­ pnym w ypadku nieodzownie i koniecznie, nie tracąc chwili czasu, zem dleć a panu Kręcickiem u z orsza­ kiem przyjaciół przeciw zasadzce mężną obronę stawić należało, tego spodziewam się, że nikt z czytelników nie zaprzeczy. T ak ą też naturalną koleją wszystko się spełniło; — to tylko było nad- naturalnem , że kochanek zam iast z kochanką szczę­

(44)

— 36

śliwie się dostać do pojazdu, a b y pośrednictwem wiatronogich dzianetów ujść przed pogonią gnie­ wnego ojca, pan Kręcicki, ująwszy drogi ciężar na rę c e , odcięty od walecznych przyjaciół, pośród zamieszania schronił się z panną K atarzyną do do­ brze znanej mu lodowni.

N a sum ę w sąsiedniej wiosce w parafialnym kościele dzwoniono a nikt dzisiaj z Chawłodna do kościoła nie w ybierał się, bo z mężczyzn kto tylko żył na rozkaz pański konia dosiadł i w licznych pocztach pod przyw ództw em wierniejszych dwor­ skich na ściganie córki dziedzica i jej uwodziciela w rozm aite strony wyruszył. Niew iasty, traw ione ciekawością, obiegły dziedziniec, a sołtys z kilku pozostałym i starcam i, uzbrojony w w idły i cepy, stał na warcie przed lodownią, dokąd dziedzic p o ­ chwy tanych przyjaciół pana Kręcickiego zamknąć rozkazał.

Słońce już się zbliżało do zachodu a jeszcze nikogo z pow rotem widać nie b y ło ; dopiero zmierz­ chem powrócił najprzód ekonom z 10 jeźdźcam i, nieco później powrócił karbow y z czterem a ludźmi, bo dwóch zginęło mu na jarm ark u ; — ogrodnik, podleśny i kowal zjechali się jakoś razem na dro­ dze i p rzy byli w 18 koni; na ostatku panowie R ozdętow icz, Sympliciusz Rzeszotko i sąsiad D y- malski w 35 koni powrócili, ale nikt najmniejsze­ go śladu w ystępnych kochanków nie powziął,

(45)

a jed en tylko piany kowal zdał sp ra w ę , iż mu na jarm ark u kum a p o w iadała, że nad ich w sią, nad rankiem , bardzo piękny panicz i prześliczna p a ­ nienka na zaczarowanej łopacie powietrzem ku Ł y ­ sej Górze lecieli. — Sam o się przez się rozumie, że takowej baśni panowie nie uwierzyli i raczej skłaniali się do ogrodnika, k tó ry u trzy m y w ał, że panienka ze swoim ulubionym kochankiem w je ­ ziorze się u topiła, bo od czasu, jak panu Kręci- ckiemu pan rodzic byw ać w Chawłodnie zakazał, panienka codziennie nad jeziorem się przechadzała, zapewne najgłębszego upatrując miejsca. T en do­ m ysł potw ierdziła i służąca M arysia, k tóra zeznała, że panDa K atarzyna do niej nieraz mówiła, iż p rę ­ dzej się u to p i, aniżeli pójdzie za pana Rzeszotko. A więc jejm ość w płacz straszliwy, przy k tórem było co nie m iara wyrzutów z początku mężowi a potem i panu R zeszotko, k tó re n , w yciągając sobie palce ze staw ów , ją ł rum ianą tw arz swoje ubierać w różne g rym asy i nakoniec się rozbe­ czał; — zanim bezzwłocznie ry k n ął Rozdętowicz, a pani D y m alsk a, k tó ra od rana pani Rozdętowi- czowej desperoivać dopom agała, ja k b y na przed ę- ty m klarynecie rej przed wszystkiem i wiodła.

W tak płaczliwem zgromadzeniu dla wszelkiej przyzwoitości w ypadałoby i szanownym czytelni­ kom zapłakać, — czego bynajm niej czułym paniom nie zabraniając, czytelników płci męzkiej do lodo­ wni zapraszam .

(46)

— 38 —

uniesiona K asia, chłodem lodu ow iana, rychło do przytom ności wróciła. — Dopóki uszu ich docho­ dził głos pana Rozdętowicza, bohaterow ie rom ansu drżeli ze strachu; ale skoro się w ogrodzie uci­ szyło, przysięgi wiecznej i żadną potęgą św iata nierozerwanej miłości spłynęły z ust kochanków pośród b ry ł lodu; — kiedy pilniejsza na ucho ko­ chanka, nagle w ydzierając się z lubego objęcia, z przerażeniem zaw rzasła: «idą! idą!w — Jakoż w istocie mocne stąpania i hałaśliwe głosy coraz się więcej do ich ukrycia zbliżały. Julian przed­ sięwziął bronić się do śmierci, z wielką trudnością podjęty bałw an lodu wzniósł do góry, ab y nim głowę pierwszego nieprzyjaciela roztrzaskać. — Kasia błagając, ab y życie jej ojca oszczędził, u padła do nóg rozjuszonego kochanka. W tem otw ierają się drzwi; przem ocą 7 osób do lochu w trącono i zaraz też sam e drzwi za niemi zatrzaśnięto, a zakładanie kłótki najwyraźniej św iadczyło, że przybysze byli nie aresztujący ale aresztowani.

—- Adolfie! mnie się zd aje, że do ju tra garb mi na plecach w yrośnie, tak nielitościwie palnął mnie jeden z ty c h pachołków, gdym się już do powozu dobierał...

— E dgardzie! tyżeśto? — zawołał Julian, od­ rzucając na stronę trzym aną w swoim ręku b ry łę lodu.

— Julianie! — kilka zawołało głosów.

— C icho, cicho, przyjaciele; oni nie wiedzą, że ja sie tu d o tą d z m oją narzeczoną schroniłem .

(47)

— Jakto? i panna K atarzy na tutaj?

— T ak je s t, zacni przyjaciele; widząc zdrad ę i przem oc, odcięty od w as, nie m iałem innego środka ja k tutaj przynieść zemdloną w nadziei, że po jej powrocie do zmysłów, po uciszeniu się wrzawy, ry ch łą odzyskam y wolność i u którego z sąsiadów konie do dalszej podróży znajdziemy, na p rzypadek, gdy b y m się z wami nie spotkał.

— Julisiu! spotkaliśm y się rychlej, aniżeliś się spodziewał; — o tern cię zaś zapewnić m ogę, że szanowny ojciec twej lu b ej, kiedy nas tutaj o d ­ prow adzić k azał, zaklął się, że żadnego z nas 50 bizonów ju tro nie minie. — Spodziewam się, że tobie w trójnasób nagrodę wydzielą.

— Jakim sposobem daliście się uwięzić? — N ajnaturalniejszym ; — cały ogród b y ł o b sta ­ wiony chłopam i, a k ażd y miał w ręku kołek z pło- ta , zapewne dębow y, bo tw ardy, ja k cię o tem zapewnić mogę. Cóż ci m am więcej powiedzieć?

— A to jest szkaradnie!

— Ż eby tylko na tem się skończyło, mniejsza o to , — bo po ciemku nikt nie w idział, co któ - ren z nas oberw ał i jakoś blizny z pola walki nie hańbią; lecz mój m iły Julisiu, ja k przyjdzie ju tro przy jasnem słońcu miękkiego grzbietu pod ple­ ciony rzemień nadstaw ić, — wierzaj mi, to będzie szkaradniej...

— Panowae! — ozwała się sm utnym głosem panna K atarzyna — przebaczcie, że z mojej winy zostaliście narażeni na niebezpieczeństw o życia,

(48)

— 40 —

i że m acie jeszcze doznać srom otnego obejścia... W szakżesz nie trac ę nadziei, że ojciec m ój, g d y jego pierw szy gniew przeminie, potrafi zem stę swo­ je w przyzwoitsze ująć szranki i nie zechce się zniesławić gminnym postępkiem względem swoich w spółobyw ateli.

— D ziękujem y pani za pocieszenie, — ozwał się m ilczący d o tąd hrabicz E d g ar, — ale zachodzi wielkie p y tan ie, czy pierwszy gniew p ap y dobro­ dzieja przed rozsądzeniem spraw y naszej czy po rozsądzeniu przeminie.

— Co do m nie, ch yba m ojego tru p a zniesła­ wi, — w yrzekł śmiało b y ły porucznik gwardyi. — Z resztą, koledzy, na cóż się tutaj p rzy d a radzić 0 przyszłości; — lepiej, że się zajm iem y teraźniej­ szością i rozumiem, że potrzeba pom yślić o no­ clegu; może nam się przyśni cukrowa wieczerza, bo na jawie wszelka o niej zniknęła nadzieja. Prze- dew szystkiem dla panny m ło d e j, ta k zaszczytnie dzielącej nasze niedolę, zbieram składkę z sukien w aszych na zrobienie m iękkiego i ciepłego posła­ nia, bo tutaj zimno, jak g d y b y pod północnym biegunem, — a by ło b y h ań b ą, g d y b y panna K a ta ­ rzyna pośród nas um arzła.

— Za pozwoleniem jaśnie panów , ch y b a b y pierwej należało świecę zapalić.

— Józefie! i ty tutaj?

— A gdzież m am być?... zajęli nas z końmi 1 z powozami na dziedziniec, stangretów i posty- liona zamknęli na lamuzie a mnie z pan a hrabiego

(49)

lokajem, ponieważ liberyi nie m am y, poprowadzili z panami.

—■ A to w ybornie; praw da, że tobie oddałem zapałki i sześć świec stearynow ych, k tó re mieliśmy, w jeżdżając do lasu, w latarniach zapalić.

— Jaśnie panie, tutaj się lepiej przydadzą, bo ciemno, jak w miechu. — Po ty c h w yrazach Józef niebaw em więzienie dwiema rozpalonemi świecami owidnił; — lecz jakże rozkoszne było wszystkich podziwienie, g d y na szerokiej i długiej tarcicy , przym ocowanej do ściany, ujrzeli — kilkadziesiąt talerzy z g alaretam i, z krem em z rozmaitemi cu­ kram i i słodyczam i, z najwytworniejszem i owoca­ mi, ciastam i w tortach i w piram idach, ozdobionych cyfrą niedoszłych państw a m łodych, a na dom iar cudownej niespodzianki pod tym m agazynem sło ­ d y cz y stało w dwóch pow ażnych szeregach po 12 butelek omszałego w ęgrzyna i drugie tyle szam ­ pańskiego.

— Cóż się to znaczy? — zawołał, nieposiada- ją c się z radości, trzęsący się od zimna porucznik i jednocześnie paznogciami w ydrapyw ał korek z p o ­ chwyconej z brzega butelki omszałej.

— D om yślam się, — z łagodnym uśmiechem wyrzekła panna K atarzyna, — że pan Sympliciusz Rzeszotko na spodziewane jutrzejsze gody cukro­ wą kolacyą mimo wiedzy rodziców moich z W a r­ szawy sprowadził i, zniósłszy się z ogrodnikiem tu taj ją umieścił.

(50)

42

— «Bravo! Bravissime! niech żyje Sympluá!» — krzyknęli w szyscy więźniowie, a hrabicz, posko- czyw szy po talerz z piram idą, w yrw ał z dzioba cukrowemu gołąbkowi cyfrę S. R . i o ziemię ją roztrącił, — cyfrę zaś K. R . oddał Julianowi, mó­ w iąc: «Złamanie tej cyfry do pana młode*go nale­ ży». — W jednej chwili przecudny zapach starego tokaju napełnił loch cały, szam pan się pienił, t a ­ lerze przechodziły z ręki do ręki i nie zadługo najweselsza radość po całćm rozbiegła się gronie.

Jak długo trw ała uczta, zapewnić nie jestem w stanie, — to tylko pew no, że gdy w niedzielę 0 10 wieczorem na powtarzane rozsądne przed sta­ wienia pana Dym alskiego, skruszony rozpaczą o ży ­ cie swéj córki pan Rozdętow icz więźniów z lodo­ wni do dworu sprowadzić rozkazał, — wyprawion w tym celu ekonom , z najgłupszą w świecie miną do pokoju pow rócił, donosząc, że 7 panów , k tó ­ rych wczoraj w lodowni zamknął,, nadto i pan K ręcicki pom iędzy m nóstwem próżnych talerzy 1 butelek śpią ja k zabici, a że pannę K atarzynę, ubraną w płaszcz męzki i w aksam itną czapkę z rydelkiem , zastał z nagryzionym ananasem w rę ­ ku, czuwającą nad nimi.

— «Acan oszalał!» — krzyknął z gniewem pan Rozdętowicz. — «To m oja cukrowa kolacya!» — zawołał Sympliciusz. — W tęż chwilę wbiegła do pokoju K asia i do nóg ojcu upadła.

Gniew rodziców, łzy córki, p ro śb y państw a D ym alskich, niechaj kto inny opisze; ja za ucie­

Cytaty

Powiązane dokumenty

(171) Ateńczycy ze strachu przed najazdem lacede- mońskim porzucili wioski i zapełnili Ateny 79 , toteż miasto opierało swą liczebność na opustoszeniu wsi, u nas zaś choć wieś

Нa думку дocлідниці, нa реaльний cвіт нaклaденo cітку ціннocтей oкремoї людини, щo фoрмує її oкрему oцінну кaртину cвіту, a

Śmierć jest dla niego „wzniesieniem w transcendencję”, przez co człowiek staje się dopiero człowiekiem.. Literatura współczesna również wiele mówi o

Survey sampling conditional m ethods are usually connected with post- stratification estim ators for dom ains and with inference on the basis o f regression models

Odpowiedzialność z tytułu rękojmi za wady fizyczne a odpowiedzialność z ogólnych przepisów na gruncieB. ogólnych

Jakkolwiek Witek nie sądził, żeby jego pie­ niądze zostały tak szybko puszczone w obieg, nie mógł dać sobie rady od chwili rozstania się z niemi.. Już

Confiteantur tibi popali Deus:* confiteantur tibi populi omnes.. Lsetfntur et exultent genfes.-* guoniain

Podsumuwując dane na temat okresu, w jakim powstały omówione wyżej dokumenty, można stwierdzić, że poszukiwania prowadzono w VII–IX deka- dzie XVIII w., oraz zaproponować