• Nie Znaleziono Wyników

ZŁOTE CZASY SZTUKI NIEMIECKIEJ

VAN DYCK 1599— 1641

Początek wieku X V II. O bszerne pracownie Rubensa prze­

pełniają liczni uczniowie. T e n maluje z natury, tamten robi wielką kopię według szkicu mistrza, ów wykończa podszkico- wane figury. R uchu i gwaru nie brak pośród gromadki arty­

stycznej, zwłaszcza, że mistrza nie ma w tej chwili w pracowni.

N agle wśród najruchliwszej i najgwarniejszej gromadki zapada cisza, jakby makiem siał; mło-

dzieńcy stoją zmieszani, spoglądając na siebie wystraszonymi oczyma.

— C o mistrz powie ? C o teraz

będzie? — szepczą wszystkie usta, ,« I H B I Kr

a wszystkie oczy zwracają się na ł-.-w tt' f H f l n wielkie, rozpięte płótno i rozpo-

czętą, własnoręczną pracę mistrza, £§•

C ały kawał malowidła, zatarty nie- W ' rozważną ręką jednego ze swa- j • ię w o ln ik ó w ! C o teraz będzie? £ * ’• '* ,

— T rzeba by to naprawić — « § & § . rzecze nieśmiało jeden ze współ-

uczniów — zanim mistrz wróci. * * Pozostali patrzą na siebie wza- jemnie. Któż odważy się dotknąć płótna, rozpoczętego przez mistrza,

kto zdoła go tak naśladować, żeby v a n D Y C K znać nie było ?

G d y tak stoją niepewni i bezradni, od sztalug na uboczu podnosi się młody, szesnastoletni może chłopiec.

— Ja to naprawię ! — odzywa się.

— Van D yck ! V an D yck ! ,,sinior“ ! — słychać wokoło — tak, on jeden, on jeden chyba !

A tymczasem m łody chłopiec przechodzi zwolna pracownię.

Ruchy ma lekkie, wytworne, wdzięczne, długie blond loki spa­

dają w nieładzie na szyję i duży, biały kołnierz, wysokie czoło ocienia duże błękitne oczy pełne blasku. Staje przed obrazem, oceniając wielkość szkody, a po chwili, jakby od niechcenia,

miesza farby i nakłada je na uszkodzone miejsce. N ie upłynęła

pewność przemknęła mu po twarzy, bystre spojrzenie zatrzymuje na przemalowanej części, wreszcie bierze paletę i spokojnie roz­

poczyna pracę.

Kamień spada z serca uczniów. N ie p o z n a ł!... W dzięczne spojrzenia zwracają się w stronę jasnowłosego młodzieniaszka.

Antoni Van D yck, zwany przez kolegów ,,siniorem“ dla swoich wykwintnych manier, nie od dziś zajmuje się malarstwem.

Dziesięć lat miało dziecię, gdy pracowało ju ż przy boku jednego z wybitnych malarzy flamandzkich, a oto nie upłynęło lat trzy od opisanego zdarzenia w pracowni Rubensa, gdy dziewiętnasto­

letniego młodzieńca akademia malarska w Antw erpii mianuje swoim członkiem. O bok świetnej gwiazdy Rubensa zaczyna błyskać nieśmiałym jeszcze światłem jasna gwiazda Van Dycka.

O to ju ż słychać o nim w Belgii, już powierzają mu duże roboty kościelne, oto już i za m orze sięga jego imię i dociera do dworu króla angielskiego.

V an D yck udaje się do A n glii, gdzie parę lat spędza, malując portrety, słynne z podobieństwa. A le smutna, chłodna, mglista A n glia nie wystarcza żywej wyobraźni młodzieńca. M istrz Rubens w ognistych wyrazach maluje mu powaby W ło ch i świetność ich sztuki...

Daleko pozostały m ury starej Antwerpii, bystry rumak przebiega żwawo równiny Belgii, unosząc na swoim grzbiecie młodego, zgrabnego jeźdźca, gnanego niecierpliwą żądzą ujrzenia włoskiego nieba. A le nie dane mu było oglądać go tak rychło.

Zaledwie minął Brukselę, gdy, wrażliwe na wszystko co piękne, oczy jego zatrzymał m alowniczy obrazek. N a tle zieleni w blasku

słońca igra gromada smukłych chartów, a wśród pięknych zwierząt, jak zjawisko czarodziejskie, widnieje postać młodego dziewczęcia.

Van D yck nie pojechał dalej: przykuty pięknością obrazu zakłada pracownię w pobliżu i maluje portret dziew czyny z char­

tami, powtarza potem jej rysy jako M adonny w obrazie do miej­

scowego kościoła i dopiero, w ykończyw szy to dzieło, rusza dalej i staje w W enecji.

T u szczęście sprzyja stale pięknemu, wykwintnemu m łodzień­

cowi. Podejmowany, goszczony na dworach wielkich panów włoskich, przejeżdża z miasta do miasta, niby wolny, szczęśliwy ptak, od północy do południa W łoch , bawiąc się jak książę i z ksią­

żęcą rozrzutnością tworząc coraz to nowe dzieła.

O to w słonecznym Palermo, pod turkusowym niebem, wśród kwitnących mirtów, magnolii i oleandrów, jasnowłosy młodzieniec słucha dziw nych opowieści, płynących z ust niewidomej W łoszki, Sofonisby Angosciola. W łoszka m ówi m u o Tycjanie, najulu- bieńszym jego mistrzu; różnobarwną tęczą migoczą dzieje świet­

nego wenecjanina, a twarz słuchającego młodzieńca płonie ogniem zachwytu i zapału, promieniste oczy tęsknie spoglądają w nie- powrotne czasy bujnego ,,cinquecento“ , i budzi się w nim ogromne pragnienie pracy dla sztuki i sławy, budzi się zachwyt nad roz­

kosznym, szerokim życiem mistrzów „O drodzen ia".

Niedługo czeka na upragnioną sławę m łodzieńczy van D yck.

Powraca do rodzinnej A ntw erpii i od razu dostaje mnóstwo zamó­

wień do kościołów. W ykonyw a więc kolejno cały szereg obrazów:

,,Chrystus na krzyżu", ,,Złożenie do grobu", „Przeniesienie krzyża", a prócz tego mnóstwo M adonn, ślicznych, pełnych słodkiego wyrazu, którego brakło jego mistrzowi Rubensowi.

O to jedna z nich, słodka i miła, ze ślicznym dziecięciem Jezus, tulącym się pieszczotliwie do jej ramienia; a oto druga, z parą starych Holendrów, klęczących u jej stóp, zamodlonych pobożnie przed Świętym Dzieciątkiem, które figlarnym ruchem wyciąga do nich pulchną rączkę.

I jest ich szereg niemały — tych cudnie wykończonych obra­

zów; jeżeli do tego dodamy jeszcze ,,sto portretów", wybornych podobizn wybitnych osobistości tego czasu, to przekonamy się, że w ykw intny Van D yck wcale nie był próżniakiem.

1 5 7

M alował świętych i królów, uczonych i polityków; od jed­

nego tylko stale odwracał oczy w ytw orny ,,sinior“ . O to Van D yck nie lubił pospolitości, nienawidził brudu, ordynarnych twarzy; nie malował też ani wiejskich jarmarków, ani drobnych scen rodzajowych z życia ludu, w których to scenach coraz więcej lubowali się malarze flam andzcy i holenderscy. „K siążątko" lubiło blask, świetność, wykwint; sam niezwykle piękny i wielkopańskich manier, nigdzie się nie czuł tak szczęśliwym i swobodnym, jak

nego... Portretowali się u niego lordowie i książęta, sypiąc złotem za swoje wyborne podobizny. V an D yck żyje, jak wielki pan, szybko zgarniając złoto i rozrzucając je szybciej jeszcze. T o nie­

spokojne, burzliwe, rozbawione życie odbiło się na jego zdrowiu i humorze. Coraz częściej przychodziły chwile zniechęcenia i rozgoryczenia.

O powieść niesie, że w jednej z takich chwil odwiedzili go dwaj przyjaciele: lord Buckingham, minister królewski, i lord D igby, przyjaciel osobisty artysty. M istrz przyjął ich dość kwaśno i niechętnie; jest znużony i zobojętniały, zaledwie z wygodnego wezgłowia wzniósł na powitanie swą piękną głowę.

— M istrzu V an D ycku — odzywa się jeden z przybyłych, trzymając w ręku kapelusz z wielkim piórem — król prosi cię, abyś do niego do W hitehall przybył...

— Chętnie — przerwał mistrz usposobiony dziś zgryźliw ie

— o, chętnie ! Już mam dość wszystkich A nglików , i króla, i jego dworu przede wszystkim. W racam do A ntw erpii czekać tam spokojnie na śmierć.

— A le czegóż żądasz więcej, m istrzu? — podejmuje żyw o Buckingham — na co się żalisz ? Przecież król cię honoruje, dał ci łańcuch z własnym portretem, mianował cię kawalerem orderu, nie masz się czego żalić, sądzę?...

— Powoli, p o w o li! — zawołał rozdrażniony V an D yck — wszakżem ja A n glię zasypał moimi dziełami; ju ż je na setki rachują, w ięc należy mi się słusznie zapłata. A gdym króla nie­

dawno o audiencję prosił, to mi kazał innego dnia przyjść, jakbym był sługą, a nie w olnym artystą, który wszystkich królów na

świecie...

— Król był chory, cierpiący — przerywa Buckingham — ale w istocie jest twoim wielkim przyjacielem. A le nie o to tu chodzi. Przyszliśm y, aby cię ocalić.

— T a k — podjął dalej D igb y — musisz zmienić życie;

porzuć te puste rozrywki, które ci rujnują zdrowie i majątek.

M usisz na inną drogę wstąpić i całej energii do tego użyć.

— A ch, moi przyjaciele — zawołał V an D yck — zostawcie mnie, zostawcie, mam wszystkiego dość, życie m nie zmęczyło !

159

— A niechże Bóg b r o n i! — zaśmiał się Buckingham —

żącego. A rtystyczna jego wyobraźnia, niby wyobraźnia dziecka, zapalała się szybko, jak smolne łuczywo.

— A le — m ówił Buckingham — hrabianki Ruthem nie zobaczysz, mistrzu, w dworskich salonach. M aria unika wielkich występów i przyjęć; młoda hrabianka jest ochmistrzynią dzieci królewskich, księcia W alii i jego dwóch sióstr. Jeżeli więc chcesz

VAN DYCK DZIECI KAROLA I

DREZNO. GALERIA

widzieć tę, która na świetnym dworze w iedzie życie mnisze, to zabierz swoje przybory malarskie i zażądaj portretowania dzieci królewskich. W ted y będziesz ją widywał i będziesz mógł roz­

mawiać z nią.

Van D yck po chwili jechał ze swym i przyjaciółmi do W hitehall.

Król przyjął go łaskawie.

W ielcy a r ty ś c i 11 i 6j

— W yb acz, mistrzu — rzekł biorąc V an D ycka za rękę i prowadząc go ku pokojom królowej — że narzucamy ci małą robotę; będziesz nasze dzieci malował.

— A ch , sir, czynisz mnie szczęśliwym ! — wyjąknął artysta.

— A le dzieci są niespokojne i tylko w tedy będą grzeczne, jeżeli hrabianka Ruthem — tu król uśmiechnął się filuternie — skłoni je do posłuszeństwa.

W eszli do pokoju krółowej, gdzie znajdowały się dzieci, a m iędzy nimi oczarowane oczy V an D ycka ujrzały „piękną M ary“ .

I rozpoczęły się posiedzenia malarskie, które niezwykle długo się przeciągały. A rtysta zdawał się wciąż niezadowolonym ze swojej pracy, ciągle coś poprawiał i dodawał.

I tak powstało jedno z największych arcydzieł V an Dycka.

Przyjrzyjm y się tej trójce dzieci o żyw ych twarzyczkach i figurkach strojnych laleczek. Biedne małe księżniczki nie czuły się chyba zbyt zadowolone z tych długich, krępujących sukienek, z tych loków, kokard, kwiatów, którymi przeciążano ich małe główki wedle ówczesnej mody.

Plan Buckinghama nie zawiódł: V an D yck poślubił piękną M arię Ruthem, i życie jego popłynęło odtąd równiej i spokojniej.

Spokój ten jednak nie m ógł ju ż przyw rócić mistrzowi sił, utraconych w niespokojnym i gorączkowym życiu, jakie dotych­

czas prowadził. O n sam czuł zbliżający się schyłek, chociaż liczył dopiero niespełna czterdzieści lat życia. I jakby chciał utrwalić lepiej jeszcze imię swoje, gorączkowo rwał się do pracy, żądając od króla, aby m u powierzył ozdobienie malowidłami całego zamku.

A le Karol I, zachwiany na tronie, znękany losem, odrzuca jego projekt.

Pędzony żądzą sławy, jedzie V an D yck do Paryża, gdzie miano rozpocząć wielkie malarskie roboty. Szczęście i tu go omija;

spóźnił się, robotę oddano już komuś innemu.

I znów w idzim y go w Londynie na wiosnę 1641 r. Twarz mistrza blada, przezroczysta, oczy tylko żarzą się ogniem, który go trawił przez całe życie. Lekarze nie odstępują od łoża, król ofiarowuje im sumę ogromną za wyleczenie ulubieńca, wyczer­

pują w ięc wszelkie środki ratunku.

1 6 2

A le życie ucieka. Przechodzi lato i jesień. W ciem ny dzień grudniowy piękny ,,sinior“ kończy swe burzliw e życie.

Śmiertelny, jak wszyscy na świecie, tylu ludziom darował nie­

śmiertelność przez swe portrety, które nie mają rów nych sobie.

JORDENS I INNI

W tym samym roku, gdy mistrz Piotr Paweł Rubens prze­

nosi się na miejsce wiecznego spoczynku, jeden z uczniów jego, Jordens, zakłada siedzibę w pięknym pałacu, który sobie w y­

stawił w Antw erpii.

Silny, piękny, pełen życia, otoczony rodziną, wesoły i do­

broduszny Jordens nie wie, co to zawiść artystyczna, chętnie p o­

maga nieraz kolegom swoim w ich pracach. A le bo też i nie ma być o co zazdrosnym: życie dało mu szczęście i sławę.

O to jego pracownia pełna obrazów, malowanych z ogrom nym rozmachem, podobnym do m istrza Rubensa. Jordens nie żartuje;

tak jak sam jest silny i muskularny, tak jego postacie tryskają ż y ­ ciem i zdrowiem. Jak wszyscy Flam andowie, nie robi sobie cere­

monii z wyborem modeli. M odelam i są mu jego dzieci i żona, ludzie z bliskiego otoczenia. C ó ż to szkodzi, że W en u s będzie wyglądała, jak opasła mieszczanka, a M atka Boska bolesna będzie miała tłuste, rumiane, tryskające zdrowiem policzki ? Jasna, zdrowa, wesoła dusza Jordensa potrzebowała się w ypow iadać tak właśnie.

T oteż najlepiej mu się udają wszelkie sceny pogodne, w e­

sołe; postacie, gdzie może w lać słoneczną pogodę swojej duszy.

O to mam y „K o n cert fam ilijny", zebraną wokoło stołu ro­

dzinę, zajętą m uzyką i śpiewem; oto znów m itologiczne „ S a ­ tyry"; oto wielkie obrazy religijne, wszystkie pełne energii, olśniewające ognistym kolorytem.

— Jeżeli Rubens był ze złota — • mówi jeden z historyków sztuki — Van D yck ze srebra, to Jordens był cały z krwi i ognia.

M ożna by myśleć, że człowiek, tak pełen życia, żądny był awantur, wędrówek, ciekaw innego świata, innych ludzi. G dzież ta m ! Jordens nie ruszał się wcale z Antw erpii, przyrósł do niej ciałem i duszą. I tylko pod koniec życia coś się stało „płom ien ­ nemu" mistrzowi.

11 *

O to po północnych N iderlandach tuła się starzec z córką swoją, która otacza go czułym i staraniami. T u ła się od miasta do miasta, od wioski do wioski. C oś go pędzi; czy jakiś niepokój, czy nieszczęście, czy spóźniona żądza obejrzenia się jeszcze po tym szerokim świecie, gdy życie ju ż ucieka.

W sm utny dzień październikowy w małej wioseczce przyszła śmierć i wzięła razem wielkiego ojca i jego ukochaną córkę.

Smutnie zakończyło się życie wesołego, pogodnego artysty.

# # *

A teraz, porzuciwszy „ognistego" Jordensa, przyjrzyjcie się temu obrazkowi. C zegóż tu nie ma w tej pracowni „C h em ik a " ! O n sam przy kominku z mieszkiem w ręku, i retorty, i butelki, i czaszki zwierzęce, i wypchane ptaki. A oto drugi obrazek: „ P a ­ lacze tytoniu", zgrom adzeni wokoło stołu w izbie karczemnej;

to znowu jarmark, taki sobie zw ykły jarmark niderlandzki, na którym lud wiejski hula w najlepsze, pije i tańczy. Szczera, nie­

wym uszona wesołość aż tryska z tego pogodnego obrazka. A oto w nętrze pokoju flam andzkiego, zagłębiającego się tak wybornie, że, zdaje się w ejść by m ożna do środka. O niczym w nim nie zapomniano, każdy dzbanuszek, stołek, miska, namalowane z ogrom nym staraniem. O to chłopcy, bawiący się z psem, oto wesele wiejskie, oto m uzykant, grający na gitarze: i gdybyśm y poszukali dobrze po Europie, znaleźlibyśm y wiele podobnych obrazków, pogodnych, wesołych, pełnych życia.

N ie m alował ich Jordens, bo nie masz w nich kolorytu ogni­

stego; nie V an D yck , bo ten nie lubił odtwarzać scen z życia co­

dziennego, i nie Rubens, bo mistrz Piotr Paweł nie m alował drob­

nych, wykończonych postaci. A jednak to Flam and z krwi i kości, znakom ity ilustrator życia ówczesnego; te żywe, barwne arcy­

dziełka — to utwory D a w i d a T e n i e r s a , także jednego z uczniów Rubensa.

— Obrazam i moimi można by zawiesić ścianę, na dwie mile długą — mawiał sam o sobie Teniers i miał słuszność, bo istotnie namalował ich m oc niezliczoną i to z szybkością i wprawą nadzwy­

czajną.

164

Pewnego rana w yszedł był z dom u ze swoją skrzynką m alar­

ską i w chwili, gdy znajdował się ju ż na odległej wsi, spostrzegł, że zapomniał kieski z pieniędzmi, a nadchodziła godzina obiadu, i głód zaczął na dobre dokuczać artyście. N ie zakłopotało to tak dalece Teniers’a; z dobrą miną wchodzi do oberży i każe sobie podać obiad, zapraszając do towarzystwa starego dziada, który siedział przede drzwiami.

Oberżysta ruszał trochę ramionami na tę dziwną kompanię, podał jednak obiad, a po obiedzie ze zdumieniem zobaczył, że gość jego nie wychodzi, ale rozkłada pudełko z farbami i zaczyna malować starego dziada, którego tylko co uczęstował obiadem.

Niem ało ciekawych zgrom adziło się wokoło pracującego, a Teniers rzuca od niechcenia wiadomość, że obraz jest na sprzedaż, a nazwisko autora — Teniers.

— Teniers ! — powtarzają zgromadzeni — wielki malarz, wielki artysta. N iebyw ała sposobność !

TENIERS CHEMIK

DREZNO. GALERIA

165

N im obrazek został wykończony, znalazł nabywcę, a Teniers sowicie w ynagrodził oberżystę, dumnego, że pod swoim dachem gościł wielkiego malarza.

W iele drobniejszych prac tego artysty nosi n azw ę,, Po obiedzie' ‘ ponieważ jakoby m alował je w czasie odpoczynku poobiedniego.

M im o takiego pozornego pośpiechu każdy człowiek Teniersa ma odmienną twarz i swój własny, odrębny w yraz, z którego niemal odgadnąć by można, co mówi lub myśli.

Niedaleko Antw erpii, na wsi, stał zamek ,,o trzech wieżach";

zamek ten zamieszkiwał wesoły mistrz, życie szło m u po różach i zło­

cie, które też rozrzucał wokoło. Zdrowie mu służyło i zapowiadało długi jeszcze żyw ot, gd y oto nagle rozchodzi się wieść ponura:

— D aw id Teniers umarł. M istrz zakończył dni swoje ! L edw ie rozeszła się ta nowina, gdy amatorzy sztuk pięknych rzucają się na poszukiwanie prac zmarłego artysty. O blegają jego pracownię, wydzierają sobie najdrobniejszy szkic i płacą sumy niebywałe za każde dzieło. Złoto płynie drzwiami i oknami, i gdy ju ż napełniły się szkatuły:

— Czas zm artwychwstać ! — pomyślał Teniers. I oto uka­

zuje się zdrów i żyw y zdum ionym oczom tych, co go mieli za umarłego, i drwi wesoło z figla, jakiego wypłatał nabywcom, figla nieszkodliwego, bo wszakże prace jego zawsze jednako piękne, czy żyw ego czy umarłego; drwi z tego, że dopiero śmierci potrzeba było, aby go należycie oceniono.

A le i to nowonabyte złoto rozpłynęło się z otwartych dla wszystkich dłoni T en iers’a. Okazała się konieczność sprzedania zamku. Po kilku latach jednak znów w idzim y „m alarza kierma­

szów " w zamku o trzech wieżach, jako męża córki nowonabywcy;

znów w idzim y go odwiedzającego jarmarki, szynkownie i dom y wieś­

niacze, skąd czerpie temat do swoich niezliczonych dzieł malarskich.

I nie tu koniec świetnej sztuki flamandzkiej.

O to Crayer, zaszczycony mianem ,,wielkiego", oto malarz martwej natury Snyders, malarz kwiatów Seghers, oto wreszcie rubaszny, pełen werwy B r o u w e r, szukający schronienia przed wie­

rzycielam i u przyjaciela swego piekarza, którego przerabia na nie­

zgorszego malarza. T o znów w idzim y go w towarzystwie drugiego przyjaciela, karczmarza, u którego przemieszkuje, studiując typy w łóczęgów, których nie brakło po niderlandzkich oberżach. W y ­

1 6 6

czerpany awanturniczym życiem, zubożały, kończy nędznie życie w murach szpitala.

Poza tym i ciągną się szeregi mniej wybitnych ich uczniów i naśladowców; wyrastają bujnie na flamandzkiej glebie na chwałę swej ziemi i uciechę ludzkich dusz, wyrastają, patrząc w stronę bratniej Holandii, gdzie też płonie szeroko ognisko wielkiej, wszechświatowej sztuki.

BROUWER FELCZER WIEJSKI

MONACHIUM. PINAKOTEKA

167

SZTUKA HOLENDERSKA

Powiązane dokumenty