• Nie Znaleziono Wyników

VON ZMESKALLA

W dokumencie Listy wybrane Ludwika van Beethovena (Stron 145-200)

K ochany Zmeskallu!

Nam yśliłem się inaczej. M ogłoby to spraw ić ból m atce Karola w idzieć sw oje dziecko u kogoś obcego;

jest to i tak połączone z wielkiem i przykrościam i. Dla­

tego każę jej p rzyjść jutro do mnie; będzie p rz y tern obecny rów nież niejaki Bihler, ochm istrz dw oru z Puthon. G dybyś P a n zechciał przyjść do mnie koło 6-ej, jednak nie później, to ucieszyłoby mnie to nie­

zw ykle. A n aw et bardzo P a n a o to proszę, gdyż chętnie w ład z y krajow ej donoszę, kto by ł p rzy tern obecny; se k re ta rz dw oru, P a n sam w iesz najlepiej, że ta okoliczność będzie tam p rzy jęta lepiej, aniżeli gd yby to był człow iek bez charakteru, chociażby z charakterem , A te ra z ż a rty nabok! P om inąw szy to, że P a n a kocham , p rz y słu ży sz mi się bardzo, gdy przyjdziesz, — oczekuję w ięc P a n a napew no.

P ański przyjaciel i wielbiciel

L. Beeth.

N. B. Zastrzegam się, by z tego nie wynikło jakie nie­

porozumienie.

Wiedeń, 20 lipca 1817.

Do

NANETTY STREICHER.

S zanow na Przyjaciółko!

Z pow odu fatalnej pogody nie m ogłem się prędzej w y b ra ć, aż w czw artek, a P ani już w yjechałaś s t ą d . Cóż za k aw ał (Streich) i to ze stro n y pani v. S treicher!!!! do B ad en u ? ? ? !! ! W ięc w Badenie! — M ówiłem z m ężem P ani. Jego w spółczucie dla mnie spraw iało mi jużto ulgę, jużto ból, i omal że S treicher nie zachw iał mą rezygnacją. Bóg to w ie tylko, co się p rz y d arz y . P oniew aż jednak pom agałem zaw sze in­

nym ludziom, gdzie tylko mogłem, przeto w ierzę w jego m iłosierdzie dla mnie. — Z tą klucznicą, k tó rą P an i znasz i uznałaś za dobrą, m ożnaby popróbow ać gotow ania, zanim ona przyjdzie do mnie. Jednak to nie da się zrobić prędzej, dopóki P an i nie w rócisz do

124

m iasta; kiedy to n astąpi? — Z resztą nie daj się P ani nam ów ić Sw em u m ężow i na jakie figle m ałżeńskie.

S p raw a m ieszkania b y łab y tak że na czasie. P rz y G ärtn erg asse są m ieszkania także po przeciw nej stro ­ nie, skąd m iałoby się niezw ykle piękny w idok.

W szy stk o to jednak zależy od pow rotu P ani. — Jak sobie P an i poradziłaś z Twoim i listam i do mnie do N ussdorfu? — Dbaj P ani troskliw ie o S w ą córkę, a żeb y b y ła kobietą. — Dziś jest w łaśnie niedziela:

czy mam P ani co przeczy tać z Ew angelji „Miłujcie się m iędzy sobą" itd. itd. ? Kończę i polecam się P ani i Jej najlepszej córce, życzę W am w ygojenia w szystkich W aszych ran.

G dy będziecie na stary ch ruinach, to pom yślcie, że tam B eethoven często p rz e b y w a ł; a gdy będziecie błądzić po m iejscow ych lasach jodłow ych, pom yślcie, że tam często B eethoven pisał poezje, albo — jak się to m ówi — kom ponow ał.

Na zaw ołanie W asz przyjaciel i sługa

Beethoven.

(W kładka).

Najlepsza P ani v. Streicher!

Z ałączony list m iał być w y sła n y do P an i — jak to w idać z d aty — poprzedniej niedzieli. — Co się ty ­

czy pani v. Stein, to proszę Ją sam ą, ab y pana v. S tei­

n em nie zam ieniała w kam ień (versteinern), ażeby mógł jeszcze służyć mi, lub ażeb y pani v. Stein nie b y ła ta k bardzo z kam ienia (von Stein) w stosunku do pana v. S teinera etc.

Co się ty czy mojego zdrow ia, to pew nem jest, że pokazują się sym ptom y p o p ra w y ; jednak głów na do­

legliw ość nie ustępuje i ja obaw iam się, że nie będzie m ogła być nigdy usuniętą. — Najlepsza pani S treicher, nie płataj T w em u m ężulkow i żadnych figlów, lecz ra ­ czej nazyw aj się w obec każdego panią z kam ienia (v.

S tein)!!! Najbliższą środę i c z w arte k spędzę w mie­

ście, gdzie pom ów ię znow u ze Streicherem . — Z po­

wodu klucznicy chciałbym ujrzeć P anią tutaj, n atu ral­

nie jest to pow ód uboczny, jakkolw iek bardzo się cie­

szę razem z W ami, że używ acie p ow ietrza badeń- skiego, — a w ięc kiedy nareszcie ucieszy mnie P ani sw ą obecnością tu taj? —

W szystko, co piękne, dla kochanej córki i dla P a n a S treichera! Jej przyjaciel i sługa

Beethoven.

Gdzie są moje p rz y k ry cia do łó żek ?

UsmuHie

Gdzie ? Gdzie ?

14 lub 19 sierpnia (1817?).

Do

GIANNATASIA DEL RIO.

P . P .

N iestety pismo P ańskie otrzym ałem przedw czoraj za późno, gdyż ona b y ła już tutaj; w edle tego, na co zasłużyła, pow inienem b y ł pokazać jej drzw i. P a n ­ nie N any dziękuję serdecznie za trud, jaki zad ała sobie, spisując te brednie, k tó re ta pani naplotła. Chociaż za­

sadniczo jestem w rogiem w szelkiej obm ow y i plotko­

w ania, to jednak w ty m w y padku m uszę przyznać, że to jest dla nas w ażne, gdyż to pismo w ra z z jednym jej listem do mnie w rę czę jutro p. Schm erlingowi. Nie w ykluczam , że m ogło mi się w jej obecności w ym knąć w odniesieniu do P a n a jakieś niebaczne słow o o nie­

porządku p rz y sposobności tego niedaw nego zd arze­

nia; ale nie przypom inam sobie zgoła, bym kiedykol­

w iek coś pisał o P anu. Z jej stro n y było to tylko usi­

łow anie, by P a n a dla mnie źle usposobić i w ten spo­

sób u Niego w ięcej zyskać. Z resztą tak sam o postę­

— 126 —

p o w ała poprzednio i ze mną, znosząc mi rów nież rozm aite pow iedzenia P a n a o m nie; jednak ja na to pyskow anie nić nie daw ałem . — T ym razem chcia­

łem popróbow ać, czy ona przez pełne cierpliw ości i łagodne trak to w a n ie nie da się przypadkiem po p ra­

w ić. T en mój zam iar zakom unikow ałem n aw et p.

Schm erlingow i; jednak przekonałem się, że to nanic.

Z resztą już w ów czas, w niedzielę, postanow iłem za­

sadniczo w y trw a ć p rz y daw nej, koniecznej surow ości, poniew aż potrafiła już napoczekaniu zadać K arolow i trochę sw ego jadu. K rótko m ówiąc, m usim y trzy m ać się zodiaku i pozw alać jej na w idyw anie K arola tylko 12 ra z y na ro k ; a przy tem otoczyć ją tak ą palisadą, b y mu n aw et szpilki potajem nie nie m ogła doręczyć.

P rz y te m jest rzeczą obojętną, czy to będzie się odby­

w a ć u P an a, czy u mnie, czy jeszcze u kogo innego.

T ym razem jeszcze w ierzyłem , że, czyniąc zadość w szy stk im jej życzeniom , zdołam tern zachęcić ją do p o p ra w y i do uznania mej zupełnej bezinteresow ności.

M oże uda mi się zobaczyć się z P anem jutro. S p raw ę pończoch i bucików m ogłaby załatw ić pani S., jak rów nież w szy stk o inne potrzeb n e; pieniądze za to p rzyślę jej za raz do domu. — W ogóle proszę o kupo­

w anie i spraw ianie w szystkiego, co Karol potrzebuje, bez zap y ty w an ia mnie, podając mi ty lk o z a ra z do w ia­

dom ości i bez w yczekiw ania na zakończenie k w a r­

tału, sum ę, k tó rą będę natychm iast zw racać. Na p rz y sz ły egzam in spraw ię Karolowi n ow y surdut.

Jeszcze jedno. Ona udaje, że otrzym uje od jednej osoby w iadom ości z P ańskiego domu. — G dybyś P a n nie m ógł osiągnąć tego, b y C zerny odprow adzał K a­

rola aż do sam ego domu, to trze b a zaniechać tego, gdyż, pow ierzając coś, należy baczyć, kom u się po­

w ierza! (trau, szau, w em !). W yob rażen ie K arola o niej m oże b y ć inne, jak to, k tó re mu już poprzednio podda­

łem , a mianowicie, że m a ją szanow ać jako m atkę, ale w niczem nie naśladow ać jej; co do tego należy go ciągle ostrzegać. W asz

Ludwik van Beethoven.

(1817?/.

Do

GIANNATASIA DEL RIO.

Mój drogi P rzyjacielu!

P o sy ła m P an u p rzez K arola należytość za nad­

chodzący k w a rtał. — P rz y tej sposobności proszę, by P a n zechciał zająć się w ięcej jego uczuciem i sercem , gdyż p rzedew szystkiem to ostatnie jest dźw ignią do w szelakiej tężyzny. Jakkolw iek dobroduszność jest niekiedy trak to w a n a tak ironicznie i lekcew ażąco, to jednak jest uw ażana p rzez naszych najw iększych pi­

sarzy , jak G oethe i inni, za znakom itą w łaściw ość; ba naw et niektórzy utrzym ują, że bez se rca nie m ógłby się obejść żaden w y b itn y człow iek, i cała jego dzia­

łalność b y łab y bardzo pow ierzchow na. M am za mało czasu na w yczerpanie tego tem atu; ustnie pom ówim y o tern obszerniej, co mam rów nież zam iar zrobić w odniesieniu do Karola. P ański przyjaciel i sługa

Ludwik van Beethoven.

P rzedm ieście Alser, u Apfla, drugie schody, drzw i Nr. 12, L eibertz, kraw czyni.

(Prawdopodobnie 1817>.

Do

TEGO SAMEGO.

Z darza się to po ra z pierw szy, że m usiałem do­

czekać się upom nienia w odniesieniu do obow iązku, dla mnie zresztą ta k miłego. Jednak pilne zajęcia tak około mej sztuki jakoteż liczne inne p rz y czy n y k azały mi zapomnieć zupełnie o ra ch u n k u ; nie p o w tó rz y się

— 128 —

to nigdy. Co się ty c z y w ieczornego odprow adzania K arola do domu p rzez mojego służącego, w szy stk o zostało już zarządzone. T ym czasem dziękuję P anu, że by ł w czoraj tak ła sk a w posłać po niego Sw ego służącego, gdyż ja nic o tern nie w iedziałem , i m ogło łatw o z d a rzy ć się, że Karol m usiałby pozostać u C zer­

nego. O buw ie K arola jest za ciasne i on u sk arżał się n a to już niejednokrotnie; z tern jest ta k a bieda, że on ledw ie m ógł iść i potrzebow ał w iele czasu, by móc w ło ż y ć te buciska. To bardzo niszczy nogi: dlatego p ro szę P an a, b y nie pozw olił mu w ięcej n a w k ładanie ich, póki nie zostaną rozszerzone. Co się ty c z y jego studjów fortepianow ych, to proszę P a n a o dopilnow a­

nie go w ty m kierunku, gdyż w przeciw nym razie nauczyciel nanic nie p rz y d a się. P rz e z ca ły dzień w czo rajsz y Karol zupełnie nie m ógł grać. Z resztą ja sam stw ierdziłem to już kilkakrotnie, gdy się już na to puściłem , b y z nim coś przegrać, że m usiałem ustąpić, nic nie w sk ó raw szy .

„La m usica m erita d 'e sse r stu d iata“.

T e kilka godzin, k tó re są mu obecnie dozw olone, jako godziny pośw ięcone m uzykow aniu, i tak nie w a ­ dzą nikomu, i dlatego tern bardziej m uszę nastaw ać, a ż e b y b y ły p rzestrzeg an e. Albowiem w tern niem a niczego nadzw yczajnego, że w instytucie z w ra c a się n a to uw agę. Jed en z moich dobrych przyjaciół ma rów nież chłopca w pew nym instytucie, p rzeznaczo­

nym*) dla m uzyki, i tam robią mu w szelkie ułatw ienia.

I to do tego stopnia, że byłem n ap raw d ę zdum iony, znalazłszy tam chłopaka ćw iczącego się sam otnie w odległym pokoju, tak, że ani jemu nikt nie p rz e­

szkadzał, ani on innym.

Co do dnia jutrzejszego, to proszę o zezw olenie, bym m ógł zab rać K arola około 1030, gdyż m am p rzejść się z nim, a nadto idę razem z nim do kilku m uzyków . Z najw yższem pow ażaniem

• P ań sk i przyjaciel

L. v. Beethoven.

*) P e w n ie „n ie p rz ez n a cz o n y m “ .

W iedeń , 24 s ty c zn ia 1818

Do

GIANNATASIA DEL RIO.

P . P .

Nie przychodzę osobiście, poniew aż to b y ło b y pew nego rodzaju pożegnanie, k tórych unikałem zaw sze.

Zechciej P a n przy jąć niekłam ane podziękow anie za gorliw ość, p raw o ść i rzetelność, z jaką pośw ięca­

łeś się w ychow aniu mojego b ratanka, — i odw iedzić mnie, skoro tylko p rzyjdę nieco do siebie. Z resztą ze w zględu na m atkę chciałbym , b y ten fakt, że b ra ­ tan ek jest obecnie u mnie, nie bardzo się rozniósł.

P o zd raw iam W as w szy stk ich a pani A. G ianna- tasio dziękuję specjalnie za okazy w an ą p rzez nią Ka­

rolow i iście m atczyną troskliw ość.

Z praw dziw em pow ażaniem

L. v. Beethoven.

(1818?) Do

KAROLA CZERNEGO.

Mój drogi C zerny!

W tej chw ili dow iaduję się, że P a n jesteś w ta ­ ktem położeniu, jakiego nigdy nie przypuszczałem . M ógłbyś P a n m ieć do mnie zaufanie i zaw iadom ić mię, w jakim kierunku m ożnaby coś pom óc Panu, (w ykluczam w szelką pospolitą protekcję z mej strony). Skoro tylko będę m ógł zaczerpnąć nieco od­

dechu, m uszę z P anem pomówić. B ądź P a n przeko­

nany, że Go cenię i gotów jestem w każdej chwili zam anifestow ać to czynem .

Z praw dziw em pow ażaniem P ański przyjaciel Beethoven.

130 —

W iedeń , 25 m aja 1819.

Do

FERDYNANDA RIESA.

K ochany Ries!

Nie rozum iem milczenia, skoro posłałem P an u K w intet i Sonatę, i nie dostałem za nie ani halerza. — Zdaje mi się, że w Sonacie b rak tem pa w edle m etro ­ nomu, k tó re prześlę następną pocztą. O statniem i czasy byłem obarczony takiem i troskam i, jak jeszcze nigdy w życiu, i to w skutek zb y t daleko posuniętych d o ­ brodziejstw w stosunku do innych ludzi.

Komponuj P a n pilnie. Moje kochane arcy k sią- żątko Rudolf i ja gram y rów nież i P ańskie utw o ry , i on jest zdania, że b y ły uczeń przynosi za szczy t m istrzow i.

B yw aj zdrów , poniew aż słyszę, że P ań sk a żona jest piękna, p rzeto będę ją narazie cało w ał tylko w m yślach, jednak m am nadzieję zrobić to na p rz y szłą zimę osobiście. — P am iętaj P a n o kw intecie i sonacie, jak rów nież o pieniądzach, chciałem pow ie­

dzieć — honorarjum (avec oti sans honneur!!!!).

Mam nadzieję o trzym ać od P a n a jak najrychlej jak najlepsze w iadom ości i to nie w tem pie a l l e g r o , lecz v e l o c e , p r e s t i s s i m o . O trzym asz P a n ten list przez pew nego m ądrego Anglika. P oniew aż oni w sz y sc y są przew ażnie dzielnym i ludźmi, przeto chciałbym przepędzić z nimi jakiś czas w ich ojczyźnie.

P restissim o responsio il suo amico ed m aestro Beethoven.

Do

(1822).

BRATA JANA v an BEETHOVENA.

P ro szę Cię, kochany B racie, byś zechciał p rzyjść do mnie p rzed południem , gdyż m uszę koniecznie pom ów ić z Tobą. — W jakim celu to postępow anie?

Do czego to p ro w a d zi? Nie m am nic p rzeciw Tobie, i w spraw ie m ieszkania nie zarzucam Ci żadnej w iny.

C hciałeś jak najlepiej, a było to rów nież zgodne z mą w olą, b y śm y mogli b y ć bliżej obok siebie. T y m cza­

sem zło w ali się w ty m domu nagle ze w szystkich stron, a T y nie chcesz o tern w szy stk iem nic sły ­ szeć, cóż m ożna na to pow iedzieć? — Jak ież pozba­

w ione m iłości postępow anie w chwili, gdy zn a­

lazłem się w takim kłopocie. — R az jeszcze proszę Cię o przy b y cie do mnie dziś p rz ed południem , b y m ożna om ówić w szy stk o konieczne. — Nie dopuszczaj do zerw an ia zw iązku, k tó ry m oże być dla nas obu tylko zbaw ienny — i to dla jakich p rz y c z y n ? z po­

w odu ludzi lichej w artości!

Ściskam Cię z całego serca i pozostaję jak zaw sze T w ym w iernym b ratem

Ludwikiem.

1822, niedziela, 8 września.

Do BRATA JANA.

(Ołówkiem )

Gospodyni w y jech ała w łaśnie w sp raw ie m ieszka­

nia do H etzendorfu.

Kochany B racie!

Jesteśm y trochę zm artw ieni, że się źle czujesz, a to z pow odu braku w iadom ości od Ciebie; z drugiej s tro n y znow u jestem z tego pow odu w kłopocie, że nie w iem , co się stało z tem i zleceniam i, k tó ry ch się

— 132 —

tak gorliw ie podjąłeś. Co się ty c z y Sim rocka, to pisał znow u w sp raw ie „M szy“, jednak chciałby po stare j cenie; g d y b y mu jednak napisać, to m am w rażenie, że dołożyłby. Co do mego zdrow ia, to trudno m ów ić z całą pew nością o praw dziw ej popraw ie; sądzę je­

dnak, że dzięki silnym kąpielom zło, jeżeli nie c a ł­

kiem, to w każdym razie da się usunąć częściow o.

P o n iew aż nie otrzym aliśm y żadnego listu i w ogóle nie m am y żadnych w iadom ości o Tobie, p rzeto supo- nujem y, że już w yjechałeś. Niech mu będzie, jak chce, w każdym razie napisz kilka słów , p roszę Cię o to, gdziekolw iek byś był. Kieruję ten list pod a d re ­

sem pana O berm ayera, byś na ten w ypadek, jeżeli Cię niema, m ógł go natychm iast otrzym ać. Dziś grają tutaj jedną moją uw ertu rę i dostosow ane do niej w iel­

kie historyczne „tableau“ p. t. „Stefan I“. H ensler posłał nam dw a w olne bilety, i odnosi się do nas b a r­

dzo uprzejm ie. D w ie śpiew aczki *) odw iedziły nas dziś, a poniew aż chciały ucałow ać mi ręce i b y ły bardzo ładne, przeto zaproponow ałem im raczej pocałunek w usta. To jest w kilku słow ach najw ażniejsze, co m ielibyśm y Ci do pow iedzenia. Jeszcze ra z proszę Cię o natychm iastow ą w iadom ość, czy i co zrobiłeś, bym w iedział, jak stoję.

B yw aj zdrów ! Tw ój w ierny brat Ludwik jako opiekun mego m ałoletniego lam parta. Dla Tw oich ode mnie w szy stk o najlepsze.

(W lecie 1822?) Do

BRATA JANA BEETHOVENA.

M iałem nadzieję ujrzeć Cię napew no — n iestety

*) Henrietta Sontag i Karolina Unger (patrz objaśnienia i ilustracje).

jednak. — W skutek zarządzenia Staudenheim a m uszę jeszcze ciągle b rać lekarstw o, i z tego pow odu nie w olno mi zbytnio ru szać się. — P ro szę Cię w ięc, byś zechciał, zam iast jechać dziś w stronę P ra te ru , w y ­ brać się do mnie z żoną i córką. P rag n ę tego jednego, by dobro, które, gdy jesteśm y razem , jest nieza­

w odne, mogło być osiągnięte bez przeszkody. D ow ia­

d yw ałem się o m ieszkania i takich, k tó reb y W am o d ­ pow iadało, jest poddostatkiem , i nie będziesz m usiał w cale płacić więcej, niż dotąd. B iorąc choćby tylko w zgląd na stronę ekonom iczną, ile będzie m ożna z obu stron na tern zaoszczędzić, nie m ów iąc już o w łasnej przyjem ności. P rze ciw Tw ojej żonie nic nie mam, a życzy łb y m sobie tylko, b y zrozum iała, ile T y dla sam ego Siebie m ożesz p rzeze mnie zyskać. Nie do­

puszczaj, by m arne drobiazgi życiow e dopro w ad zały do nieporozum ień.

A te ra z byw aj zdrów , liczę całkiem napew no, że zobaczę Cię dziś po południu. B ędziem y mogli później pojechać do Nutzdorfu, co i dla mnie będzie z ko­

rzyścią.

T w ój w iern y b ra t

Ludwik.

D o p i s e k . Niechaj pokój będzie z nami! O by Bóg nie dopuścił do zerw an ia znow u w sposób przeciw ny natu rze najnaturalniejszego zw iązku mię­

d zy braćm i. I tak nie będę już ży ć długo. P o w tarz am raz jeszcze, że nie mam nic przeciw T w ej żonie, cho­

ciaż jej obecne kilkakrotne zachow anie się w sto ­ sunku do mnie uderzyło mnie. Jakkolw iek jestem i tak w skutek trz y i pół m iesiąca trw ającej choroby bardzo a n aw et w stopniu najw yższym , przeczulony i po­

drażniony, to jednak odrzucam w szystko, co nie p ro ­ w adzi do tego celu, byśm y w ra z z moim dobrym Ka­

rolem mogli już ra z zacząć życie uregulow ane, k tó ­ rego ja tak bardzo potrzebuję. — Zobacz tylko moje tutejsze m ieszkanie, to będziesz w idział skutki, jak to idzie, gdy ja, będąc bardziej chorym , m uszę się

zda-— 134 zda-—

w a ć na łaskę obcych ludzi, a nie chcę poruszać in­

nych rzeczy, któ reśm y i tak już omawiali.

G dybyś dziś przyjechał, to m ógłbyś za b rać K a­

rola. Z tego w zględu dołączam ten list do p ana Blóchlingera, k tó ry zechcesz za raz do niego odesłać.

W iedeń, 8 lutego 1823.

Do

W . GOETHEGO W WEIMARZE.

Ekscelencjo!

P oniew aż jeszcze ciągle, podobnie jak za m ych lat m łodzieńczych, żyję w P ańskich nieśm iertelnych, nigdy niestarzejących się dziełach, i nie m ogę za­

pom nieć o szczęsnych chwilach, spędzonych w po­

bliżu P an a, p rzeto n a d a rza się sposobność, że i ja ra z m ogę się P an u przypom nieć. Mam nadzieję, że W a­

sza E kscelencja zgodzi się na w ręczenie Sobie m ych kom pozycyj do „C iszy m orskiej“ i „S zczęśliw ej po­

d ró ż y “. O bydw a utw o ry , dzięki ich k ontrastow i, w y ­ d aw ały mi się odpowiedniemi, by ten k o n trast u w y ­ datnić rów nież i w m uzyce. Jakże b y ło b y mi miło,

gdybym m ógł w iedzieć, czy moje w łasn e harm onje dostosow ałem do P ań sk ich ? C ieszyłbym się rów nież bardzo z pouczenia, k tó re m ógłbym u w ażać za szczerą p ra w d ę; gdyż lubię ją nad w szystko, i nie pow iem n ig d y : v e r i t a s o d i u m p a r i t . — P r a ­ w dopodobnie w k ró tce ukaże się kilka moich kom po­

zycyj do P ańskich jedynych na św iecie poezyj, m ię­

d zy którem i znajduje się rów nież „Nie znająca spo­

czynku m iłość“. B ardzo w ysoko ceniłbym sobie ogólne uw agi o kom ponow aniu lub ubieraniu w sz a ty m uzyczne P ańskich utw orów ! — A te ra z jedna prośba do W aszej Ekscelencji: napisałem w ielką Mszę, której jeszcze nie m am zam iaru w y d a w ać, lecz p rzezn a czy ­

łem ją do tego, by się d ostała na najprzedniejsze dw ory. H onorarjum w ynosi tylko 50 # . W ty m celu zw racałem się do w ielkoksiążęcego P o selstw a w ei­

m arskiego, k tó re p rzyjęło podanie w y sto so w an e do Jego W ielkoksiążęcej W ysokości i p rzy rzekło d orę­

czyć je. M szę m ożna w y k o n y w a ć rów nież jako o ra ­ torium , a każd y wie, że w dzisiejszych czasach po­

trz e b a zw iązków z pow odu u bóstw a tego rodzaju subskrybentów ! Moja pro śb a idzie w ty m kierunku, by Ekscelencja zechciała zw rócić uw agę Jego W iel­

koksiążęcej W ysokości, b y ra c z y ł rów nież su b sk ry ­ bow ać. P oselstw o w ielkoksiążęce uprzedziło mnie, że b y ło b y bardzo pożądane, gdyby W ielki Książę by ł już zg ó ry dla sp ra w y dobrze usposobiony. — T ak wiele już napisałem , a w łaściw ie niczego jeszcze nie w ypisałem , praw ie nic. Jednak obecnie nie jestem przynajm niej sam jeden, gdyż już zgórą sześć la t jestem ojcem chłopca mego zm arłego brata, m łodzień­

koksiążęcej W ysokości, b y ra c z y ł rów nież su b sk ry ­ bow ać. P oselstw o w ielkoksiążęce uprzedziło mnie, że b y ło b y bardzo pożądane, gdyby W ielki Książę by ł już zg ó ry dla sp ra w y dobrze usposobiony. — T ak wiele już napisałem , a w łaściw ie niczego jeszcze nie w ypisałem , praw ie nic. Jednak obecnie nie jestem przynajm niej sam jeden, gdyż już zgórą sześć la t jestem ojcem chłopca mego zm arłego brata, m łodzień­

W dokumencie Listy wybrane Ludwika van Beethovena (Stron 145-200)

Powiązane dokumenty