• Nie Znaleziono Wyników

Listy wybrane Ludwika van Beethovena

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Listy wybrane Ludwika van Beethovena"

Copied!
201
0
0

Pełen tekst

(1)

L I S T Y W Y B R A N E

L U D W I K A

VAN

B E E T H O V E N A

PRZEŁOŻYŁ I ZAOPATRZYŁ WSTĘPEM I OBJAŚNIENIAMI

W Ł A D Y S Ł A W F A B R Y

DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ

WARSZAWA

(2)

Z DRUKARNI 1 LITO O R A F JI PILLER-NEUM ANNA W E L W O W IE .

(3)

B E E T H O V E N NA Ł O Ż U Ś M IE R C I W E D L E R Y SU N K U JÓ Z E F A T E L T S C H E R A

(4)
(5)

P R Z E D M O W A TŁU M A C ZA .

Głuchy muzyk...!

C z y ż je st do pom yślenia w iększa igraszka Natury?

I to m u zyk nie byle jaki, lecz jeden z n ajw iększych tw ór­

czych geniuszów m u zycznych całe] ludzkości.

Ludwik Rellstab, bardzo w p ływ o w y k r y ty k m u zyczn y berliński w pierw szej połowie XIX w., pisze m iędzy innemi z okazji sw ej w iz y ty u Beethovena, na dwa lata przed jego śmiercią, następujące słowa:

„Dopóki nie będziem y w stanie opowiedzieć historii jakiegoś Rafaela, k tó ry b y oślepi w sile sw ojego wieku, do­

p ó ty Beethoven nie znajdzie równego sobie w szczęściu i niedoli, i to zarów no w Sztuce jak i historji świata! G d yż historia Sztuki, znajdujące] się na tej w y żyn ie , staje się historją świata".

O wrażeniu, jaki w yw a rł na nim w idok Beethovena, siedzącego na łóżku, pisze tak: „Trzeba b y ło posiadać nie- lada siłę panowania nad sobą, by, siedząc naprzeciw niego, p ow strzym ać łz y napływ ające do oczu“.

O tej szczególnej głuchocie Beethovena opowiada cie­

k a w y szczegół znany twórca portretu Beethovena, berliń­

ski malarz Klöber. Miało to b y ć w r. 1817 (było jednak prawdopodobnie w 1818). P isze on:

,J3eethoven usiadł, a młodzieniec (bratanek Karol) musiał ć w ic zyć na fortepianie, k tó ry b y ł prezentem z Anglji i miał wielką kopulę z blachy. Instrument ten stał o jakie 4 lub 5 kroków za nim, i rzecz dziwna, że Beethoven, mimo sw ej głuchoty, w sk a zyw a ł ćwiczącemu m łodzieńcowi k a żd y błąd, kazał mu niektóre miejsca powtarzać, robił po­

(6)

O tej dziwnej chorobie uszu biednego Beethovena, którą ówczesna m edycyna, znajdująca sie jeszcze w powijakach, łączyła najniesłuszniej w świecie z dolegliwościami żołądka, lecząc przez szereg lat nieszczęsnego pacjenta na żołądek, m ożnaby wiele pisać. Ale w skromnych ramach przedm ow y

brak na to miejsca.

Niema go też na z b y t dobrze znaną biografie Beetho­

vena.

Nie chciałbym również obciążać tej książki nadmier- nemi komentarzami do poszczególnych listów, wciskając sie w ten sposób przemocą m iedzy czytelnika a autora listów, g d y ż one potrafią przem ówić najlepiej same za siebie, oka­

zując jak na dłoni Beethovena-czlowieka, bez żadnej lite­

rackie] p o zy , — a to je st właśnie celem te] książki. Albo­

wiem w tern właśnie tkw i ich zasadnicza różnica od listów M ozarta, Mendetsohna, Schumanna c z y W agnera, że nie b y ły one przeznaczone jako lektura dla ciekawej poto­

mności, — lecz b y ły wynikiem codziennych trosk i zm ar­

twień tego bardzo niezaradnego i obdarzonego nader po­

ry w c zy m temperamentem genjusza. O literackiej ich w ar­

tości nie m oże b y ć m ow y, g d y ż autorowi nie dostaw ało odpowiedniego wykształcenia ogólnego i szkolnego. Tam tkw i również źródło fatalnej interpunkcji i ortografii, która wym agała odpowiedniej korekty. Podawanie listów w ich formie oryginalne], polegającej na olbrzymich okresach, w naszej mowie nie do zniesienia, naszpikowanych do- m yślnikam i i kreskami olbrzym iej długości, p rzy masowem podkreślania pojedyn czych słów i całych zdań, — b yłoby niepotrzebnem i niecelowem dręczeniem czytelnika. Należało również pouzupełniać słowa brakujące i poskreślać p o ­ dwójne, co sie też stało.

Jeszcze o jednej rze c zy należy czytelnika uprzedzić zg ó ry : listy te nie dadzą mu możności wglądnigcia do mechanizmu tw órczego tego genjusza. G d yż właśnie te nie­

liczne zresztą ustgpy, w których mówi o celach i zadaniach sw ej Sztuki, odznaczają sie największą nieścisłością w y ra ­

żania sie.

Jednak w ich świetle okazuje sie jak na dłoni osobistość tw órcza o nieokiełzanym temperamencie, idealista, człowiek

(7)

pełen wprost dziecinnego niedoświadczenia życiow ego.

Jakkolwiek, w przeciwieństwie do M ozarta, tw o rzy ł powoli i bardzo mozolnie, — to jednak cała jego istota była p rze­

pełniona taka masą idej artystyczn ych , w znacznej części nie zrealizowanych, pomimo olbrzym iej zresztą spuścizny dachowej, którą pozostaw ił ludzkości, że, umierając, w yzn ał ze skruchą, iż w yd a je mu sie, jak g d y b y napisał dopiero zaledwie parą nut.

Jego gw ałtow n y temperament przerzuca go bezustan­

nie z jednej ostateczności w drugą: od zapam iętałej niena­

wiści do bezgranicznej miłości, — przyczem staje się sam dla siebie najsurowszym sędzią.

M arzy o tem przez całe życie, b y m óc sw a Sztukę oddać na cel pom ocy dla cierpiących bliźnich, — jednak złe stosunki materialne nie dopuszczają do tego nigdy.

Z listów tych dowie się czyteln ik również coś zgoła przeciwnego temu, co wmawiano w niego niejednokrotnie, przedstaw iając mu Beethovena jako mełancholika i mizan­

tropa, patrzącego na ży cie zgoła tragicznie. Tym czasem b ył to człow iek bardzo w esoły, obdarzony olbrzym im tempera­

mentem. W życiu jego b y ły oczyw iście liczne m om enty tra­

giczne, w czasie których nawet m y śl o sam obójstwie kiełko­

wała w jego m ózgu (b yło to w tym czasie, g d y się prze­

konał, iż nie o d zy sk a nigdy utraconego słuchu). I właśnie fakt pogodzenia się z tym stanem je st najlepszym dowodem, ż e Beethoven b y ł raczej optym istą.

W listach tych , które są m ożliwe do czytania ty lk o po odpowiedniem przesortowaniu i odrzuceniu całego niepo­

trzebnego i bezwartościow ego balastu, — spotka się czytelnik z imionami dwu braci m istrza : nieżyczliw ego Karola i dobrodusznego, ale ograniczonego Jana. Po śmierci Ka­

rola spada na Ludwika żm udny i kosztow n y obowiązek opiekuństwa nad bratankiem Karolem, k tó ry zatruł mu ostatnie lata życia.

Sw oją drogą należy stw ierdzić, że Beethoven, pomimo najlepszych chąci, płynących z najszlachetniejszych pobu­

dek, nie nadawał sie na wychowaw cą i b y ł w pożyciu tak

(8)

genjalnego m uzyka, nie mogła sie zdecydow ać b y zw iązać sie z nim na cale życie.

Co do obu braci Beethovena należy stw ierdzić, iż nie zdaw ali sobie spraw y z jego wielkości, jakkolwiek umieli znakomicie w y k o rzy sta ć dla siebie jego w p ły w y i stano­

wisko.

Genjusza przeczuł w nim odrazu oddany mu do śmierci przyjaciel Zmeskall, k tó ry w szystk ie najdrobniejsze karteczki m istrza np. z takiemi poleceniami, jak kupno lustra i t. p., przechow yw ał do śmierci jak najcenniejsze relikwje.

Do najbliższych przyjaciół Beethovena należy dalej rodzina Breuning-Wegeler, m łody teolog Amenda, arcy- książę Rudolf Habsburg (od r. 1803 uczeń Beethovena w kom pozycji). Nadto spotykam y m iedzy adresatami wiele nazwisk kobiecych, licznych poetów i literatów, k tó rzy ofia­

row yw ali mu sw e utw ory celem ubrania ich w sza ty mu­

zyczn e, kilka firm nakładowych (m iedzy niemi miejsce pierwsze zajm uje firma Breitkopf i Haertel) oraz w ych o­

w aw ców i nauczycieli Karola. M iedzy ty m i je st najwięcej listów do Giannatasia del Rio, w którego zakładzie w ych o­

w aw czym Karol przebyw ał przez czas dłu ższy. Znajdujemy tam również kilku lekarzy i innych.

Zresztą — niech one mówią same za siebie.

Podanie ich w formie właściwej, dla czytelnika do­

stępnej, nie było bynajmniej rzeczą łatwą. Można sie prze­

konać o tern, w zią w szy do reki choćby jeden z przedruków z oryginałów. Są tam całe ustępy, których sensu trzeba sie dopiero dom yślać. Jednak z b y t daleko idące w ygładzanie ich literackie odebrałoby im ich specyficzn y charakter, te surowość pisowni i te bezpośredniość człowieka bardzo impulsywnego i wiecznie nie m ającego czasu; człowieka, który rano kogoś zw ym y śla ł, a po południu ju ż go p rze­

praszał. P rzytem b y ł w takich wypadkach sam dla siebie najsurowszym sędzią.

Trzeba wiec było obrać drogę pośrednią: zachow ać w listach m ożliwie najwięcej ich właściwego charakteru, a mimo to podać je czytelnikom w formie dla nich dostępnej i zrozumiałej. Utrzymanie tej linji dem arkacyjnej m iedzy

(9)

charakterem autora a licencją tłumacza było właśnie rzeczą najtrudniejszą.

A teraz trzeba je szcze w yjaśnić, dlaczego uważam te publikacje listów w setną rocznice śmierci ich autora za najwłaściw szą forme hołdu złożonego nieśmiertelnemu genjuszowi, należącemu ju ż dziś (tak jak i Chopin), do całej cyw ilizow anej ludzkości.

O tóż dlatego, że Beethovena-m uzyka zna ju ż ludzkość bardzo dokładnie. Zadaniem naszej generacji je s t należyte poznanie Beethovena-czlowieka, apostoła powszechnej m i­

łości bliźniego i niestrudzonego orędownika idei pow sze­

chnego braterstw a m iedzy ludźmi. A tego można poznać p rzedew szystkiem z jego listów. G d yż one, abstrahując od niedostatecznego wykształcenia ogólnego ich autora, przesu­

wają nam przed oczami imponujący obraz osobistości wielkiej, człowieka o niewzruszonych zasadach etyczn ych , praw dziw ego a rty sty , czysteg o jak kryszta ł, dla którego istnieje tylko jego sztuka, p rze z którą spełnia sw e boskie posłannictwo na ziemi, w pełni odpowiedzialności sw ej szc zytn e j misji. Człowieka, k tó ry nie zna żadnych kompro­

misów z zasadam i etycznem i. Te zresztą nieliczne miejsca, w których mówi o tem, jakie są obowiązki społeczeństwa wobec a rty sty , są dokumentami, które powinne b yć w y p i­

sane złotem i głoskami u w szystkich narodów kulturalnych.

Dlatego listy te powinne dotrzeć nietylko do rąk ludzi zajm ujących sią m uzyką, lecz i do tych, k tó rzy nie mają z nią nic wspólnego, np. do rąk polityków i dyplom atów . A popiersie Beethovena powinno b yć um ieszczone na hono- rowem miejscu w wielkiej sali obrad Ligi Narodów, b y przypom inać wielkim mężom stanu, że drogą do odrodzenia ludzkości prow adzi przez miłość, i tylk o przez nią, a nie p rzez in trygę dyplom atyczną i nienawiść.

To je st właśnie ten wielki testam ent Beethovena, k tó ­

(10)

Dnia 26 marca tego roku upłynęło lat sto od chwili, g d y ten wielki genjusz, udręczony długą chorobą, zam ykał o c zy na sen wieczny. (Działo się to o godz. 5.30 po po­

łudniu).

Nad Wiedniem przeciągała właśnie szalona burza z piorunami. B y ł to niejako wspaniały i groźn y m arsz po­

grzebow y, zagrany przez elementarne siły p rzy ro d y p rzy zgonie uwielbiającego bałwochwalczo naturę Beethovena.

P r z y śmiertelnem łożu czuw ały tylko dwie osoby:

bratowa i przyjaciel Anzelm Huettenbrenner.

M iędzy godziną 3 a 5 po południu zrobił w yborn y malarz Józef Tełtscher tr z y doskonałe szkice ołów kowe umierającego. D zięki im m ożem y o d tw o rzyć sobie ówczesną sytuację. Uświadamiamy sobie wybornie cały tragizm giną­

cego majestatu. To umiera genjusz, k tó ry uważa, że jego misja kulturalna nie została jeszcze spełniona, — a więc w alczy z nieubłaganą śmiercią o prawo do życia! Ręka lewa opadła ju ż bezsilnie, dała za wygraną. Ale prawa, zaciśnięta kurczowo pod podbródkiem, jeszcze protestuje, sprzeciwia się, niejako zasłania przed kosą, przecinającą nić ży w o ta z nieubłaganą bezwzględnością...

W ŁA D YSŁA W FABRY.

(11)

15 października 1787, Bonn.

Do

RADCY SCHADENA.

W ysoko urodzony a przed ew szy stk iem S za­

n ow ny Przyjacielu!

Co P a n o mnie m yślisz, zgadnąć nietrudno. Źe m asz uzasadnione p rz y czy n y m yśleć nie najlepiej, nie mogę niestety zaprzeczyć. Jednakże nie chcę się w przód uspraw iedliw iać, zanim nie p rzy to czę pow o­

dów , k tó re pozw alają mi mieć nadzieję, że moje uspraw iedliw ienia się będą p rzyjęte. O tóż muszę P an u w yznać, że od chw ili w y jazd u z A ugsburga hum or zaczął opuszczać mię, a zdrow ie podupadać, im bardziej zbliżałem się do rodzinnego m iasta, tern w ięcej o trzy m y w a łem listów od ojca z w ezw aniam i, bym jechał prędzej niż zw yczajnie, gdyż ze zdrow iem m atki jest niedobrze. S pieszyłem , jak m ogłem , cho­

ciaż sam czułem się rów nież niedobrze. P ragnienie, b y jeszcze ra z móc ujrzeć chorą m atkę, usuw ało z mej drogi w szelakie przeszkody, i dopom agało do pokonania najw iększych przeciw ności. Z astałem ją jeszcze p rz y życiu, jednakże w stanie najopłakań- szym ; m iała suchoty i zakończyła życie mniej w ięcej przed siedmiu tygodniam i, przecierp iaw szy w iele bólów i m ąk! B y ła dla mnie ta k ą dobrą kochającą m atką i najlepszą przyjaciółką! Któż b y ł szc zę­

śliw szym ode mnie, gdy m ogłem w y m aw ia ć jeszcze

słodkie jej imię, i ono było sły szan e — i kom uż je

te ra z n adam ? C zyż m artw ym , do niej podobnym

obrazom , k tóre mi stw a rz a moja w y o b ra ź n ia ? Odkąd

(12)

P rz e z ca ły czas gnębi mnie astm a, i m uszę się z tern liczyć, ab y z tego nie rozw inęły się suchoty. Do tego w szystkiego p rz y łą cza się jeszcze melancholia, k tó ra jest dla mnie nieszczęściem praw ie tak wielkiem , jak i sam a choroba. W m yśl się P a n te ra z w moje poło­

żenie, a w ierzę, że mi darujesz moje długie milczenie.

N iezw ykła dobroć i przyjaźń, k tó ry ch dałeś mi P an dow ody, pożyczając mi w A ugsburgu trz y karoliny, ośm iela mnie do w y rażen ia prośby, byś P a n i nadal zechciał d arzy ć mnie sw ą łaską. P o d ró ż koszto w ała mnie wiele, a nie liczę tu na żadne w ynagrodzenie, n aw et najskrom niejsze. Tutaj, w Bonn, los nie sp rzy ja mi w cale.

P ro szę w y b a czy ć mi, żem P a n a ta k długo zajął sw em gadulstw em , jednak w szy stk o to było po­

trzebne, by się należycie uspraw iedliw ić.

R acz P a n i nadal nie odm aw iać mi Sw ej p rz y ­ noszącej mi zaszczy t przyjaźni, pod adresem której skierow uję ty lk o jedno życzenie, b y się k iedyś choć w części stać jej godnym .

P ozostaję z najgłębszym szacunkiem P ański naj­

bardziej uniżony sługa i przyjaciel

L. v. Beethoven

Elektora kolońskiego nadworny organista.

W iedeń, 2 listopada 93.

Do

ELEONORY BREUNING.

C zcigodna Eleonoro!

Moja najw ierniejsza P rzyjaciółko!

Chociaż dopiero teraz, po blisko jednorocznym

pobycie w stolicy, odbierasz P an i mój list, to jednak,

dzięki m ym ży w y m wspom nieniom , b y łaś p rz y mnie

(13)

bezustannie. B ardzo często zabaw iałem się z P anią i Jej kochaną rodziną, jednak częściej nie z takim spokojem, jakiego p ragnąłbym za ży w a ć p rz y tych rozm yślaniach. B yło to w ów czas, gdy w isiał nade m ną ten fatalny zatarg, którem u to w arzy szy ło moje godne pog ard y ów czesne zachow anie się. Jednak stało się! Ach! ileż dałbym za to, b y móc w ykreślić z k a rty mojego życia to ów czesne znalezienie się, tak mnie zniesław iające i tak zresztą przeciw ne memu charakterow i. P ra w d a , że było w iele rzeczy, które nas bezustannie od siebie odsuw ały, a głów nym po­

w odem tego, że zupełne porozum ienie nie m ogło dojść do skutku, b y ły — jak mi się w ydaje — ciągłe pod­

szep ty to jednej, to drugiej strony, jednego przeciw drugiem u. Każde z nas m niem ało, że m ów i z p ra - w dziw em przekonaniem , a to by ł tylko ciągle ro z­

dm uchiw any gniew — i m y oboje byliśm y w błędzie.

T w ój zacny i p ra w y ch arak ter, moja D roga P rz y ja ­ ciółko, stanow i dla mnie rękojm ię, żeś mi P ani p rz e­

b aczy ła już daw no. M ówią, że pokuta jest najlepszą w tedy, gdy się kto do w iny sam p rz y zn a; to też w olałem tak uczynić. — A w ięc pozw ól P ani, że na tę całą historję rzucim y zasłonę, i tylko w yciągniem y z niej tę naukę, że gdy się dw oje przyjaciół po różni

z e sobą, za w s z e jest lepiej nie brać ża d n yc h pośredni­

kó w , lecz zw rócić się bezpośrednio jedno do drugiego.

Załączam dedykację dla P ani, a obok niej ży c ze­

nie, b y dzieło było w iększe i P an i godniejsze. Nacho­

dzono mnie tutaj o w ydanie tego dziełka, a ja w y k o ­ rz y sta łe m tę sposobność, b y P ani, m oja czcigodna Eleonoro, dać dow ód najw yższego pow ażania i p rz y ­ jaźni dla Niej i nigdy nie zapom nianego Jej domu.

P rzy jm P an i tę drobnostkę i pom yśl p rz y tern, że pochodzi ona od bardzo Ci oddanego przyjaciela.

Jeżeli ona zrobi P an i chociażby tylko przyjem ność, to moje m arzenia będą spełnione w zupełności. Je st to m ała rem iniscencja tych czasów , k iedy to ja p rz e­

żyłem w domu Pani tyle i do tego tak szczęsnych

chwil. A m oże ono zdziała, że zachow asz mnie w p a­

(14)

mięci aż do tej chwili, gdy pew nego dnia p rzyjadę znow u, co nastąpi jednak nieprędko. Jakże będziem y w ów czas ra d o w ać się, D roga P rzyjaciółko! P ani znajdziesz w te d y w T w y m przyjacielu człow ieka w esołego, którem u czas i pom yślniejszy los z a ta rły b rózdy przebytych trosk.

G dybyś się P ani w idziała z B. Kochówną, to proszę ośw iadczyć jej, że to nieładnie z jej stro n y nie napisać do mnie ani jednego słow a. J a pisałem p rz e ­ cież dw a razy . Do M alchusa pisałem aż trz y ra z y — i ani słow a. P ro szę pow iedzieć jej, że jeżeli już nie chce pisać sam a, m ogłaby przynajm niej napędzić do tego M alchusa. Na zakończenie m ego listu odw ażam się na jedną prośbę: a jej przedm iotem jest pragnie­

nie, by mieć to szczęście posiadać znow u kam izelkę z sierści zajęczej, sporządzoną rę k ą P ani, m oja D roga P rzyjaciółko. Chciej w y b a czy ć niestosow ną prośbę Sw em u przyjacielow i; m otyw em jej jest w ielkie p rz y ­ w iązanie do w szystkiego, co ręce P an i stw o rz y ły , a mogę dyskretnie w yjaw ić, że na jej dnie jest u k ry ta p ew na doza próżności, a mianowicie, by się m óc po­

chw alić czem ś, co pochodzi od jednej z najlepszych, najbardziej czcigodnych dziew cząt z Bonn. I chociaż mam jeszcze tę pierw szą, k tó rą P ani w Sw ej ła sk a ­ w ości ob d aro w ałaś mię, jednak m oda zrobiła ją do tego stopnia niem odną, że m ogę ją tylko p rz ech o w y ­ w ać w szafie na ubrania jako coś drogiego, pochodzą­

cego od Pani.

P o c z y ty w a łb y m sobie to za w ielkie szczęście, g dybyś P an i zechciała ucieszyć mnie w k ró tc e drogim listem. G dyby zaś n ao d w ró t moje listy sp ra w iały P an i jakąkolw iek przyjem ność, w takim razie p rz y ­ rzekam solennie, o ile to będzie tylko w mej m ocy, p rz y stę p o w ać do tej czynności z radością, tak jak w ogóle sp raw ia mi radość to w szystko, czem mogę okazać Pani, do jakiego stopnia jestem Jej oddanym , z n ajw yższą czcią, praw dziw ym przyjacielem .

4

I . v. Beethoven.

4

(15)

W iedeń, koniec r. 1793.

Do

ELEONORY V. BREUNING

K raw atka, sporządzona rę k ą P ani, w y trą ciła mnie zupełnie z rów now agi. W zbudziła w e mnie uczucia tęsknoty, tak dalece b y ła mi miłą. S p ro w a­

dziła w spom nienia dni minionych, i zaw sty d ziła mnie w ielkodusznem postępow aniem P an i ze m ną. N apra­

w dę, że nie sądziłem , ażebyś P an i uw ażała mnie jeszcze za godnego T w ej pamięci. O g d y b y ś m ogła b y ć św iadkiem m ych uczuć, k tórych w ó w czas dozna­

w ałem , to nie znalazłabyś p rz esad y w tern, co Ci obecnie ośw iadczam , że w spom nienie P an i pobudziło mnie do płaczu i bardzo zasm uciło. P ro szę, w ierzaj mi, m oja P rzyjaciółko (niech mi będzie wolno i nadal tak P anią tytułow ać), chociażbym w T w oich oczach zgoła nie zasługiw ał na w iarę, że ja bardzo cierpia­

łem, i jeszcze ciągle cierpię z pow odu u tra ty Tw ej przyjaźni. Ani P ani, ani Jej m atki, nie zapom nę nigdy!

B y łaś dla mnie tak dobrą, że u tra ta P an i nie może tak rychło być zastąpiona, i nie będzie nigdy. W iem , co straciłem , i czem b y łaś dla mnie, jednak — m u­

siałem w rócić na scenę. Jakże w ięc m iałem w ypełnić tę lukę, o której P an i nieprzyjem nie słuchać, a mnie ją Tobie p rzed staw iać?

Jak o drobną odpłatę za m iły dla mnie upom inek ośm ielam się posłać P an i te „W arjacje“ i „R ondo“

z akom paniam entem skrzypiec. M am moc pracy, w przeciw nym razie b yłbym już daw no przepisał tę sonatę, k tó rą P an i obiecałem . W moim m anuskrypcie jest ona tylko szkicem, i to b y utrudniło, zresztą bardzo sprytnem u, P araquinow i przepisanie jej bez pom ocy.

Rondo m oże P ani sam a kazać sobie przepisać, a na­

stępnie p a rty tu rę zw rócić mi. To, co P an i posyłam ,

jest jedynym z pom iędzy moich u tw o ró w dla Niej

(16)

w ięc sądziłem , że m oże te drobnostki sp raw ią Jej jaką przyjem ność.

Żyj szczęśliw ie, moja P rzyjaciółko! Inaczej nie mogę P ani nazyw ać. C hociażby P ani zgoła nic nie zależało na mnie, to proszę mi jednak w ierzyć, że dla P ani i Jej m atki pozostaję zaw sze z rów ną czcią.

Jeżeli mogę jeszcze coś dołączyć, coby P ani sp ra ­ w iło przyjem ność, to p roszę nie zapom inać o mnie.

P o zo stał mi jeszcze tylko ten jeden sposób okazania sw ej w dzięczności za przyjaźń P ani. Jedź szczęśliw ie i odw ieź S w ą drogą m atkę w pełni zdrow ia napo- w rót. A wspomnij P an i czasem o S w ym zaw sze pełnym podziw u szczerym przyjacielu B eethovenie.

P . S. W arjacje będą trochę tru d n e do grania, szczególnie try le w Codzie; niech to jednak P ani nie odstrasza. J e st to ta k napisane, że prócz try la nie po trzeba grać niczego, pozostałe nuty m ożna w y ­ puścić, poniew aż one p o w tarzają się i w głosie w ioli- now ym . N igdybym b y ł niczego takiego nie um iesz­

czał, gdyby nie to, że już kilkakrotnie zauw ażyłem , iż zdarzał się w e W iedniu ktoś taki, kto przew ażnie w ów czas, gdy ja w ieczorem im prow izow ałem , n astę­

pnego dnia liczne moje pom ysły spisyw ał i później popisyw ał się niemi. P o n iew aż przypuszczałem , że się takie u tw o ry w k ró tc e pojawią, w ięc postanow i­

łem zapobiec temu. Z resztą w tym w y padku m iałem i inny cel na oku, a m ianow icie chęć w pędzenia w kłopot tutejszych m istrzów fortepianow ych. W ielu z nich — to moi śm iertelni w rogow ie, a w ięc chcia­

łem w ten sposób zem ścić się na nich, poniew aż w ie­

działem zgóry, że tu i ów dzie będą im podsuw ać do odegrania moje W arjacje, a w te d y ci panow ie z a p re ­ zentują się m arnie.

Beethoven.

(17)

W iedeń, 2 sierpnia 1794,

Do

MIKOŁAJA SIMROCKA Kochany Sim rock!

P rzy zn aję, że zasłużyłem sobie u P a n a na m ałe besztanie za to, żem Mu tak długo p rz e trz y m y w a ł Jego W ariacje. Jednak n apraw dę nie kłam ię, m ówiąc, że natychm iastow e zrobienie ich k o re k ty było dla mnie, w skutek naw ału zajęć, niem ożliwe. Czego im nie dostaje, osądzisz P a n sam najlepiej. Z resztą m u­

szę P an u ży czyć pow odzenia odnośnie do P ańskiego ry tow nictw a, które jest piękne, w y ra ź n e i czytelne.

U w ażam za bardziej niż pew ne, że, jeżeli P a n i n a­

dal będziesz robił takie postępy, to staniesz się w k ró ­ tce znakom itością w rytow nictw ie, rozum ie się, nut,.

W poprzednim liście, obiecałem posłać P an u coś z moich utw orów , a P a n w ziąłeś to z a p u stą obie­

tnicę. Czem że zasłużyłem sobie na ten ep itet? Pfuj!

któż w naszych dem okratycznych czasach u żyw a jeszcze takich zw rotów ! A by się pozbyć nadanego mi epitetu, m uszę jednak coś dać P anu, a zrobię to, skoro tylko przep ro w ad zę w ielki przegląd moich utw orów , co nastąpi już niebaw em , i to coś takiego, co P a n napew no w ydrukujesz. Znalazłem kom isjo- nera, dzielnego i sprytnego chłopa. N azyw a się T raeg.

Obecnie w y sta rc z a napisać do niego lub do mnie, jakie są P ańskie w arunki. On w ym ag a od P a n a je­

dnej trzeciej opustu. Djabeł w y z n a łb y się tam w W a ­ szy m handlu. U nas bardzo gorąco. W iedeńczycy w strachu, że w k ró tc e nie będą już mogli mieć lo­

dów. P o n iew aż zima b y ła m ało m roźna, w ięc lód n a­

leży do rzadkości. P ościągano tu w iele w p ły w o w y ch

osobistości. M ówią, że ma w ybuchnąć rew olucja, ale

(18)

piwo i parów ki, tak długo nie rew oltuje. N akazano by bram y do przedm ieść b y ły zam ykane o 10 w nocy.

W ojsko o trzym ało o stre naboje. Nie w olno tu zb y t głośno m ówić, gdyż w tym w ypadku policja d ostarcza bezpłatnego m ieszkania.

C zy P ańskie córki już d u że? W ychow aj mi P a n jedną na narzeczoną; bo jeżeli ja się w B onn nie oże­

nię, to napew no długo m iejsca tam nie zagrzeję. P rz e ­ cież i P a n m usisz żyć te ra z w strachu. Co porabia poczciw y R ies? W krótce m am zam iar napisać do niego. Musi on mieć o mnie nieszczególne w y o b ra ż e ­ nie. A jednak to pisanie to p rzek lęta historja! że też ja nie m ogę zmienić się na ty m punkcie! C zyś P a n już grał moją p a rty c ję ? Napisz czasem do mnie słó w kilka.

Pański Beethoven.

A m ożebyś mi P a n tak posłał kilka egzem plarzy moich pierw szych W a rja c y j?

(W iedeń 1798?).

Do

JANA NEPOMUCENA HUMMELA.

Niech się w ięcej u mnie nie pokazuje! J e s t fał­

szy w y m psem , a p sy fałszy w e niech ch w y ta opraw ca!

Beethoven.

(następnego dnia)

Do

HUMMELA.

S erdeczny Głuptasie!

Je ste ś porządny chłop i m iałeś rację. W idzę to

te ra z jasno. P rz y jd ź w ięc do mnie dziś po południu.

(19)

B ędzie i Schuppanzigh, i obaj będziem y naciągać Cie­

bie, znęcać się nad T obą i term osie, aż się zapom nisz.

Całuję Cię T w ój Beethoven zw an y również „MehlschöberC.

(W iedeń 1794—96).

Do

FRANCISZKA W EGELERA.

Najdroższy, najlepszy! W jak okropnych b a r­

w ach przedstaw iłeś mi mnie sam ego! Jednak p rz y ­ znaję, że nie zasługuję na T w ą przyjaźń. Albowiem T y jesteś taki szlachetny, tak dobrze o w szystkich m yślący, a ten w y p ad ek jest pierw szym , kiedy to ja nie mogę porów nać się z Tobą. Jak ż e głęboko upa­

dłem ! W szak ja p rzez pełnych ośm tygodni w y rz ą ­ dzałem przy k ro ści m em u najlepszem u i najszlachet­

niejszemu przyjacielow i. C zy w y ciąg asz z tego w nio­

sek, żem za tracił dobroć se rc a ? Bynajm niej, dzięki niebu, nie! T o nie b y ła z mej stro n y rozm yślna, upla- n o w an a złośliw ość, k tó ra mi k az ała w ten sposób postępow ać z Tobą. To b y ła moja lekkom yślność, nie do przebaczenia, k tó ra nie dozw oliła mi z a p a try w a ć się na sp ra w ę w ten sposób, jak ona p rz ed staw iała się w rzeczyw istości. O, jakże mi w sty d za Ciebie, jak za siebie sam ego! Jednak już się nie lękam p ro ­ sić Cię na now o o T w ą przyjaźń. O W egelerze! Je ­ dyną mą troską, że T y, — k tó ry znałeś mnie praw ie od dzieciństw a, i — pozw ól to Sobie pow iedzieć — w ied ziałeś przecie, że b yłem zaw sze człow iekiem dobrym i sw em i czynam i dążyłem zaw sze tylko ku temu, co p ra w e i rzetelne — (w szak, g d yby było ina­

czej, czyż m ógłbyś mnie k o chać?) — posądziłeś

mnie o to, że w tak stosunkow o krótkim czasie

m ogłem zmienić się tak straszn ie i tak bardzo na

(20)

moją niekorzyść. W szak to niemożliwe! C zyżby za­

m iłow anie do tego w szystkiego, co w zniosłe i dobre, m iało nagle w y g asn ąć w e m nie? Mój W egelerze, drogi, najszlachetniejszy, nie w ahaj się rzucić ra z jeszcze bez zastrzeżeń w objęcia T w ego B eethovena!

P olegaj na tych dobrych przym iotach, k tóre zresztą S am u niego odkryłeś. Co do mnie, to mogę Cię za­

pew nić, że now y p rz y b y te k św iętej przyjaźni, k tó ry zbudujesz, będzie stać niew zruszony i w ieczny. Żadne w ydarzenie, żadna burza nie w strz ąsn ą jego p o d sta­

w am i. T rw ała, w ieczna, nasza przyjaźń! P rz e b a c z e ­ nie, zapomnienie, pobudzenie do now ego życia zam ie­

rającej, gasnącej przyjaźni! O W egelerze, nie o d trą­

caj tej dłoni, w yciągniętej do pojednania! Złóż T w ą p raw icę w mojej. B oże mój! już dość, spieszę do Cie­

bie, rzucam się w T w e objęcia, i błagam o zw ro t u tra ­ conego przyjaciela, — a T y oddajesz mi się na nowo pełnem u skruchy, m iłującem u Ciebie i nigdy o Tobie nie zapom inającem u B eethovenow i.

P . s.

Dopiero w tej chwili odebrałem T w ój list, ponie­

w aż dopiero te ra z w róciłem do domu.

(W iedeń 1798?) '

Do

MIKOŁAJA ZMESKALLA.

N ajdroższy B aronie „D reckfahrer“ !

Je vous su/s bien oblige v o m votre faiblesse de vo s yeux.

Z resztą w y p ra szam sobie na p rzyszłość zaw racanie mi głow y, k tó ra i tak m ało kiedy jest sw obodna Albowiem w czoraj przez P ańskie zm eskalsko-dom a- now eczow skie brednie w padłem w najfatalniejszy hum or. Niech P a n a w ezm ą djabli! Nie mogę pojąć

10

(21)

tego całego P ańskiego m orału. S iła jest m oralnością ludzi, k tó rz y się w yróżniają z pośród innych, jest w ięc i m oją; a jeżeli dziś zaczniesz na now o sw oje brednie, to dostaniesz porządne lanie, aż uznasz w szy stk o , co ja robię, za dobre i godne pochw ały.

Albowiem, chociaż p rzychodzę „pod Ł abędzia“, jednak w skórze w ołu jest mi bardziej do tw a rz y . T a o statnia m etam orfoza jest w ynikiem P ańskiego zm eskalsko-dom anow eczow skiego rozstrzygnięcia (re- ponse).

Adieu B aronie Ba....ron ron/nor/orn/rno/onr (Voila quelque chose ze starego zakładu z a sta ­ wniczego).

W iedeń 1798.

Do

KRYSTYNY GERHARDI.

D roga K rystyno! W czoraj słyszano panią ro zm a­

w iającą o moim portrecie. R adziłbym szczerze za­

chow ać w tej spraw ie nieco w ięcej ostrożności. Albo­

w iem obaw iam się, że, jeżeli zdecydujem y się na od­

syłanie p rzez panią F., m oże się w to w d a ć ten pe- chow ny B. lub arcygłupi Józef, a w rezultacie w y ­ niknie dla mnie tylko now a przy k ro ść. B y ło b y to na­

p raw d ę fatalne. M usiałbym znow u reagow ać, a na to ta c a ła populassa zgoła nie zasługuje. S ta raj się P an i tylko dostać ten przedm iot za w szelką cenę, a ja zapew niam Ją, że potem zw rócę się w dziennikach z pro śb ą do w szystkich m alarzy, by mnie w ięcej nie m alow ali bez m ego zezw olenia. Nigdy nie p rz y ­ puszczałem , że z pow odu mej w łasnej tw a rz y mogę w leźć w taką kabałę.

Co się ty c z y zdejm ow ania z g ło w y kapelusza, to jest to sp ra w a zb y t głupia i z b y t o rd y n arn a, abym na coś podobnego m iał reagow ać. Niech m u P an i tylko w y jaśn i zw yczaje obow iązujące podczas przechadzki.

Adieu — niech ich w ezm ą djabli!

(22)

Do

(W iedeń 1798?).

KRYSTYNY GERHARDT

Moja D roga P anno G erhardi! S kłam ałbym , g d y ­ bym się nie przyznał, że w iersze, p rz y sła n e mi w ła ­ śnie p rz ez Panią, w p ra w iły mnie w kłopot. J e s t to specjalne uczucie w idzieć się chw alonym , słyszeć, a przy tem odczuw ać sw oją słabość, jak ja to najle­

piej odczuw am . Z darzenia tego rodzaju uw ażam za ostrzeżenia, b y się w spinać czem ra z to bliżej do tego nieosiągalnego celu, k tó ry nam n astrę cza ją S ztuka i natura, chociażby to m iało być połączone z naj- w iększem i trudnościam i.

T e w iersze są n ap raw d ę piękne, w y ją w sz y ten jeden błąd, do spotykania którego u poetów jużeśm y się przyzw yczaili, a m ianowicie, że, dzięki sw ej fan­

tazji, w idzą i sły szą n ap raw d ę to, co chcieliby w idzieć i słyszeć, chociaż to w rzeczyw istości m oże stać znacznie poniżej ich ideału. Że chciałbym a u to ra a r a ­ czej autorkę poznać osobiście, o tern nie potrzebuję chyba P an ią zapew niać, a zarazem w y ra zić moje po­

dziękow anie za Jej dobroć, jaką okazujesz Tw em u uw ielbiającem u Cię

L. v. Beethovenowi.

W iedeń, 4 sierpnia 1800.

Do

FRYDERYKA MATTHISSONA.

Najczcigodniejszy P anie!

P o sy ła m P an u jedną ze sw y ch kom pozycyj, k tó ra

jest już w praw d zie w y d a n a od lat kilku, jednak P an

(23)

P O R T R E T M Ł O D E G O B E E T H O V E N A W E D L E L IT O G R A F II

(24)
(25)

napew no, ku mem u najw iększem u w stydow i, nic o niej nie w iesz. Z tego, że pośw ięciłem P an u coś tak bardzo bliskiego mem u sercu, całkiem Go o tern nie pow ia­

dom iw szy, potrafię chyba w y tłu m aczy ć się w ten sposób, że początkow o nie znałem m iejsca P ańskiego pobytu, a następnie p rz y czy n ą tego by ła m oja nie­

śm iałość. Sądziłem bowiem , żem się zbytnio pospie­

szył, dedykując P an u coś, o czem nie w iedziałem czy się P an u podoba.

R ów nież i obecnie posyłam P an u z obaw ą moją

„A delajdę“. Z resztą P a n sam w ie najlepiej, jakie zm iany zachodzą w ciągu lat kilku u a rty s ty , k tó ry ciągle idzie naprzód. Im w iększe robi się postępy w sztuce, tern mniej zadow alają każdego z nas jego u tw o ry daw niejsze. Moje najśm ielsze m arzenie będzie zaspokojone, jeżeli moja m uzyczna sz a ta P ańskiej boskiej „A delajdy“ spodoba się P anu choć troszeczkę i zdoła P a n a natchnąć do napisania w k ró tc e podobnego do niej utw oru. Zechciej P a n w y b a czy ć mi m ą p ro ­ śbę, bym m ógł o trzym ać ten poem at natychm iast, a w zam ian obiecuję w y tę ż y ć w szy stk ie siły, b y choć w części dorów nać P ańskiej pięknej poezji. D edykację zechciej P a n tra k to w a ć częściow o jako dow ód zado­

w olenia, jakiego doznaw ałem p rz y kom ponow aniu P ańskiej „A delajdy“, częścią zaś jako w idom y znak mojej w dzięczności i w ysokiego pow ażania za błogą rozkosz, której mi P ań sk a poezja zaw sze d o starczała i — m am nadzieję — d o starc zy jeszcze nieraz....

W iedeń, 15 (lub temu podobnego) styczn ia 1801.

Do

FRANCISZKA ANTONIEGO HOFM EISTERA.

P ań sk ie zam ierzenia cieszą i mnie rów nież.

Albowiem pragnąłbym , ażeby dzieła sztuki, o ile mają

(26)

wogóle przynosić zysk, przy n o siły go raczej p ra ­ w dziw ym arty sto m , a nie pospolitym kram arzom . Na P ański plan w yd an ia dzieł S ebastiana B acha piszę się z całego serca, k tó re bije niepodzielnie dla w zniosłej, w ielkiej sztuki tego praojca harmonii, i chciałbym w i­

dzieć go już w pełnym rozkw icie. Co do mnie, to obiecuję sobie potem , skoro tylko u słyszym y, że zło ty pokój został już podpisany, ja sam będę m ógł niejedno do tego dołożyć, jeżeli P a n tylko rychło znajdziesz p renum eratorów na to....

T ak w ięc skończylibyśm y w reszcie z ty m cier­

pkim interesem . O kreślam to w ten sposób, poniew aż jest m em życzeniem , a b y na św iecie m ogło b y ć ina­

czej. Aby był tylko jeden m agazyn sztuki, w którym każdy a rty s ta sk ład ałb y sw e dzieła, ażeb y stam tąd czerpać środki do życia. G dyż w w aru n k ach obecnych musi posiadać rów nież trochę zdolności kupieckich — i jak się w tern w szystkiem w y z n a ć ? Mój B oże ko­

chany! jeszcze ra z nazw ę ten interes cierpkim. — Co się ty c z y tych lipskich byków , to należy tylko pozw o­

lić im w y g a d ać się. Sw em i bzdurstw am i napew no nie zapew nią nikomu nieśm iertelności, jak i nikomu jej nie odbiorą z tych, k tó ry m ona jest pisana przez Apollina.

W iedeń, 22 kwietnia 1801.

Do

FIRMY B R E ITK O PF I HAERTEL

.... A m oże byście tak, P anow ie, polecili W aszym recenzentom , b y w odniesieniu do utw o ró w au to ró w m łodszych kierow ali się bardziej celow ością i uczci­

w ością. Takiem postępow aniem , jak dotychczas, m ogą o d strasz y ć niejednego, i to takiego, k tó ry b y p rz y ­ puszczalnie m ógł porobić postępy. Co się mnie tyczy, to jestem w p raw d zie daleki od tego, bym się u w ażał

14

(27)

za taką znakom itość, k tó ra nie znosi żadnej p rz y - gany, — jednakże ten w rz a sk W aszy ch recenzentów , sk ierow any przeciw mnie, był z początku tak poniża­

jący, że naw et ja, skoro zacząłem po ró w n y w ać się z innym i, ledw ie m ogłem zapanow ać n ad sobą. A je­

d nak pozostałem spokojny i św iadom tego, że oni nie rozum ieją się na niczem. P rz y tern m ogłem zacho­

w ać tern w ięk szy spokój, skoro obserw o w ałem jak w ypychano w górę ludzi, k tó rzy n aw et tu na miejscu m ało znaczą pom iędzy zdolniejszym i — i p ra w ie że się o nich nie m ówi, chociaż na innem polu m ogą być zresztą bardzo zdolni. L ecz te ra z pax vobiscum ! — pokój z W am i i ze mną! Jabym ze sw ej stro n y o tern nie b y ł ani p ary puścił, gdybyście P anow ie nie byli tego zrobili.

G dy niedaw no przyszedłem do jednego z m ych dobrych przyjaciół, i on pokazał mi kw otę zebraną dla córki nieśm iertelnego B oga harm onii, w ów czas zdum iałem się nikłością sumki, k tó rą Niemcy, a zw ła­

szcza W asze Niemcy, p rz y zn ały tej, dzięki sw em u ojcu, dla mnie czcigodnej osobie. To zrodziło w e mnie m yśl, jakby to w yglądało, gdybym tak ja w y d a ł coś na prenum eratę na k o rz y ść tej pani, i sum ę tę oraz pieniądze, k tóre będą w p ły w a ły p rzez w szy stk ie lata, zaprezentow ał publiczności, ab y b y ć k ry ty m przeciw w szelkim atak o m ? P anow ie m oglibyście najłatw iej to p rzeprow adzić. P ro sz ę o ry c h łą odpow iedź jak to zrobić najlepiej, zanim nam ta córka B acha zem rze i zanim ten strum ień (Bach) w yschnie, a m y nie bę­

dziem y już mogli naw odnić go. Że to dzieło m usia­

ło b y w y jść W a szy m nakładem , to się rozum ie sam o

p rzez się....

(28)

W iedeń, 1 czerw ca (1801).

Do

KAROLA AMENDY.

Mój drogi, dobry Amendo, serdeczny P rz y ja ­ cielu!

Z głębokiem w zruszeniem , to sm ucąc się, to ra ­ dując naprzem ian, odebrałem i czytałem T w ój list ostatni. — C zyż m ogę porów nać z czem kolw iek T w ą w ierność i T w e przyw iązanie do m nie? To zaiste piękne, żeś T y się dla mnie nie zmienił. I ja rów nież potrafię w yróżnić Ciebie, ze w szystkich najlepiej w y ­ próbow anego. T y nie jesteś takim przyjacielem w ie­

deńskim, nie, T y jesteś jednym z ty ch przyjaciół, ja­

kich zw y k ła w y d a w a ć m oja rodzinna ziemia. Jak ż e często p ragnąłbym mieć Cię p rz y sobie, gdyż T w ój B eethoven pędzi życie bardzo nieszczęśliw e, w ciągłej niezgodzie z n atu rą i S tw órcą. Już n ieraz zło rzeczy ­ łem tem u ostatniem u, że sw e stw orzenia uzależnia od najdrobniejszego przypadku, do tego stopnia, że nie­

ra z najpiękniejsze kw iecie z pow odu przypadku zo­

staje połam ane i zniszczone. O tóż dow iedz się, że w znacznym stopniu zostałem pozbaw iony najszla­

chetniejszej cząstki mej istoty, mojego słuchu. Już w ów czas, kiedy to T y b y łeś jeszcze u mnie, za­

uw aży łem p ierw sze objaw y tego, jednak zam ilcza­

łem. T e ra z jest gorzej z dnia na dzień. C zy to będzie m ogło być jeszcze uleczone? W ykluczone nie jest.

M a to być uzależnione od stanu mego żołądka. Otóż, co się ty c z y tego żołądka, to jestem praw ie zupełnie uleczony; czy się jednak polepszy i słuch, mam w praw d zie nadzieję, ale niew ielką; takie choroby bo­

w iem są najtrudniejsze do w yleczenia. Jakież sm utne życie m uszę obecnie pędzić, stronić od w szystkiego, co mi jest drogie i kochane, a do tego m iędzy tak lichymi i egoistycznym i ludźmi, jak xxx xxx itp. Mogę śm iało pow iedzieć, że z pom iędzy nich w szystkich

16

(29)

m ożna polegać na jednym tylko L ichnovskym ; p o ży ­ czył mi jeszcze w zeszłym roku 600 fl. T a sum a i d obry zb y t moich u tw o ró w dają mi m ożność życia bez tro sk o chleb codzienny. W szystko, co obecnie piszę, mogę sprzedać rów nocześnie pięć ra z y i to za dobrą zapłatę. — O statniem i c z asy napisałem dość dużo. P o n iew aż dow iaduję się, że zam ów iłeś u xxx fortepiany, przeto m am zam iar w y sła ć Ci potem za przepierzeniem jednego takiego instrum entu p arę moich rzeczy tak, by Cię to nie kosztow ało zbyt drogo.

Na moje pocieszenie przyjechał tu obecnie jeden człow iek, z k tó ry m mogę podzielać przyjem ność ob­

cow ania i bezinteresow nej przyjaźni. J e st to jeden z grona m ych m łodocianych przyjaciół. M ów iłem mu już nieraz o Tobie i w y raziłem się, że od chwili, gdy opuściłem mą ojczyznę, byłeś jednym z tych, k tó ­ rych w y b ra ło serce moje. On rów nież nie m oże prze­

konać się do tego xxx, k tó ry jest i pozostanie zb y t lichym m ateriałem na przyjaciela. T raktuję jego i xxx jak instrum enty, na k tó ry ch gram , gdy mi się podoba;

ale nigdy nie m ogą oni być św iadkam i m ych p roce­

sów duchow ych i mej zew nętrznej działalności, jak rów nież moimi to w arzy szam i; szacuję ich w yłącznie w edle tego, co mi dają z siebie. Jakże szczęśliw ym czułbym się obecnie, gdybym posiadał zupełnie do­

b ry słuch! W ów czas pospieszyłbym do Ciebie, a tak muszę p o w strzy m y w ać się od w szystkiego, i moje najpiękniejsze lata przem iną, a ja nie będę w m ożno­

ści zdziałania tego w szystkiego, co obiecyw ałem so­

bie po m ych zdolnościach i mej sile. — Sm utna re z y ­ gnacja, w której zm uszony jestem szukać ucieczki!

W praw d zie postanow iłem b y ć w y ż sz y m ponad to w szy stk o , ale czy p otrafię? Tak, Amendo, jeżeli po upływ ie pół roku moje cierpienie stanie się nieule­

czalne, w ó w czas w ystępuję do Ciebie z pretensją,

byś rzucił w szy stk o i przyjeżdżał do mnie. W te d y ja

w yjeżdżam (gdyż p rz y graniu i kom ponow aniu moja

choroba p rzeszkadza mi jeszcze najmniej, a najw ięcej

(30)

w stosunkach tow arzyskich), a T y m usisz to w a rz y ­ szyć mi.

Jestem najgłębiej przekonany, że szczęście mnie nie opuści. Bo i czem że nie m ógłbym się te ra z zm ie­

rz y ć ? Od czasu T w ego w yjazdu napisałem w sz e la ­ kie u tw o ry aż do oper i rzeczy kościelnych w łącznie.

Tak! T y ml nie odmówisz, T y pom ożesz Sw em u p rz y ­ jacielow i w znoszeniu tro sk i chorób. R ów nież i moją g rę na fortepianie bardzo w ydoskonaliłem , i m am n a­

dzieję, że m oże ta podróż przyniesie szczęście i Tobie.

Zostaniesz potem p rz y mnie już ną zaw sze. — W szystkie T w oje listy otrzym ałem w porządku, i chociaż odpow iadam Ci tak skąpo, to jednak ciągle b y łeś p rz y mnie obecny, i moje serce bije dla Ciebie z ró w n ą serdecznością, jak zaw sze. — Tę sp ra w ę mo­

jego słuchu zachow aj, p roszę Cię, w najgłębszej taje­

mnicy, i z nikim się nią nie dziel, ktokolw iek b y to był. — P isz do mnie często. T w e listy, chociaż są n aw et najkrótsze, pocieszają mnie i spraw iają mi ulgę, i ja, mój Drogi, oczekuję znow u listu od Ciebie. T w ego k w a rtetu nie puszczaj w obieg, poniew aż go znacznie przerobiłem , gdyż dopiero te ra z umiem pisać p o rz ą­

dne k w a rte ty , co zresztą sam przyznasz, gdy je otrzym asz. A te ra z byw aj zdrów , Kochany, D obry!

Jeżeli sądzisz, że ja, tu na miejscu, mogę w y św ia d ­ czyć Ci coś miłego, to spodziew am się, że napiszesz o tern p ierw szy do T w ego w iernego, praw dziw ie Cię miłującego

L.

v.

Beethovem .

W iedeń, 29 czerw ca (1801)-

Do

W EQELERA.

Mój dobry, kochany W egelerze! Jakże m am Ci dziękow ać za T w ą pam ięć o mnie. W szakże ta k m ało

18

(31)

starałem się zasłużyć u Ciebie na nią, a jednak jesteś tak bezgranicznie d obry i nie dasz się niczem zrazić, n aw et tą moją opieszałością nie do przebaczenia. P o ­ zostajesz zaw sze w iernym , dobrym , serdecznym p rz y ­ jacielem. Abym ja by ł zdolny zapom nieć o Tobie i w ogóle o W as w szystkich, któ rzy ście byli kiedyś dla mnie ta c y drodzy i kochani, w to nie w ierz nigdy!

M iew am chwile, w k tó ry ch sam tęsknię za W ami, i chciałbym jakiś czas u W as przepędzić. — O jczyzna moja, ta piękna ziemia, na której ujrzałem św iatło dnia, stoi w ciąż jeszcze przed memi oczam i tak a uro­

cza, tak a w y raźn a, jak w ow ej chwili, gdym W as opuszczał. Mogę pow iedzieć bez obłudy, że tę chwilę, w której ujrzę W as znow u i ojcu R enow i zaniosę pozdrow ienie, będę uw ażał za najszczęśliw sze z d a ­ rzenie mojego życia. Kiedy to nastąpi, oznaczyć zgóry nie jestem w stanie. T o jedno tylko m ogę W am powiedzieć, że gdy mię znow u ujrzycie, będę już napraw dę wielki. Znajdziecie mnie w ielkim nietylko jako a rty stę , ale także lepszym i doskonalszym jako człow ieka. A gdy się z czasem popraw i dobrobyt w naszej ojczyźnie, w te d y pośw ięcę sw ą sztukę w y ­ łącznie dla dobra biednych. O szczęsna chwilo!

Jakże się czuję szczęśliw y, że m ogę cię p rz y w o łać i że w m ocy mej stw o rz y ć cię! C zy chcesz coś w ie­

dzieć o mem obecnem położeniu? Nie jest ono w cale najgorsze. L ichnow sky — o któ ry m napew no nie ze­

chcesz uw ierzyć, skoro Ci powiem , że b y ł i jest moim najserdeczniejszym przyjacielem , (zdarzały się i p o ­ m iędzy nam i m ałe nieporozum ienia i oczyw iście nic p rzy czy n iały się do utrw alenia tej naszej p rz y ­ jaźni) — w ygodził mi od ubiegłego roku w cale po­

kaźną sumę pieniędzy 600 florenów , z której m ogę czerpać tak długo, dopóki nie w yszu k am sobie odpo­

w iedniej posady. Moje u tw o ry przy n o szą mi dużo, i mogę pow iedzieć śmiało, że m am zam ów ień w ięcej, aniżeli m ożliwe bym im podołał. Na każdą rzecz m am sześciu lub siedmiu nakładców , a n aw et i w ię­

cej, gdybym tylko chciał. W akordzie już się obecnie

(32)

nie godzę, staw iam sw e żądania, i w y p łacają mi natychm iast. Sam w idzisz, że jest to położenie w cale przyjem ne. N. p. w idzę przyjaciela w potrzebie, a moja sakiew ka nie jest w łaśnie w te d y cierpiąca, to — ab y mu natychm iast pomóc — potrzebuję tylko zasiąść do pracy, i w krótkim czasie jest posta­

w iony n a nogi. R ów nież i ja sam stałem się bardziej ekonom icznym . G dybym tak miał pozostać tutaj na stałe, to napew no doprow adzę do tego, że otrzym am co roku dla siebie jeden dzień na akadem ję — dałem ich już kilka. Jednak ten zaw istn y demon, moje m arne zdrow ie, krzyżuje w szy stk ie moje plany.

A m ianowicie mój słuch staw a ł się od lat trzech c o raz słabszy, a pow odem tego ma być mój brzuch, k tó ry już w tym czasie, Tobie znanym , pozostaw iał w iele do życzenia. Ten stan tutaj, jeszcze pogorszył się, jako że trap iła mnie ciągła biegunka, a to sp ro ­

w adzało niezw ykłe w ycieńczenie. F ran k chciał mój organizm od restau ro w ać p rz y pom ocy w zm acniają­

cych lekarstw , a słuch popraw ić olejkiem m igdało­

w y m — ale w szy stk o na nic! W szy stk o to nie sku­

tkow ało, słuch był coraz gorszy, a żołądek pozostał bez zm iany. T en stan trw a ł do zeszłej jesieni, i w tym czasie bardzo często popadałem w rozpacz. W tem poradził mi pew ien m edyczny asinus, ażeb y na moje cierpienia brać zim ną kąpiel, — zaś drugi, trochę m ądrzejszy, letnią kąpiel dunajow ą: skutek by ł nad­

zw yczajny, żołądek popraw ił się , natom iast słuch pozostał bez zm iany, a m oże n aw et p ogorszył się.

U biegła zim a b y ła dla mnie okropna! M iew ałem boleści n ap raw d ę okropne i popadałem znow u w stan poprzedni, k tó ry trw a ł aż do tego m om entu, kiedy to — mniej w ięcej p rzed ośmiu tygodniam i — posze­

dłem do Yeringa, sądząc, że stan ten w y m ag a rów nież p o rady chirurga. Z resztą i tak m iałem zaw sze do niego zaufanie. O tóż jemu udało się w strz y m a ć tę biegunkę praw ie w zupełności. Z aordynow ał mi letnią kąpiel dunajow ą, do której za każdym razem m uszę w lew ać jeszcze flaszeczkę środków w zm acniających.

20

(33)

L ek a rstw nie dał mi żadnych, aż dopiero przed c z te ­ rem a dniami pigułki na żołądek i ziółka na uszy, i mogę stw ierdzić otw arcie, że to mnie w zm ocniło, i czuję się lepiej. Tylko te moje nieszczęsne u szy szum ią i huczą, jak dzień, tak noc! Nie będzie w tern p rzesady, gdy powiem , że pędzę ży w o t opłakany.

P raw ie od dw u lat stronię od w szelkiego to w a ­ rzy stw a, gdyż nie mogę w y z n ać ludziom, że jestem głuchy. G dybym jeszcze m iał jaki inny fach w rękach, toby m ożna od biedy w y trz y m a ć ; ale z moim — to jest położenie fatalne! A p rzy tern ci moi nieprzyja­

ciele, których liczba jest niem ała, coby oni pow ie­

dzieli na to! — A by Ci dać m ożność w yo b rażen ia sobie tej dziwnej głuchoty, pow iem Ci tylko tyle, że, ab y w te a trz e rozum ieć a rty stó w , m uszę siedzieć tuż p rz y orkiestrze. W ysokich tonów m uzyki i śpiew u, gdy się nieco oddalę, nie sły szę w cale. W rozm ow ie to do zadziwienia, że są ludzie, k tó rzy nie zauw ażyli jej nigdy; poniew aż p rzew ażnie b y w a łe m ro z ta r­

gniony, przeto kładą to na k arb tego roztargnienia.

C zasam i sły szę n aw et m ów iącego cicho, praw ie, p ra ­ wie, pojedyncze dźw ięki dobrze, jednak słó w nic nie rozumiem. A jednak, skoro ktoś k rzy czy , znieść tego nie mogę. Jak to się w szy stk o ułoży, w iadom o tylko niebu. B ering pow iada, że napew no będzie lepiej, jeżeli naw et nie całkiem dobrze. Ju ż n ieraz przeklina­

łem S tw órcę i mą egzystencję! P lutarch w sk az ał mi drogę rezygnacji. P ostanow iłem , jeżeli już inaczej być nie może, — chociaż moje życie będzie obfitow ać w m om enty, w k tó ry ch czuć się będę isto tą najnie­

szczęśliw szą ze w szystkich stw o rzeń boskich, — s ta ­ w ić m ężnie czoło m em u losow i. P ro sz ę Cię, b y ś o ty m moim stanie nie w spom inał nikom u ani sło­

w em , n aw et L or ci; pow ierzam to w yłącznie Tobie,

jako tajem nicę. C ieszyłbym się bardzo, gdybyście

tak w ym ienili z B eringiem listy w tej spraw ie. G dyby

ten mój stan m iał trw a ć nadal, w takim razie na

p rz y szły rok w iosną zjeżdżam do Ciebie: T y w y ­

najm iesz mi w jakiejś pięknej okolicy dom na wsi,

(34)

a ja zabaw ię się p rzez pół roku w w ieśniaka. M oże ten try b życia sprow adzi jaką k o rzy stn ą zm ianę.

R ezygnacja! Cóż za nędzny środek ucieczki, a jednak nie pozostało mi już nic innego.

W ybacz mi, że do Tw ojego, już i tak sm utnego położenia, dołączam jeszcze i tę troskę o przyjaciela.

S tefan B reuning p rz eb y w a tutaj, i w idujem y się p ra ­ w ie codziennie. D obrze mi robi to pobudzanie do

życia daw nych uczuć. On w y ró sł n apraw dę na dobrego i pięknego m łodziana, k tó ry niejedno w ie i m a serce, um ieszczone — jak zresztą mniej więcej m y w szy sc y — w e w łaściw em miejscu. Mam obecnie bardzo piękne m ieszkanie, z którego ro z ta cza się w idok na basztę, i k tó re dla mojego zdrow ia ma podw ójną w arto ść. M am rów nież nadzieję, że uda mi się to przeprow adzić, b y ściągnąć B reuninga do sie­

bie. — Tw ojego Antiocha dostaniesz, jak rów nież ode mnie w iele m uzykaljów , jeżeli uw ażasz, że Cię to nie będzie zb y t w iele kosztow ać. N apraw dę, że to T w oje zam iłow anie do sztuki zaw sze mnie szczerze w zrusza. P odaj mi tylko sposób jak to zrobić, gdyż zam ierzam posłać Ci w szy stk ie moje utw o ry , k tó ry ch i tak, bez przesady, jest już spora ilość, a zw iększa się jeszcze z dnia na dzień. W zam ian za p o rtre t mojego dziadka, o którego możliwie spieszne od esła­

nie pocztą bardzo Cię proszę, posyłam Ci p o rtre t jego w nuka, Tw ojego zaw sze szczerego i oddanego Ci B eethovena, k tó ry zostaje w łaśnie w y d a n y tutaj u A rtaria, gdyż zarów no to w ydaw nictw o, jak i w iele zagranicznych, usilnie mnie o to prosiły. — Do K rzy- sztofka m am zam iar w k ró tce napisać i nieco go w y b esztać za jego n aro w isty hum or. Chcę mu w rz a ­ snąć w samo ucho przypom nienie o daw nej przyjaźni, i m usi mi p rz y rze c św ięcie, że nie będzie W as w ię­

cej gnębił w W aszy ch i tak trudnych w arunkach życiow ych. — I do dobrej Lorci napiszę rów nież.

O nikim z W aszego grona drogich, poczciw ych moich nigdy nie zapominam, chociaż naw et nie daję żadnego znaku życia o sobie. Bo to przeklęte pisanie — T y

22

(35)

w iesz — do tego nigdy nie m iałem zapędu: n aw et najlepsi przyjaciele nie dostaw ali ode mnie latam i ani jednego słow a. Żyję tylko w moich nutach, i zaledw ie jedną rzecz skończę, już druga zaczęta. Jeżeli cho­

dzi o stan obecny, to tw o rzę te ra z trzy , c z te ry rz ecz y odrazu. — P isz do mnie częściej. Zaś, co się mnie tyczy, to m uszę już obm yśleć jakiś sposób na to, bym od czasu do czasu znalazł w olną chw ilę na napisanie kilku słó w do Ciebie. P o zd ró w mi tam w szystkich, nie zapomnij o przezacnej pani hofratow ej i pow iedz jej „że ja m iew am jeszcze niekiedy n ap ad y g w a łto ­ w ności“. Co się ty c z y Kochówny, to zaszłe zm iany nie dziw ią mnie całkiem. Szczęście to czy się kołem , a w skutek tego nie zaw sze pada na grunt najszla­

chetniejszy, najlepszy. — Co do Riesa, którego pozdrów serdecznie, co się ty c z y jego syna, to chcę Ci napisać obszerniej; chociaż m am to głębokie p rz e­

św iadczenie, że na zrobienie k a rje ry P a ry ż jest te re ­ nem lepszym od W iednia. W iedeń jest zaw alony ludźmi, a w skutek tego n aw et najbardziej zasłużeni mogą u trzym ać się tylko z w ielką trudnością. Do je­

sieni, a m oże dopiero w zimie, zobaczę, co będę m ógł zrobić dla niego, poniew aż w te d y w szy stk o w ra c a do m iasta. B yw aj zd ró w dobry, w ie rn y W egelerze i bądź p ew ny m iłości i przyjaźni

Twego Beethovena.

W iedeń, 16 listopada 1801.

Do

W EG ELERA

Mój dobry W egelerze! Dziękuję Ci za now y

dow ód T w ej troskliw ości o mnie, a to tern bardziej,

że ja tak m ało zasłużyłem sobie na nią u Ciebie. —

C hcesz w iedzieć jak mi się pow odzi, czego p o trze­

(36)

buję. Jakkolw iek przychodzi mi z niechęcią zajm o­

w ać się tym przedm iotem , to jeszcze najchętniej cz y ­ nię to z Tobą. Już od kilku m iesięcy każe mi B ering p rzy k ład ać ciągle na oba ram iona w izykatorje, k tó re — jak T y t o sam w iesz zresztą najlepiej — składają się z jakiejś kory. J e st to kuracja w najw yższym stopniu niemiła, gdyż za każdym razem jestem p rzez kilka dni (aż ta k ora dostatecznie naciągnie) pozbaw iony ram ienia, nie m ówiąc już o boleściach. P ra w d a — tem u zaprzeczyć nie mogę — że szum i huk w uszach jest trochę m niejszy jak poprzednio, szczególnie w le­

w em , w którem zaczęła się choroba mojego słu ch u ,—

jednak sam słuch jeszcze się nie popraw ił, a boję się skonstatow ać czy się n aw et jeszcze nie pogorszył.

Z moim żołądkiem nieco lepiej. Szczególnie jeżeli przez kilka dni biorę letnią kąpiel, to m am się przez ośm a n aw et do dziesięciu dni w cale nieźle. B ardzo rzadko zaży w am coś w zm acniającego na żołądek.

O kłady z ziół na brzuch w edle Tw ej ordynacji za c z y ­ nam obecnie. O tuszach (kąpielach n atry sk o w y ch ) nie chce B ering n aw et słyszeć. Ja w ogóle jestem nie­

zadow olony z niego, gdyż ma za m ało staranności w doglądaniu takiej choroby. Jeżeli — dajm y na to — nie przyjdę kiedy do niego, a przychodzi mi to zaw sze z wielkim trudem , to go moje oczy nie zoba­

czą. — Co sądzisz o Schm idzie? Ja w p raw d zie zm ie­

niam niechętnie, jednak co do B eringa w y d aje mi się, że się za dużo pośw ięca p rak ty ce, ab y m iał m ożność przysw oić sobie p rzez czytanie w iele now ych m etod.

Zato Schm idt w y d aje mi się całkiem innym człow ie­

kiem, i m oże będzie bardziej dbały. — O pow iadają tutaj cuda o galw anizm ie; co T y na to ? — Jeden m edyk m ów ił mi, że w idział w Berlinie jak jedno głuchoniem e dziecko odzyskało napow rót słuch, a pew ien m ężczyzna, k tó ry by ł rów nież przez siedm lat głuchy, zaczął na now o słyszeć. — M ówiono mi, że T w ój Schm idt robi z tern dośw iadczenia. — P ęd zę te ra z życie trochę przyjem niejsze, gdyż obracam się w ięcej m iędzy ludźmi. Nie u w ierzy łb y ś jak puste

24

Cytaty

Powiązane dokumenty

Takim sposobem tw orzyło się społeczeństw o hybrydowate, w którym nowe, z reguły naśladow cze instytucje i procedury gospodarcze oraz polityczne są ako- m odow ane

du, mianowicie dopiero dzięki jego tekstowi czytelnik może zapoznać się z tą wybitną osobą, która wywiadu udziela.. Tym bardziej że w latach Młodej Polski

serw acji w odniesieniu do K siężyca daje jego terminator (linia, gdzie przylegają do siebie oświetlona przez Słońce i nie ośw ietlona część tarczy). Istnienie

czas całej podróży był wóz restauracyjny, nie tylko dlatego, że w każdej chwili można było posilić się w nim różnymi smakołykami wybor­.. nej kuchni

powiednio przez wyrazy: emisya i ondu- lacya, które znów, ja k to wskazał Bur- ton, mogą być ostatecznie identyczne, jeśli materya składa się z figur wysiłu

giej grupy peryodycznej tylk o sole berylu okazały się czynnem i, lecz w stopniu nie­.. jednakowym : preparat, najmocniej działający na p ły tk ę uczuloną,

Prelegent przeszedł następnie do wyjaśnienia dwu form en ergii: energii położenia— pofencyal- nej (dynamicznej) i energii ruchu widzialnego — (kinetycznej), które