• Nie Znaleziono Wyników

W úABlNEClE RESTAURACVJNyM,

W dokumencie I tacy bywają... (Stron 111-173)

Późno już było, gdy Józef w szedł do przedpokoju, w który m drzem ali jego koledzy.

Trzeba pogasić św iatła — w yrzekł w pół- sennym głosem — dziś już nikt nie przyjdzie. Psie czasy!...

I u r w a ł, potrząsając w yp om ad o w an ą głową.

Był to m ały, chudy ch ło p ak , m łody je­ szcze, a już zniszczony. T w arz jego w yżółkła i znędzniała w yglądała jak p o plam iona ser­ w eta, którą trzym ał pod pachą. W atm osfe­ rze tłuszczu, który syczał w kuchni, zam iast się zakonserw ow ać, zw iądł i skurczył się jak pieczarka. Był brzydki, lecz stali goście w o­ leli jego usługę, aniżeli innych kelnerów . Cho­ dził tak cicho koło stołu, zm ieniał talerze zręcznie, oszukiw ał w rach un k u niewidocznie, a złapany uśm iechał się tak poczciwie, że tru d n o m u było nie w ybaczyć tego drobnego oszustw a.

P rzytem um iał w po rę znikać i pukał do drzw i długo i donośnie. Stali goście um ieli to cenić i dlatego lubili Józefa. Czy Józef ich lubił, to znów było pytanie. Zawsze jakiś sm utny, zam yślony,1 jakby coś „su m o w ał“,

Tylko przyjaciel jego kucharz Inocenty w ie­ dział, co jest starszem u k elnerow i. Zapytany w zdychał ciężko — a w ziąw szy w iązkę pie­ truszki, oglądał listki tajem niczo. Gdy n ale­ gali, w zruszał ram io n am i, m rucząc:

— Ot! Wiecie... taka „łajdaczka“ !.. I ucierał nos z całą pogardą dla tej „łajdaczki“, k tó ra w oczach personelu k u ­ chennego m ajaczyła, jakby uosobienie p o tw o r­ ności i p rzew ro tn o ści charak teru .

Józef tym czasem p alił pap iero sa za p a ­ pierosem .

To była jedyna jego nam iętność.

Zatlony p ap iero s schow any m iał na sza­ fie n aw et podczas usługi. Przebiegając m im o szafy* chw y tał go i pociągał p arę razy, po­ czerń kładł znow u na daw ne miejsce. Był to jego nałóg — tak jak innych p ijaństw o lub kobiety.

Nie!... Józef nie pił, a na kobiety patrzeć nie mógł.

Przyczyną tej nienaw iści była.., t a ł a j ­ d a c z k a !

P odniósł ją z bruku, p raw ie nagą, drżącą od zim na i głodu, zbitą niem iłosiernie przez jakiegoś przechodnia,- k tó rem u drogę zastępo­ w ała. W ziął ją z litości praw ie, a potem za­ trzym ał, bo czuł, że bez niej żyć nie potrafi. Konieczną m u była obecność tej śmiejącej się, ciem no-w łosej dziewczyny w ciasnej izdebce

poddasza — konieczną tak, jak papieros zw i­ nięty jej ręką.

Nauczył ją bow iem zwijać papierosy i ona nieraz, dzień cały leżąc' w łóżku, zw i­ jała m u setki całe, skąpana w tytoniu, k tó ­ rego gałązki czepiały się jej rozczochranych w łosów lub nagich ram ion...

On całow ał ją w tedy przesiąkłą o strą tytoniow ą w onią i upajał się podw ójnie —■ zapachem jej ciała i tytoniu, zadaw alniając swe obie główne nam iętności...

O ! Te dnie... p am ięta on je dobrze — za­ pom nieć o nich nie m oże! Znosił w tedy do swej izdebki co mógł w yprosić u Inocentego. Raz naw et dał jej całe kurczę, któ re jakiś gość odrzucił pod pretekstem , że było... za chu­ de. Ona jednak ch ru p ała je całe, śm iejąc się łakom ie, a potem w nagrodę obdarzyła go... pieszczotą i setką papierosów . N ajchętniej je­ dnak jadała sosy, ostre, zapraw ione papryką, korzeniam i... Pochłaniała je z chlebem a śmiech jej m iał w tedy ostre, podniesione dźwięki. Gdy Józef po w racał ze swej nocnej służby, chw y tała w ówczas papierosy garściam i i ob­ rzucała go niem i jak gradem pocisków, w o ­ łając przytem jak na p sa :

Na! Ł ap a jL .

I potem długo w nocy słychać było ich śm iechy, a obłoki dym u zalegały izdebkę.

Bo i ona teraz p an ła, nauczona przez n ieg o ; trzym ała p ap iero sa śm iesznie, niezgrab­ nie, a Józef śm iał się d o .łez z je] niezręczno­ ści. Ona rozgniew ana, rzu cała w ów czas m u w oczy zapalonym pap ierosem i w o łała:

— Id jo ta !

Poczem w ylizyw ała resztki sosu i w y b u ­ chała ostrym , u ry w an y m śm iechem .

. Byli zupełnie szczęśliwi.

Józef o k rad ał teraz i oszukiw ał gości na każdym kroku. Miał pow iększone w ydatki, słuszną w ięc było rzeczą, aby goście ten n a d ­ datek płacili. M usiał Mańce spraw ić buciki w ysokie, na guziczki zapinane i suknię k a­ szm irow ą z pon sow ą kam izelką. Mańka inne] nie chciała, w y b rała kaszm ir najdroższy, a na kam izelkę w zięła aż łokieć jedw abiu... T eraz chce kapelusza i rękaw iczek. Aż płacze ze złości, że ich niem a, a p ap iero só w zw ijać nie chce...

Sosu też nie je, a Józefa coraz to częściej targa za w łosy. Mówi, że się nudzi i chce „ulicy p o w ąch ać“.

Józef ją p ro sił, aby została w tej ciasnej izdebce, ale ona teraz, jakby ją coś ukąsiło, od ran a się z łóżka zry w a i p rzed lu sterkiem czesze a czesze. N ab rała ciała, utuczyła się na tych sosach, a ręce jej pełne m ają śliczne różowTe dołeczki. Józef chodzi koło niej m a r­ kotny, jakby przeczuw ał, że chw ila rpzstąnią

bliska i że ptak przelotny uleci, a nic go za­ trzym ać nie zdoła. Tak się wszakże do niej przyzw yczaił, że nie może sobie w yobrazić, co on bez niej zrobi. P ostanaw ia ją bądź co bądź zatrzym ać przy sobie i jednego p oran k a p ro p o n u je jej „ślu b “ — praw dziw y, w kościele i przy św iadkach. Ale Mańka obraca się szyb­ ko, jak na sprężynach i zapinając ponso- w ą kam izelkę, k tóra na jej piersiach leży jak ulana, w ybucha przeciągłym śm ie c h em :

— Idjota!

Józef siedzi przez chw ilę milcząc, w p a ­ trzony w śm iejącą się dziewczynę.

Dlaczego nazw ała go — id jo tą 1?

Ona, istota najniższego gatunku, p o d n ie­ siona z ulicy, naga, b o sa, o b d arta — śmieje się, że chciał ją „żoną“ sw oją nazw ać ..

P ow oli w stał i wyszedł, bo czuł, że chw ila jeszcze, a rzuci się na tę kobietę i skopie ją nogami.

W kuchni Inocenty pow iedział m u, że jest „osioł“, a przyszła p an i Józefow a „funta kła­ ków nie w a rta “.

Po godzinnem rozm yślaniu Józef posta­ n ow ił kupić Mańce kapelusz i rękaw iczki w jak n ajprędszym czasie, bo tak w ielką była jego nam iętność do tej dziewczyny, że pozw oliłby jej już „zwąchać ulicę“, byleby z tej ulicy w racała i znów w yciągała doń ręce, obsypane

tytoniem i listkam i bibułki. K ochał ją... po sw o jem u , ot — jak zw ierzę naw ykłe do je­ dnego gniazda; dla niej kradł, dla niej oszu­ k iw ał podchm ielonych gości, kreśląc im kła­ m liw e rach u n k i na p oplam ionym obrusie...

Gdy m ó w ił: „pięćdziesiąt a siedem to dzie­ w ięćdziesiąt d w a “, m yślał o Mańce drzem ią­ cej na górze i nie czuł do niej żalu, że go nie chciała na m ęża; ła d n a była, zdrow a, tęga, a on cherlaw y i żółty. Cóż dziwnego, że go nie chciała.

P o m ó w i z nią jeszcze, gdy jej kapelusz ku p i — kapelusz ładny z ponsow ym kw iatem i koron ką złotą... może będzie w lepszym h u ­ m orze i da się nak ło n ić — kto w ie!

Lecz gdy p o w ró cił tej nocy do swej izdebki, zastał pustkę dookoła. M ańka uciekła, zabraw szy cały zapas ty toniu i bibułek. L cie­ kła w kaszm irow ej sukni i ponsow ej kam i­ zelce, k tó rą on jej spraw ił!... Poszła tam , skąd przyszła, unosząc gam ę ostrego śm iechu i m a­ szynkę do robien ia papierosów ...

Przez o tw arte na rozcież d rzw i w p ad ał chłód w iosennej nocy, p ło m ień świecy dogo­ ryw ał, tańcząc po bielonych ścian ach ; z tego w p ółzm roku w ysuw ała się od czasu do czasu p ostać kelnera, trzym ającego w garści kilka złotów ek „zw ędzonych" gościom przy ra c h u n ­ ku. P ostać ta chyliła się coraz więcej w sm u­ tku i znękaniu bezm iernem , aż w reszcie z r y ­

kiem zw ierzęcym osunęła się na podłogę w o ła ją c :

— Mańka! Moja Mańka!

* »

Od tego czasu upłynęło sporo dni, sporo nocy, ba! N aw et miesięcy. Przeszło lato, b rzy d ­ kie, słotne i nastała piękna jesień. Józef nie m ów ił już nigdy o Mańce, przestał oszukiw ać gości, tylko senny był zaw sze i sm utny. On w iedział dobrze, gdzie szukać tej dziewczyny, ale iść tam do niej nie chciał. Nie przez to, by jej więcej nie k o ch ał; o! Nie! — ale bał się jej. Mogła go kopnąć nogą i pow iedzieć: — „id jo to !“ boć teraz g o n ie potrzebow ała p ew ­ nie w cale. Sukienka kaszm irow a m u siała jej przynieść szczęście, teraz już bosa i o b d arta nie słania się po tro tu arach ulicznych. Mówili m u, że jest sklepow ą w jakiejś ow ocarni i że z „p an am i“ po alejach jeździ. W idział ją nie­ jeden, jak śm iała się, po trząsając m akam i na k a p e lu sz u ; a on Józef, nie w idział jej w cale i tylko słuchał, gdy oni w kuchni m ów ili. P alił przytem coraz w ięcej papierosów , aż chodził jak senny, a tw arz uw ędziła się w dym ie i zęby pożółkły jak stare klawisze. Nie sm akow ały m u przecież teraz papierosy, choć k u po w ał coraz in n e gatunki, naw et nie- sk le ja n e ! Żadne p o ró w n ać się nie mogły z te- m i, k tó re Mańka m u w łóżku zwijała...

i sam leniw ie w yciągnął rękę, aby przykręcić k u rek od gazu.

N agle na opustoszałych schodach dał się słyszeć ru c h jakiś.

Goście id ą !

P ręd ko w y p ro sto w ał sw ą zgarbioną p o ­ stać i m achinalnie obciągnął pom arszczone poły fraka. Gdy goście w eszli do przedpokoju, on już stał w yciągnięty, ze serw etą p rzerzu co ­ n ą przez ram ię, błyszcząc w św ietle gazu tal- m igoldow ą dew izką i up o m ad o w an ą głow ą. W przedpokoju zrobiło się nagle gw arno i w e­ soło.

K obiece spódniczki zaszeleściały, cienkie głosy dziew cząt m ieszały się do rozm ow y mężczyzn.

Józef stał pom iędzy niem i spokojny, nie­ w zruszony, jakby ta cała w esołość uliczna, p rzyniesiona w fałdach paleto tó w i do lm a­ nów , nie obchodziła go w cale. Nie patrząc p raw ie na nikogo, zap y tał:

— Z fo rtep ian em ?

C om m ent? — w rzasnęła nagle jed n a z dam , przeciągając na końcow ej sgłosce.

— P y ta się czy z fo rtep ian em ! — po­ w tó rzył m ały, w ychudły, jegom ość z przy- m riiżonem i oczami.

— N aturellem ent! — ry k n ęła ta sam a dzie­ w czyna, skrzypiąc przeraźliw ie bucikam i.

Id jo ta ! — zaw ołała druga, odw ró co n a tyłem do Józefa i zdejm ująca z głow y długą, k oronkow ą chustkę.

Na dźw ięk tego głosu, zw łaszcza na in to ­ nację, z jaką słow o: „idjota" zostało w y rzu ­ con e, drgnął kelner i św ieca, k tó rą w tej chw ili zapalał, w ypadła m u z ręki.

T ak! To była ona! Mańka!... Ona sam a! Nikt bow iem nie p o trafi tak pow iedzieć, jak o n a : „idjota“ i poruszyć ram ionam i...

Zresztą odw róciła głow ę; poznała go teraz, bo zm ieszała się trochę i kro k jeden cofnęła. P atrzą oboje n a siebie, ale słow a w y m ó w ić

nie mogą...

W reszcie ona p ierw sza w y bu cha śm ie­ chem zn an ym , ostrym ,"przeciągłym — Józef aż pochyla głowę pod w pływ em tego śm iechu.

— Cóż to? D aw na znajom ość — p yta czer­ w ony, tłusty, młodzieniec, w którego w m a ­ w iają podobieństw o do hrabiego G. i k tó ry gwoli tego podobieństw a w tłacza na głow ę jasny cylinder i jeździ dorożką pierw szej klasy.

M ańka w zruszyła ram ionam i.

— Znajom ość? — odpow iada — skąd zno­ w u ? T o daw ny lokaj m oich rodziców...

I szeleszcząc sukienką, w chodzi pierw sza do gabinetu, w którym drugi kelner kończy zapalać płom ienie gazowe.

— Tiens! 'Tiens! Rodzice Mańki m ieli lo­ kaja... — szydzi m łodzieniec, podobny do h ra ­ biego.

— K oniu P ana Jezusa... — ryczy am atorka francuszczyzny — nie każdego ojciec, jak tw ój w łaśnie, był kucharzem .

R ozm ow a rozpoczęta w tym tonie, trw a dalej. Mężczyźni i kobiety p ra w ią sobie im ­ p ertynencje, dochodzące do grubjaństw a.

Kobiety zdejm ują kapelusze i kładą je na pianinie. Mańka jednym palcem w y stu ku je: „mąż panem d o m u “, a Józef stoi pod ścianą, w patrzony w tę ciem now łosą dziewczynę, któ­ ra nazw ała go z taką bezczelną pew nością siebie „lokajem sw oich ro d zicó w “...

— M ożebyśmy co zjedli'? — p ro p o n u je de­ likatna blondyneczka, przezw ana „trzn adlem “. — K elner! No dalej, ten z pod ściany, a ruszże się i podaj kartę...

— Jakiś niedołęga... — Z aspany!

— E nie, to m u po m ada tak mózg wierci... K arta tym czasem lata z rąk do rąk, w y­ ryw ana. w yszarpyw ana, p o d arta p raw ie na strzępki.

— Ja chcę k u r c z ę w p u l a r d z i e ! — decyduje nagle Mańka, zbliżając się do stołu — tylko dużo sosu, rozum iesz, dużo sosu!

I wszyscy dysponują ra z e m , a w głow ie Józefa pow staje straszny zam ęt. M achinalnie

kiw a głową, a oczami śledzi ciągle tę wielką, czerw ono u b ran ą dziewczynę, k tó ra n ajsp o ­ kojniej czyści sobie paznogcie szyldkretow ą szpilką w yjętą z włosów... Czy ona nic już nie pam ięta z tego, co w iązało ich daw niej?

I gdy zeszedł po w ódkę, konjak i p rze­ kąski, d rżał cały od w ew nętrznego w zrusze­ nia. W szakże to była jego M ańka, ta „jego“, k tórą tyle razy tu lił w sw ych objęciach, za k tó rą 'tę s k n ił i w ołał: „Mańka, m oja M ańka“. T eraz jest tuż przy niej, nie śm ie naw et ręki wyciągnąć, aby dotknąć jej sukni. Wie, że to ona, a przecież w ydaje m u się całkiem inną w tem czerw onem ub ran iu , z w łosam i podniesionem i w ysoko i oczym a czarno p o d ­ kreślonem u W kole tych panów i dziewczyn jest jakby oddzielona od niego płom ienną obręczą.

Siostra gospodarza sm aruje w łaśnie bułki kaw iorem , przyciskając grubsze ziarnka p a l­ cem. Już jest cały talerz gotów, staw ia na tacy, obok innych przekąsek, Józef wszakże tacy utrzym ać nie może, coś m u ręce pod­ cięło, a w gardle go dusi. Siostra p an a dziwi się bardzo.

— Upiłeś się czy co!

Upił się on, ale w idokiem tej dziewczyny, któ ra teraz pożera kapary od śledzia i klęczy na krześle tuż obok czerw onego m łodzieńca, Na Józefa nie zw raca uwagi. Cóż? W ielkie

rzeczy! Nie byłaż z nim dość długo? N aw et za długo?... D ał jej sukienkę, buciki, ale ona zato ro b iła m u papierosy. Potem , nudziła się i poszła jednego w ieczoru. Chciała się tylko troch ę przejść i w rócić, a że potem ... tak się jakoś złożyło, że w rócić nie mogła, nie było to jej w iną. Z apom niała naw et, że on służy w tej restauracji, a gdyby naw et pam iętała, nie byłaby się o d drzw i cofnęła...

Tylko przyznać się do swej przelotnej m iłostki z kelnerem nie chciała. K iedykol­ w iek T rznadel albo Belka rzuciłyby jej kel­ n erem w oczy... .

Nie, tak nisko nie chciałaby upaść w oczach sw ych tow arzyszek.

Zwłaszcza ta Belka, której M ańka dodała przydom ek „w o le ju “, a k tó ra m ści się zato i dokucza jej na każdym kroku!

Teraz naw et w yśm iew a żądanie Mańki, ow o „kurczę w p u la rd z ie “; cóż ona tem u w in ­ na, że nie jest tak jak Belka córką urzędnika i że nie żyła jak o na na w ielkim św iecie?

I cała czerw ona ze złości zw raca się ku przyjaciółce z ustam i pełnem i k a p a ró w :

— Ty obstaluj sobie coś w o le ju ! — w oła ze złośliw ym śm iechem .

Belka zryw a się, w ołając, że nie pozw oli, aby jej uchybiano; mężczyźni uspokajają obie panny, rozw ijając przytem cały zasób swej inteligencji. T rznadel tym czasem obcina

po-cichu w stążkę od szarego cy lin d ra i w sypuje w kapelusze całe solniczki, ciesząc się za­ wczasu złością tow arzystw a.

Józef schodzi do kuchni i zgnębiony siada na zydelku.

— K urczę z papryką, zrazy po nelsońsku, d w a an try ko ty z rusztu, p u la rd a po strzelec- ku, pół strogonow a...

Głos jego b rzm i tak żałośnie, że pan Ino- centy przestaje m ięszać palcem kokilkę m óżdż­ kow ą i obraca się do p rzy jaciela:

— Co się stało ? — Ona... tam jest!

— K to? Ta... ta łajdaczka? — T ak!

— Czego c h c e ?

— K urczęcia w pulardzie. — O ślica!

1 m istrz Inocenty zab rał się do przygoto­ w yw an ia żądanych po traw .

Józef siedział jak skam ieniały.

W szystkie w spom nienia z w idokiem tej dziew czyny ożyły na now o. Serce m u się w p ie rsi tłuc zaczęło, jak p tak w zbyt ciasnej klatce. Czy ona m iała now ego kochank a? może którego z tych panów , co tam na górze konjak piją...

Gdyby tylko m iał odw agę zapytać się jej, czy go zapom niała i dlaczego odeszła, gdy m iała wszystko, czego kobieta zapragnąć może.

B utelka wódki, z której pił Inocenty, stała p raw ie obok, Józef sięgnął m achinalnie i w y­ pił spory haust...

— To n a kuraż — pow iedział sobie. I zabraw szy talerze, poszedł na górę. Teraz ją zaczepi, schyli się niby po s e r­ w etę, k tó rą upuści tuż przy niej, i zapyta się jej pocichu tk u :

— M ańka czem u ty m nie p o rzu ciła? Lecz gdy w szedł do gabinetu, M ańka sie­ działa na poręczy fotelu czerw onego m ło ­ dzieńca i Józef się nie m ógł zbliżyć. W je­ dnej ręce trzy m ała kieliszek z konjakiem , a drugą... zdaw ało się Józefowi, że głaszcze po szyi czerw onego pana. A c h ! to pew nie jej kochanek... tak! to on m usi być z pew nością.

R ozstaw ia talerze, podaje chleb, biegnie po w ino, a w bufecie żąda kieliszka m ocnego ru m u i na schodach w ypija go duszkiem .

Gorąco m u, k rew do głow y uderzać za­ czyna, teraz m u każą zam rozić szam pana, bie­ gnąć po sery, owoce, kom poty.

Dobrze! Przyniesie to wszystko, lecz Mań­ ka źle zro b iła, przychodząc tu na kolację. Bądź co bądź postąpiła sobie podle, opuszcza­ jąc go nagle w tedy, gdy on m iał szczerą chęć ożenić się z nią i kapelusz jej kupić. Teraz p o p ro stu szydzi z niego i pieści w jego oczach innego człowieka...

Inocenty, układając k o m p o t w salaterce, przyznaje m u rację zupełną. Tak! Dziew czyna to ladaco, a w dodatku bez o drobiny serca. Bo m oże Józefa nie kochać, ale m u się jeszcze przed oczy nasuw ać... z innym i! Kto wie, m oże m a jeszcze na nogach buciki, kupione jej przez daw nego kochanka.

Józef pije w ódkę i patrzy w m ów iącego jak w tęczę.

— Jabym jej buciki zdarł, a potem „ob- zacem “ w łeb uderzył — konkluduje kucharz, od ry w ając pęcherz ze słoika rajskich ja b łu ­ szek.

Józef idzie na g órę, gubiąc łyżeczki po drodze.

P sia w iara, m a rację ten Inocenty, w łeb chyba taką niew iarę, żeby cały ro k po pa­ m iętała.

Przed d rzw iam i gabinetu zaciska pięść i w chodzi naw p ó ł przytom ny, podniecony w ódką. W idzi przed sobą tylko Mańkę całą w płom ieniach ponsow ej sukni, zajadającą sos z chlebem i śm iejącą się ostrym , przeciągłym śm iechem .

Ten śm iech — on zna!...

Zresztą w szystko się tu teraz ś m ie je : i T rzn ad el, pełn a zadow olenia z w sypanej soli w kapelusze dam , i Belka „w o le ju “ która je ser n o żem , dow odząc, że tak we F rancji jadają.

Młodzież pełna adoracji p rzed w y k w in t­ nym dow cipem tych dam , w lew a sobie w gar­ dło szklanki w in a , śm iejąc się z w yuzdania, jakie p anu je dookoła. Jest coś w strząsającego w tym strasznym śm iechu, jaki n ap ełnia cia­ sne ściany gabinetu. Tak śm ieją się w szpi­ talach o błąkanych, na salach tak zw anych ogólnych. Taki śm iech, to jęk zam ierającej duszy.

I tu może w tej ciasnej przestrzeni ko­ nały dusze m łodych i zdrow ych ludzi, ro zrzu ­ cających sw e siły, jak szklanki, w idelce i kie­ liszki zalegające poplam iony obrus. Bezm yślna paplanina głupich dziewcząt, szelest ich spód­ nic, w oń poro zp latany ch w arkoczy m ieszały się ze zapachem p o traw i porozlew anego w ina... Przez szyby św it zaglądał, kładąc bladaw e plam y na rozognione czoła mężczyzn, kobie­ tom zaś żółte tony na zniszczone przedw cze­ śnie tw arze.

Były w strętn e w ośw ietleniu dziennem te zgrzybiałe dziew częta z piętnem rozpusty w e w ykrzyw ionych tw arzach i ze słow nikiem szynkow ni w ustach. Siedziały teraz na stole pom iędzy próżn em i b u telk am i i ogryzkam i ow oców , paląc papierosy i od czasu do czasu kopiąc nogą którego z mężczyzn.

Były one uosobieniem rozpusty gm innej, tryw ialnej, k tóra w kieliszku fałszywego szam ­ pana szczyt szczęścia w idzi.

Kłęby dym u ow iew ały ich głowy, piersi, w padały im do gardła... One, przyw ykłe do tej atm osfery, nie przestaw ały krzyczeć, ochry- płem i głosam i, głosam i stary ch pijaczek, które się słyszy w ieczoram i w niedziele...

A mężczyźni w zbydlęceniu jakiem ś dzi- w nem patrzyli ze zachw ytem na tę parodję kobiety, rozpościerającą przed nim i czelność uliczną i jedw abne sukienki... Podniecony ich oddech kołysał płom ieniam i gazu i przepeł­

niał ciasne ściany gabinetu.

Zw ierzę górow ało nad człowiekiem . G abinet staw ał się stajnią.

Józef z pięścią zaciśniętą stał teraz pod ścianą i p atrzy ł ciągle na Mańkę. Ona w pół śpiąca, o tw ierała szeroko oczy i starała się być ożyw ioną. W iedziała poco ją tu zaw o­ łali, dlatego p ro sto w ała się w sw ym czerw o­

W dokumencie I tacy bywają... (Stron 111-173)

Powiązane dokumenty