• Nie Znaleziono Wyników

W SAN CZAS!

W dokumencie I tacy bywają... (Stron 83-111)

/ v

C zarne a tła sy , b ia łe k o ro n k i,

J e d w a b n e słó w k a , w e s tc h n ie n ia p ło c h e , U śm iechy, żą d n e i p o c a łu n k i, —

G dyby w a m s e rc a c h o ć t r o c h ę !“

(H e in e .— H erz.) ....a h ra b ia niezm ordow anie baw ił ciągle dam y. L etni p o ran ek w całym sw ym blasku w p ad ał przez o tw arte okna do przepełnionej sali i całow ał czoła zm ęczonych tancerek, śpiących m am , grających w k arty m ężów i łysiejące skron ie przeżytych m łodzieńców .

Piknik był przepyszny i zdaniem h rab in y Misi u dał się „zadziw iająco“. W szystkiem u bow iem dziw iła się ta m ała h rab ian k a o tu r ­ kusow ych oczkach i płow ych, rzadkich w ło ­ sach. T ak sam o „zadziw iał“ ją spow iednik, # gdy udzielał rozgrzeszenie za jej eleganckie a zm ysłow e grzeszki, — jak i ten piknik, urządzony na zakończenie letniego karn aw ału po „ k u rsach “, k tó re odbyły się w sposób „za­ dziw iający“... Ktoś podobno nogę złam ał — ale czyż o tern w arto m ów ić w obec tak św iet­ nych tryum fów , jakie odniósł ^C oId-C ream “‘

ten zachw ycający koń, jeżdżony przez pięknego Gili er t a !

D am y na try b u n ac h gorąco się zajm ow ały błękitną k u rtk ą G illerta i jego jasnem i, w y­ płowiałemu oczyma... Gdy po zw ycięstw ie zeszły z tryb u n , aby być św iadkam i rozkosz­ nej operacji w lania butelki szam pana w gar­ dło konia, otoczyły dżokieja zw artem kołem. P od tym dachem chińskich p arasolek zapadł w yrok, że G illert jest tres bien, p raw ie tak bien, jak h ra b ia K arol lub ten m ały W ero. W ysoka, płaska i chu da u m itro w an a sp o rts­ m enka dow odziła gorąco, że dżokiej ten m a dziw nie im perty n en ck i sposób p atrz en ia i za­ p ew ne dla tej przyczyny p rzy su w ała się doń bardzo, bardzo blisko. G illert tym czasem , p rz y ­ zw yczajony do p o bijania koni na torze, a ko­ biet na tryb un ach , z p ew ną w yniosłą obojęt­ nością obnosił sw ą tw arz pięknego chłopca, znudzonego zbyt łatw em i podbojam i.

W obec w ięc kościstych ram io n pięknego G illerta bladł fakt złam ania nogi. Zresztą nie był to nikt „z to w arzy stw a“ — un inconnu, ktoś „z m iasta“ : T ow arzystw o zatem nie po­ niosło żadnego szw anku ; k u rsa były cudow ne, ani jeden „ p ro te st“ nie dał się słyszeć po wzięciu m ety, pogoda dopisała, toalety dam kosztow ały sum y bajońskie. Dzisiejszy piknik był zakończeniem tych dni w esołych, w śród

k tórych wszyscy chodzili jakby upojeni... 1 pik­ nik nie zaw iódł — był zachwycający.

I nigdy chyba b analn e obicia ścian w sali hotelu Mignona nie słyszały banalniejszych rozm ów i nie chłonęły takiej m ocy p raw d zi­ w ych Ylangów A ttkinsona i fiołków P inauda. Nigdy chyba szare od k urzu (pom im o sta ra n ­ nego czyszczenia) klosze św iateł gazowych nie nosiły odbić ty lu bry lantów , jak dnia tego, p u rp u ro w y ch refleksów , ru b in o w y ch lub zie­ lonych szm aragdow ych św iateł. Cały highlife dał sobie rendez-vouz w tych salonach. Dzi­ siejszej nocy rozw iązyw ały się ciche ro m a n - siki, a zaw iązyw ały n o w e ; m ężatki odbierały lub oddaw ały karteczki m aluchne, drobno skreślone, pośpiesznie, na rogu toalety, p o ­ m iędzy słoikam i crém e-sim onu, p an ienki r u ­ m ieniąc się, p rzyrzekały w yżytym épouser om swe dro bn e rączki, ozłocone posagam i. I cały ten św iatek kobiecy z dziw ną gorączką rzu cał się w objęcia mężczyzn, goniąc za nazw ą żony lub kochanki, jakby gnany jąkaś n iew y tłu m a­ czoną potrzebą p ętan ia sw ych skrzydeł w ieczną niew olą. Z szelestem jed w abnych sukien osu­ w ały się do stóp m ęskich te w onne, delikatne istoty i, na w zór starożytnych niew olnic, schy­

lały ko rnie głowy, przeznaczone do noszenia k rólew skich diadem ów . P od obcisłem i stani­ kam i, stro jnem i w całe pęki stru sich p ió i, biły serca, łaknące ty ran ji m ężczyzny — tego

despotyzm u, który, pom im o narzekań w iecz­ nych, jest dla kobiet tern sam em , czem b a­ tyst dla ich ciała, lub złoto dla ich różow ych uszek.

H rabia D ezydery ro zu m iał to dobrze. U śm iechał się tylko dobrotliw ie, siedząc po­ m iędzy najpiękniejszem i, najbardziej ożyw io- nem i. Suknie ich p ra w ie zakryw ają go do połow y, p ió ra ich w ysokich fryzu r dotykają jego w ybladłej i pom arszczonej tw arzy, drżące ręce zaciskają się nerw ow o koło jego dłoni, gdy jakaś m iłosna p rzykrość te serduszka ukole — on jednak siedzi ciągle uśm iechnięty w tej istnej pow odzi k o ro nek i m iłostek ko­ biecych, pełen pobłażania dla błędów , chętny do p o śred n ictw a pom iędzy pow aśnionem i, tonący p o p ro stu w fali p u d ru i szeptów zw y­ kłej m ałżeńskiej niew iary. Jest to jego zw y­ kła atm o sfera — w niej oddycha, żyje, istnieje. W y rw an y z koła tych up u d ro w an y ch tw a­ rzyczek, w ydatnych biustów , ciepłych ram ion, przestaje być sobą. tym „kochanym h ra b ią “, bez którego Misia nie m oże w ykąpać swego pinczera, ani zerw ać ro m an su z baronem .

R udow łosa Betty, ta m ark iza francuska, zaślubiona cherlaw em u książątku, przez ręce hrabiego rozdaje jałm użny i m iłosne k a r­ teczki, — a p an i Ella, zastaw iając swe b ry ­ lanty, radzi się „nieocenionego przyjaciela“ co do w ysokości pro centu i daty w ykupu.

Słow em h ra b ia jest elegancką bom bonierką, dyskretną, aksam item krytą, w k tórą dam y te w rzucają, jak w studnię, tajem nice swych sypialni, ilość długów , n iew inne rom ansiki, sekrety toaletow e i daty urodzenia dzieci. H rabia D ezydery przyjm uje te w szystkie w ia­ domości, radzi, zachęca, pociesza, uspokaja. W ykw intną francuszczyzną koi dotkliw e cier­ pienia i obstalow uje p u d ła kosm etyków ; cały przesiąknięty w o n ią . perfu m i kobiet, biega niezm ordow any od jednej do drugiej, zawsze chętny do usług, gotów do słuchania zw ie­ rzeń, z paczką now in i sposobów uśm ierzania rozdrażnionych nerw ów i... w y rzutów su­ m ienia.

Siw iejące w łosy sw e um ie nosić z go­ dnością, nigdy w tej lubieżnej atm osferze dystyngow anych m iłostek nie zapom ina się, najpiękniejsze oczy nie budzą w nim uśpio­ nych zm ysłów . A bdykow ał na rzecz innych i um iał to zrobić w sam czas. W ogóle głów ną cechą c h ara k teru hrabiego jest ten punkt, na k tó rym zatrzym ać się każe m u tak t i rozsą­ dek. Mało ludzi um ie w sam czas ustąpić. Całemi siłam i trzym ają się sw ych stanow isk, sądząc, że tą rozpaczliw ą w alką w ygrają w oczach ludzkich. H rabia, słynny ze swego szczęścia do kobiet, um iał w sam czas u su­ nąć się na m iejsce skrom nego p o w iern ik a i bezinteresow nego w ielbiciela. Zyskiwał

w ten sposób w iele: zam iast tw arzy Satyra, w nosił w grono kobiet dobro du szn ą tw arz eleganckiego spow iednika, k tó rem u pluszem okryty fotel za konfesjonał służył.

I te kobiety, któ re w p rzeciw nym razie uciekałyby od rozpustnej tw arzy starca, sam e biegały do niego, prosząc o do b ro tliw y uśm iech, o przyjacielskie uściśnienie dłoni.

H rabia Dezydery był podobno bardzo bo­ gatym. P row ad ził ciągle grand train i w y ­ jeżdżał bardzo często za granicę. Mieszkanie jego było praw dziw em m uzeum , gdzie sta ro ­ żytne zbroje w alczyły o lepsze z gerydonam i z praw dziw ej chińskiej laki, a ciem ne barw y starych gobelinów odbijały dziw nie od bia­ łego ciała kobiet M akarta. W sypialni stała czarna, lśniąca, ogniotrw ała kasa, otw ierająca się n a słow o „L iii“ .

Im ię to h ra b ia w y m aw iał z rozrzew n ie­ niem pew nem . P rzy p o m in ało m u bow iem m łode, jasnow łose dziewczę, które spojrzało nań pew nego m ajow ego ran k a z poza sno­ pów kw iatów , jakie na targ niosła. H rabia, piękny, m łody w ówczas chłopiec, pobiegł za tern zjaw iskiem , w śró d bzu i jaśm inu ujrza- nem, i p o starał się, aby jaśm in i bzy ustąpiły m u m iejsca tuż przy tw arzyczce dziewczyny.

H istorja była dalej „ stara “, jak m ów i H e in e; m łoda Elżbietka, a raczej Liii, jak ją p rzezw ał jej kochanek um iłow ała całą duszą

pięknego chłopca, uciekła od m atki i żyła tylko w nim i dla niego.

H rabia otoczył ją dostatkiem i starał się przyzw yczaić ją do poudre ddris i gorsetu, ale L iii łzam i zm yw ała pu d er, a gorset d arła w kaw ałki, poczem p adała na kolana i p ro ­ siła hrabiego, aby jej dał k aw ałek prostego m ydła i zw ykłej w ody źródlanej.

Pieszczochow i salonów tru d n o było się nagiąć do prostackich żądań zdrow ej dziew ­ czyny, ale czynił co mógł, aby nie stiacic tego jasnow łosego dziewczęcia, którego czer­ stw a, uczciwa, n ie w y rac h o w an a m iłość sp ra­ w iała m u rozkosz praw dziw ą.

To też cierpiał niem ało dnia tego, gdy w salonie jego zjaw ił się m łody, niezgrabny chłopak, świeżo w yzw olony czeladnik szewski, ub ran y w długi odśw iętny surdut, w k ro ch ­ m alny biały kraw at, i drżącym głosem p rosił go „o rękę pann y Elżbiety, jako p ana opie­ k u n a“ ...

H rabia ze zw ykłym sobie taktem , w sam czas się opam iętał, d ał przyzw olenie, nie py­ tając n aw et Liii, kiedy, jak i gdzie poznała się ze sw ym now ym kochankiem , i odtąd co lat kilka po daw ał do chrztu m aleńkie stw o ­ rzonko, bardzo do papy szew ca podobne.

Sklep n a pry n cypalnej ulicy, w ytw ornie urządzony, był ślubnym po d ark iem ze strony hrabiego, a jasnow łosa Liii, błyszcząc tw

a-rzyczką, skąpaną świeżo w źródlane] wodzie, uśm iechała się poza stosem bucików do... swego opiekuna.

I h rab ia rozpoczął znów życie salonow ego D on-Żuana, zw iedzając b u d u ary lub alkow y, obite błękitną m aterją. W każde] z tych w ę­ d ró w ek zostaw iał trochę swoje] siły, m łodości i nierzadko sporą w iązkę szeleszczących b an k ­ notów . W zam ian góry bilecików rosły w szu­ fladach jego b iurka, głow a łysiała, a zm ysły szukały w iecznie czegoś, czego p rzelotna m iło ­ stka dać nie jest w stanie... Zwierzęcy ryk, jaki w chw ilach upojenia w ydzierał się z jego piersi, był raczej krzykiem tęsknoty za p ra w ­ dziw ą rozkoszą — za pieszczotą niekłam aną. Całe legjony kobiet przesuw ały się teraz przez ręce hrabiego, legjony strojne, o rzeź­ bionych kształtach, nam iętnych lub przyga­ słych źrenicach. Każda k ró tk ą chw ilę gościła w objęciach tego człowieka, pozostaw iając po sobie w oń perfum i szelest jedw abnych spód­ niczek.

Mówiono, że w salonie hrabiego jest w iel­ kie lu stro w kształcie tryp ty ku . Ram y środ­ kow ego lu stra p o k ry te były kobiecem i foto- grafjam i. Oko pro fana nie oglądało nigdy tych tw arzy, śm iejących się lub patrzący ch sm u t­ nie dokoła w ielkiego zw ierciadła. L ustro, sta­ ran n ie na klucz zam knięte, o tw iera ł tylko sam hrabia, dla um ieszczenia now ego jakiego

p o rtretu . Czynił tó w tedy, gdy m otyle istn ie­ nie jakiejś m iłostki dobiegło do końca.

Od pew nego jednak czasu fotografje p rze­ stały p rzybyw ać — i tryptyk, zam knięty na klucz, prezentow ał obecnym swe d rzw i z czar­ nego hebanu o sreb rn em okuciu i m onogra­ mie. H rabia klucz w rzucił w łasnoręcznie na dno szuflady biu rk a, a uczynił rzecz tę z dziw ­ nie m elancholijnym * uśm iechem .

Rzec m ożna, żegnał się z u rokam i życia na zawsze.

Odtąd h ra b ia podzielił dzień swój pom ię­ dzy kasyno, znajom e dom y i teatr. Żył jak człowiek, m ający w ygodną ren tę i stały, pew ny dochód. W ycieczki częste za granicę i bezustanne podróże do W iednia pochłaniały

znaczne sum y.

W iedziano, że h ra b ia nie posiada już znacznych sw ych dó b r na Podolu, które sprze­ dał sw em u szw agrow i przed kilku laty.

Ale h rab ia nie p ro sił nigdy o pożyczkę, był po d tym w zględem nadzw yczaj drażliw y a długi karciane w y płacał natychm iastow o. Młodzież lu biła go n a ró w n i z dam am i i życie hrabiego zdaw ało się płynąć słodko, rów no, spokojnie...

W yrzekłszy się b u rz i nam iętnych u nie­ sień, kochany, psuty, pieszczony, rozryw any, h ra b ia uśm iechał się do życia jak do spokoj­ nych fal rzeki, po których p ły n ął w olno, nie

szeptów kobiecych i uścisków m ęskich. Gdyby jednak fale zam ącić się m iały — człow iek ten przeczekałby burzę, lub um iałby w sam czas p rzed nią zem knąć.

I w tern w łaśnie leżał w ysoki takt h r a ­ biego.

* *

«

H rabina Misia zadecydow ała głośno, że jeszcze jeden to u r w alca, a piknik p rzestanie być „zadziw iający“.

T rzeba w ięc po w racać do dom u, tem b ar- dziej, że już dzień biały w ciska się nie na żarty przez spuszczone zazdrostki i oblew a jasnem św iatłem pom ęczone, świeżo p rzy p u ­ d ro w an e tw arze i nieśw ieże, pogniecone fałdy gaz lub jedw abiu,

— T rzeba zniknąć w sam czas, jak m ów i nasz kochany h ra b ia — p o w tarza m ała ko­ bietka, kręcąc ufryzow aną główką.

H rabia stoi w łaśnie tuż przy niej i podaje jej bogate sorlie-de-bal z b ro k artu , okładane angorą.

Na słow a Misi dziw ny w yraz przem yka się po uśm iechniętej tw arzy hrabiego. Chwilę p atrzy na elegancką kobietkę, tonącą w fał­ dach ciężkiego okrycia, i p o w tarza sm utnym trochę głosem :

— Vous avez raison, trzeba zniknąć w sam czas.

Misia śm ieje się w esoło.

— Mais vous êtes lugubre, m on a m i! — w oła okręcając k oronką sw ą ptasią głów kę — patrzysz pan na m nie z takim sm utkiem , jakbyś swój pogrzeb w m oich oczach widział...

H rabia p otrząsn ął głową.

— Vous avez deviner, m adam e ! — od p arł przyciszonym głosem.

Misia śm ieje się coraz bardziej, czuje, że przechodzi granice dobrego tonu, ależ ten h rab ia jest n ieporów nany ! quelle drôle d'idée m ów ić w tej ch w ili o... pogrzebie. B aronów na Lola, stojąca obok h rab in y, przyłącza swój sreb rn y chichot do głosiku Misi — i śm ieją się obie, śm ieją z tej dziw nej tw arzy hrabiego, z jaką ściska im ręce i żegna, odprow adzając do drzw i.

— Dites donc! — w oła już na progu Mi­ sia — vous allez à Vienne, że żegnasz się z nam i tak serdecznie?

— Nie, nie jadę do W iednia, ale... — i h rab ia uryw a, uśm iechając się z przym usem .

— A le? — nalegają kobiety.

— Ale... bardzo daleko ! — kończy hrabia, ściskając im raz jeszcze ręce.

N ow y w ybuch śm iechu, potem turk ot karety i w ołania z okna:

m ej am azonki na dzisiejszy „ Schnitzel-Jagd“, nie z a . ..p o ...m n ij! — K areta oddala się.

On stoi ciągle w e drzw iach otw artych m rużąc oczy przed jasnem św iatłem lipco­ wego słońca, w schodzącego w tej chw ili p o ­ nad dom y uśpionego m iasta.

P ełną p iersią w ciąga w siebie orzeźw ia­ jące pow ietrze, jakby chciał ożyw ić płuca po tej duszącej w oni, ulatującej ze staników o biecych. Poczem pociera czoło białą, w ypiesz­ czoną ręką, a na usta jego w ydobyw a się ci­ chy s z e p t:

__ T ak trzeba, tak być m usi!

I oto now e grupy odjeżdżających dam zm uszają go do p rzy b ran ia na chw ilę p o rzu ­ conej m aski. O tula je z troskliw ością ojca i przyobiecuje kw iaty, załatw ienie s p ra w u n ­ ków , przybycie na ra u t w ieczorny.

Każda z nich m a m u coś do pow iedzenia, do polecenia, jakąś prośbę, tajem nicę jakąś. On je w szystkie ogarnia rozrzew nionym w zro ­ kiem , w p atru ją c się w zm ęczone bezsennością tw arze starszych dam , z któ ry ch praw ie każda przyp om inała m u m inione a rozkoszne chw ile. Kilka m in u t jeszcze, a znikły w szystkie, i sta r­

sze i m łodsze, jasnow łose lub ciem nookie uleciały, jak grono m otyli, um iejących nosić tylko stu b arw n e szaty.

y-ślony przeszedł w zdłuż ław ek, ponsow ym aksa­ m item w ybitych. Pęki kw iatów , e g re ty z p ió r, a n aw et tak zw ane „flo tsu z w stążek leżały tu i owdzie, zdeptane we w spólnym uścisku. O rkiestra chow ała in stru m en ty , a znudzeni i w ybladli lokaje gasili płonące jeszcze gdzie niegdzie lam py. W jadalnej sali kilku m ło­ dzieńców piło za zdrow ie „Cold - C ream uu. W łaściciel konia, tłusty, ru m ian y m łodzieniec, dziękow ał uszczęśliw iony, kłaniając się up rzej­ mie. W przedsionku, dziewczyny kuchenne łam ały gałęzie oleandrów i w ydzierały sobie znalezioną rękaw iczkę. H rabia błąkał się je ­ szcze chw ilę w śró d tych pustek, jakby zb iera­ jąc w sp o m n ie n ia ; różow a, blada ró ża zaplą­ tała m u się pod nogi — podniósł ją i scho­ w ał, uśm iechając się dziw nie.

W yglądał jak człowiek, żegnający się ze sw em rodzinnem gniazdem : — podnosi grudkę ziem i i chow a ją w zanadrze, chcąc, by m u oczy nią zasypali na w ieczny s e n !

* *

*

Gdy h rab ia w szedł do swego m ieszkania, był już dzień biały. W przedpokoju, obitym ry p sem zielonym , na w ielkim fotelu drzem ał stary sługa. Na w idok wchodzącego pana zerw ał się, przecierając senne oczy. H rabia kiw nął nań uprzejm ie ręk ą i udał się sam

w głąb ap artam en tó w . Stanął chw ilę w zbro­ jow ni, gdzie n a ciem nem tle ścian połyski­ w ały stalow e siatki, pancerze, kolczugi, hełm y, złociły się rękojeście sztyletów , m ieniły ru b in y jataganów . S tarośw iecka chrzcielnica, w ielka, w spaniała, cała z b ron zu odlana, stała tuz po d oknem , odbijając w sw ych złoceniach ró żn okolorow e św iatełka szybek w ołów op raw n y ch . W rogach k o m n aty stały m an e­ kiny, przy stro jone w zbroję, na podobieństw o w ielkich, skam ieniałych rycerzy, p ro to p la­ stów rodu hrabiego. On sam, na środku tej w ielkiej, pon urej zbrojow ni — sm utny, zw iędły, nędzny w sw ym obcisłym balow ym stroju, m rużąc oczy, w y d aw ał się Pigm ejem w obec tych stalow ych olbrzym ów , pon u rych , nieubła­ ganych, patrzących na niego czarnem i jam am i spuszczonych przyłbic.

I ci zam arli w stali o lbrzy m i zdaw ali się m ilczeniem sw ojem rzucać pytanie tem u czło­ w iekow i o zw iędłej tw arzy i schylonych h a i­ k ach : „gdzie siła tw oja, gdzie m ęskość twoja, m a rn o traw n y sy nu “ ?

W olno, ze spuszczoną głow ą przeszedł h ra b ia do salonu, k tó ry m iał raczej podobień­ stw o do kobiecego b u d u aru , tak był różow y, jasny, w onny, w ypieszczony.

Niskie, różow ym pluszem obite, nazw ane w Pażu „ crapauds“ w yciągały sw e m iękkie grzbiety, jak p o tw o rn e ro p u ch y , grzejące się

w śró d porannego lipcowego słońca, lak ie z sam e obicia ścian srebrzyły się w blasku p o ­ ran ny m , a różow e koron k o w e zasłony u okien ru m ien iły prom ienie słoneczne, uśm iechające się w w ielkich, w sreb ro op raw n ych z w ier­ ciadłach. D elikatne pastele upiększały jedno- stajność pluszu - blade b arw y w azonów , z których w ysuw ały się kielichy datury, kia y jasne tony w tej dziw nie m iękkiej i w onne] kom nacie.

I czuć tu było, że kobieta ro zp o starła w szechw ładne p an ow an ie i różow y plusz, p o ­ kryw ający ściany, zdaw ał się być częścią k ró ­ lewskiego tren u pięknej tancerki, a ko ro nk i u okien przyw odziły na myśl szelest jej sukni. Zwycięsko p ię k n a W enus, w ysuw ająca się z pow odzi delikatnych liści, jak z p ian y m o r­ s k i _ w znosiła się tu trium fująca, drw iąca z sąsiedztw a w. stal zakutych olbrzym ów , którzy przez w p ó ło tw arte drzw i p atrzyli na tę nagość, błyskającą w słońcu - a czarne jam y ich p rzyłb ic zdaw ały się połyskiw ać k rw a w e m i iskram i...

Me ona, niedbająca o nic, z w iecznym uśm iechem n a m a rm u ro w y c h ustach, o p ar a plecam i o p luszow e opony, zagarniała w zim dłonie kom naty te, po d w yłączne panow anie swoje. Mistyczny ten kw iat biały, zrodzony w śró d pocałunków i szałn, isto ta nakazująca czcić się i przeklinać, ona jedna k rólow ała

lu niepodzielnie, snując się jak m a ra po tych kątach, pełnych jeszcze w spom nień i jej szep­ tów tajem niczych.

H rabia usiadł przy m ałem różanem biu- reczku i o p a rł czoło na dłoniach. Tuż obok siebie m iał biały posąg W enery — p rzed sobą słynne zw ierciadło. Ono jedno tylko czerniło się w ielką ciem ną plam ą w śró d tła różowego. I był to sm utny grobow iec ten o łtarz zam ­ knięty, w śród cieni którego m ieniły się tw a­ rze istot, bezm yślnie oddających sw e serca i usta w chw ilow em upojeniu, lub w cieka­ w ości nerw ow ej. H rabia siedział w ciąż p o ­ grążony w m yślach. Zwykły, szablonow y uśm iech, który, zda się, przyległ do jego tw a ­ rzy znikł i ustąp ił m iejsca bolesnem u roz­ drażnieniu. Ręce kurczow o cisnęły skronie, siatka zm arszczek w ystąp iła dokoła ócz p rzy ­ m kniętych. W tej chw ili był to starzec, znę­

W dokumencie I tacy bywają... (Stron 83-111)

Powiązane dokumenty