• Nie Znaleziono Wyników

I tacy bywają...

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "I tacy bywają..."

Copied!
176
0
0

Pełen tekst

(1)

G A V & J E L A 1 Â P 0 L 9 K A

(2)
(3)

W ydanie zbiorowe dziel Cjabrjeli

(4)

-DZIEŁA GABRJELI ZAPOLSKIEJ

w yd ane przez „LEKTOR" Instytut literacki.

A gdy w g łą b duszy w nikniem y A ntysem itnik Córka Tuśki Fin de siecle’istka Jak tęcza I tacy b y w ają .,. Janka K aśka K arjaty d a K obieta bez skazy K rzyż Pański

fcza

M ałaszka

M enażerja ludzka M odlitw a P ańska O czem się nie m ów i

• O czem się naw et myśleć nie chce P an Policm ajster Tagiejew

Pani Dulska przed sądem Przedpiekle

Przez moje okno Rajski ptak S ezonow a m iłość

Śmierć F elicjana Dulskiego S taśka

Szaleństwo Szm at życia W e krw i

W ieczory teatralne W iru jące myśli W odzirej

Zaszumi las (2 tom y)

Z pam iętników m łodej m ężatki £ n a k zapy tanią

(5)

GHBRJELFi Z A P O L S K A

I T A C Y B Y W A J A

-(z cyklu „Fantazje i drobnostki“).

WYDAŁ: „LEKTOR" INSTYTU T LITERACKI SP.ZO .O D P. L\VÓW—WARSZAWA—POZNAŃ—KRAKÓW—LUBLIN;

(6)

P r a w a p rz e d ru k u i p r z e k ła d u z a s trzeżo n e. 7 8 7 1 0

SKŁAD Y GŁÓWNE:

W E L W O W IE : „LE K T O R “, MIKOŁAJA 23. (DOM W Ł A S N Y ). T E Ł . 525. W W A R S Z A W I E : „LEK TOR“, SIENKIEW ICZA 5.

T E Ł . 253— 99. W PO ZN AN IU : „LEK TO R “, R A TAJCZA KA 33. T el. 39-23. W K R A K O W I E : „L E K T O R “, R Y N EK OŁ. 22. W LU BLINIE: „L pK T O R “, S Z O P E N Ą 5.

(7)

G. Z a p o lsk a .

I TACY BYWAJĄ.

v

v

(8)
(9)

1 ja k o g n ik i na b ag n isk u płoną!...

Wiktor Gomulicki. ...posądzą m nie o donkiszoterję. Niech sobie!... Los pozw olił m i być św iadkiem w ielu ci­ chych pośw ięceń, z b o h aterstw e m graniczą­ cych niem al. 0 ! biedne, zbolałe m ary ! Św iat dla w as m a nieraz tylko uśm iech i żart na ustach. P od św iecącym łachm anem scenicznej nędzy jakże piękne serca się kryły!... Maska waszej tw arzy, w arstw ą szm inki pokryta, nie­ raz szlachetną łzą św ieciła ! Szlachetne, piękne duchy... ciało w asze kryje zim na mogiła... w ianki na niej śm ieją się do grobow ych krzy­ żów !... m a rm u ro w e m auzolea koronkow ych szczytów ku niebu nie wznoszą. D arujcie, iż na chw ilę poruszę w asze biedne tru m ny , uniosę w ieko i do życia w as pow ołam , a lu­ dziom, tym, którzy w w as tylko śm iesznych kom edjantów w idzieli, bez błazeńskiej szaty, bez dzw onków klow now skich pokażę. W stań ­ cie wy, lii je w bagnisku w yrosłe ! Wy, perły, błyszczące w śró d śmieci, raz jeszcze jeden stańcie w śró d nas poto, by nie uśm iech bez­

(10)

m yślny, lecz żal w sercu obudzić. P otem w am spać pozw olę, spać długo, bez k o ń c a ! Ziemia w am lżejszą będzie, niż szyderstw o św iata, bo ja w iem , czuję, jak w am w śród ludzi było nieraz łzaw o, sm utno, ciężko!...

I. D l a M a n i . . .

P rzesu w ała się tak cichutko w g ard ero ­ bie, że chw ilam i ak tork i zapom inały o jej obecności. W chodziła lękliwie, bojażliw ie, zaj­ m ując najgorszy kącik tuż przy drzw iach praw ie.

U staw iała nadtłuczone lusterko, opierając je o koszyk, w y jm o w ała słoik z w aseliną, p ap ierek z karm in em i zgniecioną blaszaną puszkę z pu d rem ,

Poczem zdejm ow ała w yszarzane okrycie i w ieszała je na kołkach, pytając ro zpartych pod ścianam i służących: „czy tu m ożna“ ?

Aż gdy znalazła w olne miejsce, rozpoczy­ nała w yjm ow ać z kosza suknie, biedne, stare, p rzerabiane, lub upstrzone pękam i w stążek staniki. W ieszając, oglądała się na w szystkie strony, czy kom ukolw iek nie przeszkadza, usu­ w ając się m łodszym dziewczynom , które z sze­ lestem króciutkich spódniczek kręciły się po

(11)

ciasnej przestrzeni, rozlew ając dokoła bieli- dło, rozrzucając tum any p u d ru i setki szpilek.

W szystkie te kobiety ro zm aw iały p o m ię­ dzy sobą, śm iejąc się, śpiew ając, kłócąc na- przem iany.

T e a tr był źle zbudow any, garberób p ra ­ w ie nie było. Zapom niano o nich w pośpie­ chu. P rzerobiono w ięc rek w izy to rn ie i kazano się w szystkim kobietom razem ubierać. Męż­ czyzn um ieszczono na piętrach.

G w ar w ięc w ylew ał się całem i potokam i z tych ciasnych izdebek, w k tórych szm er głosów kobiecych, szelest spódnic, syk p ło ­ m ieni gazow ych m ieszał się z w onią m ydeł i sw ędem spalonych w łosów .

Na ścianach blade kolory atłasów m ie­ szały się z o strem i tonam i w elw etów i deli- katnem i fałdam i iluzjow ych w elonów . Tu i ow dzie sztuczne róże gniotły się, ocierając o ścianę, na której p orozpinano w ielkie k a­ w ałki kreton u lub prześcieradła, czasem w po­ śpiechu od kołder odpięte.

Sukienka baletow a, jak balon z tarlatan u w ydęty i sre b rn ą ro są zm oczony sterczała, p rzypięta szpilką podw ójną do zrudziałego płaszczyka, kryjącego sw ą nędzę w fałdach błyszczących tkanin.

Kobiety siedziały rzędem przed stolikam i, z oczym a utkw ionem i w stojące przed niem i lusterka.

(12)

były najdoskonalszem św iadectw em sposobu życia aktorki.

Są tam lu sterk a „p orządne“, o p raw n e w dębow e ram y , b ezp retensjonalne, niezm ier­ nie dobrze w ytarte.

Inne m ają m inki strojnych w plusz k o ­ kietek, w eneckie, kryształow e, m ów ią, że w ła­ ścicielka jeździła... daleko.

W ielkie, w sreb ro o p raw n e lu stro „n aiw ­ nej“ opow iada o staranności, jaką ją otacza... stryjaszek; kaw ałek nadtłuczonego szkła na­ śladuje lustro subretki, która m injow ą szm inką sm aruje m onogram y na sw ych w ybladłych policzkach.

Od stolika podnosi się chuda, d ro b n a dziew ­ czyna z kaskadą płow ych w łosów na nagich ram io n ach ; pow oli, system atycznie w dziew a różow ą b areżo w ą sukienkę, sukienkę dziecka, rozszerzoną na ciało trzydziestoletniej kobiety.

Poczem , założyw szy jeszcze fartuszek z sze- leczkami, zaczyna sw ą w ieczną w ęd ró w k ę po garderobie, pytając każdą p raw ie s łu g ę :

— Czy jestem dobrze u ch arak tery zow an a ? Nikt jej nie o dp o w iad a — w szyscy się śpieszą; z poza drzw i źle przym kniętych sły­ chać dzw onek in s p ic je n ta ; w kącie tęga i dzio­ bata aktorka krzyczy m dlejącym głosem na w y straszoną słu g ę :

(13)

— Psia k rew ! cholero!... gdzie flakon z w odą koloń sk ą? — a potem , zw racaląc się do tow arzyszek, d o d a je : — źyć bez w ody kolońskiej nie mogę...

Kilka znaczących chrząknięć jest n a-to odpow iedzią. W sam ym kącie, tuż obok lu stra zawieszonego na ścianie, ziew a stara kobieta, niedaw no czczona ju b ila tk a ; drap ie sługę za to, źe jej im itację urjań sk ich p ereł podała zam iast w eneckich. Tłusta, o rd y n a rn a dziewka w ytrzeszcza sw e oczy na ro ziry tow an ą sta­ ruszkę, k tó ra zawzięcie sm aruje gors bielid- łem, m rucząc ku słudze skierow ane przekleń­ stw a : Bodaj cię p io ru n rozszarp ał na d w o je! — co w p raw ia w niem ałą w esołość siedzącą obok silną brunetkę, w ciągającą w łaś­ nie try k oty na kształtne nogi.

T ak zw ana statystka, k tó ra przed chw ilą w eszła do garderoby, opow iada paniom „ar­ ty stk o m “ o cudow nej kabalarce, m ieszkającej na Chw aliszew ie, któ ra za cenę kilkunastu fentgów p rzep o w iad a przyszłość.

D ziobata ak to rk a z m iną zdetronizow anej królow ej objaw ia, iż ona „bojałaby się badać, bo w ie, że co Menezis zechce, to i nie m i­ nie !... Przeciągły, ch ó ralny śm iech odpow iada na p od obne słow a; do bry h u m o r ogarnia w szystkie te kobiety, posm aro w an e tłustem i faibam i, ściśnięte w gorsety, z nogam iw yciąg- niętem i daleko pod rzędem stołów.

(14)

T a „b aro n o w a“ m a zawsze sposób m ó­ w ie n ia: a niechże ją!...

Jed n a „n aiw n a“ krąży ciągle pom iędzy arrnją sług, krąży jak żyd w ieczny tułacz, py ­ tając cią g le : „jestem dobrze uch araktery zo - w a n a ? “ P o d ścianą, koło drzw i tylko cicho, spokojnie. A ktorka tam siedząca już się ub rała i teraz siedzi, p atrz ą c w y b ladłem i oczym a na pło m ień gazu, przedzierający się przez stłuczone szkiełko.

D rob na jej tw arz, zm arszczona m a dziw ­ nie reg u larn e rysy, skrzyw ione jednak jakiem ś w ew n ętrzn em cierpieniem . Bielidło odznacza tylko bruzdy i zm arszczki dokoła nosa i oczu, róż tw orzy cho rob liw e ceglaste ru m ieńce na policzkach.

W łosy blond, staran nie ufryzow ane, p rzy ­ sypane p u d rem i p rzy stro jo n e różam i, m ają w sw ych złotych cieniach jakąś dziewczęcą świeżość, coś pozostałego z m łodości i wdzięku tej kobiety.

B iała jed w ab n a suknia ubogiem i fałdam i okala w ychudłą postać, tak w ychudłą, że p raw ie szkieletem jeno zw aćby się ją godziło. G irlanda z róż okala w ycięcie stanika; z poza tych różanych kw iatów sterczy deka p ie r­ siowa, cienką tylko pow leczona skórą. Szyja pom arszczona, u strojo n a w trzy rzędy fał­ szyw ych p e re ł i iluzjow e frou-frou, biedna, cienka szyja w ynędzniałej kobiety, kurczy się

(15)

Co chw ila w jakiejś czkawce nerw ow ej. Ręce chude, przecięte żyłam i, m ną n erw ow o zapi­ sany św istek, na który m w ielkiem i literam i w y p is a n o :

„Rola m arg rab in y V illafran ch a“.

Na boku czerni się dopisek, snać o łów ­ kiem reżysera zrobiony :

„P ani Mary szew ska“.

D rugi dzw onek dał się słyszeć, przeciągły, jęczący.

Chuda kobieta drgnęła, o d erw ała oczy od gazu i zaczęła czytać półgłosem rolę, p o w ta­ rzając m a c h in a ln ie :

— Pięćkroć, które daję mej córce, m ar- grabiance Yillafrancha, są zaledw ie cząstką tego, co dostanie po mej śm ierci...

Frazes ten błąkał się ciągle na jej spie­ czonych w argach, pociągniętych silną w a r­ stw ą sproszkow anego karm inu.

— Pięćkroć, k tóre daję mej córce... Teraz u rw ała nagle i jakby sam a do sie­ bie pow tórzy ła •

— Mej córce... p ię ć k ro ć !...

Rola w ysunęła się z jej ręk i i utkw iła w koronkow ej falbanie, w zrok pow ró cił m a­ ch inalnie w stronę gazu.

Kobieta znów milczała, pochłonięta zw ykłą swą zadum ą

Lecz dokoła niej g w ar i hałas potężniał coraz więcej. Z poza drzw i dolatyw ały brzęki

(16)

ostróg i szybkie kroki niężczyźn, zbiegających po schodach na scenę.

O chrypłe głosy m aszynistów m ieszały się ż krzykiem reżysera, przyciszony śm iech za­ czepione] na schodach służącej — z piosenką, śpiew aną w jedne] z oddalonych piętrow ych garderób.

Aktorki, potrącając się w zajem nie, kładły długie suknie, plącząc i m ieszając treny, po­ życzając sobie w zajem nie szpilek, kaw ałków gazy lub igieł z resztkam i nici.

Na podłodze w m asie jedw abiu i k o ro ­ nek tonęły sługi, upinając treny, podszyw ając baleuzy, w yryw ając sobie jednę p arę noży­ czek i kaw ałek białej tasiemki.

Subretka m alow ała sobie nozdrza, a sta ­ ruszka jubilatka zakryw ała zbyt w ycięty sta­

nik kaw ałkam i koronki.

A ktorka dziobata w ycierała ręce opopo- n a xem , m rużąc oczy z dystynkcją niezrów ­ naną.

Nagle, jakby sobie coś przypom niaw szy, p o rw ała się z miejsca.

— Rejent Milczek! — zaw ołała — gdzież jest rejen t Milczek?

Chuda, milcząca kobieta drgnęła i ode­ rw ała oczy od gazu.

— Jestem t u ! — w yrzekła nierów nym , drżącym głosem.

(17)

niechże zobaczę ten panache, który kupow ałaś dziś na W odne] ulicy... P ow iadam paniom* panache jak... dynia, z sam ych strusich piór.

W szystkie aktorki zw róciły oczy na Ma­ lisz e w sk ą , tulącą się do swego kącika.

— Gdzie p a n a ch e ? gdzie? — pytały. W oczach im m igotały blaski, jakie m ają zw ykle kobiety na w idok nowości toa­ letowej.

Mary szewska jednak nie odpow iadała — szukała teęaz nerw o w o ro li i, znalazłszy ją, czytać zaczęła.

— Zapłaciła dw a talary i nie u b rała się.... skąpicą!...

A subretka, przypadłszy p raw ie na kolana, zaw ołała :

— Gdzie p a n a ch e?... pokaż pani !... pokaż! M aryszew ska zniecierpliw iona poruszyła się na krześle.

— K upiłam , p ra w d a ! — odrzekła po w oli — ale nie dla siebie!.,.

— Dla kogo? Dla kogo? — nalegano ze w szystkich stron.

Ona uśm iechnęła się teraz łagodnie, rzew ­ nie praw ie.

— Dla... Mani.

Kobiety zam ilkły na chw ilę. Lecz ona m ów ić teraz zaczęła.

Tak, dla Mani kupiła panache do k ape­ lusza, a w czoraj sukienkę i pończochy pół-i pół-i

(18)

jedw abne, długie, za kolana. W szystko gra­ natow e, do g arn itu ru . Chodzi jej teraz tylko o płaszczyk i parasolkę. Mania będzie w ystro­ joną na całe lato! Och, zobaczą wszyscy, jaką m a ła d n ą córkę!... bo skoro tylko przy­ jadą na letni sezon do W arszaw y, ona córkę przyp ro w ad zi na próbę i zaprezentuje. Pisała w czoraj do niej, prosząc o pieniądze na ze­ szyty i szarfy popisow e. Już jest w drugiej klasie... mój Boże !... choć m a dopiero jedy- nasty rok. Duża jest bardzo na swój wiek, w ygląda co najm niej na trzynaście lat.

I um alow ana akto rk a p rom ienieje nagle pod w pływ em uczucia, któ re jej w ychudłą pierś podnosi. Ożywia się, m ów i prędko, chw i­ lam i tylko rękę do czoła p rzy k ład ając ; w y­ blakłe oczy m ają jakiś połysk, uśm iech usta rozchyla.

I w szystkie inne aktorki słuchają jej z u- śm iechem .

O, t a k ! znają one dobrze tę „M anię“ cho­ w ającą się na pensji w W arszaw ie. Słyszą o niej bardzo często, bo M aryszew ska tak chętnie o niej opow iada. I teraz słuchają wszystkie, ogrzane nagle tern ciepłem m acie­ rzyńskiego uczucia, objawiającego się w atm o­ sferze teatralnej garderoby.

I m ieszają się do rozm ow y, zapom inając o w kładaniu rękaw iczek, bieleniu rąk, p rzy le­ pianiu m uszek — pow oli dając się ogarniać

(19)

tym troskom m atczynym , zapom inając o swem rzem iośle dla budzącej się kobiecości.

M aryszewska w łaśnie m ów i o skrofułach, które się pokazały za uszkam i Mani.

— Na to najlepszy Iw onicz — w yrokuje jubilatka.

— Tak, tak, Iwonicz! — potw ierdza sub­ retka, któ ra przyklękła p raw ie na trenie Ma- ryszew skiej, a sm arując przód jej sukni ubie- lonem i rękam i, p y ta : — Mania... blondynka? ęo ?

— Tak, blondynka! — A ładna?...

— M aryszew ska się uśmiecha.

Miły Boże! Czy jej Mania ła d n a ? Ależ tak — i to b a rd z o !... O, nie dlatego, że ona jest m atką, m ów i w ten sposób — nie ! Ale każdy będzie mógł osądzić, czy ona przesa­ dza. Mania m a już teraz śliczne włosy, oczy, rysy — a cóż to będzie, gdy się uform uje! P rzytem sprylna. rozm ow na, dobrze ułożona. Będzie guw ernantką... aktorką, b ro ń B o że!.., Mania m usi być od niej szczęśliwszą... o, lak! Szczęśliwszą bezw arunkow o.

T eraz pow oli w szystkie aktorki otoczyły M aryszew ską ciasnem kołem.

Ten kącik koło drzw i zapełnia się slroj- nem i i pięknem i dam am i. W szystkie się u śm iechają, a p u rp u ro w e ich w argi odcinają się ostro od ^ p u d ro w an y c h tw arzy.

(20)

Ta „M ania“ to czysta „có rka reg im en tu “ — w szystkie się nią interesulą, odczuw ają w głębi sw ych istot jakąś n ie p rz ep artą potrzebę zaj­ m o w ania się dziećmi, pełne chęci zaspokoje­ nia choć częściowo, chybionego pow ołania kobiety.

MaryszCwska ożyw iona podnosi głos, rzuca pod stół ro lę m arg rab in y V illafrancha i, p o d ­ nosząc się z krzesła, pokazuje teraz koleżan­ kom w ysokość w zrostu Mani.

— O, p raw ie m i sięga pod pachę — m ów i, w yciągając sw ą chudą rę k ę ; lecz nagle p rzy ­ m yka oczy, tw arz jej kurczow o się w ykrzy­ w ia i z głuchym jękiem upad a na krzesło, ginąc w pow odzi róż i zżółkłych jedw abiów . A ktorki p rzerażon e pochylają się nad nią, ro zpinają stanik, podają w odę kolońską.

Całe do bre serce tej cygańskiej dziatw y u jaw nia się w tej chw ili. Strw ożone, że łzam i w oczach, starają się przyprow adzić M ary- szew ską do przytom ości.

Jedna z nich w ysyła służącą do cukierni po kieliszek konjaku, druga po h erb atę lub buljon.

Ona jednak, zsiniała cała, w ije się w ja­ kichś strasznych boleściach, szarpiących jej w nętrzności. Róże z w łosów jej w ypadają, rozpięty stanik ukazuje pierś w yschłą jak zapadła mogiła.

(21)

szukając oparcia - - z oczu w ielkie łzy cieką.

Aktorki sm utno patrzą po sobie.

.Nie pierw szy to raz kobieta ta pada im na ręce, jęcząc i w ijąc się z boi u. Raz przy­ w ołany doktor oświadczył, iż jedynie tylko troskliw e odżyw ianie i ciągłe pielęgnow anie może ją przy życiu utrzym ać — w ew nątrz tkw i bow iem straszny zarodek złego, niosący ze sobą zniszczenie i śm ierć. Lecz ona uśm iech­

nęła się tylko i dalej w iodła sw e życie — ży cie m atki, dla której „córka“ jest w szystkiem . 1 teraz, widząc, że ak to rk i chw ytają z jej kosza ciepłą w ełnianą chusteczkę, aby natrzeć jej sztyw niejące ręce i nogi, z najwyższym w y­ siłkiem szepce:

— Nie ruszajcie,... to... M a n i!...

Życie jej było tak sm utne, jak p łom yk spirytusow ej m aszynki, na której gotow ała sobie obiady. Były to tak ubogie, nędzne p o ­ siłki, tw orzone cudem z resztek, pozostałych z dnia poprzedniego, że zagadką praw dziw ie było, w jaki sposób ta kobieta trzym a się na nogach. Pensję m iała w ypłacaną najregu­ larniej i stosunkow o niezłą na jej sceniczne uzdolnienie.

Lecz „M ania“ p ochłaniała wszystko. To, słabe, w ątłe dziewczę, chow ające się daleko, w m u rach pensyjnych, potrzebow ało w iele zabierało bezw iednie wszystko... odejm ow ało

(22)

m atce kaw ałek pożywniejsze], a tak koniecznej straw y. Mania była celem jej życia, szczęście córki — ideałem , do którego dążyła. W zim ­ nym i pustym pokoiku, p o n ad ubogiem łóż­ kiem M aryszewskiej, w tanich pluszow ych ram kach śm iało się m łode dziewczę, strojne w elegancką sukienkę. Mary szewska, p o w ró ­ ciwszy z teatru, zdejm ując z siebie pocerow ane spódniczki, robiła znak krzyża nad fotografją pensjonarki, a zm uszając się do przełknięcia szklanki czystej herbaty, u śm iechała się do dziecka, któ re w m arzeniach sw oich w idziała bogate, wykształcone, szczęśliwe...

Czasem obok złotej głów ki Mani m ignęła w jej m yślach tw arz inna, tw arz mężczyzny, z tych zdrow ych, silnych egoistów, którzy sw oje „ja“ tak w ysoko c e n ią ! — Twarz czło­ wieka, który, zm ieniw szy z nią ślubną obrączkę i serce, o debrał jej serce, a zostaw iw szy obrączkę i dziecko, poszedł w świat, nie tro ­ szcząc się, co ro b ić będzie porzucona kobieta... lecz w idziadło to znikło szybko. Snać sam olub naw et w e w spom nieniach nie chciał dłużej go­ ścić w tym biednym pokoiku, obok w ychudłej, znękanej kobiety, której zapadłe policzki i jęk siłą w oli tłum iony raził jego nadm iarem siły i zdrow ia tryskającą postać.

Pusto było i ubogo w tym pokoiku, p u ­ sto i ubogo w koszach, zaw ierających sce­ niczną garderobę aktorki, lecz w osobnych

(23)

szufladach kom ody leżały codziennie praw ie skupow ane u bran ia i bielizna dziecinna. Nie­ rzadko ozdobna książeczka złociła się w śród stosu koszulek, hafty spódniczek m ieszały się z różow ą m o rą zeszytów.

W podłużnem pudełeczku duńskie ręk a­ wiczki służyły za podkładkę ołów kom i ozdob­ nym piórom lub w isżorkom .

I w szystko to było dla .. M a n i!

Co w ieczór Mary szewska o tw ierała kom odę i przeglądała te skarby. Ze śladam i różu na tw arzy, z głow ą up ud ro w an ą, z gałązkam i m chu lub konw ali] w e w łosach, pochylała się drżąca z zim na nad szufladą, układając, p rzy ­ ciskając fałdy sukienek, przeglądając książki, uśm iechając się do obrazków ...

Czasem brakło nagle nafty w m aluchnej lam peczce i św iatło gasło pow oli, pozostaw ia­ jąc kobietę w ciem ności zupełnej; czasem h e r­ bata, nalana i stojąca na rogu kom ody, w y­ stygła zupełnie na podobieństw o m ętnego żuru... lecz M aryszew ska nie dostrzegała tego w cale

Była tak szczęśliwą, kupiw szy dla Mani długie w łóczkow e kam aszki, że jej w łasne skurczone nogi zdaw ały się w tej ciepłej w eł- oie rozgrzew ać i nie czuć przenikliw ego zim na, panującego w izdebce.

Jeśli nafty starczyło, ak to rk a w yjm ow ała z szuflady paczki listów , zabazgranych śm

(24)

lem, choć dziecinnem pism em , kreśloncm w „dw óch linjach “ — i, kiw ając głow ą, czy­ tała po raz setny te korespondencje, zaczyna­ jące się od s łó w : „K ochana M amo“, a k o ń ­ czące się zawsze je d n a k o w o : „tata nic nie p isał“...

Czasem znów przy św ietle tej m ałej lam pki zaczynała przerabiać sceniczną sw ą g ard e­ robę, chcąc się zastosow ać do w ym agań m ody. P ru ła więc i zszyw ała nap o w ró t, ocie­ rając łzy, które m im ow oli w zrok jej zasła­ niały. Bolały ją oczy, po p sute od gazu i pod- kreślań tuszem, zresztą bolało ją w szystko — całe ciało, każdy m uskuł, każda kosteczka. Nie skarżyła się przecież nigdy, kryjąc się we fram ugi bram , gdy n a ulicy iść dalej nie m o­ gła, — czepiając się kam iennych m u ró w , lub p rzeb yw ając na czw orakach schody, gdy nikt tego nie w idział. C hw ilam i przecież traciła przytom ność, w ijąc się w szalonych boleściach, które szarpały jej w nętrzności, oblana łzam i i potem , drżąc, aby w iadom ość o jej c h o ro ­ bie nie doszła do uszu dyrekcji, a tern sa­ m em nie sp row adziła jej dym isji.

Byłby to dla niej cios śm ierteln y ; tułając się lata całe po p ro w in cjo n aln y ch scenach, tak m ało dla dziecka swego oszczędzić mogła! L ata całe dobrow olnego głodzenia się i od­ m aw ian ia sobie najniezbędniejszych potrzeb zam ieniły ją w szkielet, traw iony śm iertelną

(25)

chorobą. Teraz... zabłysła dla nie] szczęśliwsza gw iazda — zaangażow ano ]ą do stałego teatru.. Mania m ogła być w reszcie pom ieszczoną na p e n s ji!

Lecz straszna, śm iertelna dręczyła ją trw oga. C horoba, pożerająca jej organizm , w yniszczała ją z dniem każdym . Gdy stała na scenie w pełnem św ietle gazowem , p rzy stro ­ jo n a w róże i białe jedw abie, ro biła w rażenie zniszczonego grobow ca, któ ry litościw a ręka w noc Zaduszną p rzy stro iła w kw iaty i bły­ szczące światełka...

Publiczność krzyw iła się; dam y, siedzące po lożach, w zruszały ram io n am i; studenci na p arte rze śm iali się głośno... a ona stała, jak skazana na karę pręgierza, skrzyw iona w bo­ lesnym uśm iechu, u siłująca rzucać kokiete­ ry jn e spojrzenia n a n alepioną brodę scenicz­ nego bohatera... nędzna w sw em poniżeniu, czująca szyderstw o i niechęć publiczności, a przecież ta k w ielka, tak w spaniała m iłością m acierzyńską, dla k tórej wszystko poświęciła!... A gdy m ów iła, w ach lu jąc się z dystynkcją: „jakto, w ice-hrab io ?... w ięc m nie uw ielbiasz ?“ — oczy jej, te biedne, zm ęczone oczy scho­ ro w an ej kobiety, śledziły z niepokojem ch m u rn ą tw arz dyrektora, rozpartego w pierw szym rzę­ dzie krzeseł i zdającego się nienaw idzieć ją poprostu,

(26)

W tw arzy tej czytała jaknajw yraźniej słow o jedno, straszne, zabójcze...

D y m is ja !...

P ro sto w ała się w tedy w rozpaczliw ym w ysiłku, p o p ra w ia ła fałdy sukni, nasuw ała koronkę na w ychudłe ram iona...

N apróżno !...

D ym isja była dokoła niej — dym isja w li­ tościwych spojrzeniach koleżanek, w szyder­ czych uśm iechach kolegów, w lodow atym chłodzie, z jakim publiczność p rzyjm ow ała jej każde pojaw ienie się na s c e n ie !

O, gdyby m ogła stanąć tak tuż przed kin­ kietam i i zam iast słów roli w ypow iedzieć to, co ją udręcza, — pow iedzieć tym n iem iło sier­ nym ludziom , o aksam it ram p op artym , że ona nie dla siebie, nie z w łasnej rozkoszy m aluje tw arz szm inkam i i zbolałe ciało w sznu­ rów kę w c is k a ! Źe jeśli jest tak bladą, w y­ chudłą, sm utną... jeśli m ó w ią c: „więc, panie w icc-hrabio, pan m nie n ap raw d ę uw ielbiasz?“ nie m a zalotności u p u d ro w an ej kurtyzany, to dlatego, że... od lat tylu idzie przez życie sam a, opuszczona, zniew ażona w uczuciach żony, m ając troskę o dziecko za całą życia osłodę...

W ięc nie p o w in n a m ieć z końcem roku dymisji... o, nie, przez Boga żyw ego!., jeśli nie dla niej, to dla Mani... dla Mani!

(27)

Co mil się stać, nie minie.

Z końcem sezonu teatralnego d y rek to r nie w ezw ał M aryszewskiej do odnow ienia kontraktu.

I rozpoczęła znów biedna kobieta ciężką w ędrów kę po m ałych prow incjonalnych m ia­ steczkach, w k tórych na w iadom ość o przy ­ byciu teatralnej tru p y zam ykają się hotele i zajazdy żydowskie.

W ówczas na głów nej ulicy stoją wozy, w ypakow ane kuferkam i i koszami, pom iędzy którem i, oparte o kanty, drzem ią znużone aktorki, zbite, stłuczone forsow ną jazdą na niew ygodnych w ózkach lub w sm rodliw ych w agonach trzeciej klasy.

N ierzadko pom iędzy niem i w idnieje głów ka dziecka, przytulonego do m atki, dziecka, zro ­ dzonego pom iędzy p łó tn am i kulis i mającego na tw arzyczce w ypiętnow any jakiś grym as klonow ski, to „coś“, z czem dzieci aktorskie na św iat już przychodzą,..

Często deszcz leje strum ieniam i, mocząc dery, m aty, kaw ałki płócien, któ rem i aktorki osłaniają kosze w śm iertelnej trw odze o zni­ szczenie „rzeczy“, w koszach tych zam knię­ tych.

Mój B o ż e !... W szakże to lata całe nędzy i niedostatku, wszakże to ow oc głodzeń się i w szelkich pryw acyj te łachm anki, oszyte ko­ ronkam i, — te kostjum y operetkow e, nieraz

(28)

ko-szlem łez i w stydu nabyte, — te fartuszki naiw ne za grosz hańby kupione!... Czasem śnieg w śród m roźnej nocy sypie gęstem i płatam i — wozy stoją wciąż na środku ulicy, nie m ając gdzie zajechać; fu rm an i d rw ią i w ym yślają... tylko kobiety siedzą cicho jak statuy, otulając się w zniszczone okrycia... tylko dziefci zdają się hyć nieczułem i b ry łam i na zim no i b rak dachu...

D y rekto r tym czasem biega za w ynalezie­ niem schronienia. Płaci w dw ójnasób i go­ tów ką, często futro z pleców zrzuca, często ch w y ta okrycie żony i w zastaw w łaścicielow i hotelu daje.

Czasem którykolw iek z aktorów oddaje sw ój zegarek, często k tó ra z kobiet obrączkę z palca ściąga.

W reszcie wozy ru szają i w szystko znika. Od lat dw óch M aryszew ska w iodła już takie życie, życie ciężkie, gorzkie — pełne

nędzy i upokorzeń. *

Jeśli, będąc w stałym teatrze, łożąc wszystko n a w ychow anie córki, odm aw iała sobie w szyst­ kiego — cóż teraz dziać się z nią m usiało? Teraz, gdy o stałej pensji m ow y być nie m o ­ gło... teraz, gdy hotele i restau racje p o ch ła­ niały całe dochody z przedstaw ień teatraln ych \

A jednak, m im o to, kobieta ta dokazy­ w ała niem al cudów .

W nędzy rob iła oszczędności! Mania m iała jeszcze sukienki, buciki, chodziła na pensję !

(29)

Na doktora, lekarstwa* znalazły się p ie­ niądze.

Dziewczę rosło, rozw ijało się jak kw iat Lecz jak kwiat, pozbaw iony ożywczych so­ ków, zw iędła m atka, dając sw e życie, krew serdeczną dla córki.

P ergam inow a skóra p okryw ała jej kości, za każdym krokiem zdaw ało się słyszeć kle­ kot szkieletu... Gdy w lokła się do garderoby na w ieczorne przedstaw ienia, żydów ki, k rę ­ cące się po zajazdach, oglądały się z polito­ w aniem ; ona szła m im o nich zgarbiona, drżąca, w ciągłych kurczach w ew nętrznych, ściskając konw ulsyjnie nadłam an ą rączkę parasolki.

T w arz jej m iała zielonaw ą barw ę, w ła­ ściwą ludziom , będącym blisko grobu.

P rosty lud nazyw a taką cerę „ziem ią przy ­ sy p an a“...

Często teraz padała na ziemię, w ijąc się w konw ulsyjnych boleściach, lecz się z cho­ ro b ą sw ą już nie kryła, nie lękając się dy­ misji.

Zanadto d y rek to r zaległ jej gaży, aby mógł nie odnow ić kon trak tu.

W reszcie tego rodzaju engagement znajdzie wszędzie. P ożyw ieniem jej były zupki, goto­ w ane na m aszynce — zupki, złożone z bułek, wody, kaw ałków w ędliny. Czasem jadła bułkę z m usztardą, pozostaw ioną przez k tórąk ol­ w iek z koleżanek — czasem dzień cały żyła

(30)

czekoladkam i, tiadesłanem i dla „n aiw n e j4* do garderoby.

W odę piła ciągle, oszukując w ten spo­ sób głód i gasząc ogień, który ją pożerał w e­ w n ętrznie — chw ilam i zdaw ało się, że m a w ew nętrz rozpaloną pochodnię.

W p ijała w tedy paznokcie w swe chude piersi i chw ytała pow ietrze, jęcząc chrapliw ie...

Czuła, że życie z niej ucieka, a przecież żyć chciała!... m usiała!... O, nie dla siebie — dla... Mani!

* *

* Ósma wybiła,

Publiczność zw olna schodziła się do teatru Stając m ałem i grupam i, rozm aw iając w p rzed­ sionku.

W oleli bow iem wszyscy chodzić po śniegu, rozgrzew ać się choć w ten sposób, niż siedzieć w nieopalonym teatrze, kostniejąc z zim na w przem arzłej atm osferze sali.

Za k u rty n ą gw ar był niem ały,

Grano kostjum ow ą sztukę ludow ą, a aktor, Zwłaszcza prow incjonalny, odżyw a, gdy suk­ m anę na grzbiet wdzieje.

U bierano się za kulisam i, rozdzieliw szy p rzestrzeń na dw ie połow y p o d artą firanką.

G arderób nie było.

(31)

pacio*-rek, szeleściły spódnicam i, klnąc zim no i złą budow ę teatru.

W staw iony żelazny piecyk nie rozgrzew ał, lecz tylko w ydzielał sw ąd nieznośny, od któ­ rego m dłości poryw ały.

P oprzyczepiane na stołach świeczki tw o ­ rzyły dziw ny w idok — paliły się pom iędzy stosam i szychu, w stążek i świecideł, odbijały się w potłuczonych lu sterkach, m nożąc swą liczbę do nieskończoności.

Z poza firanki słychać było głosy m ęż­ czyzn, rzucanie butam i, przekleństw a lub g ar­ dłow y śpiew tenora.

W szyscy drżeli z zim na; ukarm inow ane w argi aktorek trzęsły się, w yrzucając kłęby p a ry ; ręce siniały pod bielidłem , nogi k u r­ czyły się, kryjąc się w fałdach krótkich spód­ niczek.

Co chw ila słychać b y ło :

— Jezus M arjaL . To psie zim no!

Czasem skargi w ybuchały gw ałtow niej­ sze, -• w ów czas z poza firanki daw ał się słyszeć schrypnięty głos m ęski:

— Cicho, hołoto B ranick ieg o!

W reszcie teatr napełniać się zaczął, orkie­ stra zagrała fałszyw ie polkę, ze sceny d o la­ tyw ał skrzyp opuszczanej ław ki lam p.

Z poza firanki m ignęła ręk a s u f le r a : — P ani Maryszewska, proszę o egzem­ plarz 1

(32)

Z kącika okołd pieca podniosła się po ­ woli M aryszewska i z pod połatanej siermięg? dobyła zeszyty sznurkiem egzemplarz.

Była lego dnia dziw nie zm ieniona — rysy tw arzy wyciągnęły się, nos zarysow ał się ostro

C hw ilam i oczy jej zasuw ały się za pow ieki i tylko zżółkłe białka m igały w m dłem św ie­ tle świeczek.

Jednak przyszła w oznaczonym czasie i z najw yższym w ysiłkiem w łożyła na siebie w iejskie łachm any.

Tw arzy jednak um alow ać nie zdołała. F arb y w ypadły z jej drżących palców — mgła w zrok zasłaniała.

— Nie u ch arakteryzow ałaś się pani! — krzyknął sufler, odbierając egzem plarz.

M aryszewska m achnęła ręką.

•— Nie w arto,... wreszcie... kończę w p ie rw ­ szym akcie... — o d p arła i, trzym ając się sto­ lików, w ysunęła się za kulisy.

T am upadła na kaw ałek pniaka i pozo­ stała tak nieruchom a, oczekując swej kolei. Gdy w reszcie w yszła na scenę, grając M otrunę w Dziewczęciu z chały, już w ejściem sam em zrobiła silne w rażenie.

M ajestat śm ierci bił z jej pokurczonej p o ­ staci. Kir jakiś żałobny otulał ją całą, drżącą, zalaną łzam i, gdy głosem uryw anym , ch rap li­ w ym , błagała Ratajów o opiekę nad sceniczną sw ą córką.

(33)

Cała treść życia lej nieszczęśliwej skupiła się w lej chw ili w rozdzierającej prośbie, jaką słała ze sceny w dal m roźną ze stygnącym oddechem na sztyw niejących ustach.

- Skoro ja um rę... co się z córką m ą stan ie? — pytała, łam iąc ręce.

Cisza uroczysta p an o w ała w sali.

Tak w ielką była ta rozpaczna tro sk a ko­ nającej m atki, że w idzow ie siedzieli na swych m iejscach nieruchom i, czując tragedję śm ierci, k tóra pow oli ze sceny ku nim spływ ała.

To nie aktorka klęczała przed nimi... to m atka, k tóra odejść m usiała w dal ciem ną i zostaw ić na ziem i sierotę... córkę ubóstw ianą, dla której kosztem swego życia w yw alczała do b ro by t na świecie.

Po skończonym akcie podniosła się Ma­ ryszew ska z z ie m i; gorące oklaski rozlegały się za kurtyną, lecz ona uczepiła się kulisy i pró b o w ała skierow ać się ku garderobie.

Przytom ność jednak ją opuszczała, bo kil­ kakrotnie zachw iała się, obdzierając stare płótno, którego się czepiała.

W reszcie, zatoczywszy się, ru n ęła na zie­ mię, w ydając jęk przeciągły, bolesny, kurcząc się i kryjąc w całej m asie p rzystaw ek i o b ­ szarpanych płócien.

Tam leżała, rw ąc na sobie zgrzebną ko­ szulę, w którą była przyodziana, bijąc się

(34)

o kanly, o łaty i św idry, którem i dekoracje byw ają podlepiane

— Boże!... B oże!.. — w ołała.

Lecz huczny m arsz turecki, grany w tej chw ili przez orkiestrę, głuszył jej jęki.

Baz jeszcze uniosła się na rękach, pragnąc pow stać koniecznie, lecz p u rp u ro w y płom ień przesunął się jej przed oczami, w piersiach zabrakło oddechu, k rw aw a piana w ydobyła się na usta.

Tysiące nożów przeszyw ało jej w n ętrz­ ności... z łoskotem up adła znów na podłogę. Lzuła, że um iera, lecz już o pom oc w ołać nie mogła. K rw aw e plw ociny dław iły ją, sty­ gnąc na zbielałych w a rg a c h ; ręce opadły w zdłuż ciała, a tylko palce poruszały się chw ilam i, jakby pragnąc znaleźć jakiś punkt oparcia.

W reszcie oczy stygnąć zaczęły, w lepione nieruchom o w belki, zaw ieszone nad jej gło* wą... ch rap n ęła kilkakrotnie, jak konające zw ie­ rzę, i pozostała z oczym a otw artem i, z ustam i oblanem i krw ią, z głow ą w ciśniętą kurczow o pom iędzy ram io nam i.

Skonała.

O rkiestra grała ciągle, h ałasując przeraź­ liwie — na scenie drżące od zim na cyganki prób ow ały czardasza, podnosząc wysoko nogi, obute w czerw one buciki.

(35)

się zabezpieczyć przed zim nem ... d y rek to r na kaw ałku wolnego stołu robił rachunek, kłócąc się z kasjerem .

Poza kulisam i tym czasem stygnął trup kobiety, tru p biedny, nędzny, pokurczony cier­ pieniem , oblany k rw ią i łzami, a przecież tak w ielki, tak w spaniały w swej miłości m acie­ rzyńskiej — tru p kobiety, zda się, swem gro- bow cm m ilczeniem m ów iącej ;

Zginęłam dla dziecka!... Dla... M anii.,

II. G r a n d z i a r z .

W ielka now ina w strząsnęła wszystkim i aktoram i.

— „G randziarz“... m a syna!

— Nie, to niem ożliw e; g rand ziarz-rala o jcem ? Cóż znow u, do czego to podo b n e?

— Ależ tak... został ojcem „z przyległo- ściam i“ ; sam o pow iadał o tern w knajpce.

— A m atka ? — U m arła !

— A to go wzięła na grandę ! — Już ją pochow ali.

— Eh, m oje dzieci, może to dla niej naj­ lepiej... z takim grandziarzem ,..

(36)

i ilk, ale coż on teraz zro b i ze szkra-bem ?

— Phi!... może odda do szpitala! — H a! h a! B am berger w e śpitalu... — No, dalej, d a le j! Kończmy to czytanie, bo dokądże tu tkw ić b ę d z ie m y !

W nieopalonej garderobie, gdzie kaw ałki papieru z resztką sm alcu w alały się po p o ­ dłodze, a podarte trykoty zw ieszały się na gwoździach, siedzało kilkanaście osób z ze­ szytam i ról w rękach.

Była to czytana próba, odbyw ająca się zw ykle w „męskiej g a rd ero b ie“, najobszerniej­ szej ze w szystkich g ard eró b lego nędznego, prow incjonalnego teatru.

Ciężka atm osfera ludzkich w yziew ów i sta­ ry ch kostjum ów p an o w ała tu w szechw ładnie. Z poza źle dom kniętych drzw i w idać było kostjum ernię i słychać było ujadanie psa, przyw iązanego do skrzyni ze zb ro ją i k ap e­ luszami.

Chwilę trw ało czytanie sztuki. Beżyser

skulony koło wystygłego pieca, z ołówkiem

w ręku, czytał ustępy swej ro li z egzem pla­ rza ; aktorzy mu odpow iadali.

W reszcie akt się skończył. A ktorzy tu p a li nogami, pragnąc się rozgrzać.

(37)

— D obrze !

Ale kobiety plącą, tak jak i mężczyźni. — Cie go !... voilà du nouveau !...

— N aw o, czy nie nuw o !... Chcecie, tc płaćcie, zatabaczone siroty...

— No, dobrze! Ale w yrażaj się dystyn- gowaniej...

— Ju tro rano... jak będę księciem d c liii- gny, ale nie teraz... No, daw ajcie każde po dw a szóściele, bo tak będzie, jak z szewcem w „G ałganduchu“...

Z pod ziem i w y rósł obszarpany m aszy­ nista, który na brzęk dziesiątek zjaw ia się zawsze, jak duch nagle w yw ołany.

— Uważaj, ubogi m łodzieńcze, co m asz przynieść. N adstaw łapcie, niech ci pieniądze policzę. A żeby się co po drodze nie przy­ lepiło !...

Lecz reżyser uznaje za stosow ne użyć

swej w ładzy :

Panow ie, dct stu djabłów !.,. Jan de T hom eray czeka! Proszę na miejsca!... AlU drugi... gdzież pan N adniżyński ?...

— G randziarz? — R afa? — Ma syna!

— Jak Boga kocham , ma syna !

Panow ie,.,, na Boga ! T rochę spokoju... Skoro niem a p an a Nadniżyńskiego, sam jego rolę czytać będę.,,

(38)

I w śród chw ilow ej ciszy m onotonny, no­ sowy głos reżysera czytać zaczął olbrzym ią role nieobecnego grandziarza.

* *

*

N azyw ano go dlatego „g ran d ziarzem “, że w szystkich n ab ierał na tak zw aną,., grandę. „G randę“ znaczy zrobienie kom uś kaw ału na w ielką skalę.

W yraz „lap iarz“ — w obec potężnych ro z­ m iarów , do jakich dochodziły „k aw ały “ N ad- niźyńskiego — był zanadto słabym .

— C hw ilam i zdaw ało się, że pod tą cza­ szką nic więcej istnieć nie może, jak tylko myśl w y płatania kom uś figla, m a się ro zu ­ m ieć z korzyścią dla siebie.

P ow oli „nabieranie na g ra n d ę “ przeszło u Nadniżyńskiego w nałóg. N abierał, bo to m u do życia było p o trzebne — oszukiw ał okłam yw ał, w yp ro w ad zał w pole, d rw ił ze wszystkiego i w szystkich, kapiąc się w ironji, w sceptycyzm ie bez granic.

Mały, chudy, zżółkły, ukazyw ał w d em o ­ nicznym uśm iechu bezzębną jam ę ust, k tó re zionęły k rw aw ą iro nją na ludzi, na św iat, ba, czasem na... Boga.

N ieporów nany to był Yauclin w „Safan- d u ła c h “, a jego stary sceptyk w „Niby m a ł­ żeń stw ach “ P ailłero n a w gryzał się p o p ro stu w pam ięć słuchaczy.

(39)

N iepospolita była to inteligencja, um ysł bystry, silnie obserw acyjny. H u m o r gryzący, aż w jad p rzec h o d ził; ukośne, zielonaw e oczy przeszyw ały do głębi i w ydzierały z głębi serca w iarę i to, co entuzjaści „ideałam i" zowią.

G randziarz nie w ierzył w nic, przeczył w szy stk iem u ; była to chodząca negacja, w sp a­ niałe uosobienie chłodu ducha, ironicznej trzeźwości, dem onicznej chęci w ydzierania pełncm i garściam i z duszy bliźnich tego, co im jeszcze życie złociło...

Gdy m ów ił:, „po nas... p o to p “ ! — m iał w kącikach ust tyle przekonyw ającego jadu, że m im ow oli opuszczało się głowę, p o w ta­ rzając :

— Po nas potop !...

Miłość, uczucie, przyw iązanie — nie istniały dla tego cygana. N abierał kobiety na kaw ały, ograniczając sie przew ażnie na głupkow atych chorzystkacb. Te m u jeszcze w ierzyły i w zie­ lona wych oczach „grandziarza“ nie dostrze­ gały ironji, z jaką je trak tow ał.

Gdy „przyszły do ro zu m u “ — nie pozw a­ lały więcej drw ić ze siebie i oddalały się od grandziarza bogate w doświadczenie.

P ubliczność dzielił grandziarz na „szarą“ i „bębenków “.

Szara, to ta, która aktora zna jedynie ze sceny i na tern się ogranicza, „B ębenki“, to

(40)

cała falanga próżniaków , Włócząca się dokoła g arderób i w yciągająca źle o dch arak teryzo - w anych aktorów na „fun d y “, „b ib y “ i „w łó ­ częgi“.

„B ębenki“ dają się naciągać grandziarzom , fundują, deklam ują „Czarny szal“ i pozw alają się zgryw ać w stukułkę. Ten rodzaj „b ęb en ­ k ó w “ uw ielbiał grandziarz najbardziej.

W nocnej tej włóczędze rozw ijał N adni- źyński w szystkie sw e w spaniałe kaw ały: p rze­ m ieniał szyldy sklepow e, dzw onił do m iesz­ kań pryw atny ch , pytając się o sam ego siebie; rozlepiał klepsydry, zapraszające, na pogrzeb d y rek to ra teatru ; na rogach ulic rozw ieszał tablice ze zm ianą nazw iska ulicy ; d zw o n ił gw ałtow nie do apteki, żądając „tłuszczu ko­ m arow ego“, lub kładł się w p oprzek chodnika, udając nieżywego.

Był niew yczerpany w pom ysłach, w łó­ cząc się noc całą od knajpy do knajpy, w dając się w rozm ow ę z nocnym i stróżam i, śm iejąc się ze strażników .

Św it zastaw ał go jeszcze na chodniku lub we drzw iach knajpy, zżółkłego, z oczym a za­ czerw ienionem u

Na scenie d rw ił ze w szystkich szlachet­ nych „figur“, jakie przedstaw iał. Gdy grał jakiego z tych pięknych starców , którzy w sztu­ kach Feuilleta przesuw ają się jak relikw ie

(41)

w głębi sceny — staw ał w tedy przed lustrem i, przekrzyw iając głowę, m ó w ił:

— Patrzcie, z tą b ro d ą m am m inę po­ rządnego c z ło w ie k a !...

Gdy błogosław ił syna, idącego na w ojnę, ręce m u drżały ze w zruszenia, a pocichu do­ rzu cał kilka „zatabaczonych siero t“, lub „oczu b ran d eb u rsk ich “, od który ch aktorzy p o k ła­

dali się ze śm iech u; nieraz unosił pow ażny płaszcz arcy k o m tu ra lub delję kanclerską, aby w rozczochranym galopie w strząsać kulisam i.

Go jed nak było najdziw niejszem , to ła­ tw ość, z jaką dem oniczny ten sceptyk zm ie­ niał się w dobrodusznego starca. Często łzy z oczu w idzów w yciskał, gdy drżącym gło­ sem w ygłaszał długie ty rady tuż koło budki suflera, A jednak nigdy p raw ie ro li nie um iał, idąc jedynie za głosem, usłyszanym z budki.

Raz, grając olbrzym ią rolę, błądził m ię­ dzy kulisam i, pytając się naw et dyżurnych stra ż a k ó w :

— Pow iedzcie m i do djabła jak ja się w tej sztuce nazyw am ?

Lecz za chw ilę słychać już było rzew ny i drżący głos jego, jak z zupełną pew nością siebie w ygłaszał koło ram p y olbrzym i m o­ nolog, m rugając jednern okiem ku kulisom , w których zbici w m asę aktorzy z rodzajem niem ego uw ielbienia w p atry w ali się w „gran- d ziarz a“...

(42)

A gdy zeszedł ze sceny, obsypany okla­ skami, śm iał się, zdzierając nalep ion ą siw ą, szlachetną brodę, i m ó w ił z jad o w ity m uśm ie­ chem :

— A to ich w zięłem na g ran d ę!...

* *

*

D yrektorzy teatró w i lichw iarze, kręcący się w około kulis, najw ięcej się obaw iali Nad- niżyńskiego.

Jedyną jego m yślą i staran iem było „w y - k iero w ać“ każdego d y rek to ra i „u b rać“ w ie­ rzyciela.

N ieraz po w zięciu znacznego forszusu, znikał nagle w nocy, przyczepiając sw oje role do sikaw ek, stojących w kącie kulis.

A ngażował się do kilku n araz tow arzystw — i nigdzie nie jechał, bijąc się z uciechy po łysinie na sam ą m yśl, jaką to „k u rtę d y rek to ­ ro m skroił“.

O żydów, od których pożyczał pieniądze, nigdy się nie troszczył. W m ieszkaniu swem , oprócz stosu ról, ham aka, zastępującego łóżko, i potłuczonej lam py, nic nie miał. U branie m iał poch ow an e w rozm aitych m iejscach, w obaw ie przed „zajęciem “ — i urządziw szy się w ten sposób, pocieszał każdego lich w ia­ rza n astępującem i s ło w y :

— P anie kochany,... nie d e s p e ru j!... i po m nie i po panu... potop!...

(43)

3? Lecz żyd targał się ża pejsy i w o ła ł: —Po panu to potop, ale po mnie... dzieci! G randziarz w zruszał ram ionam i.

— Dzieci?... phi... to g ran d a!

W ogóle N adniżyński „szk rab ó w “ nie cier­ piał i w ykręcał uszy w szystkim aktorskim dzieciom, drzem iącym pom iędzy kulisam i.

— P rojekty na k ry m in alistó w — m aw iał, w ykrzyw iając się ironicznie.

— Bóg dał — tłum aczył się ojciec p rzy ­ szłego krym inalisty.

G randziarz w zru szał ram ion am i.

— Bóg?... eh. Nie bierz m nie na grandę z Bogiem!

I m rucząc, odsuw ał się od drzem iącego dziecka, od w racając ze w strętem głowę.

Te m ałe stw orzen ia w zbudzały w nim w stręt nieokreślony. Bobiły na nim w rażenie żab, skaczących koło nóg jego. Szczególniej biedni ludzie, w edług niego, dzieci m ieć nie pow inni.

U w ielbiał M althusa i cytow ał go co chw ila, szczególniej w dniu chrzcin jakiego aktorskiego dziecka.

Gdy rozgniew ane m atki życzyły m u ser­ decznie, aby sam został ojcem sześciorga co najm niej dzieci, on uśm iechał się trium fująco i w o łał:

— 0 , ja nie dam się wziąć na grandę ! A jednak... został o jc e m !

(44)

Po całonocne] hulance sprow adzono go do szpitala i zostaw iono sam ego z tru p e m kobiety, k tó rą poślub ił w chw ili dobrego h u ­ m o ru, a późnie] nie dbał o nią w cale, śm ie­ jąc się z ]e] łez i cichego p rzy w iązan ia, ]akie żyw iła dla niego — grandziarz o tw o rzy ł sze­ roko oczy.

T a m ała chórzystka, k tó rą „w ziął na g ran d ę“ leżała teraz zżółkła, m a rtw a , sm utna, z w yrazem boleści na zm ienione] tw arzy.

Ma]estat śm ierci bił od tego biednego tru p a kobiety-m atki, któ ra, k rew sw ą i życie dziecku oddaw szy, sam a zastygła w w iecznem m ilczeniu, ze łzą, szklącą się po d źle p rzy m ­ k niętą pow ieką.

Szary, w ybladły św it w p ły w ał przez okna szpitalne] salki.

Zżółkłe liście drzew sze le śc iły ; w oddali Jakaś w ar]atk a śm iała się przeciągle.

— G randziarz stał tuż koło łóżka zm arłe] i nieporuszony zdaw ał się m yśleć, rozw ażać... Całą noc spędził w h andelku, „nabierając na g ra n d ę “ w łaściciela sklepu, o b rab iając „bę­ ben kó w “, „naciągając“ przyjaciół. Z ciasne] atm osfery k najp o w ei został nagle p rzerzu co n y w tę ciszę szpitalną i znalazł się w obec tru p a kobiety, k tó ra Jego „grandę“ życiem opłaciła... G randziarz na scenie ch ętnie u m ierał. Często w łaził w tru m n y , p o trzeb n e do sztuki, •— a razu Jednego ciężką chw ilę sp raw ił artyście,

(45)

grającem u rolę w ojew ody w „M azepie“, gdy zam knięty w tru m n ie Zbigniew a jęczał i skro­ bał się w niej przez akt cały.

Śm ierci jednak nigdy w całym trju m fal- nym m ajestacie nie w idział i tru p tej biednej chorzystki był pierw szy, jaki stanął przed jego oczyma, zim ny, groźny, surow y... G ran­ dziarz uczuł zaw ró t głowy.

P ragnął dla dodania sobie h u m o ru p o ­ w tórzyć: „po nas p o to p !“ — lecz obecność zm arłej o db ierała m u zw ykłą fantazję.

Stał i patrzył, patrzył na to uosobienie pośw ięcenia, na tę niedolę kobiecą skam ie­ niałą, cichą, szacunku się dom agającą.

Nikogo w pokoju nie było — tylko o n . . i trup. Grać w ięc kom edji sceptycyzm u i iro- nji nie potrzebow ał.

Liście tylko za oknem szum iały, świt tylko tru p a coraz więcej ośw ietlał.

Przez chw ilę zdaw ało m u się, że coś się w nim budzić zaczyna, jakieś now e życie... to którego żaden „p o to p “ zniszczyć nie może.

Coś go w gardle dław iło i w oczach piekło.

W reszcie... dw ie łzy, p raw d ziw e łzy, sp ły ­ nęły z jego czerw onych od bezsenności oczu. Pow oli, jakby ze w stydem , osunął się na kolana i, chw ytając kraj prześcieradła, w które t r up kobiety był ow inięty, szepnął:

(46)

1 pozostał tak, z głow ą u k ry tą w fałdach całunu.

D rzw i lekko skrzypnęły.

Jak cień w su n ęła się ciem no u b ran a ko­ bieta, jedna z tych, k tó re Boga najlepiej ko­ chać um ieją i, kołysząc zw olna dziecko, uśpione w śród białych płócien, zbliżyła się do klęczącego aktora.

— Syn p an a! — w yrzekła. Jego sy n?

G randziarz p o d n ió sł głow ę i przez łzy w p atrzy ł się w uśpione dziecko.

Tak... tak... m ój syn !... — odpow iedział. I uczuł nagle jakiś p rą d m agnetyczny, łączący go z tern d ro b n em stw orzonkiem , tak nędznem , tak słabem , a przecież tak potężnem m iodem życiem i nadzieją przyszłości.

— Czy dziecko to zostanie w szpitalu, czy też pan zabierze je ze so bą*

G randziarz stał chw ilę niezdecydow any. Dziecko ?

Co z niem pocznie w swej ubogiej k aw a­ lerskiej izbie? W jaki sposób je w y ch o w a? A koledzy? Ileż drw in znieść będzie m usiał. . Lecz dziecko w tej sam ej chw ili otw orzyło w ielkie ciem ne oczy, i, m rużąc troszkę p o ­ wieki, spojrzało w okno. Oczy te upiększyły tak bardzo tę m alu ch n ą tw arzyczkę i tak targnęły sercem „gran dziarza“, że m achinalnie

(47)

w yciągnął ręce, p op lam io n e jeszcze w inem i kurzem knajpow ym .

— Chodź... szkrabie! — w yrzekł, uśm ie­ chając się, a w uśm iechu tym nie było ani śladu ironji, ani dem onicznej siły.

P ierw sze p ro m ien ie jesiennego słońca w padły teraz do szpitalnej izby i ośw ieciły tw arz zm arłej kobiety.

G randziarz, trzym ając dziecko, zw rócił się w stronę łóżka i zdaw ało mu się, że tru p stracił bolesny w yraz, a łzy znikły z pod za- st}7głych pow iek...

I pow oli pochylił się w ielbiciel M althusa nad dzieckiem i złożył na jego delikatnnj głów ce gorący, ojcowski pocałunek.

★ *

*

— D obry w ieczór panom ! — A, — rafa !

— G randziarz!

— D obrze, żeś przyszedł; w ystaw sobie, trzeb a grandę urządzić. Dziś dyżuruje ten g ru b y strażak!...

Lecz N adniżyński zatrzym ał się koło w iel­ kiej skrzyni, na której leżały porozrzucane kostjum y.

— Proszę was, bądźcie ciszej, bo mi dziecko obudzicie.

I pow oli, spokojnie, choć jeszcze bardzo niew praw n ie, układał poduszkę z dzieckiem,

(48)

podsuw ając całe stosy try ko tó w i bu tów , aby się nie stoczyło.

Dziecko ?

W szyscy aktorzy p o rw a li się z miejsc. Ten rafa znów bierze ich na jakiś kaw ał. Dziecko przynosi do garderoby, coż zn o w u ? zw arjow ał, czy co ? — pew n ie jakiś tłom ok gałganów i lalkę m a w e środku.

P ochylają się nad poduszką i zdziw ieni cofają się.

Dziecko, p raw d ziw e d ziec k o ! U brane w ciepły, w łóczkow y kaftanik i czepeczek, ow inięte jakąś starą p o rtje rą ze złotem i fren- dzlam i.

W yjść nie m ogą z podziw ienia, w zruszają ram ion am i, w yk rzy w iają p o m alo w ane tw a­ rze, m achają trzym anem i w rękach laskam i szminek.

A pom iędzy nim i grandziarz, niczw ru- szony grandziarz, w yjm uje z kieszeni palla m aszynkę sp irytu so w ą, m leko... i flaszkę do karm ienia niem ow ląt...

Rozkłada to całe gospodarstw o na brzegu paki, otula dziecko jakim ś haftow anym fra ­ kiem z czasów L udw ika XIV i siada obok, m ów iąc jakim ś innym niż zazwyczaj tonem : — P anie fryzjer!... proszę o ru d ą perukę... P ow oli aktorzy po w racają do sw oich lu ­ sterek i szminek.

(49)

— To mój synek; proszę was, bądźcie cicho, bo nri go zbudzicie...

I cisza jakaś dziw na panuje w garderobie. To zbudzona nagle ojcow ska m iłość w tak sceptycznym jak grandziarz człowieku za­ czyna im ponow ać im.

Dziecko, śpiące pod stosomi galonów , po­ w oli tyranizuje wszystkich. Milcząc, nakładają trykoty i peruki. G rają dziś „F a u sta “, a g ran ­ dziarz n atu raln ie „ ro b i“ Mefista.

W czerw onych trykotach, w rogatej czapce, stoi obok paki i grzeje m leko na maszynce. Aktorzy p rzy p atru ją m u się z jakiem ś posza­ now aniem . P od ru d a w ą b ro d ą i śpiczastem i w ąsam i rysuje się uśm iech grandziarza, ale źle pasujący do kostjum u i roli. Uśmiech ten m a w sobie coś łagodnego, rzew nego, coś, co m a na w argach sw oich m atka, schylona nad kołyską dziecka.

I gdy, odchylając galony i hafty fraka, podaje dziecku pożyw ienie, ukazuje się nagle w słabem św ietle naftow ych lam pek taki inny, tak zm ieniony... że zdaje się nie- podobnem , aby on w łaśnie był ow ym sław ­ nym „grandziarzem “, postrachem dyrektorów , rozpaczą lichw iarzy i „obrabiaczem bęben ­ k ó w “ . .

(50)

Już śnieg daw no p o k ry ł ulice małego miasteczka, a grandziarz codziennie niesie swego syna do garderoby.

Układa go przy piecu, poi, p rzew ija z całą zręcznością m atki, z pieszczotliw ością kobiecą.

Aktorzy i ak to rk i pow oli przyzw yczaili się do w idoku tej poduszki, ow iniętej starą portjerą, w noszonej zaw sze p rzed p rzed sta­ w ieniem do męskiej garderoby. Dziecko, p r a w ­ dziw ie aktorskie dziecko, śpi spokojnie w śród stosu szychów i św iecidełek, nie budząc się na odgłos hałaśliw ej o rk iestry lub dzw onka inspicjenta.

Ścisnąw szy m alu ch n e piąstki w kułaki, gdy się obudzi, rozgląda się d okolą, spokojne ciche, pew ne siebie, czując się d obrze w atm o ­ sferze szminek, m astyksu i zleżałych kostju- m ów .

U śm iecha się naw et, gdy pochyla się nad niem tw arz ojca, tw arz w ym alo w ana, oszpe­ cona lysiącznem i kreskam i.

A jednak jest teraz coś w tw arzy g ran- dziarza, co im p on u je i zapom inać o jego „ka­ w ałach “ każe.

Gały oddany ro li ojca, m atki i p iastu nk i w jednej osobie, nie naciąga nikogo, śpieszy po p ró b ie do dom u, gdzie w h am aku leży jego syn, czekający na odegrzanie m leka i na sw oją flaszkę.

(51)

przypiętych do sikaw ki, koledzy — kaw ałów , koleżanki — ciągłych d rw in i ironji.

Ta m aluchna, różow a istotk a dokazała istotnego cudu.

— O caliła czło w iek a!

A jed nak czasem jeszcze daw na n atu ra bierze górę w stary m grandziarzu.

Gdy kończy się przedstaw ienie, grandziarz szybko ro zch arak tery zo w u je się i zabiera sw oje „g o sp o d arstw o “ . C how a m aszynkę, spirytus, m leko i, ow ijając dobrze małego, bierze go n a rękę.

— Chodź, szkrabie! — m ów i z pow agą. Gdy w ychodzi, aktorzy usuw ają m u się z drogi, b a ! o tw ierają m u drzw i naw et. Ko­ biety zaglądają pod p ortjerę, uśm iechając się dobrodusznie.

— B iedactw o !

G randziarz idzie teraz szybko ulicą, śp ie­ sząc do m ieszkania. Do h andelku nie zagląda już nigdy. W oli siedzieć przy m ałym i czytać r Essais sur les m oeurs“ Y oltaira.

Śnieg pada dużem i płatam i, dziecko b u ­ dzić się zaczyna i płacze coraz głośniej.

— A, a ! lulu ! lulu ! — m ruczy grandziarz. Jeszcze kilka ulic przejść trzeba, ulic ciem ­ nych, zaledw ie dw om a latareczkam i ośw ie­ tlonych.

(52)

P rzyp om in a sobie piosnki zasłyszane z lat dziecinnych.

Zdejm uje ze szyi szalik, okręca nim po~ duszkę.

— Jeclen b ia ły , d ru g i sz a ry — O b y d w a się p o k o c h a ły

Lecz i śpiew nic nie pom aga — dziecko płacze coraz żałośniej.

G randziarz znieść tego płaczu nie może. On, k tó ry tak energicznie d rw ił ze w szystkich w zruszeń, czuje się do głębi w strząśn ięty ża­ łosną skargą swego syna.

— P ew nie jesteś głodny, s z k ra b ie ? — pyta, przykładając tw arz do gęstych fałd p o rtjery i hiszpańskiej kurtki, w k tó rą zaw inął dziecko przed w yjściem z garderoby.

Jakby w odpow iedzi na to py tan ie gw ał­ tow ny płacz rozległ się z poduszki.

G randziarz przystaje, m yśli chw ilkę — w reszcie w suw a sw ą rękę pom iędzy po rtjerę.

Dziecko chw y ta jego długi, kościsty palec i chciw ie ssać zaczyna.

Na tw arz ak to ra w ystępuje uśm iech za­ d o w o len ia; d aw na gran d ziarsk a n a tu ra u k a­ zuje się na chw ilę. Spogląda ukośnie na m il­ czące dziecko i zielonaw e błyski świecą w jego oczach.

— A widzisz, szkrabie! — m ów i try u m ­ fująco — widzisz, wzięłem cię na... „g ran d ę“ !

(53)
(54)
(55)

,.Ach! N ajszc zęśliw si n a św ie c ie nie wiedz;}. Gdzie d u c h y s k rz y d ła n a ra m io n a k ła d n ą “ .

Służący podniósł storę i sm uga jasnego św iatła w płynęła do pokoju. Lecz św iatło to pochw ycone i niejako w essane zostało w cie­ mność, zalegającą m ieszkanie. Ciemno tu było dookoła — ciem ne tapety zdobiły ściany, cie­ m ne draperje p o rtje r zwieszały się żałobnie z czarnych strzał, ozdobionych oksydow anem i kółkam i, ciem ne ram y okalały przygasłe zw ier­ ciadła, a niem al czarny plusz o k ry w ał fotele i otom any.

W szędzie cień, dookoła c ie ń !...

W po nu rych kątach czerniały jakieś m a ­ sy, stare m eble, b iu rk a o dziw nych kształtach, etażerki w form ie lir o połam anych trzcino­ w ych strunach. Na ścianach ro zpin ały się go­ beliny o c i e m n y c h b arw ach , zniszczone, z pię­ tnem w ielkiej starości na szarem ciele kobiet, które gdzie niegdzie w ysuw ały się z pośród czarnych plam , m ających przedstaw iać k rza­ ki. P onad drzw iam i um ieszczono kilka zczer- niałych płócien, bardzo cennych zapew ne,

(56)

ale niezm iernie tajem niczych co do przedm io­ tów , jakie przedstaw iać miały.

Było to królestw o ciem ności, jakaś trupia alkow a, grób za życia, kaplica cm entarna...

W esoły pro m ień słońca w p ad ł tam na- gle, jak gwiżdżący ulicznik na próg dom u, z którego w ynoszą w łaśnie trum nę. Prom ień zatrzym ał się zalękniony i nieśm iały, pokornie rozłożył się na ciem nym dyw anie, p o k ry w a­ jącym posadzkę. Do zczerniałych przedm io­ tów zbliżyć się nie śmiał.

W pokoju nie było nikogo.

Cisza solenna zapanow ała po w yjściu słu­ żącego, którego ciem nej barw y liberja nie ró ­ żniła się od ogólnego, przew ażającego tonu. Po chw ili przecież otw orzyły się drzw i, prow adzące do dalszych pokoi, i siw ow łosy starzec ukazał się na progu.

Stał chw ilę nieruchom y, m rużąc oczy, jakby rażony tą o d rob in ą św iatła, któ ra się przez szyby przedzierała.

P ow oli przecież postąp ił naprzód.

Był to wysoki, atletycznej niem al budow y mężczyzna.

Miał w sobie to „coś“, które im ponuje tłum om .

W ysoki w zrost pozw alał m u patrzeć na w szystkich z góry.

(57)

Znać w tem było pew ną egzagerację w iel­ kiego pana, który życie sw e całe patrzył z p o ­ gardą na m otloch, uw ijający się u stóp jego. Małe siw e oczy m iały w sobie w yraz dzi­ w nie ostry, przejm ujący — błyskały jak ostrze sztyletu.

Nos krogulezy, usta w ąskie, zaciśnięte, w yrażały opuszczeniem kącików bezm ierne lekcew ażenie całego świata.

Czaszka, zaledw ie p o k ry ta siw em i w ło­ sam i, m iała u p arty rysunek, ludziom silnej w oli w łaściw y.

Ręce pokurczone reum atyzm em i pokryte guzami, były m ałe i silnie rasow e, tak jak i nogi w sunięte w ciepłe, futrem w ybite p an ­ tofle.

Słow em był to człowiek, od którego biła zdaleka rasa, arystokratyczne pochodzenie, d o bre urodzenie. Tego piętn a nic już odebrać nie może. P rzebije się zaw sze i wszędzie.

Był to... w ielki pan.

W ielki pan, m oże zrujnow any m oralnie, fizycznie i m aterjaln ie, ale „pańskość istn ia­ ła w dum nem podniesieniu głowy, w zm ru ­ żeniu oczu, w p odaniu oszpeconej rcu m a t\ zm em ręki.

P ow oli p rzesu nął się po pokoju i usiadł opodal okna na w ielkim , ciem ną skórą obi­ tym fotelu.

(58)

P ro m ień słońca osłonił małe, kształtne nogi starca, obute w czarne, ciepłe pończochy, i w su nął się w puszysty w łos m iękkiego fu­ terka, w yścielającego pantofie.

Starzec p ochylił głow ę na piersi i zam y­ ślił się głęboko.

Cała tw arz, p o k ry ta siecią zmarszczek, w y stępow ała teraz w św ietle i, w ykazując piękność rysów , św iadczyła zarazem o b u rzli­ wej przeszłości, jaką bezw ątpienia ten starzec przejść m usiał.

Bolesna b ruzd a przecinała m u czoło. Nic dziwnego.

Był sam !

Sam jeden, ostatn i z rodu, ostatni po śm ierci syna, którego zabalsam ow ane zw łoki złożył p rzed pięciu laty do grobu.

Zabił niem al syna, którego dziś żałow ał, w ypędzając z dom u i skazując na p o n iew ier­ kę pom iędzy ludźm i.

Zbrodnią, jaką m u m iał do zarzucenia, było potajem ne zaślubienie biednej lecz uczci- wej panienki. Gdy chłopiec, nieprzyzw ycza- jony i nienauczony żadnej pracy, służył za ekonom a lat kilka, nie dow iadyw ał się nigdy, co ro bi jedyne jego dziecię.

— Skanaljow ał s i ę ! — odpow iadał, gdy go pytano o syna.

Lecz gdy m łody człow iek u m a rł na su- ęhoty płucne, zw alczony p racą i niedostatkiem

(59)

kazał balsam ow ać ciało i w łożyć w e w paniałą sreb rn ą tru m n ę. H erby po czterech rogach świeciły zdaleka, a szklane w ieko dozw alało widzieć w ynędzniałą, piękną tw arz m łodzieńca, którem u nędza zam knęła oczy na wieczny sen. Ojciec tym czasem , niezm iernie correct, w żałobnym stroju, łam ał ręce, p o w tarza jąc:

W ygasł ró d !

I płakał jak Zam oyski — nie syna, lecz króla.

W starcu tym była dziw na m ięszanina złego i dobrego. C hw ilam i m iał jakieś dzie­ cięce poryw y, zajm ow ał się św iatem i p rze­ rażał now ym , zdrow szym p rąd em , który bił od młodszego pokolenia. On jeszcze p odaw ał dw a palce lub całą rękę ludziom , dzieląc ich na żle lub dobrze urodzonych.

Z dziw ną ciekaw ością przyglądał się lu­ dziom pracy, o tw ierając szeroko bezzębne u sta; nie uniżał się w szelako nigdy przed w yższym i od siebie, dla tej przyczyny, że nie uznaw ał niczyjej wyższości.

Każdem u m ów ił „p an ie“! — akcentując tylko ten w yraz w sobie w łaściw y sposób.

Nie kochał nic i nikogo, prócz siebie sa­ mego i swego nazw iska. Żonę pojął dla p o ­ sagu i hrabiow skiej m itry, ale trak to w ał ją jak niew olnicę sw ych kaprysów i nam ię­ tności.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zawartość pliku Srednia_(Xp_0_Yp_20)_(Xk_40_Yk_50)_Od_30_Do_40.dat zawiera: położenie ru- chomego obiektu, – czas wykonania zdjęcia, wartość „Średniej” wartości dla Vx,

Straty masy mi sa wzrastały w miar wydłu ania czasu zamra alniczego przechowywania, jednak po 3 miesi cach stwierdzono zmniejszanie si ró nic pomi dzy wielko ci ubytków

Amant-szaleniec nagle jakby się zreflektował, widocznie pod wpływem mojej groźby, otrząsnął się z letargu, potem odwrócił wzrok, a twarz jego rozpromieniła się i

Bez wątpienia „reporterski” charakter przedstawienia, roztańczona chata z aktu I Wesela Zamków wywrą swój wpływ na filmową realizację Andrzeja Wajdy z 1973

Chmury, satyrę na Sokratesa; ze sceny spada na widownię ulewa dowcipów wyszydzających filozofa; okazuje się jednak — wywodzi Andersen — że Sokrates jest obecny na tym

Wypada się zastanowić, czy dla za- wodu lekarskiego wprowadzenie ka- sowników czasu jest jednym z wyrazów kresu traktowania tego posłannictwa w kategorii misji osobistej i

Kwestie dotyczące udostępniania dokumentacji medycznej są istotne nie tylko dla personelu medycz- nego, lecz także dla pracowników odpowiedzialnych za rejestrację pacjentów

Kliknij dwukrotnie nazwę zmiany, godzinę rozpoczęcia lub godzinę zakończenia, aby wprowadzić stosowne ustawienia. Kliknij przycisk OK. Praca zmianowa dla wybranego użytkownika