Ćw ikliński, stary , szanow any p u b lic y sta , którego w y traw n e pióro zyskało mu wielu zwolenników , siedział dziś przy biu rk u dziennikarskiemu i absolutnie nie mógł pisać.
P rzyczyny nie um iał sobie w ytłum aczyć.
M iał przecie dziś ty le tem atu. Przecież tak ie w ielkie zw y c ię stw o !
W reszcie ożyw ia się. N a k ła d a cw ikier i pisze arty k u ł.
„N asza w aleczna, b o h atersk a arm ia dokonała czynu w ielkiego. Pobity w róg w rozsypce się cofa. Żołnierze nasi w krw aw ym tru d z ie “
U ryw a. O d k ład a ćw iartkę papieru. Nie może pisać.
— A cóż to p a n u ? panie Ćw ikliński.
— Nic. ■— Ot, ja k ie ś dziw ne przeczucie. My starzy
— ot nasz zw yczaj.
— N adzw yczajne w y danie trzeb a będzie zarzędzić.
Proszę w ydać w tej m ierze odpow iednie dyspozycje, mówi w ydaw ca.
A t a k ! S łu sz n ie ! Przecie to ta k ie w ielkie zw ycięstw o ! D obrze! Zajmę się.
Poszedł do zecerów.
— Złóżcie panow ie szybko. A ilość niew olników drukujcie wielkiem i literam i N agłów ek d a jc ie : W ielkie, decydujące zwycięstwo.
Ćwikliński siad ł znowu do p isan ia artykułu.
Cóż to ? — Za dw ie godziny musi oddać num er do cenzury.
P isać nie może.
Ciągle w idzi przed sobą sw ego W ła d k a .
Jego s y n e k , jedyna jeg o p o c ie c h a , jego gorące k o c h a n ie !
W ła d e k !
W nim w idział spuściznę sw oich myśli. To, czego on w życiu nie dokonał, to m iał dokonać jego syn
Ćw ikliński był kiedyś w ielkim poetą. Dzieła jego przem aw iały do pokolenia, budziły pragnienia, w zloty, myśli jasne — w ielkie !
Ale życie przeszło po nim brutalnie, zdeptało jego poryw y.
D la tw ard y ch potrzeb życia, zm uszony b y ł Ćwi
kliński pośw ięcić się d ziennikarstw u, porzucić zaw ód literacki.
T rzeba by ło W ła d k a k s z ta łc ić ; żona była chorą — ta k , ta k — now ożytny sp ętan y Prom etej.
Ale pocieszał się, że czego on nie m ógł w ypow ie
dzieć, to z podw ójną siłą objaw i św iatu on — syn jego u k o c h a n y !
Ale k ied y nad św iatem rozżagw iła się k rw aw a wojna, kiedy naród polski do czynu orężnego się p o rw ał, w ted y jego W ład ek znalazł się w pierw szych szeregach.
Pam ięta, ja k dał mu błogosław ieństw o n a d ro g ę ; pam ięta również ten głuchy szept duszy, m ów iący o tern, że nie ujrzy więcej ukochanego sw ego dziecka.
— P anie re d a k to rz e ! Już skład g o to w y !
— O d b ić !
] znowu snuje się korow ód myśli.
N araz w dizw iach staje listonosz.
— R edaktor Ć w ik liń sk i? J e s t?
— Jestem .
— Proszę.
Ć w iklińskiem u drżą ręce. Telegram z kom endy L e gionów. Przeczytał. W oczach m u pociem niało. P adł n a fotel.
„Syn pań sk i zginął n a polu chw ały i b rał chlubny udział w walce, k tó ra p rzy sp o rzy ła nam w ielkie, n iebyw ałe zw ycięstw o.“
— N adzw yczajne w ydanie ! — Ogromne zw ycięstw o 1
— 1 0 0.000 jeńców ! — rozległy się tuż za oknem k rzy k i kolporterów .
Zwycięstwo — zw ycięstw o — nadzw yczajne w ydanie.
S kulony w fotelu siedzi stary Ćw ikliński, w patrzony w telegram , przynoszący mu w ieść o śm ierci jego u k o chanego, jedynego syna.
Zdaje mu się, że z tą chw ilą zam iera p rzed nim w szystko.
Ma uczucie, jak g d y b y mu kto ś płuca w y jął — a on oddychać nie może.
T ak a próżnia, ta k a ogrom na próżnia. A za oknam i rozlega się k rzyk kolporterów .
— N adzw yczajne w y d an ie — wielkie z w y c ię stw o !
K atarzyna, żona Sołtysa, szła z trudem , przebijając się przez nieskończone zaspy śnieżne. P erełki srebrne obieliły pola w okuło, tw orząc m alow niczy widok.
K atarzyna szła, p rzy b ita jak im ś niezm iernym sm ut
kiem . W czoraj opow iedziała jej sąsiadka, że mąż je j zginął na wojnie.
Z am knięta zaw sze w sobie K atarzyna nie w yraziła swej rozpaczy, spojrzała tylko niemem spojrzeniem n a opow iadającą, poczem oddaliła się bez słow a i tępym krokiem podążyła k u swemu domowi.
Po bezsennej, strasznej nocy, kiedy m yślam i k rą ż y ła jedynie około te) okrutnej now iny, zerw ała się K ata
rzyna w czesnym rankiem z postanow ieniem u d an ia się do m iasta, ażeby tam dow iedzieć się dokładnie) o w szyst- kiem. Przedsięw zięcie to okazało się je d n a k cięższem, aniżeli sobie w yobraziła.
Bo kiedy w m ieście odnalazła po długich trudach koszary w ojskowe, pow iedziano jej, że nie znają P iotra Sołtysa, jej męża.
Nie otrzym ała również w iadom ości na policyi. Roz
jaśn iła się dusza K atarzyny uczuciem, że ta straszn a no
w ina jest kłam stw em . Ale w końcu po długiem w ędro
w aniu w skazano jej w ysoki czteropiętrow y budynek z ob- szernemi schodami.
(O brazek ze wsi polskiej z dni o statnich.)
K atarzy n a w eszła do środka, a jeden z panów w skazał jej arkusz papieru, gdzie było bardzo dużo nazw isk drukow anych, a m iędzy nimi było w id o c z n e :
„P iotr Sołtys z a b ity “.
K atarzyna p rzeczy tała to głośno, dziw iąc się, że u sta jej m ogły coś podobnego wypow iedzieć.
Potem pok azał jej jeden z panów urzędowe p o tw ier
dzenie. a naw et pow iedział jej, w którym dniu poległ je j męż. M inęły już cztery tygodnie. W tern było już
w szystko powiedziane.
K atarzyna patrzy ła tępo w dal, nie mogęc z ust słow a w ydobyć. — W zruszył się ów pan i zaczął jej tłum aczyć, że przecie mąż jej zginął d la ojczyzny.
K atarzyna naraz zbudziła się z zadum y i zrozu
miała, że tej iść potrzeba.
M echanicznie otw orzyła drzwi, m echanicznym ruchem je zam knęła i udała się do w różki, k tóra zaw sze rozu
m iała jej dolę i do k ład ała starań, by K atarzynę pocieszyć.
Ale gdy K atarzyna w eszła do m ieszkania w różki, nie odezw ała się ani słow em , — patrzy ła tylko nieskoń
czenie smutnym wzrokiem w tw arz wróżki.
Mówże coś na miłość Boga, — zaw o łała w różka.
K atarzyna je d n a k nie ruszała się z m iejsca, oparła ty lk o głowę o ręce i bezm yślnie w dal patrzyła.
W różka w stała od stołu, zbliżyła się do kuchni, zag rzała mleko, puczem staw iając filiżankę ciepłego n a
poju przed K atarzynę, prosiła, aby się posiliła.
— Pij K atarzyno! To cię w zm o cn i! — M asz tu chleb. Pew nieś głodna. Zaraz już ciemno, a ty masz ta k ą długą drogę do przebycia.
Ale naraz K atarzyna zerw ała się z krzykiem , narzu
ciła chustkę i jakim ś podniesionym , chorym głosem m ó w iła :
— Nie mogę! Muszę jeszcze kolacyę przygotow ać.
P iotr prosił, abym mu kolacyę — U rw ała.
Łzy zdusiły dalsze słow a w gardle. S pojrzała tylko na w różkę długim , sm utnym wzrokiem, pełnym łez i odeszła.
Szła przez d alekie pola ku sw em u domkowi. Mózg ciągle gorączkow ał, przew alały się w jej w yobraźni p o tw orne wizye, a nogi m echanicznie poruszały się dalej.
Jak że to mówił do niej ów p an w mieście ? —
— Że musi ten cios znieść, że nie je st jed y n ą. — T a k je s t — miał słuszność.
Przecie jej sąsiad Antoni poległ tak że. — Ale w dow a została z dziećmi, więć nie ta k ja k pies sam otnie.
M ałżeństw o to zresztą nie było szczęśliwe...
A ona ta k kochała Piotra.
G orącą, ofiarną m iłością k o ch ała K atarzyna sw ego męża... P iotr um iał ocenić jej miłość i odw zajem nić się jej rów nież gorącem kochaniem .
Pięć la t żyli w nieskoóczonem m iłow aniu. W ciehem szczęścia. Ale teraz przyszedł kres — kres w szystkiego, bo P io tr już nie żył.
K atarzyna stanęła.
P rzed nią noc — cisza... Instynktow nie s z e p ta ła :
— P io tr mój z a b i t y .
O garnął ją naraz strach. Zimny p o t oblał jej ciało.
O glądnęła się za sobą z trw o g ą. Kto to pow iedział ? Kto to straszne słow o śm iał pow iedzieć ?
Ale wokoło b y ła noc i cisza cm entarna. T y lk o perełki śnieżne leciały na ziemię. K atarzyna nie czuła naw et, ja k ciężko było brnąć w głębokim śniegu. N ie odczuw ała naw et zm ęczenia.
A ta k jeszcze daleko było do jej domku.
Domek 1
Już go nigdy P io tr nie z o b a c z y !
Ani tych drzew nie ujrzy, stojących pod domem, n a które b y ł zawsze ta k dum ny. Niczego nie zobaczy już w ięcej.
Zabity — w y rzek ła znow u instynktow nie i przelękła się swego głosu, k tó ry rozbrzm iew ał w ciszy, ja k echo żałobnego dzwonu.
Czy jeszcze daleko było do dom u ?
Nie w iedziała, ja k długo ju ż szła. Czuła tylko dotkliw e zmęczenie.
G dyby ta k usiąść w śniegu, na chw il k ilk a ? — T ylko chw ileczkę odpocząć, — potem pójdzie dalej.
Siadła w śniegu głębokim ... N araz ręce w yciągnęła rozpaczliw ie i ch w y tała obłędnie coś rękom a.
— P i o t r ! Jej P io tr —- w św iątecznym u b rania, z fajk ę bursztynow ę w ustach.
I jak i słodki uśm iech na jego tw arzy, ja k i dobry uśm iech...
Przecież on nie b y ł z a b ity ! S tał żyw y p rzed jej oczym a...
Nie... Szczęście — bezkresne szczęście! Piotr...
jedyny jej P iotr p rzed jej oczyma. — Opowiada mu cicho, coraz ciszej o swej tęsknocie, męce i trw odze.
Nie czuła jak kostnieje z zim na — tylko m ów iła coraz cichszym szeptem z Piotrem . Ja w ił się ja k o żyw ...
S iedziała w śniegu zapatrzona w w izyę... a p łatk i śnieżne sp ad ały , leciały... o k ry ły las w około i pola te białe, śnieżne p erełki... i u tuliły, u tu liły w b iałą szatę
śmierci i spokoju biedne serce K a ta rz y n y .