Jednem z ciekawszych bodaj zdarzeń w tygo
dniach ostatnich jest ewenement literacki: ukazały się w poprawnym przekładzie polskim dwie najnowsze po
wieści H. G. Wellsa: „Sen“ i „Ludzie jak bogowie“.
Już lat temu trzydzieści genjalny pisarz angiel
ski złożył dowód, że świetnie się orjentuje w prądach naukowych, że czujnem uchem pochwycić potrafi taje
mny, ukryty rytm marszów wieczystych. W głośnym jego utworze „Wehikuł czasu" mamy w zarysie pier
wszy — bo jeszcze przed Einsteinem! — wykład teo- rji względności, wykład tak piękny i jasny, że i dziś jeszcze popularną broszurkę o relatywizmie możnaby rozpocząć od cytat dosłownych ze słynnej noweli.
Kto się doprawdy interesuje postępami wiedzy, znajdzie i w dwóch powieściach nowych znakomitego pi
sarza szereg zagadnień godnych uwagi. Tym razem zaj
mujące są pomysły nie z dziedziny fizyki, ale raczej z zakresu biologji.
147 W powieści „Ludzie jak bogowie” — przepra
szam, że tu nieudolnie przekładam na pospolitą prozę piękne dzieło wielkiego autora — garść „ziemian“
wprost ze zwykłej szkoły angielskiej wjeżdża nagle w świat inny, w jakiś piękny, tajemniczy, istniejący obok nas — świat Utopji. Nie będziemy tu przygód naszych ziomków i współobywateli opowiadali szcze
gółowo — ale jedną kwestję poruszyć musimy, „Zie
mianie“ tak są przesyceni wszelkiego rodzaju bakcy
lami, szwęndającemi się po naszej planecie, że w owym świecie idealnym wywołują natychmiast poważną epi- demję: mieszkańcy Utopji zapadają na grypę masowo, nagminnie, i muszą całą wiedzę lekarską zmobilizo
wać, żeby się od ziemskiej zarazy uwolnić,.. Zapom
nieli dawno o tych dolegliwościach, ich organizm nie wytwarza już odpowiednich odtrutek — antytoksyn—
i dopiero w starych księgach szukać muszą nagwałt środków zaradczych.
Wells — jak zwykle — trafia w sedno i w kil
ku mistrzowskich rzutach szkicuje jedno z ciekawszych zagadnień dzisiejszych nauk przyrodniczych. Więc jakże to będzie wreszcie: poradzimy sobie ze złośli- wemi bakcylami czy nie? Skończą się te smutne, alar
mujące depesze sezonowe z Ameryki, z krajów skan
dynawskich, z Berlina: epidemja szerzy się z przera
żającą szybkością, szpitale przepełnione!,., szkoły nie
czynne!
W jednem z pism przyrodniczych, poświęconych naogół wynalazkom technicznym, znajduję wykres:
zygzaki, linje faliste. Jest to ilość zachorowań w
Lon-148
dynie, podana graficznie, na zasadzie danych staty
stycznych. Czas: rok 1892 do 1924, Pod tą linją wije się inna również zygzakowata i również falista:
w gromadzie zwierząt laboratoryjnych — powiedzmy białych myszy — wybuchła epidemja o skomplikowa
nej nazwie łacińskiej. Śmiertelność, badana pilnie w ciągu dwóch lat, wykazuje te same nieomal zakrę
ty, załamania, spadki i wzrosty. W jednym miesiącu białe myszy przystosowały się lepiej, uodporniły or
ganizm i trzymały się dzielnie, w innym — zarazki przykrego rzeczownika łacińskiego odzyskały wigor, ich gęstość zaludnienia wzrasta i szerzą spustoszenia większe, I znów organizmy pracują mocniej, śmiertel
ność spada i znów siły wroga się mnożą. Jakaś regu
ła matematyczna zamknięta jest w tych linjach — i nawet po głębszym namyśle nie trudno się domy
śleć jaka. Fizycy mają często do czynienia z takiemi zygzakami, elektrotechnicy, inżynierowie. Mamy tu jakby dwa ruchy mechaniczne skombinowane, dwa prądy, przesunięte w fazie — stąd owa linja śmiertel
ności, drgająca, falista, pulsująca.
Ludziom dzisiejszym, którzy w tej walce są wciąż jeszcze — niestety—materjałem statystycznym, wydaje się, że nasze szczepionki, promienie ultrafiole
towe, lampy rentgenowskie działają źle, ospale, za wolno. Chcielibyśmy jednym zamachem wygładzić wszystkie garby w wykresach, wszystkie krzywe fa
talne sprowadzić do zera i rzeczowniki łacińskie wy
tępić. Czytamy alarmujące depesze z Kopenhagi, z Nowego Jorku, z Berlina, gnieciemy zniecierpliwieni
149 gazetę i rzucamy nieme pytanie w przestrzeń: a cóż potężna wiedza na to? Biologja? Bakterjologja? Nic?
Złożyła broń?
Nie, nie złożyły broni... W naszej codziennej medycynie tego może nie widać, katar i influenzę le
czymy po gospodarsku, jak dawniej, ale w laborato
riach naukowych wre od lat praca wytężona, twórcza.
Zmobilizowano nauki ościenne: fizykę, chemję, odkry
to w organizmie ludzkim sprzymierzeńców dzielnych, niezawodnych... Nie jestem powołany, nie mogę się zapuszczać w chaszcze nieprzebyte wiedzy biologicznej, ale krótką historję adrenaliny chciałbym tu podać w zarysie.
W roku 1855-ym lekarz angielski Addison do
strzegł, że pewnej dość przykrej chorobie — dziś ją nazywamy chorobą Atidisona — towarzyszy stale za
nik bardzo mało — pozornie — ciekawego organu wewnętrznego, tak zwanego nadnercza. Przez łat czterdzieści nikt się nad tą sprawą głębiej nie zasta
nawiał, w doświadczeniach laboratoryjnych stwierdzo
no tylko, że coś w owym gruczole skromnym, w owem nadnerczu — u ludzi i u zwierząt — powstawać mu
si, jakaś ciecz, niezbędna do życia, podtrzymująca działanie serca. 1 powoli, jak zwykle, w nauce no
woczesnej cały tłum uważnych badaczy z różnych końców świata stanął do apelu. Königstein i Meirow- sky spostrzegli to, Langlois owo, Colin i Vulpian za
jęli się reakcjami chemicznemi, wreszcie w roku 1901
—w 46 lat po Addisonie—Japończyk Takamine, Ame
rykanin Abel i Niemiec Aldreich znaleźli, odcedzili,
150
izolowali owo X, owo coś, co skromne nadnercze fa
brykuje pracowicie w organizmie, a Friedmann ujął to nawet w tak zwany wzór chemiczny. Teraz już wie
my: mały, niepozorny, przez wieki zapoznany gruczoł jest doskonałym chemikiem, bardzo sprawnie produ
kuje pewną substancję organiczną G, H1S 08 N. Wielka fabryka „Höchster Farbwerke“ nauczyła się tworzyć ów związek chemiczny syntetycznie i odtąd adre
nalina albo suprarenina nie ma dla nas tajemnic. Ten skomplikowany związek chemiczny ma tę własność, że podnieca, pobudza muskuly serca, działa na nie jak silny prąd elektryczny. I dziś już lekarz współ
czesny potrafi w momencie krytycznym najważniejszy motor maszyny ludzkiej pchnąć, wyrwać z martwego punktu, potrafi wskrzeszać i zwyciężać śmierć. Z kro
nik medycznych dowiaduję się, że w roku 1923-im doktór Boden, lekarz poselstwa amerykańskiego w Bu
dapeszcie, wezwany do pacjenta umierającego, wstrzyk
nął adrenalinę bezpośrednio w mięśnie sercowe. Po 45 sekundach zamarłe serce poczęło bić na nowo, po dwóch godzinach chory wrócił do przytomności — po dwóch miesiącach opuścił klinikę... Dosłownie: zmar
twychwstał.
Adrenalina jest jednym z licznych tak zwanych hormonów, soków, które krążą po naszym organizmie, jak prądy po skomplikowanej maszynie elektrycznej.
Bioiogja zajęła się niemi gorliwie i mógłbym tu nie dwadzieścia minut, jak w normalnym odczycie, ale kilka godzin opowiadać o jej ciekawych, zdumiewają
cych, czasami paradoksalnych odkryciach. W jeziorach
i błotach meksykańskich żyje sobie np. pewien nie
wielki płaz, zwany aksolotl, który ongiś zwrócił uwa
gę Humboldta — wielki przyrodnik przywiózł go do Europy. Płaz żyje w wodzie i oddycha skrzelami, ale niekiedy — w rzadkich bardzo wypadkach — rozwija się, przekształca, zmienia prawdopodobnie tryb życia i oddycha płucami. Zajęli się nim uczeni i — nie bę
dziemy tu tej historji wykładali zbyt szczegółowo — p. C. O. Jensen, biolog, wynalazł taki szczególny po- pokarm, że w owej larwie meksykańskiej rozwija płu
ca na zawołanie. Ciecz, która to sprawia, ma inny znowu wzór chemiczny, który wygląda jak podejrzana depesza szyfrowana (C15 Hn 04 N J4), nazywa się tyro- zina — potrafimy ją również wyrabiać syntetycznie w fabrykach i moglibyśmy — gdyby komu na tern zależało — wszystkie aksolotle meksykańskie — ku ich przerażeniu — zaopatrzyć nagle w płuca.
Nauka o sprzymierzeńcach naszych w walce z legjonem podstępnych wrogów, nauka o tajemni
czych cieczach, sokach, hormonach — jest tylko jed
nym z działów wiedzy współczesnej. Młoda biologja przypomniała sobie widać pewien fakt znamienny z dziejów fizyki, której największe triumfy i sukcesy datują się od chwili, gdyśmy dotarli w badaniach upor
czywych do atomów i elektronów, a więc do drobin najmniejszych, ostatecznych, Biologja idzie w ślady czcigodnej nauki ścisłej, stara się wydzielić, izolować atom żywy — komórkę i jest taki fachowiec — dr.
Albert Fischer z Kopenhagi, który życie tkanek
na-152
szych bada nazewnątrz, poza organizmem, w niewiel
kiej probówce.
Jakie zaś dziwolągi, cuda powstają w pracowniach przy badaniu drobin biologicznych — zarodków — o tem świadczą niesamowite wręcz zdjęcia fotogra
ficzne, rozsiane tu i owdzie w miesięcznikach nauko
wych. Anatom Bom wykonywa nad larwami tajemni
cze mikrooperacje i — zupełnie jak w powieści kry- minalno-fantastycznej—skleja osobniki nowe z dwóch różnych połówek, doczepia kijance samowolnie piątą nogę, która wyrasta z głowy. Prof. Driesch ze zwy
kłego jajeczka jeża morskiego wytwarza na zawołanie bliźnięta...
Promieniami Rentgena, mikroskopami najnowszej konstrukcji, techniką, wypracowaną w doświadczeniach wiekowych nauk starszych, staramy się przedrzeć przez gąszcze największych zagadek — odsłonić tajemnicę komórki żywej...
Sceptycy twierdzą, żeśmy nic nie wskórali, ka
szlemy, kichamy, nie mamy środka na katar i kto wie, czyśmy — jak owi „Utopjanie“ z mądrej powieści Wellsa nie stracili na odporności, kto wie, czy fatalna grypa nie jest dopiero plagą czasów nowszych, doby ostatniej.
Doktór Matthews z amerykańskiego Cook Coun
ty Hospital podjął się pracy ciekawej, prześwietlił pro
mieniami X dobrze zachowane mumje z czasów egip
skich i na zasadzie tych zdjęć opowiada, jak to ludzie żyli i na co umierali w owych dawnych dobrych cza
sach.
153 Ułożył nawet tabelkę, „Choroby dawnego Egip
tu“... Pocieszmy się — jeżeli cudze nieszczęście mo
że być pociechą — pacjenci z przed trzech i czterech tysięcy lat nie wyglądają najlepiej, Rachityzm, skrzy
wienie kręgosłupa, próchnica zębów... Nie byli Wyr
widębami i Waligórami, nie powodziło im się tak świetnie, kwękali, cherlali. Legenda wieków, jak każda legenda, osnuła lśniącą pajęczyną trochę zmurszałą rzeczywistość...
Ale teraz, kiedyśmy się uspokoili trochę i zała
twili z największą kwestją, kiedy już wiemy, że nau
ka czuwa nad naszem zdrowiem, żeśmy pieczę oddali nad niem w niezawodne ręce, przejdźmy nareszcie do spraw mniej groźnych i bardziej promiennych.
Epoce naszej stawiają niektórzy ten zarzut, że się zanadto „rozmieniła na drobne", źe się przejmuje drobiazgami, że wytworzyła setki fachowców, specja
listów: każdy z nich pracuje na własnem podwórku, ale wielkich dzieł, syntetycznych, ogólnych, wszech
ogarniających już tworzyć nie umiemy. — Bakcyle badacie, drobnoustroje — ale gdzież są wielkie ideje światoburcze? — Tak sobie ludzie gwarzą a dogadu
ją, a tymczasem w pismach codziennych znajdujemy wiadomość, że Albert Einstein złożył nową rozprawę Akademji Berlińskiej. Praca ma tytuł „O jednolitej te- orji pól", i—o ile sądzić można z pobieżnych wzmianek—
jestdalszem rozwinięciem zasady względności. Einstein, o którym kilka lat temu tyle rzeczy dziwacznych wypi
saliśmy w broszurkach różnej wartości, w artykułach dziennikarskich (przeważnie bez wartości) — dowiódł,
154
że i nasze czasy stać na myśli wielkie, na wzloty, na czyny newtonowskie i ideje śmiałe, na miarę Koper
nika. Z ogólnej teorji względności wyliczyliśmy, ja
kie rozmiary ma wszechświat i ile energji zawiera atom.
Siłę ciążenia, która była zagadką dla Newtona i Ke
plera, rozumiemy teraz lepiej, czas, o którym filozof Emanuel Kant pisał a priori i niezawsze trafnie, ujęli
śmy w kluby rozważań ścisłych, Teorja względności—
dziś już zresztą ogólnie użnana i nawet w wielu wnio
skach bliższych sprawdzona doświadczalnie — jest może do zrozumienia trudna, ale w każdym razie nikt jej nie może zarzucić, że się zajmuje błahemi drobia
zgami. Granice kosmosu, przestrzeń, czas, wartość praw przyrodniczych, wszystkie od wieków groma
dzone doświadczenia ze wszystkich dziedzin — wiel
ka synteza „całe te ogromy przenika z końca do końca“.
Utwór Alberta Einsteina zawiera podobno kilka zaledwie wzorów matematycznych, krótki komunikat składa się z pięciu czy sześciu stronic, mimo to jed
nak — nie mogę polecić tej lektury moim czytelni
kom dzisiejszym. Einstein nie cofał się nigdy przed trudnościami, najzawilsze zagadnienia fizyki: czem jest eter i czy wogóle istnieje? świat czterowymiarowy, przestrzeń, geometrja i jej pewniki etc. były tematem jego rozmyślań,
Ale są łatwiejsze sposoby wydostania się na górne szlaki wiedzy współczesnej. Znakomity astro
nom A. S. Eddington napisał książkę popularną p. t.
„Gwiazdy i atomy“. Znam ją z entuzjastycznych
re-155 cenzyj, ale już tytuły rozdziałów świadczą o tern, jak daleko wybiegliśmy poza astronomję dawniejszą, kla
syczną. Ciemny towarzysz Syrjusza o gęstości więk
szej, niż gęstość platyny, średnice gwiazd wielkich, wiek i życie słońc, gwiazdy pulsujące, tajemnicze „ne- bulium“.,, Eddington, jak prawie wszyscy wybitni uczeni angielscy—pisze świetnie, jasno, żywo, zajmu
jąco, zdobywa się na olśniewająco proste porównania i... jego książka ma ten jeszcze wdzięk, że pisał ją jeden z współtwórców dzisiejszej astrofizyki. Nic dziw
nego, że fascynuje bardziej, niż modne teraz powie
ści kryminalne...
Czcigodny autor znalazł zresztą rywala i konku
renta w jednym z najgłośniejszych, najśmielszych te
oretyków współczesnych. Sir J. H. Jeans napisał książkę popularną p. t. „Eos“ i opowiada w niej obra
zowo o rozmiarach kosmosu. Oto kilka rozważań z zajmującego dziełka:
„Słońce jest miljon razy większe od ziemi, ale samo jest tylko szeregowcem w wielkiej armji czy rodzinie słońc, których liczba przekracza tysiące miljonów. Rozpalone słońca to nie wszystko: jest je
szcze poważny zapas materji w tak zwanych mgławi
cach spiralnych i każda z nich zawiera dość materjału na tysiąc miljonów przyszłych słońc... A ileż jest owych mgławic? Teleskop na Mount Wilson chwyta jeden tylko drobny wycinek kosmosu, fragment. Wła
ściwie trzebaby tę ilość pomnożyć jeszcze przez ty
siąc miljonów"...
156
W głowie się kręci od tych cyfr—a tu śledzien
nicy twierdzą, że się zajmujemy drobiazgami, bakterja- mi, atomami, że nie potrafimy myślą wylecieć w bez
kresy!
Epoka romantyczna minęła — to prawda. Ale również prawdą jest, że w naszych trzeźwych realnych czasach zdarzają się nieomal codziennie fakty nastę
pujące:
Inżynier Jörgen Hals z Oslo, radioamator, pisze list do wybitnego badacza norweskiego, profesora Stör- mera, i zawiadamia go, że wiosną roku 1927, nasta
wiwszy swój odbiornik krótkofalowy na stację Phili
psa, pochwycił — i to kilkakrotnie — echo nadawa
nych sygnałów. Wymięrzył nawet czas: dokładnie w 3 sekundy po sygnale bezpośrednim nadchodził — skąd? niewiadomo — jeszcze raz ten sam sygnał. Tak zwane radjowe echa ziemskie, falc elektryczne, które obiegają glob nasz dookoła, nadbiegają już po 77 se
kundy. Co znaczy to przesunięcie pokaźne — trzy minuty? Echo z kosmosu? Fale elektryczne, odbite od ciał niebieskich?
Profesor Stürmer zajął się tą sprawą. Stacja Phi
lipsa jęła wysyłać specjalne sygnały w przestrzeń i przyłapano na uczynku falę powrotną, która po dłuż
szej podróży trafia do nadawcy po 3 i po 15 sekun
dach. Przebiła sferę Heaviside’a, wydostała się nieomal poza granice atmosfery ziemskiej... Czy wraca z Mar
sa i z księżyca? Profesor Stürmer jest innego zdania, twierdzi, że istnieje na wyżynach nad nami jeszcze
157 jedna sfera reflektująca, warstwa zjonizowanych ga
zów...
Tak czy owak dziś nawet skromny inżynier-ra- djoamator wyłapuje nieoczekiwane wieści z kosmosu, schylony nad odbiornikiem błąka się myślą po prze
strzeniach międzyplanetarnych...
I dlatego dobrze się dzieje, że tłumaczymy Well
sa, że Einstein nie ustaje w pracy i że genjalni ucze
ni — Eddigton, Jeans — piszą dziełka popularne dla wielkich rzesz czytelniczych...
Musimy potomnym zostawić w spadku kilka dobrych książek. Niech wiedzą, żeśmy nie byli tacy znów najgorsi, że interesowało nas coś jeszcze, prócz naszej lektury codziennej, prócz bzdurnych, fałszywych powieści kryminalnych nieszczęsnego Edgara Walla
ce^ i Gastona Leroux.
KONIEC.