DODATEK NADZWYCZAJNY
BRUNO WINAWER
DODATEK
NADZWYCZAJNY
WARSZAWA,
BIBLJOTEK A GROSZOWA.
1 m
V
IV
y/
Tłoczono w Zakładach Graficznych ,.Dru
karnia Bankowa“, Warszawa, Mo
niuszki 11
OCZNA ANTENA" była zbiorkiem krót- jf”*-* kich, lakonicznych—czasem nawet trochę 1 3 nieczytelnych—depesz z wieczystego fron
tu. Na kilkunastu stronicach streszczali
śmy teorję Einsteina, w kilku zdaniach szkicowaliśmy nowsze poglądy na budowę materji, w stu wier
szach rozstrzygaliśmy zagadnienia...
Dziwnym trafem w tym oto „dodatku nad
zwyczajnym" tekst — z przyczyn od autora nie
zależnych — skurczył się jeszcze bardziej! O po
stępach wiedzy mówimy tu już nie pięknie zbudowanemi zdaniami, ale urywanemi słowami, wykrzyknikami, nagłówkami, „mankietami", zwy
kłym językiem dziennikarskim.
Przez dłuższy czas zastanawiałem się nad tern, czy można i czy wypada te skromne wycin
ki z gazet przedrukowywać w wydaniu książ
kowemu
Można. Nikt na tern nic nie straci.
Wiadomości o triumfach myśli ludzkiej nie robią należytego wrażenia, kiedy je czytamy w pis-
Dodatek nadzwyczajny—1.
2
mach codziennych. Gazeta porusza tyle spraw aktualnych, sensacyjnych... Gdyby Kopernik dziś ogłosił swe dzieło o obrotach ciał niebieskich, naj
życzliwszy dziennikarz mógłby do suchej depeszy 0 tern odkryciu dodać tylko nagłówek:
Astronom]a potwierdza teorje pijaków — ziemia się obraca!
1 koniec.
Ale zebrane razem nawet te krzykliwe tytu
ły świadczą wymownie o tern, że coś się dziś na świecie dzieje, że nauka w siedmiomilowych bu
tach kroczy naprzód, że żyjemy w jakiejś epoce odrodzenia wiedzy ścisłej.
Może i ta skromna książka spełni jakieś za
danie pożyteczne, może zbudzi w kim ochotę do czynu. Tyle głupstw drukujemy w wydaniach ozdobnych, tyle razy szydziliśmy okrutnie z wie
kopomnego wynalazku Gutenberga...
Niech raz wreszcie cierpliwe maszyny dru
karskie zaśpiewają — trochę zgrzytliwie i chrapli
wie — nierymowaną pieśń o innych maszynach nowoczesnych.
UWAGA: Wiadomości o nowych zdarzeniach w nauce i technice czerpałem z czasopism Scientific American, Nature, Science et la Vie, Science and Invention, Kosmos, Umschau,
7. gazet, z miesięczników, z książek Eddingtona, Wellsa, Böl- schcgo etc.
Rurka
doktora Thomasa.
Doktór Philips Thomas pracuje w laboratorjum doświadczalne«! głośnej w świecie firmy amerykań
skiej Westinghouse Electric Company. Zbudował nie
dawno mikrofon tak niebywale subtelny i czuły, że słyszy przez ten przyrząd podobno jak „owady ze sobą gwarzą“ i jak trawa rośnie. Mimo to publicz
ność szersza nie. słyszała dotąd o pracach dzielnego uczonego, wytrwałego badacza i wybitnego radjo- technika.
A jednak — kto wie, czy w jego cichej praco
wni doświadczalnej nie wykluje się coś, co zmieni postać całego globu, pchnie życie ekonomiczne na nowe tory i stworzy — to nie frazes!—epokę w dzie
jach.
Gdyby powieściopisarz wpadł na ten pomysł niesamowity, gdyby mu się we śnie albo w natchnie
4
niu objawiła nagle mała szklana rurka katodowa, na
pisałby napewno świetną sensacyjną nowelę fanta
styczną. Ale dr. Thomas woli przemawiać faktami, czynami, nie słowami. Naszkicował sobie pewien plan działania i rozwija go w pracy wytrwałej, zawzię
tej. Chodzi o przesyłanie energji elektrycznej bez drutu, na dystans, przez eter.
Mamy już przeszło dwieście tysięcy radjoamato- rów w kraju i każdy z nas pogodził się jakoś z tym faktem, że z anten pod miastem tryskają niewidzialne fale elektryczne, które nawet w dalekiej wsi odludnej, na pustkowiu, pochwycić można, przeprowadzić przez wątłe druciki odbiornika i zmusić do poruszania pew
nej blaszki w słuchawce telefonicznej. Prądy w apa
ratach odbiorczych są jednak tak słabe, że trzeba je do
piero sztucznie wzmacniać zapomocą lampek, batery
jek, akumulatorów.
Inżynierowie w ciszy laboratorjów naukowych przemyśliwają odda w na nad trudnem zagadnieniem, jak przesiać dalekiemu odbiorcy — tą samą drogą, a więc niewidzialnemi falami elektrycznemi — nie wątłe prądziki telefoniczne, ale energję, któraby mog
ła obracać maszyny, ośiuietlać domy, wprawiać w ruch motory,
1 dr. Thomas po długich próbach znalazł wresz
cie sposób. Krótkie fale elektryczne mają między innemi i tę własność, że rozbijają cząstki powietrza, jonizują je, jak powiadaję fachowcy, czyli poprostu gaz izolujący zamieniają na przewodnik. Tam, gdzie owe fale niewidzialne przeszły, tworzy się w atmo
5 sferze na krótką chwilę również niewidzialny kabel, po którym, jak po drucie, możemy przestać prąd z centrali.
Gdyby zamiary i nadzieje doktora Thomasa speł
nić się miały, potężna elektrotechnika współczesna rozwinęłaby skrzydła do nowych niebywałych lotów.
Gromadce rozbitków z „Italji" moglibyśmy przesłać nietyłko wiadomości i słowa, ale czyny. Moglibyśmy—
z odległości — ogrzać ich namiot, rozświetlić im mrok nocy polarnej. Moglibyśmy przesłać energję motorom w samolocie Amudsena.
Skromny inżynier- elektrotechnik zamienia się na
gle na jakąś postać olbrzymią z legend ludowych.
Ramieniem ogarnia glob cały, prowadzi na niewidzial
nej linie statki po morzach, puszcza w ruch maszyny w odległych, niedostępnych pustyniach i dżunglach.
Każdy punkt na ziemi stać się może ważnym ośrod
kiem przemysłowym, bo łączy się odrazu z centralą elektryczną — bez kabli, drutów, przewodników.
Kto wie, czy mała rurka katodowa nie wywoła największego przewrotu w dziejach.
Miljony dolarów
czyli nie święci garnki lepią.
Niektórzy powieściopisarze i niektórzy ojcowie rodzin mają w ostatnich czasach wspólne kłopoty: nie umieją opowiedzieć zajmującej bajki dzieciom.
Przez długie lata czerpaliśmy pomysły z „tysiąca i jednej nocy“. Gwarzyliśmy przy kominku o fruwa
jących dywanach, kryształowych kulach, o tajemni
czych drzwiach, które się na rozkaz same otwierają.
Dziś — latające kobierce fabrykują Farman, Bre- guet, Fokker, Dornier, kryształowe kule (telewizory) rzucają na rynek panowie Mihaly, Baird, Fulton. Wy
rabiamy „Sezamy“ systemu inżyniera Wensleya i two
rzymy — jak w legendzie o głośnym Golemie— cier
pliwe automaty, posłuszne i sprawne. Kilka znanych w świecie fabryk pracuje nad „butami siedmiomilowe- mi“, a radjofonja w ciągu skromnych dziesięciu lat swego istnienia sprawiła, że kiedy ktoś w Nowym Jorku kichnie, to mu pod biegunem Południowym
odpowiadają „na zdrowie".
7 Technika dzisiejsża ma lepsze pomysły, niż twór
cy bajek arabskich i — co ciekawsze — potrafi te zdumiewające pomysły realizować. Chwilami jesteśmy trochę oszołomieni postępami wiedzy ścisłej.
— Kiedy rozmawiam z młodymi ludźmi — mó
wi pan Roger W. Babson, znakomity statystyk ame
rykański — wyczuwam w ich głosie lekką melancholję:
„Urodziłem się za późno! Nic już wielkiego zrobić nie można. Wszystko inni przede mną wynaleźli. Spóźni
łem się“.
Pan Roger W, Babson w długim artykule dowo
dzi, że to zdanie nie ma sensu. Stoimy dopiero u progu nowej ery. Zaczynamy świat przekształcać i wiele jeszcze pracy mamy przed sobą.
Lotnictwo rozwinęło się wspaniale w ostatnich latach, ale nasze metalowe ptaki lądować muszą w peł
nym biegu, nie mogą się wzbić w powietrze odrazu, po linji pionowej, i dalekie są jeszcze od formy osta
tecznej, doskonałej.
Węgiel wozimy z miejsca na miejsce, z kopalni na stację, ze stacji do domów i poco? Przecież mie
szkania można odgrzewać elektrycznie, prądem z cen
trali! Za lat dwadzieścia pięć — mówi Babson — wła
ściciel pieca prywatnego będzie karany tak, jak dziś właściciel tajnej gorzelni.
Wynaleźć musimy szMo elastyczne, metal prze
zroczysty, sposób na ochładzanie -naszych mieszkań latem, musimy zaprząc ocean do pracy i odkryć me
todę poruszania maszyn silą przigplywów. Musimy wyzyskać ciepło wewnętrzne ziemi i energję słonecz-
8
iią. Znajdziemy sposób na rdzą pożerającą metale, i potomkowie nasi będą oglądali zardzewiałe żelastwo chyba tylko w muzeach przyrodniczych...
I znakomity statystyk układa całą listę przyszłych wynalazków. Miljony dolarów zdobyć można i dziś jeszcze dobrym pomysłem technicznym.
Chcemy tu zaproponować czytelnikom naszym rozrywkę przyjemną i pożyteczną. Niech przypną fantazji skrzydła i niech się zastanowią nad tern, jak uzupełnić listę uczonego amerykańskiego.
Co jeszcze wynaleźć trzeba?
Technika dzisiejsza jest tak potężna, że niema już dla niej rzeczy niemożliwych, niewykonalnych.
Nie święci garnki lepią — kto wie, może wspól- nemi siłami odnajdziemy złotą żyłę.
Jak poprawić klimat na ziemi?
Ludzie od wieków rozprawiają o pogodzie — prozą i wierszem. Wytworzyliśmy sobie szereg pięk
nych reguł rymowanych i gawędzimy często o Ankach i zimnych porankach, o Barbarze, wodzie i lodzie, o siedmiu braciach śpiących i siedmiu tygodniach dżdżystych. Prawie każdą rozmowę towarzyską roz
poczynamy od jakiejś głębokiej, a subtelnej uwagi:
„ociepliło się!", albo od śmiałej prognozy: „lipiec bę
dzie bardzo upalny!"
1 dopiero kiedy — jak tego roku — zwali się na nas twarda zima, albo mroźna wiosna, tracimy równowagę ducha i rzucamy nagle w przestrzeń jedno z tych pytań, na które trudno znaleźć zwięzłą odpo
wiedź: a cóż potężna Nauka na to? Co się stało w przyrodzie? Dlaczego słońce nie grzeje? Co będzie
10
dalej? Potężna nauka dzisiejsza nie spieszy się z od
powiedzią.
Zakasała rękawy, zacisnęła zęby, pracuje! Roz
rzuciła stacje meteorologiczne po całym globie. Są strażnice na dalekiej północy, w Grenlandji, i na od
ległych wyspach Falklandzkich. Na szczytach gór, na przełęczach alpejskich, w śniegach i lodach wieczy- stych trudzi się gromadka uczonych szwajcarskich.
Amerykanie wynaleźli najhardziej słoneczne miej
sce na ziemi i w beznadziejnej pustyni na Mount Bruk- karos, w Afryce, osiedliła się niedawno grupa nowo
czesnych Robinsonów. O kilkanaście mil oddaleni od najbliższej wioski — nędznego osiedla Hotentotów — gromadzą spostrzeżenia, mierzą przyrządem doktora Abbotta insolację, badają, jakim zmianom i wahaniom podlega ta porcja ciepła, którą nam słońce przysyła.
Wszystkie wyprawy polarne — pod wodzą Amund
sena, Nordenskiölda, Byrda — zbierały pracowicie ma- terjał doświadczalny, badały prądy, mierzyły tempera
tury, obserwowały chmury i opady. Dwaj najdziel
niejsi ludzie z załogi nieszczęsnej „Italji" Nobilego — bohaterski Malmgren i sympatyczny profesor 'Behou- nek — w tych właśnie celach wybrali się w podróż tragiczną.
Malmgren był jednym z najzdolniejszych meteoro
logów współczesnych, Behounek aparatem własnego pomysłu mierzył napięcia elektryczne w atmosferze.
Jego obserwacje były jedynym plonem naukowym wyprawy...
11 Mimo wszystkich nadludzkich wysiłków — „po
goda“ kpi sobie z naszych wzorów algebraicznych, wykresów, aparatów rejestrujących. Jest kapryśna, dzi
waczna i najsolidniejsze prognozy obraca w żart.
Niektóre — bardzo'nawet ciekawe — fakty usta
liliśmy wrszcie. Wiemy np, że najzimniejszem miej
scem na ziemi jest Wierchojańsk na Syberji, gdzie za
notowano najniższą temperaturą na tym globie —
— 64 stopnie Celsjusza.
Najgoręcej bywa w Algerze i w Dolinie Śmierci w Kalifornji, gdzie latem roku 1913 termometr wyka
zał -{- 57 st. C. Wiemy, gdzie największe deszcze leją i gdzie leży najsuchsza miejscowość.
Wiemy, że najbardziej „wietrznem“ miastem na świecie jest Chicago i że podczas pewnego gradobi
cia w Holsztynie spadały z nieba kawały lodu, ż któ
rych jeden ważył cztery i pół funta. Ale cóż stąd?—
praw, które temi wszystkiemi zjawiskami rządzą, nie odkryliśmy jeszcze i nie wyjaśnili całkowicie. Jakżeby mogło być inaczej — daleko ważniejsze kwestjc cze
kają na rozwiązanie.
Geologja — jak wiemy — posiada dowody nie
zbite, że już kilka okresów groźnych, epo/c lodowco
wych zapisało się pismem niezatartem w dziejach na
szych kontynentów. Był czas — i trwał nawet dość długo, bo setki tysiący lat — kiedy wieczne lody się
gały od północy do południa aż do dzisiejszego Lwo
wa i Krakowa... I nikt nie wie, z jakich przyczyn te okresy powstały i dlaczego minęły, Uczeni wygła
szają opinje, tworzą teorje. Profesor Coleman z uni
12
wersytetu w Toronto naliczył takich teoryj w literatu
rze aż 77! Żadna z nich nie rozwiązała trudnej za
gadki i żadna się dotąd nie przyjęła.
Cóż wobec tych — potwornie wielkich a tajemni
czych — rewolucyj klimatycznych znaczą nasze dro
bne, codzienne sprawy: skwarne lata, dżdżyste wiosny i mroźne zimy?
A jednak uparta technika współczesna nie daje za wygraną. Wymyślono specjalne haubice do roz
praszania chmur gradoiuych i po ich zastosowaniu—
jak wykazuje statystyka —szkody, spowodowane przez gradobicie w winnicach francuskich spadły z 6 miljo- nów franków do miljona. Kilku naraz wynalazców bo
ryka się z tak zwanemi przymrozkami i inżynierowie francuscy zastanawiają się nad tern, czy nie moźnaby piachów Sahary zamienić na glebę uprawną. Istnieją sposoby skraplania pary, zawartej w powietrzu, zapo- mocą wyładowań elektrycznych (deszcz sztuczny!), a fizyk angielski, sir Oliver Lodge, zawziął się na słyn
ne mgły londyńskie, chce je rozproszyć, skondenso
wać, rozrzucając w atmosferze elektrony ze specjal
nych maszyn elektrycznych.
Nadejdzie czas, że opanujemy groźne potęgi.
Tymczasem — łatwe żarty z przepowiedni Pima świad
czą o tern, że nie zdajemy sobie sprawy z ogromu zadania.,.
KLIMMT PRYWATNY CZYLI POGODA NA ZAMÓWIENIE,
Nowy sposób przewietrzania mieszkań:
zamknąć szczelnie okna i zatele
fonować sio portjera.
Technicy dzisiejsi — przy dzielnej pomocy fi
zyków — potrafią wytwarzać temperatury, przewyż
szające temperatury rozpalonych słońc, potrafią zamra
żać najlotniejsze gazy szlachetne — neon, hel — pro
dukują maszynami elektrycznerni ozon... Cóż dziwne
go, że pomysłowi architekci amerykańscy uderzyli pię
ścią w stół i powiedzieli: basta!" nie chcemy być za
leżni od fantastycznych kaprysów aury! Stworzymy w naszych domach własny, autonomiczny,
niezależny klimat.
I powstał w San Antonio olbrzymi „drapacz nie
ba“, w którym okna zamykają się szczelnie, herme
tycznie, Powietrze z zewnątrz przechodzi przez sze
reg kamer rozdzielczych. Podlega najpierw pewnemu
14
zabiegowi — znają go zresztą doskonale chemicy w laboratorjach naukowych. Przedziera się przez ba
seny, napełnione wodą i zostawia w nich pył i kurz uliczny. 300 kwart obrzydliwdgo błota, które znala
złoby się
w płucach mieszkańców,
odcedzają co tydzień owe „pralnie atmosferyczne“.
Później ekshaustory i wentylatory kierują oczy
szczone powietrze ku ogrzewaczom. Inne znów ma
szyny i regulatory czuwają nad tern, aby procent wil
goci trzymał się w granicach właściwych.
Temperatura w pokojach podczas najtęższych mrozów nie spada niżej szesnastu stopni i w najwięk
sze upały nie przekracza dwudziestu stopni.
Kiedy lokatorowi na szesnastem piętrze jest co
kolwiek za gorąco, telefonuje do portjera, poczem wy
wiązuje się rozmowa następująca:
— Czy okno w pańskim pokoju jest zamknięte?
— Tak, oczywiściel Ale to nic nie pomaga!
— Proszę okno zamknąć szczelnie! Już? Dobrze.
Puszczamy prąd chłodnego powietrza.
„Fabryka'’ odpowiedniej aury działa sprawnie — ku ogólnemu zadowoleniu. Dom („Milam Building”) jest pierwszym z całego szeregu budynków podo
bnych. Sale restauracyjne, teatry, wielkie kinemato
grafy wprowadzają „klimat prywatny” albo „tailor- made weather” (pogoda na zamówienie).
Inżynierowie twierdzą, że już dziś możemy od
dychać czystem powietrzem górskiem we wtasnem
15 mieszkaniu, w urzędzie paszportowym, w biurze, w ki
nie, powietrzem, wyprą nem z kurzu i zarazków choro
botwórczych, tak spteparowanem, że nie wysusza tkanek śluzowych i nie wywołuje kataru, grypy i in
nych obrzydliwości codziennych.
Niestety, nie mieszkamy w San Antonio (Texas)...
Wiatr hula po rozkopanych ulicach warszawskich i nor
malny obywatel wraz z rodziną łyka co tydzień owych trzysta kwart biota, które tak świetnie odcedzają i fil
trują maszyny amerykańskie...
Zarazkom i tumanom kurzu przeciwstawiliśmy jeden z najstarszych i najprymitywniejszych aparatów—
własne płuca.
Nowe sukcesy lotnictwa
Motor Diesla w powietrzu!
Fmiüti Aniel OlretHolnisAo. Beri zbyteczne.
Lotnictwo istnieje zaledwie od lat dwudziestu pięciu, ale niema chyba obawy, żeby to ćwierćwiecze zataiło się w pamięci ludzkiej. Konstruktorzy, inży
nierowie, piloci napełnili ten krótki okres dziejów roz
głosem wielkich czynów. Ciężka maszyna oderwała się od ziemi, przefrunęła najwyższe szczyty, przelecia
ła nad pustyniami, oceanami, dotarta do obu biegu
nów. Uwierzyć dziś trudno, że jeszcze dwadzieścia lat temu
cały świat czekał na wiadomość, czy Bleriotowi i La- thamowi uda się lot nad Kanałem (34 kilometry, dy
stans Warszawa — Grodzisk). Nowoczesna maszyna łyka taką odległość jednym haustem (6 do 10 minut).
Fabryki i warsztaty pracują w tempie zawrot- nem i codzień czytamy w depeszach o nowych trium
fach, nowych sukcesach, nowych rekordach ptaków metąlowych.
Wynalazcy Edison i Langmuir w pracowni General Electric Co.
Dawniej i dziś.
Samochód w roku 1886
...po czterdziestu latachl
A jednak nie próżnujemy.
Lokomotywa naszych praojców (rok 1840)
...po stu latach. Lokomotywa turbinowa.
Nowy pacjent: drzewo.
Piloci amerykańscy fruwali przez dziesięć dni bez przerwy, otrzymując co pewien czas benzynę z in
nego samolotu („refueling record” — rekord napeł
niania, ładowania paliwa w powietrzu).
Zakłady Packarda i Junkersa puściły na szlaki podniebne motor Diesla
Próby udały się świetnie i lada dzień bezpieczny, solidny, wydajny silnik, odżywiany trafią, nie kapryśną benzyną, silnik bez zapalnicy zastąpi motory wybu
chowe.
Konstruktor Dornier zbudował maszynę — hotel fruwający, który pomieścić może 40—120 pasażerów—
i olbrzymi hydroplan wyrusza niezadługo w podróż próbną do Ameryki Południowej. Podróż odbywać ma etapami, bedżie się zatrzymywał w portach mor
skich i ładował towary.
Powstały specjalne okręty-lotniska i z ich pokła
dów startują na pełnem morzu aeroplany, wylatując w powietrze ze statku macierzystego, jak gołębie z go
łębnika. Są samoloty amfibje, które jednakowo spra
wnie i zgrabnie osiadają
na powierzchni oceanu albo na placu w porcie lotniczym.
Do fenomenalnie szybkiego rozwoju lotnictwa przyczyniła się — oprócz genjalnej inwencji inżynie
rów współczesnych — odwaga dzielnych pilotów. Sta
wali zawsze do apelu, kiedy trzeba było z narażeniem
Dadatek nadzwyczajny—2,
17
1
życia wypróbować nową konstrukcje, nowy pomysł techniczny, nową broń w walce z żywiołem.
Ale — jak słusznie zaznacza Dornier — są też rekordy niepotrzebne, które rozwoju techniki nie przy
śpieszą. Do takich należą — zabronione zresztą we Francji — przeloty nad Atlantykiem w „trudniejszym kierunku” — z Europy do Ameryki — na aeroplanach lądowych.
Technika szuka innych dróg, kwestję komunikacji transatlantyckiej chce rozwiązać zapomocą hydropla- nów, wysp metalowych, stacyj benzynowych na oce
anie, zapomocą statków, podpuszczających maszyny- karmicielki, zapomocą aeroplanów ziemno-wodnych,—
odważni piloci upierają się wciąż jeszcze przy pewnej sztuce akrobatycznej, która zastosowania praktycznego mieć nie może.
W tak zwanym locie „nop-stop” Paryż—- Nowy Jork zużyć musimy takie masy benzyny, że człowiek jest tu muchą, przylepioną do olbrzymiego zbiornika materjałów łatwopalnych.
Gdyby sie nawet joden z podobnych przelotów udał, nie posunie sprawy naprzód. Musimy się uzbroić w cierpliwość i czekać.
18
Moda męska w oświetleniu naukowem.
mi Miii mliii śiiiM
Masza nadwaga codzienna. — Baczność!
możemy przegrać wyścig.
W czasopismach naukowych znajdujemy coraz częściej artykuły źródłowe, wykresy, tabele statystycz
ne, z których wynika, że utarte powiedzonko „płeć słaba” zawiera spostrzeżenie zupełnie fałszywe. Kobie
ty — jak twierdzą wybitni lekarze, higjeniści, psycho- technicy — są od nas wytrzymalsze, odporniejsze, przechodzą łatwiej i szczęśliwiej przez niebezpieczne stadja wieku dziecięcego, w trudnych warunkach lepiej rozwijają się fizycznie.
Kogo to zdanie dziwi, niech się przyjrzy uwa
żnie—a ma u nas, niestety, często okazję po temu — gromadom ludzkim, skupionym w złych, fatalnych, niehigienicznych miastach, w ruderach, pozbawionych powietrza i słońca: kobiety są zawsze dorodniejsze od
„panów stworzenia".
W ostatnich czasach jeszcze jeden — bardzo ważny—czynnik sprawił, że mężczyzna jest w codzien
20
nej walce płci o stanowisko dominujące w świecie wy
raźnie upośledzony: moda! ubranie! Nie trzeba tych rzeczy lekceważyć i nie należy się uśmiechać ironicz
nie.
Dr. Donald A, Laird, profesor, badacz poważny i dyrektor laboratorjum psychotechnicznego, wylicza w czasopiśmie „Scientific American”, ile zbrodni prze
ciwko naturze popełniamy co godzina. Mężczyzna dźwiga na sobie
siedemnaście funtów
przeróżnych łachów (dziesiąta część wagi ciała), ma
teriałami wełnianemi zasłania się od dobroczynnych promieni fioletowych, paskami, kołnierzami tamuje cyrkulację powietrza i chodzi w jakiejś sztucznie wy
tworzonej, przegrzanej, tropikalnej atmosferze, którą obnosi ze sobą po świecie.
U schyłku zęszłego wieku myśmy wesoło a roz
kosznie wykpiwali dziwożony, skrępowane stalowemi gorsetami, obciążone kokami, zmiatające kurz uliczny dtugiemi trenami. Dziś — mówią bezstronni badacze Sundstroem (Kalifornja), Leopold Hill (Anglja), Fried, berger (Greifswald) — sytuacja zmieniła się gruntownie.
Ewa ma więcej sprytu od Adama.
Nasza odzież jest absurdem, złożonym z ana
chronizmów historycznych. Twardy kołnierzyk — po
zostałość po średniowiecznym pancerzu—uciska tętnice i tamuję dopływ krwi do mózgu, grube marynarki, gorsy, palta, długie rękawy odsłaniają tylko twarz i ręce,
21
absorbują najzbawienniejsze fale
widma słonecznego, stanowią nadwagę straszliwą w wyścigu codziennym.
Trochę niedorzeczne konkursy na dancingach amerykańskich, t. zw. turnieje wytrwałości pod hasłem
„kto wytrzyma dłużej?” miały przynajmniej jedną do
brą stronę: wykazały jasno, jak na dłoni, że tancerz w swem śmiesznem ubraniu nowoczesnem upada ze znużenia już po kilku godzinach, tancerka „charlesto- nuje” trzy razy dłużej.
— Są kraje egzotyczne — mówi doktór Laird — w których kobieta sprawuje rządy. Jeżeli się nie zbuntujemy przeciwko modzie, jeżeli nie będziemy stawiali oporu naszym krawcom i bieliźniarzom — takie
matrjarchaty
powstaną wę wszystkich krajach cywilizowanych. „Pan stworzenia” będzie trutniem w ulu!
Sny
i
rzeczywistośćAkhemja współczesna. Rozbijanie atomów.
Sztuczne pioruny.
Najdziwaczniejsze sny i najbardziej fantastyczne marzenia spełniają się wreszcie — tytko czasem trze
ba na to spełnienie życzeń poczekać cierpliwie kilka wieków.
Czytaliśmy w starych księgach, w bajkach, po
daniach ludowych i legendach o „eleksirze młodości“.
Biologja dzisiejsza odkryła w organizmach soki — zwane hormonami — gra na przeróżnych gruczołach wewnętrznych, jak na instrumencie muzycznym, potra
fi zamienić w laboratorjum doświadczalnem kwokę na koguta, potrafi w pewnym aksolotlu meksykańskim, który zazwyczaj oddycha skrzelami, rozwinąć płuca.
Aż kilku naraz poważnych badaczy współczesnych pracuje w tej chwili nad eleksirami, a raczej nad od
mładzaniem organizmów.
1 średniowieczny alchemik — poszukiwacz ka
mienia filozoficznego — uśmiechnąłby sie radośnie,
28 gdybyśmy go zaprowadzili do dzisiejszej pracowni fizycznej. Nie umiemy jeszcze zamieniać w retorcie pospolitych metali na złoto, ale... chwilka cierpliwo
ści. —
Przedewszystkiem po odkryciu radu i pierwiast
ków promieniotwórczych przekonano się, że natura sama od wieków uprawia alchemję. Rad, który jest metalem — nawet bardzo ciężkim— promieniuje dlate
go, że się rozpada. Z jego atomów powstają dwa ga
zy szlachetne: emanacja i hel.
Powoli, dzięki uporczywej pracy genjalnych fi
zyków współczesnych zdobyliśmy dowody niezbite na to, że atomy wszystkich ciał istniejących — gazów, metali — zbudowane są podług jednego, dość proste
go wzoru: kilka, czy kilkanaście ziarenek albo krope
lek elektryczności (elektronów), krążących około cen
tralnego słońca.
Przed kilku laty wielki fizyk angielski sir Ernest Rutherford, zajął się alchemją nowoczesną. Otoczył blaszkę aluminjową preparatami promiennego radu i próbował rozbić słońcę centralne, ukryte w drobinie.
Doświadczenie udało się świetnie: aluminjum pod strza
łami tej dziwnej artylerji rozleciało się, wyrzucając z atomów własnych wodór. Produkcja, oczywiście, była minimalna i oblicżono, że metodą Rutherforda trze- by pracować przez dziesięć stuleci, aby otrzymać wre
szcie jeden pęcherzyk gazu. Udoskonalić metod labo
ratoryjnych nie mogliśmy, bo nasze maszyny elektrycz
ne są jeszcze zbyt słabe, wytwarzają za małe napię-
24
cia, ich działanie ogranicza się do elektronów ze
wnętrznych, ale nie sięga aż do jądra atomu.
W ostatnich dopiero tygodniach dwa wielkie in
stytuty amerykańskie — Carnegie Institution i labora- torjum T-wa General Electric—zawiadomiły świat nau
kowy, że oddają na użytek śmiałych badaczy potwor
ne transforatory elektryczne nowego typu. Napięcia sięgają 5 miljonów i 10 miljonów woltów. Możemy w pracowni wytwarzać sztuczne pioruny, błyskawice, wydobywać z przyrządów iskry długości 5-ciometro- wej. Możemy stworzyć, na zawołanie, groźną nawał
nicę letnią w aparatach próżniowych i bić piorunami w atomy!...
Teraz już średniowieczny alchemik może spać spokojnie. Lada dzień jego dziwaczny sen się ziści, wydobędziemy złoto z innych pierwiastków.
Co prawda, nowoczesny kamień filozoficzny — transformator Tesli, strzelający iskrami i pogrążony w oleju—wygląda trochę inaczej, niż go sobie wyobra
żali Sędziwój, Bombastes, Twardowski...
Nowe pomysły. — Aparat de la Ciervy.
Pływające wyspy na oceanie. — Balony metalowe.
I znów nadchodzi sezon rekordów transatlan
tyckich. Lada dzień gazety wszystkich krajów wy
drukują najgrubszemi czcionkami sensacyjną wiado
mość o jakimś nowym triumfie śmiałych pilotów — i znów we wszystkich narzeczach ziemi będziemy wo
łali „wiwat“ i „niech żyją“.
Słówko uznania należy się przy tej okazji dziel
nej, upartej technice dzisiejszej. Dwadzieścia pięć lat temu bracia Wilbur i Orville Wrightowie, właściciele skromnego składu rowerów w Dayton, wyruszyli na piachy i pustkowia w Kitty Hawk z trochę niezdar
nym latawcem własnego pomysłu. Udało się! Zdo
byli wtedy rekord wszechświatowy: trzymali się w po
wietrzu w ciężkiej maszynie prawie przez minutą! Dziś —
26
z tej samej Ameryki nadchodzi wiadomość, że plato- wiec Fokkera „Question ‘Mark“ („Znak zapytania“) krążył pod niebem 150 godzin bez przerwy. W linji prostej przeleciałby — bez lądowania — 16 tysięcy kilometrów, czyli trzecią część obwodu ziemi. Motory działały świetnie przez cały tydzień, ich tętno miaro
we nie osłabło — co pewien czas tylko trzeba było metalowego ptaka karmić benzyną z innego samolotu.
Wydawałoby się, że po tych sukcesach niepraw
dopodobnych, inżynierowie i konstruktorzy mogą wreszcie założyć ręce „po napoleońska" i spocząć na lamach. Nikt o tern nie myśli, w warsztatach doświad
czalnych wre praca.
Przedewszystkie sawolot dzisiejszy ma równo
wagę „dynamiczną“ — wzbija się w powietrze z roz
biegu i — lądując — traci powoli szybkość na placu portu lotniczego. Dlatego Amundsen, ’który podczas swej słynnej wyprawy podbiegunowej znalazł się nagle na krach lodowych, przez długie tygodnie wygładzać wusiał zwykłym nożem kuchennym tor, musiał sko
stniałem! palcami rozdrapywać śnieg, by utworzyć bieżnię, niezbędną dla nabrania rozpędu i dlatego też aeroplany nie mogły wyratować nieszczęsnych rozbit
ków z wyprawy Nobilego.
Konstruktor hiszpański de la Cierva pracuje od dziesięciu lat nad nowym typem maszyny fruwającej, która tymczasem jeszcze ma formy dość groteskowe.
Nad cienkim kadłubem wirują wielkie skrzydła i przy
rząd wygląda jak wiatrak, obalony „nawznak". Samo
27 lot wzbija się pionowo w powietrze i spada, jak ja
strząb — kpiąc sobie z nierówności gruntu.
Maszyna przeleciała już nad Kanałem i pewnego idnia zjawiła się nagle nad lotniskiem w Bourget, osia
dając na placu, jak ptak znużony. W Anglji powstało [specjalne towarzystwo aeronautyczne, które ma reali-
|zować śmiałe pomysły de la Ciervy.
We Francji inżynier Thomas obmyśla pływające
| wy spy stalowe. Czerpać mają energję z prądów [morskich i snopami światła zawiadamiać lotników, że
|czeka na nich przystań bezpieczna na oceanie. W Ame
ryce wre praca nad balonami metalowymi, wypelnio- [nerni helem...
Rozpoczynamy dopiero nową erę w lotnictwie.
TECHNIK DZISIEJSZY W ROLI CZARNOKSIĘŻNIKA
Telewizja.—Każdy może zostać Mefśstofeiesem,
Niektórzy z naszych zapalonych „radjotów“ — możemy ich też nazwać „falatzami“ — nastawiają wie
czorem aparat „na krótką falę“ i słyszą nagle zamiast zwykłych rytmów murzyńskich i porywających wal
czyków Lehara jakiś daleki miły ton, jakiś dźwięk, który się stale powtarza. Brzmi to mniej więcej tak, jak syrena odjeżdżającego statku, właściwie zaś jest triumfalną fanfarą nowej epoki —• radjostacja wiedeń
ska przesyła swoim odbiorcom obrazy metodą Fultona.
Już dziś można nabyć w sklepie niewielki przy
rząd, zaopatrzony walec i sztyfcik, przyłączyć to dru
cikami do czułego odbiornika radjowego i otrzymać po kilku minutach — z odległości setek kilometrów—
zdjęcie aktualne: uroczystości w Paryżu, hydroplan szwedzki wyrusza z Bergen do Nowego Jorku, pięć
29 ekspedycyj naukowych obserwuje na Sumatrze zaćmie
nie słońca!
Przesyłanie na odległość obrazów nieruchomych—
zdjęć, fotografij, rysunków, czeków, podpisów, druków chińskich, ilustracyj —jest już zagadnieniem „załatwio- nem”, rozwiązanem pomyślnie. Technik współczesny dzieli taki rysunek czy fotografję na punkty, zamienia sprytnie „blaski i cienie” na mocniejsze i słabsze prą
dy elektryczne, a z temi już sobie dziś — w epoce radjofonji — poradzić umiemy. Można je dowolnie wzmocnić, można je przerzucić na anteny. Gdyby komu bardzo na tern zależało, mógłby swoją podobiznę po
słać choćby jutro komandorowi Byrdowi aż pod bie
gun południowy.
Twardszym orzechem do zgryzienia była sprawa przesyłania obrazów żywych, ruchomych, czyli sprawa telewizji właściwej.
Zasada oczywiście się nie zmienia: rozdzielamy obraz, czy twarz żywą na punkty i o kadym punkcie jasnym, albo ciemnym dajemy znać odbiorcy — te
legraficznie, Ale jak przesłać piętnaście obrazów na sekundę? Nie zapominajmy, że każdy obraz składać się musi z setek, a nawet tysięcy kwadratów — punk
tów oddzielnych.
Zaprzęgliśmy do pracy najdzielniejszych radjo- techników współczesnych i — jakoś tam się z tą kwe- stją uporali. W Anglji powstało niedawno towarzystwo
„Baird-Televisor Co.“, w Ameryce głowią się nad trudnem zagadnieniem wynalazca Alexanderson i war
30
sztaty naukowe Bella, w Lipsku ślęczy w laboratorjum doświadczalnem profesor Karolus, we Francji — Belin, w Berlinie — Węgier Mihaly, W pracowniach warczą motory, palą się jaskrawem światłem pomarańczowem lampki neonowe, wirują podziurkowane tarcze-segre- gatory i krążą niewidzialne elektrony po rurkach kato
dowych. „Dalekowzroczne oko“ wygląda może tro
chę przygnębiająco — całe laboratorjum, zastawione bardzo skomplikowanemu przyrządami — ale,., znaj
dziemy i na to sposób, uprościmy aparaturę, trafimy na właściwą konstrukcję.
Za kilka lat każdy z nas będzie lepszym czarno
księżnikiem, niż Mefisto w przeróbce operowej „Fau
sta”, Klaśniemy we własnem mieszkaniu w dłonie i na ekranie ukaże się natychmiast cudna Małgorzata, otworzy usta, zaśpiewa arję koloraturową. Małgorzatę i jej śpiew przyniosą nam — do domu — niewidzial
ne fale elektryczne z opery wiedeńskiej albo paryskiej.
Biedny Mefisto! Poeci muszą się co prędzej za
brać do roboty i przypiąć fantazji skrzydła, bo ich technika dzisiejsza zdystansuje.
Najgenialniejszy detektyw
Biljony słońc, tniljony stopni. — Cyfry od których „w głowie się mąci“. — Największy
teleskop. — Fala entuzjazmu.
Rozwiązujemy rebusy, krzyżówki, zadania koni
kowe, mamy w mieście klub szarardzistów, podziwia
my spryt detektywa z najnowszej powieści kryminal
nej Wallace’s... Nikt jakoś nie wpadł na prosty po
mysł, że najtrudniejszą, najpiękniejszą szaradę wypisuje nam natura co wieczór na niebie złotemi punktami gwiazd i że najgenjalniejszy detektyw dzisiejszy wy
gląda zupełnie inaczej, niż bohater popularnego ro
mansu sensacyjnego. Spędza noc w obserwatorjum na Mount Wilson, mierzy drobne czarne punkty na kli
szach, bada mikroskopem linje spektralne. W zesta
wieniu z astronomem współczesnym sławetny Sher
lock Holmes jest gamajdą i niedołęgą—trzech zliczyć nie umie.
Od biljona słońc, rozsianych w przestrzeni, otrzy
mujemy słabe sygnały świetlne. Trzeba nieraz godzi
32
nami gwiazdę „eksponować“, żeby ją na czulej kliszy fotograficznej utrwalić. A jednak i te nikłe depesze szyfrowane wystarczają przenikliwym badaczom. Zba
dali gwiazdy chemicznie i określili zupełnie dokładnie, z jakich się składają pierwiastków. Ustawili w obser
watoriach niezwykle czułe ciepłomierze — ogniwa termoelektryczne — zmierzyli z precyzją nieprawdo
podobną temperatury słońc dalekich. Jeżeli kogoś ta sprawa interesuje, znajdzie bogaty materjał w pracach Pettita i Nicholsona. Jest gwiazda w Orjonie, która ma na powierzchni temperaturę 12 tysięcy stopni — termometr umieszczony we wnętrzu rozpalonego globu wykazałby (podług Eddingtona) kilka miljonów stopni.
Odkryliśmy w ostatnich dopiero miesiącach promienie kosmiczne, przenikliwsze od promieni radu i rentge
nowskich i zdobyliśmy dowód oczywisty, że gdzieś tam na dalekich globach wieczysta fabryka pra
cuje, powstają z elektronów te pierwiastki — tlen, krzem — któremy na ziemi znamy w formie go
towej.
Jednem z najtrudniejszych chyba zagadnień, na jakie umysł ludzki się porwał, było pytanie: jak wy
znaczyć odległości w kosmosie? Jak zmierzyć ubogim łokciem wszechświat? A jednak i tę kwestję zmogli wreszcie i rozstrzygnęli genjalni detektywi z obserwa
torów astronomicznych. Gwiazdy bliższe, obserwo
wane z pędzącej naokoło słońca ziemi, przesuwają się trochę na tle nieba i z tych drobnych przesunięć wy
liczono, że pewna Alfa w gwiazdozbiorze Centaura
„sąsiaduje" z nami, bo najszybszy goniec w kosmo-
33 sie — goniec świetlny — wędrować musi cztery lata, nim od tego nadawcy trafi do adresata! Kto chce mieć dystans w kilometrach, niech sobie wykona na papier
ku kilka mnożeń: ilość sekund w czterech latach trze
ba pomnożyć przez trzysta tysięcy.
Cyfra ma zer dwanaście, ale i to nie przeraża p, Shapley’a, jednego z najdzielniejszych uczonych dzisiejszych. Wymyśli! własną metodę. Zna świetnie tak zwane „gwiazdy podwójne", umie je odnaleźć w najgęstszem rojowisku i kiedy dostrzeże taką parę na kliszy, usianej punktami wie co to znaczy... Są w mgławicach Andromedy słońca, odległe od nas o 870 tysięcy lat świetlnych. Patrzymy wieczorem na niebo i dostrzegamy na niern obraz trochę przedawniony:
oko chwyta promienie, przeznaczone dla naszych od
ległych przodków, dla mieszkańców ziemi z jakiejś epoki geologicznej.
Z Ameryki nadchodzą wiadomości bardzo cieka
we. Odwieczna zagadka wszechświata coraz bardziej pasjonuje trzeźwych ludzi dzisiejszych. W Kalifornji, w Chicago, w Pensylwanji powstają zrzeszenia miło
śników astronomji, skromni obywatele budują z rur blaszanych i starego żelastwa lunety i reflektory. Ame
ryka posiada już teraz największy teleskop świata, ale i to jej nie wystarcza. Zebrano cztery miljony do
larów i cały pułk najświetniejszych uczonych pod wodzą dzielnego doktora J. A. Andersona pracuje nad planami nowego teleskopu, który przerośnie słyn
ny Posąg Wolności w porcie nowojorskim.
Dodatek nadzwyczajny—3.
MARZENIA
TRZEŹWYCH LUDZI.
Samolot rakietowy. Czy i kiedy pojedziemy na księżyc? Astronautyka.
Z artykułów pism fachowych amerykańskich wy
ciągnąć można wniosek, że nawet solidni ludzie — konstruktorzy, inżynierowie — miewają słabe chwile, w których oddają się marzeniom cichym. Technicy patrzą wieczorem na niebo i widzą stacje przeładun
kowe na księżycu i węzły „kolejowe“ na Marsie.
Samochód, kierowany mocną dłonią dzielnego majora Segrave’a osiągnął największą chyba szybkość dopuszczalną na lądzie, aeroplany i hydroplany latają prędzej od najszybszych ptaków w powietrzu, a olbrzy
mie ryby stalowe — okręty, zaopatrzone w motory Diesla — zwinniejsze są od delfinów, rekinów i usta
lają rekordy na oceanach.
35 Jest jeszcze spora gromadka rywali — w prze
strzeniach kosmicznych.
Technik współczesny spogląda z zazdrością na odwieczne rekordy ciał niebieskich i — jak widać z licznych rozprawek teoretycznych - chciałby się z nie
mi zmierzyć, chciałby się zapisać do wyścigu astrono
micznego.
Powstał nawet termin specjalny: astronautyka i poważni fachowcy zastanawiają się nad kwestją, czy podróże międzyplanetarne są możliwe, czy zbuduje
my kiedykolwiek wehikuł z fantastycznej powieści dla młodzieży, czy potrafimy oderwać się od ziemi, prze
bić atmosferę, wylądować na sąsiedniej planecie.
Wszystkie nasze samoloty, wodnopłatowce, ba
lony „pływają“ w powietrzu i w próżni kosmicznej czułyby się, jak ryba głębinowa wyjęta z wody: zep
pelin pękłby z hukiem, motor aeroplanu zamarłby, tknięty paraliżem. Zresztą — śmigła i skrzydła w pró
żni nie mają sensu.
Dziwnym trafem skromna zabawka naszych lat dziecinnnych, poczciwa rakieta, „odpowiada ściśle wa
runkom konkursu".
Oparta jest na tak zwanym odskoku mechanicz
nym, na tern zjawisku, które tak świetnie znają arty- lerzyści i przygodni strzelcy („odbijanie.” po wystrza
le), — nie zależy od środowiska i, gdybyśmy znaleźli odpowiedni materjał wybuchowy, kto wie — może byśmy zdołali pokonać siłę przyciągania ziemi.
I o tych właśnie rzeczach dyskutują panowie Esnąult-Pelterie we Francji, profesor Goddard w Ame-
36
ryce, Valier i Opel w Niemczech, Poważne zakłady lotnicze pracują nad samolotem rakietowym, entuzja
ści i wynalazcy we wszystkich krajach budują modele, sterowane falami elektrycznemi.
To i owo już osiągnięto: jeden z samolotów ra
kietowych rozwinął dość znaczną szybkość (około 270 kilometrów na godzinę), jedna z rakiet próbnych wzbi
ła się na wysokość 1.500 mtr. Wynalazcy są dobrej myśli.- Na uwagi ironiczne odpowiadają, żę 25 lat te
mu zwykła maszyna latająca była u top ją, że przed wiekiem twórcę kolei żelaznej uważano za szaleńca.
Akademja francuska, kiedy jej poraź pierwszy za
demonstrowano fonograf, miała poważne wątpliwości, czy Edison nie jest kuglarzem i brzuchomówcą.
Stworzyliśmy już najpiękniejsze barwy, najświetniejsze zapachy, najskuteczniejsze lekarstwa —
intro sg drzewa przerobimy ita tMil
Chemja kroczy w butach siedmiomilowych.
Słowo chemja nie wywołuje w ludziach wrażeń zbyt przyjemnych. Prawdopodobnie dlatego, że przypo
mina im zapach składu aptecznego, bure dymy nad kominami i żółte ścieki.
Cóż robić — rozwój i postęp w tej dziedzinie twórczości jest tak zawrotnie szybki, że nie mieliśmy jeszcze czasu na opracowanie estetycznych form pro
dukcji.
Zaledwie dwadzieścia lat minęło od dnia śmier
ci ojca syntezy chemicznej, Marcelina Piotra Berthe- lota. Dziś już tworzymy w retortach zapachy, o ja
kich się władcom wschodnim nie śniło, tworzymy barwy, od których padyszach dostałby zawrotu głowy.
Produkujemy lśniące sztuczne jedwabie, wiążemy azot atmosferyczny i cenną saletrę chilijską, niezbędną
38
w rolnictwie, wydobywamy — z powietrza, zamiast ją wozić okrętami z za oceanów,
W katalogach wielkich fabryk chemicznych znaj
dujemy wyrazy dziwaczne — są to nazwy nowych, nieznanych połączeń, leki, stokroć skuteczniejsze od dawnych ziół, odwarów, dekoktów roślinnych, lubczy
ków.
Chemik dzisiejszy potrafi pobudzić działalność serca, znalazł środek na ból głowy, ma proszek na chorobę morską i fabrykuje preparaty, zwalczające śpiączkę afrykańską.
Przez długie lata natura usiłowała ukryć zazdrośnie pewną tajemnicę: jak powstały złoża węgla z zatopio
nych lasów? Skąd się wzięła nafta we wnętrzu ziemi?
Profesor heidelberski Fryderyk Bergius, wydarł i ten sekret przyrodzie.
Zbudował kotły stalowe, stosuje ciśnienia olbrzy
mie (przeszło 200 atmosfer) i proces chemiczny, który w potwornym piecu — pod nami — trwał przez dzie
siątki wieków, od epok geologicznych, dziś — w tem
pie przyśpieszonem — odbywa się w skromnym za
kładzie fabrycznym.
Jedna z firm nad Renem zamienia twardy wę
giel na płynną naftę i produkuje już teraz około 250 tysięcy tonn cennego ciekłego paliwa rocznie.
Profesor Bergius twiedzi również, że trzebiąc lasy i spalając stosy drzewa w piecach, marnotrawimy nie
potrzebnie celulozę, którą można zamienić na węglo
wodany jadalne.
39 A nie są to czcze słowa i próżne przechwałki — po dwunastu latach wytrwałej pracy laboratoryjnej genjalny chemik trafił na właściwą metodę i ze zwykłe
go drewna otrzymają paszą — i to bardzo wysokiej wartości.
Jeszcze kilka lat pracy, a nauka trafi na rzecz stokroć ważniejszą od osławionego kamienia filozo
ficznego. Będziemy sągi drzewa przerabiali na chleb, będziemy wytwornych smakoszów karmili słomą.
To, co nam się dziś wydaje nieziszczalną utopją, szalonym pomysłem z powieści fantastycznej — jest właściwie nawpół już rozwiązanem zagadnieniem: jak połączyć chemicznie molekułę celulozy z cząstką wody?
Bergius i jego uczniowie pracują, zacisnąwszy zę
by—kto wie może już jutro troska o chleb powszedni nie będzie gnębiła rodzaju ludzkiego.
Nie patrzmy krzywem okiem na kominy fabryk chemicznych!
Teorje zjawisk wulkanicznych.
Seismografy.
W dniach ostatnich pisma zamieściły szereg groźnych i alarmujących depesz z Neapolu.
Ognisty mur wysokości 10 metrów stoczył się nagle z Wezuwjusza, zniszczył i pochłonął osiedle Campitello i dotarł do miejscowości Terzigno.
Długa jest lista zbrodni Wezuwjusza. O stra
szliwej katastrofie z roku 79 naszej ery — o losach Herkulanum i Pompei — czytamy dziś jeszcze w po
wieściach. Ale i później — w latach 1631, 1872, 1880 i 1906 — potworne słupy pary i popiołu, wyrzucane na wysokość 8 'kilometrów, wypisywały na niebie przerażonym tłumom tragiczne memento, przypomina
ły, że coś się dzieje pod nami — pod cienką skoru
pą lądu stałego.
W okresach tragicznych przypominamy też sobie zazwyczaj o istnieniu Nauki, stawiamy jedno z owych krótkich pytań, na które tak trudno odpowiedzieć
41
*
w kilku słowach: co uczeni o tem mówią? Co zna
czą erupcje wulkaniczne? Dlaczego góra — przez lata całe spokojna i cicha — tryska nagle strumieniami ognistej lawy? Jaka to siła tajemnicza wyrzuca z kra
terów płomienne masy?
Uczeni — swoim zwyczajem — zabrali się do pracy nad tem zagadnieniem spokojnie i systematycz
nie. Fizycy obmyślili pewien przyrząd, zwany sejsmo
grafem. Jest to duże, ciężkie wahadło, tak sprytnie i precyzyjnie zawieszone w głębokich piwnicach insty
tutów specjalnych, że najlżejsze drgnienie ramy — czyli poprostu naszego globu — zaznacza się natych
miast linją falistą na papierze. Cały łańcuch takich czujnych wahadeł rozrzucono po wszystkich konty
nentach, przeszło 30 obserwatorjów posiadają Stany Zjednoczone. Każdy, najsłabszy nawet wstrząs, naj
łagodniejszy „dreszczyk przedgorączkowy" zaznacza się w sejsmografach — z odległości tysięcy kilome
trów wyczytać można dokładnie, gdzie i kiedy rospo- częło się trzęsienie ziemi.
Zebrano materjał obfity. Z tablic i wykresów wynika, że prawie co godzina gdzieś na świecie złe potęgi szturmują cienką oponę lądów, starają się ją podnieść, jak ivrzqca woda pokrywę garnka.
Wybitny uczony francuski, Emil Belot, zwrócił uwagę, że to porównanie jest trafniejsze niżby się zdawało, „Ośrodkiem agitacji“ jest przeważnie punkt, położony na wyspie albo na wysokiem wybrzeżu oce
anu. Według teorji p, Belota wulkan powstaje tam, gdzie woda przesącza się przez szczeliny w warstwach
42
geologicznych, trafia we wnętrzu ziemi na temperatu
ry wysokie (365 stopni), zamienia się w parę i rozsa
dza warstwy górne, jak blachę w kotle.
Geolog francuski zbudował nawet model — nie
wielki wulkan „laboratoryjny“. Fizyka i chemja mają teraz głos. Uczony nie jest tylko biernym obserwa
torem, szuka rozwiązania zagadki na drodze ekspery
mentu.
Kto wie — może pewnego dnia ujarzmimy złe moce i groźny Wezuwjusz będzie skromnie i uczciwie pracował w przemyśle,
Technika dzisiejsza nawet wulkanów się nie ulęknie.
Kto wymyślił drapacze nieba?
Gzy słynna wieża Eiffla oszpeciła Paryż?
Technik i artysta. Głosy zmarłych barytonów-
Paryska wieża Eiffla obchodziła w tych dniach jubileusz. Minęło lat czterdzieści od chwili, kiedy inżynier Gustaw Eiffel zatknął chorągiew na trzeciem—
ostatniem — piętrze swojej dziwacznej, metalowej baszty, tak kunsztownie skleconej z szyn i sztab sta
lowych, że pomimo olbrzymiej wagi (7 miljonów ki
logramów) i imponującej wysokości (300 metrów) śmia
ła konstrukcja przetrwała dziesięciolecia i według zda
nia fachowców trwać może wieki. Jej wierzchołek oscyluje trochę pod naporem wiatru i wznosi się co
kolwiek wgórę pod wpływem promieni słonecznych, które rozgrzewają i rozciągają wiązadła żelaznej koron
ki, ale wieża, jedno z arcydzieł techniki nowoczesnej—
najtęższym wichrom stawia czoło i najbardziej rapto
wnych zmian temperatury się nie lęka.
Pisma przypominają — z okazji jubileuszu — pewne curiosum historyczne. W roku 1887 gromadka
44
oburzonych estetów wystosowała gorący protest, opa
trzony licznemi podpisami, i pomysł ustawienia żela
znej wieży w sercu Paryża nazwała zamachem kary
godnym na wszelkie prawa, obyczaje, tradycje, a twór
cą śmiałego projektu — genjalnego inżyniera — zgro
miła, zwymyślała, napiętnowała w odezwie jako bar
barzyńcę.
I — rzecz godna uwagi — ta historja wciąż się powtarza. Każdy śmielszy pomysł techniczny wywo
łuje sprzeciwy, protesty, szemrania, prawie rewolucje.
W Ameryce złożono teraz dopiero hołd należny sę
dziwemu architektowi, Buffingtonowi z Minneapolis.
Pięćdziesiąt lat temu naszkicował sobie plan domu o dwudziestu czterech piętrach i nazwał ten budynek w podaniu patentowem „drapaczem chmur". Ile drwin owe „drapacze“ wywołały, nim się wreszcie ludzie z niemi pogodzili i nim architektura współczesna od
kryła w nich piękno swoiste!
W czasach ostatnich powiał jakiś wiatr łagodniej
szy, cieplejszy i niektórzy znawcy przyznają łaskawie że żelazne twory dzisiejszej techniki mogą mieć wartość artystyczną. W pismach ilustrowanych, poświęconych sztuce, znajdujemy coraz częściej ciekawsze fragmenty mostów, arkady hangarów, widoki portów i dworców kolejowych.
Między artystą i technikiem nawiązują się po
woli jakieś nici trwalszej sympatji i nawet najsubtel
niejsza ze sztuk — Muzyka — poczyna się intereso
wać wynalazkami. Wielki kompozytor francuski, Ravel, mówi z uznaniem o... gramofonie, kilku młodszych
45 twórców komponuje na pianole i inne przyrządy me
chaniczne! Pewien muzyk, nazwiskiem Spielmann, stworzył z lampek, przewodników elektrycznych, tarcz wirujących ciekawy instrument. Ów „super-fortepian“
wyróżnia się niezwykłem bogactwem tonów, które miesza i kombinuje, jak malarz farby na palecie. Pan Spielmann może wykonać na swoim instrumencie — sam — utwór, skomponowany na dwa fortepiany, mo
że z tego przyrządu wydobywać dźwięki nowe, może wreszcie — dowolnie zestawiając „nadtony" — na
śladować głosy dawnych śpiewaków, może wskrzesić muzycznie Battistiniego i zmusić go, żeby śpiewał w najnowszej operze partję barytonową.