„Gierik & Nieuw Vlaams Tijdschrift”
53
Guy Commerman
Z cyklu Postrzegania
Prawda
To kłamstwo, że każdy brzeg jest ocaleniem, że każdy dzień stworzenia rodził słowo i jedynie pierwotne ożywa w grotach.
W pieśni marynarzy skarży się latarnia morska, smak diamentów przypomina już tylko szlachetność, zranione głosy bredzą w okopach.
Gdzie zadomowiła się prawda, zaczyna się poszukiwanie, tuż za tym płynie krew, krzepnie po drodze,
przewiewa po nieznanym grobie Federico.
On wiedział, że to się mogło wydarzyć, wiedział więcej niż to, co ukryte we wszystkich przejrzystych wierszach, gdzie się nie pojawiał, prześladowało go światło.
To kłamstwo, że nie istnieje prawda.
Guy Commerman
Jakby
Pisał pieśń na później, nie śpiewała jej.
Kiedy pisał wiersz, pytała, czy to na dziś.
Czasem robił rzeczy, które radowały, ale i wtedy pozostawała smutna.
Śnił pod małym, kolorowym baldachimem i to wystarczało, by czynić cuda.
Akurat gdy ściemniało się niebo, budziła się, nastawiała kawę, siadała, wstawała.
Robiła tak każdego dnia, jakby go kochała.
Noce stawały się samotniejsze,
pochlebianie przerodziło się w kradzież.
Nie obwiniała nikogo, spoglądała wokoło, widziała niewiele i nie przeszkadzało jej to, o nic nie pytała, wystarczyło.
Napisał do niej życzliwy list, którego nigdy nie wysłał.
55
Guy Commerman
Kolory
Obmawiają się szepcząc, nieśmiały niebieski
rozdziewicza podnieconą żółć, zarumieniona czerwień ubożeje w smutnym maku.
Kwiaty pachną pocałunkami ziemi, metafory spokoju i szelest w łanach zbóż.
Przestrzelone skrzydło wędrownej czapli nad śpiącym krajobrazem wydm
w ekstazie przed muzami słońca, odgłos zachęcających promieni.
W domach śpią ludzie
i śnią docześnie trójwymiarowo.
Kolory stawiają czoła szybkości światła, lekkomyślnie.
Guy Commerman
(Za)pytania
Jak powstrzymać żal i lęk,
jak głęboka może być bruzda w ziemi i skórze, czy reguła złotego środka również podoła pięknu?
Jak czcimy to, co nas codziennie otacza, gdzie piszemy o przemijaniu,
każda doba żąda posiłku, czyż nie?
Gdzie lądują zarozumiałe komety,
dlaczego surowy kamień zawsze leży gdzie indziej i zaciera pamięć albo wie lepiej?
Czy dzieciństwo może zadziwiać całe życie?
Oko za oko czyni nas widzących ślepymi, jest klepsydra symbolem czy filozofią?
Jak powstrzymają siarka i sól przemilczenie?
57
Richard Foqué
Co nastąpi Chwyta za gardło nie odpuszcza
co ma przyjść nadejdzie co już było przeszło nie wiesz jak nie wiesz gdzie.
Lgnie do murów
ropieje w mokro słonej ziemi sącząc się kwaśno znika nie wiadomo jak rozrasta się po domach więzi odmięśnia tamydo kości zgubione zgniłe.
Nie wiesz jak
godziny upływają z dni czas gubi swoje miejsce nie wiesz dokąd wszystko zmierza nie wiesz jak.
(Wiersz z tomu: De grote rokade, Wydawnictwo P. Leuven, België 2012)
Richard Foqué
Wielka roszada
Długo po wielkiej roszadzie
pozostaje jedynie nieprzemyślany koniec gry czarnego o biały
białego o czarny.
Pustoszeją plansze królowie porzucają wyniszczony prosty lud tylko wieże zagrażają.
Perfidna gra samotnego trwania krok po kroku
daremnie wypełnia pola z siłą i wypłowiałą przemocą aż do upadku wież
i bezbronności królów.
Co pozostaje jest bezsensownym polowaniem czarnego na czarny
białego na biały żadnej mocy aby dzielić żadnej zgody do kupienia.
Podczas gdy miejsca walki gasną królowie prześladują samych siebie z wolna
przysuwając się do każdego.
(Wiersz z tomu: De grote rokade, Wydawnictwo P. Leuven, België 2012)
59
Richard Foqué
Tutaj stoimy Co wiemy czym jesteśmy kto to nazwie.
Bezimiennie zostanie zważone na szali czasu.
Kłamstwo do prawdy pochylone zmyślone rytuały
mordy w imieniu Boga krwi i ziemi.
Kto to nazwie?
Tylko firmament jest niezmierny odbity w nas samych
bezimienny ślepy i nieforemny przybity do ziemi
jak nów księżyca
ukrywającego swoje światło ze strachu przed cieniem.
Pustka gubi się w pustce czołgając się szuka schronienia aby istnieć.
Jakby brak ciał dopełniał przestrzeń jakby czas o nas zapomniał zamarły zegary.
I nic nie może się zmienić nic więcej powstać.
Tutaj gdzie wszystkie linie zostały już wyznaczone początek i koniec
niepodzielnie uwięziony w klatkach niedotykalnie trwale brzmiący.
Richard Foqué
Tutaj stoimy jesteśmy.
Tu pieczętujemy swój los.
Nic już nie zginie
wszystko więc może przeminąć.
Tak oto zostanie niedomknięta wieczność i musimy dźwigać gwiazdy
podczas gdy światło wije swoją pajęczynę i ogłuszająco lśni
na niezmierzonym firmamencie.
(Wiersz z tomu: Hier staan wij, Wydawnictwo P. Leuven, België 2015)
61
Richard Foqué
Ponumerowane ciało Ponumerowane ciało ból jak cyfra
głęboko w skórze wypalony znak.
Geometrycznie poukładany poliniowany w rzędach ponumerowane ciało czeka wypatruje aż zostanie wywołane aż ktoś je sprowadzi
do bezimiennej liczby naturalnej.
Będzie policzone jedno po drugim pierwsze i ostatnie zebrane i rozparcelowane w beczce bez dna w ciemnej materii spętane.
Tonie jak wygaszone słońce w zapadającym zmierzchu.
Ponumerowane ciało nie liczy się.
Erick Kila
Każdy horyzont Ognisty punkt
wędrowiec zachodzącego wieczoru poniżej horyzontu daleki dźwięk tłumi czerwień
gdzieś – później gorliwiec strażnik biegną ślepo do nic
63
Erick Kila
Nieskończony
dusza nie jest potrzebna w świecie
jest kamieniem powiedzmy
że głęboko w świecie jest dobrze
Erick Kila
Jeszcze
Pociąg zatrzymał się
na granicy, musiały przefrunąć dwa motyle
było cicho, tylko szept współczesnych kobiet
wszystko musiało się jeszcze wydarzyć między stacjami
i głos czekających omijająco rzucał się w oczy
65
Erick Kila
To
proszę państwa o uwagę dla pustki wyznaję
mieszkamy w snach w klejnotach które świecą ty zaś dziękuj
pytaj
Rene Hooyberghs
Metro
Na dziś wystarczy,
ma już dość swojej prawej nogi.
Leży odkręcona obok, zielony plastik, pod osłoną jamy metra.
Nie musi więcej żebrać.
Ogłuchł w samym sobie, butelka jeszcze w ręce. Wygląda na mleko, ale tak nie jest.
Zamieszkuje tu codziennie,
oczy zamknięte, wirująca w koło wyspa, tysiące, które dla niego
nie istnieją. Każdego dnia nachodzi mnie myśl: dlaczego nikt jeszcze nie ukradł tej nogi, czy wydarzy się to kiedyś, po prostu
zostanie strącona z ruchomych schodów, w metro przez wrzeszczących chuliganów od zamroczenia do zamroczenia,
ze śladami walki na twarzy, triumfującą flagą
na przodzie?
67
Rene Hooyberghs
poranne dzień dobry
jestem wdzięczny pijanej kobiecie która zakłóciła w nocy mój sen.
śnięwciąż od nowa
o niepowodzeniu, potykając się o barykady niemocy.
jest czwarta rano
a ona biegnie krzycząc przez Hoogstraat:
zachrypła ze złości czy beznadziejnej bezsilności obrażając noc.
kogo jeszcze zbudziła, zrodziła, uwolniła z marzeń
zachęciła do napisania ody?
kos który krzyczał radośnie o poranku zauważył pomyłkę, zaszył się zmieszany w swoim gnieździe.
Rene Hooyberghs
Placyk
Najpierw myślę: Serge Gainsbourg powrócił, papieros, wodnobiałe łydki, sandały, ciemnożółty nieprzemakalny płaszcz.
Jest piąta rano, kiedy patrzę
nagi z okna. To budzi się mój placyk nie Paryż.
Pierwsze ciepło – wrzesień – kobieta pcha wózek dziecięcy jak jakiś chodzik na kółkach.
Pomrukuje swoim szamańskim niedosłyszane slogany nieszczęść:
je vais, je vais et je viens.
Trzech pasażerów, mlecznobiałe pieski z jednego miotu patrzą na mnie zdziwione.
69
Rene Hooyberghs
Tłumaczenie: Anna Kwapisiewicz-Sevens
Konsultacje literackie: Agnieszka Wilanowska-Daniels Placyk (2)
Placyk jeszcze sztywny z zimna, ale spójrz:
kreska rzeki Schelde już nie jest szara, czterech mężczyzn bez czapek, rower z „diamentowymi” szprychami.
czy to już to co długo wyczekiwane?
jeszcze nie, to luty.
w receptorze oka krajobrazy z Etel Adnan, wiosna w Libanie:
to jest dopiero wiosna. w piachu wokół anonimowego drzewa zwinął się pies, to jego ulubione miejsce. młody
biedak, dopiero co przegnany, poniewiera się na chodniku, szemrze francuską
mową żebraków, szary jak worek na śmieci zjednoczył się z ponurym kamieniem w którym jeszcze drzemie nocny przymrozek.
Anna Kwapisiewicz-Sevens
***
do zdjęcia K. Abraheem (Miniemenkerk w Brukseli) Normalnie żyć
jak –
władać językiem
bez posiadania własnego kraju jak –
zostać mieszkać pracować ze znakiem kary i biedy o wodzie i chlebie
podwójne Ordo minimorum kloszardzi od Franciszka z Paoli nie wpuszczeni na wyspę do portu w Mesynie nie wysłuchani najmniejsi z małych Na skale ołtarza pod figurą Piety
ofiarowują samych siebie zamyśleni w śnie o cudzie świata
71
Anna Kwapisiewicz-Sevens
Wieża kościelna w N.
Jest jak przyklejona
do szaroniebieskiej smugi chmury gotycka piramida
akcent różu przebija blaszanego koguta pieje
stojąc na krzyżu Przy Passantenhaven
właściciele mobilhomów uprzątają krzesła na których jeszcze przed chwilą
przesiadywali w marcowym słońcu wydłużającego się dnia
Dumnie pod prąd przepływa „Lady Night”
z krukiem na dziobie rozgarnia zmierzch
fal
Anna Kwapisiewicz-Sevens
Spotkanie w kawiarence „Szczęście”
poeta
poszukiwał „Szczęścia”
wszedł w eskorcie zdziwiony o
popołudniowej godzinie w dzień spektaklu
„Fidelio”
teatralny rytuał czułego czasu świata przy kawie
ludzie miasta pochyleni nad gazetami
w „De Standaard” wiara w czarne lub białe litery
co wybrać
co jest warte kilku słów w pośpiechu zaaranżowanej rozmowy jak przez sukno podanie ręki
73
1. Kolistość
W naszej rodzinie ciągle ktoś wyruszał w niepewne. Do Parany w Brazylii, do Prus, na łaskawy chleb, do Mławy albo na kolejną nieszczęsną wojnę. I ciągle potem trzeba było wszystko zaczynać od dymu z komi-na... Nasza historia toczyła się pod górę kostropato i drabiniasto jak te koła, które wyrabiał ojciec, stelmach.
Dobrze o tym powiedziała kiedyś ciotka Chrobotka. Była już stara, miała prawie sto lat. Całe życie tyrała u kogoś na służbie i zapomniała czytać i pisać. Litery nie były jej potrzebne, bo i po co? Czy do zmywania garów albo dawania prosiakom żreć potrzeba kaligrafii? Nie potrzeba. Nic nie potrzeba.
Zastałem ją w lipcowy dzień przed letnią kuchnią przy smażeniu naleśników. Kiedy zapytałem, jak to było kiedyś: czy tak samo, ciociu Chrobociu, czy inaczej, ona nie patrząc na mnie, powoli nałożyła ciasto na patelnię, zakołysała, żeby się równo rozlało i postawiła na ogniu. A potem wzruszyła ramionami:
– Jak było?... Zawsze było tak samo, Stefciu, koliście. Potoczyście.
Nie zrozumiałem, a wtedy dała mi naleśnika, kazała zjeść i popić mlekiem.
– Kiedy byłam młoda – powiedziała po chwili, patrząc, jak jem – taka młoda jak ty tera, to wszystko mnie się zdawało piersze i ostateczne. A potem... Hmm..., potem to już tylko takie, co już kiedyś było.
Przez całe życie patrzałam, jak łzy płynęły i jak wysychały, ale oczy były te same. Było, minęło, ale znowuż będzie, zanim minie. I tak wkoło Wojtek, na okrągło. Takie to nasze życie i całe jestestwo. Koliste, powia-dam – westchnęła. – Jedz, pojedz se gorącego, Stefciu, bo zimne niedobre i trzewiom zaszkodzić może.
– A skoro tak koliście się to wszystko toczy – zapytałem po chwili – to znaczy, że kiedyś znowu wszystko stracimy? I że trzeba się będzie błąkać to tu, to tam, jak dotąd?
Popatrzyła na mnie poważnym wzrokiem, a na jej czole, tuż pod brzegiem chustki, pojawiła się taka podłużna, troskliwa zmarszczka.
– A kto to wie? Nikt... – odpowiedziała. – Ale... Zresztu, chodź, cuś ci pokażę.
Podniosła się i kazała mi iść za sobą do wozówki. Tam w rogu stała stara dwukółka żelaźnianka, jeszcze po mniej czy bardziej świętej pamięci Bolku Wróżbicie. Zaprzęgał w nią, całował ciotkę Chrobotkę w usta i ruszał po jarmarkach i odpustach sprzedawać przyszłość i ciepłe lody. Był ciotki Chrobotki mężem przy-szywanym. Bliską duszą.
Ciotka zrzuciła z dwukółki parciane, zakurzone worki.
– Patrz – powiedziała poważnym tonem – te koła przetoczyły się po świecie wte, wewte i nazad niepa-miętne kilometry. Ale od kiedy świętej pamięci Bolek umarł, jeszcze za bolszewickiej wojny, dwukółka nie drgnęła ani o włos. A przecie to ciągle koła...
Krzysztof Martwicki