• Nie Znaleziono Wyników

Wstąpienie ćLo pułku

W dokumencie Rodzina Oberlé. Cz. 2 (Stron 133-156)

O trzy kwadranse na siódmą Jan Oberló szedł wzdłuż stajen dawnych koszar francuskich świętego Mikołaja, zbudowanych z czerwonej cegły na miejscu byłego klasztoru; dziś Niemcy nazywają te koszary „Nikolaus - K aserne.” Zatrzymał się przed bramą wchodową z krat żelaznych podłożonych blachą; środ­ kową furtkę znalazł otwartą; tu skłonił się dyżurne­ mu podoficerowi, zamienił z nim kilka słów i połą­ czył się z gromadką ochotników, stojących w głębi podwórza. Było ich m oże ze dwunastu. Stali pra­ wie pod zegarem ogromnej trzypiętrowej fasady, a je j podmurowanie wodno zielonej barwy za tło im słu­ żyło...

Przez podwórze wielkie, pełne kurzu, przecho­ dzili co chwila oficerowie, ubrani w mundur codzien­ ny: kurtka błękitna, spodnie czarne, płaska czapka.

Mały oddział konnicy, z lancą przy ramieniu,

stał na lewo, wzdłuż stajni, czekając z wymarszem na rozkaz oficera.

— Panie sierżancie! — rzek ł Jan, zbliżając się do podoficera, który stał przed gromadką młodycli lu­ dzi— jestem jednym z ochotników.

Podoficer, z miną równie nadętą, jak pretensyo- nalną, z twarzą pospolitą, w wyszukanem ubraniu, z bardzo długiemi czarnemi wąsami, które nieustan­ nie pokręcał, zapytał go o imię i nazwisko, zagląda­ ją c równocześnie do listy trzymanej w ręce.

Wyprostowany, w opiętym mundurze, w głębi ducha onieśmielony przypuszczalnym majątkiem no­ wych szeregowców, z czem się jednak przed nimi zdradzić nie chciał, m ierzył od stóp do głow y każde­ go przybywającego, jakby poszukując w nim jakiejś wady, braku, wogóle czegoś, co ośmiesza cywilnych w oczach podoficera. Po skończonym egzaminie w y ­ rzekł:

— Stań pan przy innych.

Ci inni byli po większej części Niemcami, przy­ byłymi, sądząc po typach, ze wszystkich dzielnic państwą. Wystroili się po raz ostatni przed włożeniem munduru, aby pokazać towarzyszom broni, źe należą do bogatych rodzin. Błyszczały ich lakierki, jaśniały świeżością rękawiczki glansowąne, żółte lub czerw o­ ne, mieli też modne krawaty, przepięte kosztownemi szpilkami. Każdy z nich przedstawiał się innym och o­ tnikom.

„P ozw ól pan, źe się przedstawię: jestem Fiihr- bacli. Jestem Blossman!”

Jan nikogo z nich nie znał. Składał im ukłon, ale nazwiska swego nie wymieniał. Co go obchodzili

ci ludzie, z którymi jeden dzień tylko miał spę­ dzić?

Stanął po lewej stronie gromady i daleko od­ biegł myślą od koszar św. Mikołaja; tymczasem koło niego kilkakrotnie powtórzono pytanie: „Kto to taki? Alzatczyk zapewne.” Kilka twarzy rozjaśnił uśmiech, lecz odezwała się też głucha rywalizacya rasowa; kilka postaci wyprostowało się, zmierzyło niezna­ jom ego zimnem i ostrem spojrzeniem błękitnych oczu...

Przybyło jeszcze dwóch młodych ludzi. Godzi­ na wybiła i sierżant na czele piętnastu ochotników wszedł do półokrągłej bramy koszar, a potem na dru­ gie piętro do sali oględzin lekarskich. O godzinie ósmej ochotnicy zebrali się znów na podwórzu, ale teraz już nie stali według upodobania; tworzyli dwa szeregi pozostające pod ścisłym dozorem sierżanta. Czekano na pułkownika. Sąsiadem najbliższym Jana był syn przem ysłowca z Fryburga; chłopak wysoki, bez zarostu, z źywemi oczami, twarzą jasnow łosego dziecka, ale już przeciętą dwiema bliznami, jedną przy nosie, drugą przy prawem oku: pamiątki pozo­ stałe po dwóch pojedynkach studenckich. Milczenie, zadumę Jana Oberló wziął za nieśmiałość, wzbudzoną nowem otoczeniem, i zaraz mu ofiarował swoje usłu­ gi, jako przewodnik, i gdy Jan, z rękami w tył zało- żonemi, z twarzą bladą i poważną patrzył przez kra­ tę na mieszkańców Strassburga, idących ulicą w pro­ mieniach słońca październikowego, on usiłował zająć go szczegółami, dotyczącemi koszar i ich m ie­ szkańców.

im przykładem, mnie już przedstawiono kilku ofice­ rom. Znam nawet kilku kwatermistrzów. Patrz pan, teraz wychodzi ze stajni wachmistrz Stiibel, dobrze je , dobrze pije, i dobry z niego kolega; a ten drugi w końcu podwórza z ruderai wąsikami, który teraz nam się przygląda uważnie, widzisz go pan? To Godfryd Hamm, szkaradny człowiek... znasz go pan?...

— Tak.

— Baczność 1 — zakomenderował sierżant. — Stój!...

I żywo wysunął się o dziesięć kroków naprzód, poczem przystanął z głową podniesioną, z ramionami opuszczonemi wzdłuż ciała, trzymając w lew ej ręce szablę poniżej rękojeści.

Spostrzegł właśnie oficera krępego na cienkich nogach, w szarym płaszczu. Był to pułkownik. San- gwinik, ruchliwy, bardzo dobry jeździec, energiczny, w łosy miał czarne i oczy surowe, siejące postrach wśród podwładnych.

Szedł krokiem pewnym.

Na jego widok rozproszyli się w mgnieniu oka huzarzy, błąkający się wzdłuż murów po słouecznem podwórzu. Pułkownik zatrzymał się przed pierwszym szeregiem młodych ludzi, przyszłej nadziei, rezerwy armii niemieckiej.

— P a n i e pułkowniku!— rzekł sierżant— oto ocho­ tnicy jednoroczni.

Pułkownik zm arszczył brwi i mierząc każde­ go od stóp do głowy, przemówił tonem bardzo su­ rowym:

kształceniu, któreście odebrali, służyć będziecie rok jeden tylko. Okażcie się godnymi waszego wyjątko­ wego stanowiska, bądźcie przykładem dla innych żoł­ nierzy! Pamiętajcie, że kiedyś nimi dowodzić bę­ dziecie. Żadnego uchylania się od karności! Ża­ dnych zmian w przepisanym mundurze! Nie macie prawa ani na chwilę ukazać się w ubraniu cywilnem! Karać będę surowo!

Kazał sobie podać listę ochotników. Kiedy przeczytał nazwisko Jana, przyszedł mu na myśl Far- now i zawołał:

— Ochotnik Oberle.

Jan wyszedł z szeregu. Pułkownik, nie zm ie­ niając surowego wyrazu swych oczu, przyglądał się chwil kilka bratu pięknej Lucyny Oberló, którą swTe- mu porucznikowi zaślubić pozwolił.

— Dobrze— w yrzekł i równocześnie podniósł do czapki dwa palce, odw rócił się, a wiatr północny wydym ał jeg o płaszcz szary, powiększając i tak już dosyć przysadzistą postać.

Zaledwie pułkownik znikł z oczu, ukazał się adjutant, bardzo przystojny młodzieniec, skończenie poprawny w stosunkach towarzyskich i wojskowych, stanął przed zgromadzonymi ochotnikami i przeczytał rozkaz, zaliczający każdego z nich do danej kompanii i do danego szwadronu pułku.

Jana zaliczono do trzeciej kompanii drugiego szwadronu.

— Nie mamy szczęścia—-m ruknął jeg o sąsiad— należymy do kompanii Gotfryda Hamma.

Teraz już w szyscy ochotnicy byli „w cielen i” do pułku; każdy z nich miał wyznaczone m iejsce w tym

zszeregowanym tłumie, odpowiedzialnych za siebie dowódców, prawo zażądania ze składu ubrań munduru w ojskowego i konia ze stajni pułkowej. Zaraz się tą sprawą wszyscy zajęli.

Jan i przypadkowy jego towarzysz, syn księga­ rza z Lipska, weszli na najwyższe piętro koszar, gdzie się znajdował magazyn z ubraniami i wkrótce otrzymali codzienne i paradne mundury; niektóre czę­ ści ubrania, np. płaszcze i buty pozostawili kamrner- sierżantowi, jako powitanie dla niego i dla innych podoficerów tej samej kompanii. Zajęcie to trwało dosyć długo — skończyło się już po dziesiątej. Na­ stępnie młodzi ludzie wstąpili do pokoju żołnierza słu ­ żbowego, gdzie się znajdowała szafa z białego drze­ wa, mająca odtąd stanowić wspólną własność żołn ie­ rza i ochotnika; ztamtąd poszli do sierżanta stajenne­ go dla wyboru koni, wreszcie do pułkowego krawca, tak, że zaledwie po południu udało się Janowi w y­ mknąć z koszar i naprędce zjeść śniadanie.

Dnia tego wyjątkowo pozw olono ochotnikom nie wracać na godzinę pierwszą. Ukazali się w kosza­ rach zaledwie po czyszczeniu koni; szli wszyscy ra ­ zem — tak się bowiem ułożyli— wspaniali w nowych, jak z igły zdjętych, mundurach, wzbudzając podziw żołnierzy i zazdrość podoficerów krojem kurtek i koł~ nierzy, dobrym gatunkiem materyałów, złotem i naszy- ciami i połyskiem lakierowanych butów. Jednemu tylko ochotnikowi obcą była radość, której doznawali inni z powodu zadowolonej próżności. Przez całe p o ­ południe przed oczami je g o przesuwały się dawno umówione wyrazy telegramu, który prawdopodobnie oczekiwał na niego w mieszkaniu. Niepokój, spow o­

dowany brakiem wiadomości od wuja Ulryeha, roz­ drażnienie nerw owe, nadzieja wyzwania, które m ło­ dość jeg o jutro rzucić miała tak znienawidzonej, dziś jeszcze szanowanej władzy, sprawiły, że młody c z ło ­ wiek nie odczuł niezmiernego znużenia po tym pierw­ szym dniu służby wojskowej.

Dopiero po maneżu, po wieczornem opatrzeniu koni, o godzinie w pół do dziesiątej m ógł powrócić do siebie. Kilku ochotników z powodu zmęczenia w ola ­ ło nie je ść kolacyi, aby prędzej wyciągnąć się w ł ó ­ żku. Jan poszedł za ich przykładem, ale z innych powodów. W olał natychmiast w rócić na ulicę des Balayeurs.

Gospodyni zatrzymała go na progu domu. — Panie Oberlć, jest telegram do pana.

Jan w biegł na pierwsze piętro, zapalił świecę i przeczytał oczekiwane wyrazy bez podpisu: „W szyst­ ko dobrze się składa.”

A w ięc wszystko będzie gotowe dzięki stara­ niom pana Ulryeha. Kość była rzucona. Jan miał opu­ ścić koszary i Alzaeyę d. 2-go października, za kilka godzin. Chociaż nie wahał się ani chwili, przeczytał depeszę z uczuciem bolesnem. Rzeczywistość osta­ tniego rozstania wstrząsnęła nim tak silnie, że, osła­ biony już całodziennem znużeniem, zapłakał.

W ubraniu rzucił się na łóżko Z głową ukry­ tą w poduszkach myślał o tych wszystkich, którzy dalej w Alzacyi żyć będą, a on na resztę życia w y­ gnańcem pozostanie— i słyszał skargi, zarzuty, które mu postawią, kiedy w ieść o jego ucieczce dojdzie do Alsheimu; widział ukochaną, rozradowaną Otylię z W iel­ kiej soboty, widział ją potem zrozpaczoną w chwili

rozstania, gdy odgadując prawdę, błagała o odpo­ wiedź, a on tej odpowiedzi dać nie m ógł... Tak trze­ ba było postąpić, tak być musiało! Godziny nocy m i­ ja ły . Ulica milczała. Jan zrozumiał, że wkrótce p o­ trzebny mu będzie ca ły zapas energii duchowej; o d ­ sunął w ięc wszelkie żale i myśli o Alsheimie; po dwadzieścia razy z rzędu powtarzał sobie całą roz­ mowę, którą miał trzy dni temu z wujem Ulrychem, uprzytomniając sobie dokładnie to wszystko, co dziś miał wykonać.

Tak, dziś, bo kury piały już w sąsiednich podw ó­ rzach.

Rannym pociągiem w yjechać nie mógł. Ocho­ tnicy stawić się mieli w koszarach o godzinie czwar­ tej, a pierwszy pociąg w kierunku Sehirmecku w ycho­ dził ze Strassburga o godzinie piątej minut czterdzie­ ści osiem; na stacyi Russ-Hersbach stawał po sió­ dmej; to też niebezpiecznie było nim jechać, bo przed upływem trzech godzin spostrzegliby brak ochotnika, zaalarmowali granicę. Wuj Ulrych i Jan zgodnie postanowili wybrać pociąg, wychodzący ze Strassburga 0 godzinie dwunastej minut dziesięć w południe; ocho­ tnicy udają się wtedy na śniadanie.

— Dla pewności sam jeździłem tym pocią­ giem — mówił pan U lrych.— Godziny pamiętam dokła­ dnie. Do Russ-Hersbach przyjeaziesz o pierwszej dwa­ dzieścia jedna; powóz w kwadrans dowiezie nas do Schirmeck. Skręcamy na prawo i w pół godziny sta­ jem y w Grand-Pontanie. Tam zostawiamy powóz 1 szybko idąc, o drugiej czterdzieści pięć, może o dru­ giej pięćdziesiąt będziemy we Francyi; ty zostaniesz, a ja wracam.

Trzeba było koniecznie w yjechać o dwunastej. Uda się to może bez trudności, gdyż o jedenastej ochotnicy kończą zwykle służbę.

Jan zasnął w końcu, ale na krótko.

Przed czwartą rano był już w koszarach św. Mi­ kołaja.

Krótki sen przyw rócił mu jednak siłę woli. Jan, jak większość ludzi energicznych, trapił się łatwo przed godziną stanowczą, ale gdy nadchodziła pora działania, odzyskiwał zimną krew i energię. Z całym spokojem opatrzył konia, odbywał ćwiczenie, trwające prawie do jedenastej. Dziś większe nawet okazywał zajęcie przy mustrze, niż wczoraj. Zauważył to j e ­ go towarzysz.

-— Przyzwyczaiłeś się pan, prawda? — za­ pytał.

Jan uśmiechnął się. Patrzył teraz na koszary, oficerów, żołnierzy, na tę całą maszyneryę siły zbroj­ nej Niemiec, jak uczeń, opuszczający szkołę, patrzy na gmach szkolny, swoich profesorów i kolegów. Już był oderwany od tej całości; bawiła go własna, cie­ kawa obserwacya scen i twarzy, które widział po raz ostatni.

Około jedenastej zobaczył też barona Farnowa, który wracał do koszar na czele oddziału huzarów; biła od niego m łodość i sztywność żołnierska; konie, które przez kilka godzin uwijały się po poligonie Neudorfu, wracały po brzuchy zabłocone; ludzie p o ­ chylali się na siodłach, czekając tylko na sygnał od­ poczynku, aby módz swobodnie przeklinać tę dzienną robotę.

bułanym z taką swobodą, jak gdyby udawał się ua proszone polowanie. Jan pom yślał:

— Ten człow iek będzie mężem m ojej siostry. M e zobaczym y się już w ięcej. W razie w ojny będzie moim wrogiem.

Wyobraźnia stawiła mu przed oczy wielkiego wodza konnicy; szarżował po płaszczyźnie, mgłą pyłu otoczony, z rozdętemi nozdrzami krzyczał komendę, stojąc w strzemionach.

Farnow nie domyślał się, że dostarcza materya- łu do takich widzeń młodemu ochotnikowi, którego zaledwie musnął spojrzeniem błękitnych oczu. Razem ze swymi ludźmi udał się w głąb podwórza. P osły­ szano potem rozkaz krótki, szczęk broni i nic więcej. Mustra trwała jeszcze z pół godziny dzięki gorliw o­

ści instruktora. O wpół do dwunastej Jan, widząc, że ma zaledwie czas zdążyć na dworzec, biegł pra­ wie do izby swego służącego, kiedy posłyszał rozkaz: — O dwunastej przegląd mundurów trzeciej kompanii drugiego szwadronu.

Jan biegł dalej, nie zważając na tę przeszkodę, która nagle, w ostatniej chwili, wyrastała mu na d ro­ dze. Był zdecydowany. Pojedzie. W Russ-Hersbach spotka wuja Ulrycha, który oczekiwać go będzie na dworcu.

Jan jedno tylko miał na myśli: opuścić koszary i dostać się na dworzec. Szybko pochw ycił pakunek z cywilnem ubraniem, zbiegł na podwórze i razem z ochotnikami innych kompanij w yszedł na ulicę. L e ­ dwie skręcił na ulicę des Balayeurs, zaczął biedź szybko. Brakowało siedemnastu minut do dwunastej. Czy miał jeszcze ozas przebrać się w domu? Czy

zdąży na pociąg? Całe miasto trzeba jeszcze przeje­ chać. A z drugiej strony, co za nieostrożność prze­ bywać granicę w mundurze!

Jan, biegnąc, pomyślał, że zdąży porwać z m ie­ szkania ręczną walizkę. Przebierze się w pociągu, albo w Russ-Hersbach. W korytarzu zobaczył gospo­ dynię i rzekł:

— Proszę mi sprowadzić dorożkę. Muszę się śpieszyć, mam bardzo pilną sprawę.

W trzy minuty później z ubraniem cywilnem, włożonem w walizkę, wsiadał do dorożki, rzucając

chytrze adres: i

— Ulica Mésange.

W pół drogi dopiero rozkazał: — Na kolej, co koń wyskoczy!

Przybył w ostatniej chwili, kupił bilet pierw ­ szej klasy do Russ-Hersbach i wsiadł do przedziału; tu zastał dwóch podróżnych. W tejże sekundzie p o­ ciąg zachwiał się, zagłębił w tunelu pod fortyiikacÿa- mi, wypadł z niego i poleciał przez płaszczyznę alzacką.

0 tej samej godzinie kapitan, robiąc przegląd inwentarza pułkowego, zauważył jednego z dwóch ochotników, przeznaczonych do je g o kompanii i zap y­ tał wachmistrza:

— A gdzie jest drugi?

— Nie widziałem go, panie kapitanie! — odparł

Hamm. v

1 zwracając się do m łodego Saksończyka, tow a­ rzysza Oberlé, zapytał:

— W yszedł po mustrze, panie wachmistrzu, i dotąd nie wrócił.

— Na pierwszy raz— mruknął kapitan— przeba­ czę mu; prawdopodobnie nie zrozumiał rozkazu; ale gdy wróci, zrób mu, Hammie, wymówkę w mojem imie­ niu, koniecznie.

Ucieczka więc Jana nie w yw ołała skutków b e z ­ pośrednich. Kiedy jednak ochotnicy, według codzien­ nego zwyczaju, zebrali się między pierwszą a drugą dla czyszczenia koni, musiano zauważyć nieobecność m łodego Oberlć.

Wzdłuż murów stajennych przy ścianie zewnętrz­ nej stały konie, przywiązane do kółek żelaznych. Ka- walerzyści mieli w rękach szczotki, a pomiędzy nimi stali ochotnicy, przybyli w czoraj, ucząc się czyszcze­ nia koni pod kierunkiem służbowych żołnierzy. Sier­ żanci niedbale pilnowali porządku.

Wachmistrz trzeciej kompanii wyszedł ze swego biura i skierował się ku południowej stronie p odw ó­ rza, gdzie powinien się był znajdować Oberle. Gru- bemi wargami gryzł rude wąsy. Przebiegł wzrokiem cały szereg.

— W ięc Oberle nie w rócił je szcze ?— zapytał po chwili.

Ten sam Saksończyk odpowiedział:

— W ychodząc z koszar, biegł szybko w kierun­ ku swego mieszkania.

— Czy widziałeś go w restauracyi? — Nie ja d ł z nami śniadania. — To wystarcza — mruknął Hamm.

wargi, przewrócił płowe oczy i zrobił minę, która oznaczała, że uważa sytuacyę za groźną.

Istotnie, była ona groźną, nietylko dla Jana Oberlé, ale bardzo poważną i dla samego wachmi­ strza. O tej godzinie w koszarach nie było ani ka­ pitana, ani porucznika. W razie jakiegoś nieprzyje­ mnego zajścia, kapitan powiedziałby z pewnością:

— Czemuż mnie nie uprzedziliście?

Hamm przeszedł całe podwórze, rozm yślając nad tern, co ma zrobić i przypominając sobie przy tej sposobności słowa swego ojca, dowódcy oddziału

żandarmeryi w Obernai.

Kiedy on, Gotfryd, był przed dwoma tygodniami u rodziców, ojciec mu powiedział:

— W twoim pułku będzie służył syn pana Oberlé. Miej go na oku. Byłbym bardzo zdziwiony, gdyby się zachowywał spokojnie. To portret dziadka, szaleniec, nienawidzący Niemców, zdolny do wszelkich nierozważnych czynów.

Hamm pomyślał, że wpierw, nim zacznie wyka- ^ zywać swoją gorliwość w sprawie zniknięcia ocho­ tnika, powinien zebrać potrzebne wiadomości. Nie było to rzeczą trudną. Ulica des Balayeurs znajdo­ wała się wprost bramy. Wachmistrz końcami palców strzepał kurz z błękitnej kurtki, przeciął ukośnie p o­ dwórze, chcąc dojść co prędzej do drzwi koszar, w y­ szedł na ulicę i skierował się na lewo do dużego domu z zielonemi okienicami. Tu było mieszkanie Jana.

Od gospodyni otrzymał następującą odpowiedź: — W yjech ał powozem około południa. Zabrał z sobą walizkę.

— Ulica Mesange. — Numer?

— Nie słyszałam, nie wiem.

Podejrzenie, powzięte przez Hamma, stało się wyraźniej szem.

Nie wahał się dłużej, ale pobiegł szybko ku nowej dzielnicy miasta. Tam, przy ulicy Herdera, mieszkał kapitan. Nie zastał go w domu. Zaw ie­ dziony, rozgniewany, zmęczony szybkim marszem wachmistrz, wracał do koszar najkrótszą drogą, p ro­ wadzącą przez ogrody Uniwersytetu, kiedy nagle p rzy ­ pomniał sobie, że tuż blizko, po za szeregiem domów Germania, przy ulicy Grandidier, mieszkał porucznik von Farnow. Nie należał on wprawdzie do drugiego szwadronu, ale Hamm wiedział o zaręczynach oficera z panną Oberle, dużo bowiem mówiono o nich w pułku.

Hamm w szedł do wspaniałego domu, zbudowa­ nego z regularnych, wystających płyt kamiennych, wbiegł na pierwsze piętro i zadzwonił do mieszkania Farnowa.

Zapytany ordynans odpowiedział: — Pan porucznik się ubiera.

Istotnie, porucznik von Farnow ubierał się, p o­ nieważ miał zamiar złożyć kilka wizyt, a potem udać się do kasyna oficerskiego. Stojąc w bieliźnie przed zwierciadłem, z ukośnie szlifowanemi brzegami, w y­ cierał twarz wodą. Na toalecie rozłożone były róż­ nej w ielkości szczotki, szczoteczki, pilniczki do szli­ fowania paznogci. W pokoju czuć było zapach wódki kolońskiej.

Farnow zw rócił ku wachmistrzowi mokrą twarz i zapytał, biorąc ręcznik:

— A, to wy, Hammie! Co się stało?

— Panie poruczniku, ośmieliłem się wejść, po­ nieważ nie zastałem w domu mego kapitana, a ochot ­ nik Oberlé...

— Oberlé? Co zrobił O berlé? — zapytał Far­ now i drgnął nerwowo

— Nie pokazał się w koszarach od godziny w pół do dwunastej.

Farnow, który w tej chwili w ycierał twarz, rzucił gwałtownie ręcznik na stół i zbliżył się do podoficera.

A Hamm pom yślał:

— Przypuszcza to samo, co i j a . ,

— Jakto? Nie pokazał się! Czy byliście na ulicy des Balayeurs?

— Tak, panie poruczniku, dziesięć minut przed dwunastą wyjechał z domu powozem.

Młody porucznik uczuł jakiś zimny dreszcz około ■serca. Zmrużył na chwilę oczy, robiąc gwałtowny wysiłek, ażeby pozornie zapanować nad swem wzru­ szeniem, i to mu się udało. Był blady, ale żaden muskuł jego twarzy nie drgnął, kiedy się znów zwró­ cił do wachmistrza;

— Jedno wam tylko pozostaje do zrobienia, Hamm, a mianowicie: uprzedzić komendanta. On zbie­ rze potrzebne informacye... i zrobi... to, co jest prze­ pisane w podobnym wypadku.

Miał nawet dosyć siły, by spojrzeć na zegar z saskiej porcelany, ozdabiający jeg o biurko, dodając:

— Pierwsza czterdzieści. Musicie się spieszyć. Wachmistrz ukłonił się i oddalił pośpiesznie. Młody oficer zaś pobiegł co prędzej do znajdu­ jącego się obok pokoju służbowego i zażądał p o łą ­ czenia telefonem z agentem policyjnym stacyi kolei żelaznej. W dziesięć minut później dzwonek zawe­ zwał go do telefonu i wtedy Farnow dowiedział się,

W dokumencie Rodzina Oberlé. Cz. 2 (Stron 133-156)

Powiązane dokumenty