• Nie Znaleziono Wyników

Rodzina Oberlé. Cz. 2

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Rodzina Oberlé. Cz. 2"

Copied!
168
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH

W Y C H O D Z I CO T YD ZIEŃ

w objętości jednego toma.

* W ARUNKI PRENUMERATY

Cena każdego tomu 25 kop., w opraw ie 40 kop.

OOPŁATA ZA OPRAWĘ:

Rocznie . • (za 52 tomy) . . . rs. 8 kop. —

Półrocznie (za 26 tomów) ~

Kwartalnie (za 13 tomów; . . . „ I » 6 0 Za zmianę adresn na prowincyi dopłaca się ao kop

SED A K T O R I W Y D A W C A

Redakcya i Administracya: W arszawa, Nowy-Swiat 47 — Teletonu 1«%, we Lwowie Plac Maryacki 1. 4.

Drukarnia A. T. Jezierskiego, Nowy-Świat 47

*

---Za odnoszenie do domn 15 kop. kw. / Rocznie (52 tom y) rs. 10

P ó łro czn ie (26 tomów) „ 5 Kwartalnie (13 tomów) „ 2 kop. 50

w W A R S Z A W IE .

(3)

.V 221.

Rodzina Oberlé

napisał

R EN É BAZIN

TŁÓMACZYŁA

J". LE3.

2__________ rîS S C z ę ś ć I I . 5 C

Cena 40 kop.

W pren. 30£ kop.

W A R S Z A W A

I^ e d a k c y a i A d m m istra o y a

47 . N o w y -Ś w ia t 47. 1 0 0 2 .

(4)
(5)
(6)
(7)

R E N É B A Z IN .

podcina Gberlé.

TŁÓMAOZYTjA

J. p.

S______ vïî'C; ...___ « Oz q ś6 I I

W A R S Z A W A

-DRUKARNIA A . T . J e z i e r s k i e g o 47. Nowy-Świat 47.

(8)

\

(9)

ROZDZIAŁ VIII.

U C a r o

1

i s a.

Na rogu ulicy Zurichskiej znajduje się mały domek, frontem zwrócony ku wybrzeżu Przewoźników i stanowiący jeden z najdawniejszych zabytków Stras- sburga. Domek ten, dużo niższy od sąsiednich gma­ chów i pokryty dachem o dwóch kondygnacyach, przy­ pomina chińskie pagody. Pasada, niegdyś ozdobiona matowym gzymsem, dzisiaj pokryta jest tylko białym tynkiem, na którym widnieje napis: „Jan, zwany Ca- rolis, winiarnia” . Nie jest to bynajmniej zwykły, byle jaki szynk, ale m iejsce historyczne, chociaż je g o w y ­ gląd zewnętrzny niczem nie obudzą ciekawości prze­ chodniów.

Mieszkańcy Zurychu, a właściwie najlepsi strzelcy z tego miasta, przybyli tutaj w 1576 roku na kon­ kurs strzelecki, na który Strassburg zw ołał całe c e ­ sarstwo i stany skonfederowane. Szwajcarowie za­ brali ze sobą kociołek z kaszą jaglaną. Po w ylądo­ waniu zauważyli, że kasza jeszcze niezupełnie w y­

(10)

stygła i zwrócili na tę okoliczność uwagę Strassbur- czyków:

— Będziemy wam mogli nieść pomoc w po­ trzebie, sąsiedzi — rzekli do nich — przez Ren odległość między naszemi miastami jest bardzo nie­ wielka.

Istotnie, Szwajcarowie w 1870 rokn dotrzymali słowa, danego w 1576. Świadczy o tern napis, wy ryty na zrębie poblizkiego wodotrysku. Podczas oblę­ żenia Strassburga, kiedy mieszkańcy jeg o przeżywali najcięższe chwile, rada miasta Zurychu zwróciła się do generała W erdera z prośbą o udzielenie p ozw ole­ nia starcom, kobietom i dzieciom na opuszczenie oble­ ganej fortecy — i pozwolenie to uzyskali.

Drugi powód do sławy zdobył sobie ten domek, dzięki Janowi Carolisowi, który przybył z południa, około roku 1860, i założył tutaj winiarnię.

Jan Carolis ogromnie przypominał Gambettę. W iedząc o tem, naśladował go o ile możności w ubra­ niu, ruchach, gestach i sposobie mówienia, a nawet w noszeniu brody. Interesy winiarni stały dobrze już przed wojną, ale po wojnie handel rozwinął się świetnie; zgromadzali się przeważnie oficerowie pruscy i spijali świetne czerwone wino, sprowadzone z Cette, Narbony i Montpellier.

W końcu kwietnia wczesnym rankiem Jan Oberle wybrał się do jednego z urzędników administracyi leśnej z dawno obiecaną wizytą. Przechodząc przez wybrzeże przewoźników, zauważył niemłodą kobietę, mniej więcej czterdziestoletnią, ubraną czarno, która wyszła z winiarni, szybko przeszła ulicę i zw róciła się ku niemu:

(11)

— Przepraszam pana... może pan zechce wstą­ pić... jeden z pańskich przyjaciół prosi o to...

— Kto taki? — zapytał Jan ze zdziwieniem. — Oficer, najmłodszy z tamtych.

I palcem wskazała mu cienie, rysujące się na płóciennej firance okna winiarni.

Jan zawahał się chwilę, ale następnie poszedł za nią.

M e będąc stałym mieszkańcem Strassburga, nie wiedział, jaką opinią cieszyła się winiarnia i jakich miała stałych gości. Ze zdumieniem więc ujrzał sześciu oficerów pruskich, a między nimi trzech hu­ zarów. Siedzieli przy stołach, nakrytych obrusami w kratki czerwone z niebieskiem, rozmawiali głośno, palili cygara i pili wino.

Jan wszedł ze światła w półcień, ale mimo to zauważył na pierwszy rzut oka, że sala była nie­ duża. Stały w niej tylko cztery stoły. Ściany ozdo­ bione były obrazami w guście niemieckim. B yły tam sceny alegoryczne, małpa, kot, gra w karty, paczka cygar i t. p., ale największą ozdobę sali stanowiło duże, półokrągłe lustro, umieszczone w lewej niszy. Dokoła lustra porozwieszane były fotografie stałych gości winiarni, dawniejszych i teraźniejszych.

Jan nie m ógł pojąć, kto z tego zgromadzenia mógł go wzywać, kiedy od stołu znajdującego się u wejścia do lewej sali, powstał m łody porucznik. W tym prostym ruchu uwydatniła się cała piękność jeg o smukłej, kształtnej postaci, ujętej w błękitny mundur ze złotem naszyciem. Przy tym samym stole siedział jeszcze kapitan i komendant. W szyscy oni robili wrażenie, jakby przed chwilą wrócili z dalekiej

(12)

drogi — świadczyły o tem ich zakurzone ubrania, spocone czoła i żyły nabrzmiałe na skroniach. N aj­ młodszy z oficerów przyniósł z tej wycieczki na wieś gałązkę tarniny, którą zatknął za płaską szlifę, bliż­ szą sercu.

Alzatczyk poznał w nim porucznika Wilhelma von Farnowa, o trzy lata starszego od siebie. W idy­ w ał go niegdyś w Monachium, kiedy tam był na pierwszym kursie prawa. Farnow służył wtedy jako podporucznik w pułku ułanów bawarskich. Od owego czasu nie spotykali się ze sobą. Jan słyszał tylko, że wskutek jakiegoś zajścia w kasynie między ofice­ rami pruskimi i bawarskimi przeniesiono z Mona­ chium kilku skompromitowanych oficerów i że w ich liczbie znajdował się jego dawniejszy towarzysz.

Nie, niepodobna było wątpić. Był to z pewno­ ścią Farnow.

Jan poznał go odrazu po eleganckim, trochę wyniosłym sposobie podania ręki. Tak, była to ta sama twarz, nieco za krótka i spłaszczona, bez brody, 0 jasnych blond włosach. W argi je g o były dosyć grube, nos mały, lekko zadarty, jakby impertynencki 1 oczy cudne, stalowo-niebieskie; w oczach tych b ły­ szczała duma młodości, władzy i junactwa. Z budowy całego ciała można było wnosić, że z czasem stanie się on typowym, tęgim, ciężkim kirasyerem.

Dzisiaj jednak był on jeszcze tak smukłym, zgrabnym, zahartowanym, nerwowym, zręcznym w ru­ chach, że zdobył sobie sławę uznanej piękności, p o­ mimo, że twarz jego nie miała rysów klasycznych. To też w Monachium nazywano go powszechnie „p ię k ­ nym Farnowem ” , albo „Farnowem Trupią głów k ą” .

(13)

W ciężkim kasku, przysłaniającym oczy, z krza- czastemi brwiami i rudemi, zawiesistemi wąsami m ógłby być strasznym, ale w dwudziestym siódmym roku życia robił wrażenie nieustraszonego, doskonale w yćw iczonego wojownika, zwyciężającego nietylko in­ nych, ale i swoją własną naturę. Nawet jeg o wyszu­ kana grzeczność i uprzejmość zdawała się być w yu­ czoną, sztucznie nabytą.

Jan zauważył, że pan von Farnow, podnosząc się z miejsca, zw rócił się do komendanta i zdawał się coś mu przekładać; komendant, wysoki i pleczysty* żołnierz, o sennych, bezmyślnych oczach, skinął g ło ­ wą potakująco.

— Czy pan komendant pozw oli sobie przedsta­ w ić mego dawnego towarzysza, Jana Oberló, syna przem ysłowca z Alsheimu?— odezwał się von Farnow.

— Bardzo chętnie... Alzatczyk... inteligentny... znany...

Następnie von Farnow przedstawił Jana kapi­ tanowi.

Był to człow iek jeszcze młody, o ostrych ry­ sach, starannie wychowany, dumny i wyniosły.

On również nie szczędził pochlebnych wyrazów dla m łodego przem ysłowca z Alsheimu.

— O, pan Oberló jest bardzo znany... jeden z najświatlejszych umysłów... miałem przyjem ność dawno to zauważyć... Pan zechce mnie przypomnieć pamięci pana Oberló...

Jan czuł się upokorzonym względami obu ofi­ cerów. Doznawał wrażenia, że był przedmiotem szcze­ gólniejszej uwagi z ich strony; on, cywilny, m ieszcza­ nin, Alzatczyk — on, który właśnie przez tych

(14)

dygnitarzy powinien był być uważanym za coś niż­ szego.

— W idocznie działalność mego ojca ma bardzo wielką doniosłość dla kraju — m yślał w głębi du­ szy — je że li w ten sposób jest ocenianą. Ani mają­ tek, ani tryb domu nie nadałyby podobnej wziętości człowiekowi, który nie mieszka w Strassburgu i nie zajmuje żadnego urzędu.

W tej chwili komendant lekkiem skinieniem za ­ kończył tę niezręczną sytuacyę. Młodzi ludzie od zy­ skali swobodę i zajęli miejsca w głębi sąli przy n aj­ dalszym stole, około okna.

— Istotnie, przypadek tylko zrządził, że spoty kamy się tutaj — rzekł Farnow z ironią, w której przebijała się duma pruskiego porucznika. — Pułk mój nie uczęszcza do Carolisa... bywają tu przeważnie oficerowie z piechoty... Co do mnie, chodzę n ajczę­ ściej do „Germanii” ... Ale przed chwilą właśnie w ró­ ciliśmy z rekonesansu, jak to już chyba zauważyłeś... komendant mój był bardzo zgrzany... W ybacz mi, kochany Oberle, że posłałem po ciebie.

— Ależ owszem, był to krok bardzo przyja cielski z twej strony. . Sądzę nawet, że ci było tro chę niezręcznie opuścić swych zwierzchników.

— Chciałem bardzo odnowić znajomość z tobą. nie widzieliśmy się już od tak dawna... od czasów monachijskich... Skoro tylko zobaczyłem cię mijają­ cego róg domu, zawołałem zaraz na służącą: „To j e ­ den z mych przyjaciół! Biegnij czemprędzej i poproś pana Oberle tutaj” .

— Doprawdy, Farnowie, zrobiło mi to wielką przyjemność.

(15)

Podczas tej rozmowy obaj młodzi ludzie przy­ glądali się sobie z ciekawością, jakiej zwykle doznają osoby, które się nie widziały przez czas dłuższy: „Jakie ou życie pędził! co myśli o mnie! czy mogę

liczyć na niego?” r

— Zdaje mi się— rzekł Farnow — że przybyłeś do Alzacyi niedawno?

— Tak, w końcu lutego.

— Mówiono mi w Strassburgu, że od pierw sze­ go października wstępujesz, jako ochotnik, do huzarów nadreńskich?

— To prawda.

— W iesz, Oberle, że zeszłej zimy miałem za­ szczyt spotykać twego ojca w towarzystwach tutej­ szych i byłem mu przedstawiony...

Daruj mi, nie wiedziałem o tern, wróciłem do kraju tak niedawno...

Rozmowy przy wszystkich stolikach u Carolisa to ­ czyły się leniwo. Jan zauważył, że obie niebieskie kurtki często się zwracały w ich stronę. I komen­ dant i kapitan badawczo się przyglądali przyszłemu ochotnikowi. Przed nimi stała butelka wina Bordeaux, którą już prawie opróżnili.

— C hciałbym bardzo p om ów ić z tobą o b sz e r­ n ie — rzek ł FarnoWp zn iża ją c g ł o s .—Sądzę, że b ę d z ie ­ m y się m ogli w id y w a ć...

— Czy znasz Alsheim?

Tak, byliśmy tam kilka razy na mane­ wrach...

W idocznem było, że porucznik nie wiedział, jak daleko m oże się posunąć. Znajdował się w kraju zabranym; przypominały mu to na każdym kroku

(16)

ró-12

żne zdarzenia z życia codziennego. Nie chciał już więcej niepewnych prób i badał grunt... Czy m ógł obiecać swoją wizytę? Tego jeszcze nie wiedział. Drażniła go ta niepewność, tak sprzeczna z jego energiczną naturą, a dyplomatyczna ostrożność, którą musiał zachowywać, raniła jeg o dumę. Hardo pod­ niósł głowę, jak gdyby chciał rzucić lub przyjąć w y­ zwanie. Jan czuł się zmieszanym. Było to rzeczą tak prostą przyjąć u siebie dawnego kolegę, a j e ­ dnak, w tej chwili kwestya ta przedstawiała się, ja ­ ko zagadnienie bardzo trudne do rozstrzygnięcia. O so­ biście skłaniał się do zaproszenia Farnowa.

Ale czyż pani Oberle i dziadek zgodziliby się na odstąpienie od zasady dotąd tak ściśle przestrze­ ganej: nie przyjm ować w domu dawnego posła opo­ zycyjnego nikogo z Niemców, po za krótkiemi banał - nemi stosunkami urzędowemi lub handlowemi. Nie... stanowczoby się nie zgodzili... A jednak Jan dozna­ wał wielkiej przykrości, okazując się w Strasburgu mniej tolerancyjnym, niż był nim w Monachium; nie chciał też przy pierwszem spotkaniu na ziemi alzac­ kiej obrazić m łodego oficera, który tak przyjaźnie w y­ ciągał doń rękę.

Dlatego odpowiedział z pewną serdecznością w głosie:

— Odwiedzę cię bardzo chętnie, kochany Far- nowie!

Niemiec zrozumiał. Zm arszczył brwi i umilkł. O czyw iście inni odmówili mu nawet wizyty. W r o ­ dzinie Oberle nie spotykał dotąd tej nienawiści sy­ stematycznej i w yłącznej... Ale gniew je g o nie trwał długo, albo też zapanował nad nim umiejętnie.

(17)

Na rękojeści szpady zawieszonej u boku p o ło ­ żył zgrabną rękę, która w ujęciu robiła wrażenie pę­ czka stalowych nitek i w yrzekł po chwili:

— Będę ci niezmiernie wdzięczny!

Potem kazał podać butelkę burgunda, napełnił kieliszek i zawołał:

— Za twój powrót do Alsheimul

W ychylił kieliszek jednym tchem i postawił go stole.

— Jestem, istotnie, ogromnie zadowolony, że cię odnalazłem. Pędzę życie prawie zupełnie samo­ tne... zresztą ty znasz m oje upodobania. Po za mo- jem zajęciem, które stawiam ponad wszystko z w y­ jątkiem Boga, najwyższego sędziego, lubię bardzo ty l­ ko polowanie. Mojem zdaniem, człow iek jest stwo­ rzony po to, ażeby przebiegać szerokie przestrzenie i poddawać swej władzy dzikie zwierzęta, jeżeli nie ma sposobności ujarzmiać podobnych sobie... Dla mnie jest to przyjem ność niezrównana... Ale... zda­ je mi się, że pana Oberló pozbawiono prawa p olo­

wania?

— Istotnie— odparł Jan — ojciec mój zrzekł się tego prawa prawie zupełnie.

— Możebyś zatem zechciał polować ze mną? W ydzierżawiłem około Haguenau las i równinę. P rzy­ chodzą tam kozice ze świętego niegdyś gaju, dużo jest zajęcy i bażantów", a czasem przelatują bekasy... świętojańskie robaczki błyszczą pod jodłam i, niby lance moich huzarów.

Rozmowa czas jakiś obracała się dokoła tego tematu.

(18)

Far-now wyrwał z pod szlify gałązkę tarniny i rzucając ją na ziemię, rzekł:

— Jeżeli pozwolisz, Oberle, odprowadzę cię kil­ ka kroków. W którą stronę idziesz?

— W stronę uniwersytetu. — Ja także.

Powstali od stołu. Obaj należeli do tego sam e­ go typu silnego i energicznego. Obaj byli w ysokie­ go wzrostu, lecz wyraz ich twarzy był odmienny. Zda­ wało się, że Oberle stara się złagodzić i zmiękczyć surowość rysów i wyrazu twarzy, Farnow zaś chce jakby podkreślić szorstkość swojej osoby. Młody po­ rucznik obciągnął swą kurtkę, wygładzając wszystkie fałdki, wziął z krzesła płaską w ojskową czapkę, ozdo­ bioną z przodu małą kokardką o barwach pruskich, i poszedł naprzód, uwydatniając o ile możności szty­ wność swojej postaci. Zw rócił się ku stołowi, przy którym siedział komendant z kapitanem, i ukłonił się im kilkakrotnie, zaledwie uchylając swą wyniosłą p o­ stać. Znikła już pełna szacunku poufałość, która p a ­ nowała między nimi przed chwilą.

Obaj zwierzchnicy krytycznym wzrokiem ob ej­ rzeli w ychodzącego porucznika.

Obaj należeli do szlachty, a przytem dbali nie­ zmiernie o honor swego pułku i zawsze mieli w pa mięci wszystkie artykuły kodeksu, obowiązujące w zo­ rowego oficera; interesowali się więc bardzo swymi podwładnymi, ich postępowaniem, postawą, ubraniem i wszystkiemi szczegółami, które m ogły zw rócić na siebie uwagę szerszej publiczności. Egzamin wypadł przychylnie dla Farnowa, komendant bowiem p oże­

(19)

gnał go przyjacielskim , a zarazem protekcyonalnym ruchem ręki.

Zaledwie się znaleźli na ulicy, Farnow zapytał swego towarzysza:

— No cóż? Prawda, że obaj byli wzorowo uprzejmi?

— Tak.

— Jakim ty tonem to mówisz! W ięc nie zau­ ważyłeś, że grzeczność ich była uprzedzająca? O ce­ nisz ją po wstąpieniu do wojska...

— Ależ, przeciwnie, oni nawet byli zbyt uprzej­ m i— przerwał Jan.— Codziennie się przekonywam, że ojciec mój musiał się upokarzać często i w iele, żeby w ten sposób być traktowanym w wyższych sferach. I to mnie ogromnie rani, Farnowie!

Oficer spojrzał na niego z powagą i odparł: — O, francuska naturo! Co to za dziwny cha rakter narodu, który nie może się pogodzić z myślą, że został podbity i wszelkie awanse ze strony N iem ­ ców uważa za coś ubliżającego dla siebiel

— To dlatego, że Niemcy nie robią nic dar­ m o— odparł Oberle.

Odpowiedź podobała się Farnowowi.

W ydała mu się czemś w rodzaju hołdu złożonego szorstkiemu i utylitarnemu charakterowi jego rasy. Zresztą m łody porucznik nie chciał się zagłębiać w dysputę, w której ich przyjaźń mogłaby być nara­ żoną na niebezpieczeństwo. Z przyjem nością w ięc złożył uprzejmy ukłon młodej kobiecie, która ich właśnie mijała, i pogonił za nią wzrokiem.

— To żona kapitana Holtzberga — rzekł do Ja­ na— piawda, że ładna?

(20)

Równocześnie rzucając okiem na leżące za m o­ stem stare miasto, oświetlone zamglonem słońcem wiosennego poranku, dorzucił:

— Bardzo lubię ten dawniejszy Strassburg, jak gdyby te dwa wrażenia najnaturalniej w świecie z le ­ wały się w je g o umyśle.

Po chwili ciągnął dalej:

— Przypomina mi czasy feudalne.

Z drugiej strony rzeki, zanieczyszczonej przez fa­ bryki i zlewy, sterczały ostro pochylone dachy z dłu gie- mi oknami. Dachówki mieniły się czerwoną barwą w rozmaitych odcieniach. Średniowieczna purpura Strass- burga połatana, podziurawiona, poplamiona, spłowiała, w niektórych m iejscach fioletowa, po bokach prawie żółta, gdzieindziej znów różowa, pomarańczowa z roz- maitemi odblaskami, ale zawsze królewska, robiła wra­ żenie rozciągniętego dokoła katedry cudnego perskiego dywanu o delikatnych zblakłych barwach. Sama zaś katedra, zbudowana z czerwonego kamienia, wygląda­ ła, jak artystyczny model, rozstrzygający o barwie całego miasta; ozdoba, chwała i ognisko Strassburga.

Bocian, szerokim ruchem rozpostartych skrzydeł, wolno przerzynał powietrze; poziomo rozciągnięte nogi ptaka wydłużały jeg o ciało i służyły za ster; dziób miał nieco podniesiony do góry, niby przód statku. H erbowy ptak płynął z powagą, wierny Strassburgowi, jak wszystkie bociany, które co roku na tych samych kominach odnajdywały swe gniazda, mieszkańcy bo­ wiem strzegli je i ochraniali troskliwie, uważając te ptaki za jakąś świętośó.

Jan i Farnow śledzili wzrokiem ulubionego ptaka; widzieli, jak się skierował ku w ieżyczce kate­

(21)

dralnej, m alejąc stopniowo w ich oczach, w reszcie zniknął z widnokręgu.

— Oto mieszkańcy — rzekł Farnow — których nie zadziwia ani dym z naszych fabryk, ani tram­ waje, koleje żelazne, świeżo zbudowane pałace, ani w reszcie nowy porządek rzeczy.

— Bo zawsze byli Niemcami — odparł Jan z uśmiechem. — Bociany zawsze nosiły wasze bar­ wy: brzuch biały, dziób czerwony i czarne skrzydła. — Istotnie — potwierdził oficer, śm iejąc się wesoło.

Poszli dalej wzdłuż wybrzeża. , Nagle śmiech zamarł na ustach Farnowa. Od strony nowego mia­ sta zbliżał się ku nim jakiś żołnierz służbowy, p ro' wadzący dwa konie. W łaściwie jednak, to konie go prowadziły, był bowiem najzupełniej pijany. Szedł wolno między dwoma czarnemi wierzchowcami, zata­ czając się co chwila i trzymając w podniecionych r ę ­ kach uzdy; chwytał się też często za jedno lub dru­ gie zwierzę, żeby nie upaśó; konie się usuwały.

— Co to znaczy? — zamruczał Farnow. — Żołnierz pijany! O tej godzinie!

— Zdaje się, że przebrał miarę — rzekł Ober- ie. — Ale niema on wcale w esołego upojenia.

Farnow nic nie odpowiedział, tylko zmarszczył brwi i pilnie obserwował postawę żołnierza, który już się zbliżył ku nim prawie na odległość dziesięciu metrów. Teraz powinien był, według regulaminn, zmienić krok i zwrócić głowę w kierunku swego zwierzchnika. W inowajca jednak nietylko zapomniał o wszystkich teoryach i z trudnością wlókł się dalej,

(22)

zataczając się co chwila o konie, ale nawet, w ym ija­ ją c Farnowa, zamruczał coś niewyraźnie, prawdopo­

dobnie jakieś przekleństwo.

Tego już było zanadto. Dreszcz gniewu prze­ biegł porucznika. Czuł się upokorzonym za całe Niemcy. Podszedł nagle do żołnierza. Wystraszone konie cofnęły się o parę kroków.

— Stój! — zaw ołał — trzymaj się prosto! Żołnierz spojrzał bezmyślnie, udało mu się j e ­ dnak, dzięki niezmiernemu wysiłkowi woli, stanąć nieporuszenie, prawie prosto.

— Jak się nazywasz?

Żołnierz powiedział sw oje nazwisko.

— Bydlę! Jutro w koszarach odpowiesz za swoje postępowanie! A dziś masz zadatek za znie­ wagę munduru!

W yciągnął prawą rękę i pięścią, ujętą w ręka­ wiczkę, a twardą jak stał, uderzył go z całej siły w policzek.

Krew bryznęła z kątów ust żołnierza; łopatki odchyliły się ku tyłowi, ramiona zbliżyły się, jak przy boksowaniu. Miał, widocznie, szaJoną pokusę odpłacić się oficerowi tą samą monetą.

Jan widział, jak pełne bólu i gniewu, błędne oczy pijaka, z taką siłą w tył odrzuconego, zataczały się dokoła swych orbit, w końcu jednak opuściły się ku ziemi, pokonane, prawdopodobnie jakiem ś nieja- snem przypomnieniem potęgi oficera.

— Idź teraz — zaw ołał Farnow — i nie p o­ tykaj się w ięcej.

Stał w słońcu pośrodku wybrzeża, elegancki, wyprosto wany, o głowę przewyższający swoją ofiarę.

(23)

Oczy jego ciskały płomienie; gniew w ykrzywił kąty ust i powiek. Takim, prawdopodobnie, musieli go w idzieć ci, którzy go przezwali „Trupią głów k ą” .

Skinął ręką i natychmiast rozsunęła się groma­ da gapiów, która, przyglądając się tej scenie, zwar- tem kołem otoczyła żołnierza.

Ten ostatni przeszedł mimo nich, starając się prowadzić konie, o ile m ożności, równo.

Świadkowie jeszcze pozostali. Jedni z nich, oszołomieni zaszłym wypadkiem, milczeli. Inni, mru- cząc, robili jakieś uwagi. Farnow skrzyżował ręce na piersiach, spojrzał dumnie i odw rócił się od nich z pogardą. Natychmiast rozeszli się wszyscy. Pierw ­ szy w ycofał się z tłumu młody subjekt z banku, p o­ prawiając okulary; za nim poszła mleczarka z gar- nuszkiem miedzianym opartym na biodrze, ona jedna z całej grupy ruszeniem ramion potępiła czyn Far- nowa; następnie usunął się rzeźnik z sąsiedniego sklepu; po tym dwaj przewoźnicy, pozujący na obo­ jętnych, pomimo, że zaczerwienione ich twarze zdra­ dzały silne wzburzenie; wreszcie cały tłum uliczni- ników, którzy z początku mieli ochotę zapłakać i trącali się łokciami, a teraz odchodzili z wybuchami śmiechu.

Farnow w rócił do swego towarzysza, który cały czas stał nad brzegiem kanału.

— Zdaje mi się, że poszedłeś za daleko— rzekł Oberle. — W yraźny rozkaz cesarza zabrania podob­ nych nadużyć... Mógłbyś mieć nieprzyjemność...

— O, to jest jedyn y sposób postępowania z te- mi bydlętami — odparł Farnow, którego oczy jeszcze płon ęły.— Zresztą, wierzaj mi, on już oddał mój poli­ czek koniom, a do jutra zapomni o wszystkiem,

(24)

Młodzi ludzie szli w milczeniu aż do ogrodu Uniwersyteckiego, rozm yślając o tem, co zaszło...

Farnow zrzucił skrwawioną rękawiczkę i w łożył inną; wreszcie odw rócił się do Jana i zaczął mówić głosem stanowczym, w którym dźwięczało głębokie przekonanie:

— Byłeś jeszcze bardzo m łodym , mój drogi, kiedyśmy się poznali. Otóż teraz, m ojem zdaniem, m u­ sim y się porozumieć co do naszych poglądów w wielu kwestyach. Dziwię się jednak, że tak długo p rzeby­ wając w różnych prowincyach niemieckich, dotąd nie spostrzegłeś, że my jesteśm y stworzeni do zdobycia świata, a zdobyw cy nigdy nie są łagodni, ani nawet zupełnie sprawiedliwi.

Po chwili dodał:

— Przykro mi niezmiernie, Oberle, że mój po­ stępek tak bardzo ci się nie podobał, a jednak muszę wyznać, że nie żałuję tego, co zrobiłem . Chciałbym, iżbyś zrozumiał, że podstawą mego gniewu jest nie- poszanowanie karności, hierarchii, honoru armii, do której mam zaszczyt należeć... Nie opowiadąj o tem zajściu w domu, bez dodania powodów... byłoby to zdradą przyjaciela... Teraz, do widzenia!

Podał mu rękę, a błękitne je g o oczy straciły na chwilę wyraz wyniosłej obojętności.

— Do widzenia, Oberló! Jesteś u drzwi swego urzędnika z leśnej administracyi.

(25)

ROZDZIAŁ IX.

S p o t k a n i e .

Jan przybył dosyć wcześnie na dworzec stras- burski i koleją dojechał do Obernai, gdzie zostawił swój bicykl. W drodze z Obernai do Alsheimu zau ważył niedaleko od Bernhardsweiler na łące, którą przerzyna Dachs, drugiego bociana, stojącego na j e ­ dnej nodze.

Zaraz na wstępie powiedział o tem siostrze, którą ujrzał w parku, czytającą w cieniu drzew.

Ubrana była w suknię z szarego płótna, z g i­ piurową aplikacyą przy staniku.

Usłyszawszy bieg welocypedu, z uśmiechem pod" niosła od książki swe bystre, rozumne oczy i s p o j­ rzała na Jana. On zaś zeskoczył na ziemię. U ści­ skali się serdecznie.

— Mój drogi, — zawołała Lucyna — jakże mi zaw sze ciebie brakuje! Co tam robisz w tych cią ­ głych podróżach?

(26)

Przede-wszystkiem widziałem dwa bociany, które stawiły się punktualnie na dzień tradycyjny dwudziestego trze­ ciego kwietnia, jak dwaj rejen ci.

Skrzywiła lekko różowe usteczka, wykazując zupełną obojętność dla tej wiadomości.

— A potem?

— Spędziłem trzy godziny w biurach leśnej administracyi, gdzie się dowiedziałem ...

— O tern opowiesz ojcu — przerwała niecier­ pliwie. — Widzę dokoła tyle drzew rosnących i ścię­ tych, źe nie mam najm niejszej ochoty zaprzątać niemi głow y dobrowolnie. Opowiedz mi lepiej jakąś no­ winkę ze Strassburga, opisz jakąś toaletę, albo jakąś rozm owę z kim kolwiek ze świata.

— A, prawda — zaw ołał Jan, śm iejąc się w e­ soło — rzeczyw iście miałem spotkanie.

— Zajm ujące?

— Tak. Dawniejsza znajom ość z Monachium, porucznik huzarów...

— Pan von Farnow?

— On sam, porucznik dziewiątego pułku huza- ów nadreńskich, Wilhelm von Farnow. Ale... co to znaczy?

Stali w połow ie alei, zasłonięci dużemi krze­ wami. Lucyna śmiała i wyzywająca, jak zawsze, skrzyżowała ręce na piersiach i rzekła głosem , który starała się uczynić spokojnym:

— To znaczy, że on mnie kocha. — On?

— I że ja go kocham!

Jan usunął się nieco od siostry, chcąc się jej lepiej przypatrzeć.

(27)

— To niem ożliwe! — A dlaczego?

— Ależ, Lucynko, dlatego, że to je s t N iem iec, Prusak, oficer!

Zapanowało milczenie. Cios był dobrze w y­ mierzony.

Jan pobladł straszliwie, w reszcie dodał:

— Chyba wiesz i to, że on jest protestantem? Rzuciła książkę o ziemię i podniosła głowę, cała drżąca i przejęta niespodziewanym oporem.

— Czy sądzisz, że nie myślałam o tem wszyst- kiem? Wiem dobrze, co mogą o mnie powiedzieć. Wiem, że całe społeczeństwo alzackie, nasi sąsiedzi fanatyczni i ograniczeni, potępią mnie nieodwołalnie. Tak, będą na mnie powstawać, obwiniać, żałować. Będą próbowali zachwiać m oje postanowienie. Ty już nawet zaczynasz... Czy nie tak? Ale uprzedzam cię, że wszystkie argumenty są zbyteczne... wszystkie... kocham go! Tu niema już nic do zrobienia... Już się stało... Chcę wiedzieć jedno tylko, a mianowicie: czy ty będziesz za mną, czy przeciwko mnie? Moje postanowienie jest niezłomne!

— O Boże, mój Boże — m ówił Jan, ukrywając twarz w dłoniach.

— Nie przypuszczałem , że ta wiadomość spra­ wi ci tyle przykrości i, wogóle, nie rozumiem cie ­ bie! Czyżbyś i ty podzielał ich idyotyczną niena­ w iść? Powiedz! Staram się przezw yciężyć swoje wzruszenie, ażeby pom ówić z tobą spokojnie. W ięc powiedz mi, powiedz! Jesteś bledszy odemnie, a prze­ cież tu ja tylko wchodzę w grę!

(28)

Jan patrzył na nią jakimś dziwnym wzrokiem, jakby sobie nie m ógł jeszcze zdać sprawy z tego, co

słyszał.

Po chwili wyrzekł:

Mylisz się, oboje tu wchodzimy w grę. — Jakto?

— Stoimy jedno przeciw drugiemu, bo ja także muszę ci powiedzieć, że kocham... kocham Otylię Ba-

stian!

Imię to przeraziło Lucynę, a zarazem wzruszy­ ło ją, bo argument, przytoczony przez brata, był ar­ gumentem podyktowanym przez miłość, a zarazem zw ie­ rzeniem.

Rozdrażnienie je j znikło. Opuściła głow ę na ramię brata, rozrzucając przy tym ruchu swoje złoci- sto-blond loki i szeptała

cicho.-O, mój Jankui... Fatalność nas prześladu­ je ... Otylia Bastian i on!... Tak... te dwie miłości wykluczają się wzajemnie... O, mój drogi, to jest dalszy ciąg dramatu rodzinnego, który się w nas przedłuża.

W ydało się je j, że słyszy czyjeś kroki, w ypro­ stowała się więc, ale po chwili, znów oparta o ramię brata, ciągnęła dalej:

Nie możemy rozmawiać tu... a jednak musi­ my sobie powiedzieć coś w ięcej, niż imiona ukocha­ nych... Gdyby tak ojciec nas zastał, albo mama, któ­ ra wyszywa w salonie jakiś odwieczny kobierzec... O, mój drogi, pomyśl tylko, że ona się znajduje o kil­ ka kroków od nas, gdy mówimy o tak ważnych spra­ wach i niczego się nie domyśla... Ale my przede- wszystkiem, nieprawdaż, my?... Z początku przyszło

(29)

je j na myśl, że najlepiej będzie w rócić do domu i za­ mknąć się z Janem w swoim pokoju. Po namyśle jednak zdecydowała się na obranie lepszej, b ezp iecz­ niejszej kryjówki.

— Chodźmy w p o le —rzek ła — tam z pewnością nikt nam nie przeszkodzi.

Szli przyśpieszonym krokiem, przytuleni do sie­ bie i mówili cicho, urywanemi zdaniami. W krótce dotarli do kraty żelaznej, zam ykającej park; m ijając ubitą wzniesioną drogę, skierowali się na prawo i za­ częli się spuszczać w dół wązką ścieżką, która, niby jasna wstęga, wiła się po pochyłości wzgórza, m ię­ dzy młodą runią oziminy. Pierwsze wrażenie zobo- pólnego zdumienia, zmartwienia i przygnębienia, m i­ nęło. Teraz każde z nich myślało o sobie.

— Może się trapimy niepotrzebnie— rzekła Lu­ cyna, zagłębiając się w ścieżkę. — Czyż to koniecznie nasze projekty muszą się wzajemnie wykluczać?

— Tak. Matka Otylii nie zgodzi się nigdy, ż e ­ by je j córka miała zostać szwagierką oficera.

— A zkądźe ty wiesz, że ten oficer nie będzie w olał w ejść do ja k iejś rodziny, mniej zacofanej, niż nasza?— rzekła Lucyna mocno dotknięta. — Twój pro­ jekt może w ięc także zaszkodzić mojemu?

— Przepraszam cię, znam Farnowa, nic go nie wstrzyma.

— Prawdę mówiąc, i ja tak sądzę!— rzekła m ło­ da dziewczyna, a twarz jej się rozjaśniła i pokryła ru­ mieńcem zadowolonej m iłości własnej.

— On należy do tych, którzy mają zawsze słu­ szność.

(30)

— Stanowisz cząstkę jeg o ambieyi. — Pochlebiam sobie.

— Możesz więc być zupełnie spokojną, on się nie będzie wahał. Trudności przyjdą ze strony Ba- stianów, którzy są wyrafinowani na punkcie honoru.

— O, gdyby cię on słyszał — zaw ołała Lucy­ na, usuwając rękę z ramienia brata — wyzw ałby cię z pewnością.

— Czegożby to dowodziło?

— Że uczuł zniewagę, jak ja ją uczułam, Janku! Pan Farnow jest człowiekiem honoru.

— Bezwątpienia, ale pojmuje go na swój spo­ sób, inaczej niż my!

— Bardzo odważny! Bardzo szlachetny! — Raczej wasal, moja droga; to jest ich je d y ­ ne szlachectwo; nie mieli na to czasu, ażeby sobie wytworzyć subtelniejsze pojęcia o honorze. Zresztą, mniejsza o to. Nie jestem dziś usposobiony do pro­ wadzenia dysputy. Zanadto cierpię. To jedno wiem, że moja prośba będzie odrzuconą. Odgaduję to, je ­ stem nawet pewien, a pan Farnow nigdy nie zrozu­ mie, dlaczego; jeżeliby zaś i zrozumiał, nie cofnie się z pewnością, nie przyjdzie mu nigdy na myśl p ośw ię­ cić sw oje ja. Nie obmawiam go bynajmniej, tylko przenikam.

Szli dalej między pasami m łodych zbóż, oblani ciepłem i promieniami wiosennego słońca, ale zupeł­ nie obojętni na piękno otaczającej ich przyrody. R o­ botnicy, których spotykali od czasu do czasu, patrzyli na nich z zazdrością. Lucyna nie mogła zaprzeczyć, że obawy je j brata m ają zupełnie słuszne podstawy.

(31)

Tak będzie z pewnością, myślała, znając pana Farno- wa i Bastianów.

W każdym innym razie byłaby żałowała Jana, ale w obecnej chwili interes osobisty zagłuszał w niej wszelkie współczucie.

Uczuwała jakąś nieokreśloną radość, kiedy Jan zwierzał się je j ze swych obaw.

Niepokój brata zdawał się upoważniać ją do za­ głuszenia wszelkich skrupułów. Nie odczuwając j e ­ go boleści, zbliżyła się ku niemu i zaczęła opowia­ dać o sobie.

— Od tak niedawna mieszkamy razem, drogi Janku, że nie miałam sposobności w ypow iedzieć ci moich poglądów na małżeństwo, dlatego jesteś tak zdziwiony dzisiejszą wiadomością. Widzisz, postano­ wiłam koniecznie zaślubić człow ieka bogatego, nie chcę drżeć o jutro, chcę być pewną przyszłości, pa­ nować.

— Zatem główny warunek wypełniony — odparł Jan z goryczą.— Farnow jest bardzo bogaty, ma ogro­ mne dobra na Szląsku, ale jest porucznikiem w 9 m pułku nadreńskich huzarów!

— W ięc cóż z tego?

— Jest oficerem warm ii, przeciwko której w al­ czy ł twój ojciec, twój stryj i wszyscy twoi krewni, zdolni do noszenia broni.

— Bezwątpienia, ja także, mój drogi, wolała­ bym może w yjść zamąż za Alzatczyka. Było to na­ wet mojem tajemnem życzeniem. Ale nie znalazłam tego, czego sobie życzyłam . Prawie wszystko, co miało w Alzacyi jakieś imię, majątek, znaczenie, sta­ nęło po stronie Francyi, to jest, po wojnie opuściło

(32)

Alzacyę. Nazwano to patryotyzmem. Istotnie, słowa służą na wszelki użytek. Któż pozostał w Alzacyi! Możesz z łatwością porachować młodych bogatych lu­ dzi pochodzenia alzackiego, którzyby się m ogli ubie­ gać o rękę Lucyny Oberle!...

Ciągnęła dalej, ożywiając się stopniowo:

— Ale oni się nie ubiegali o mnie, mój drogi, i ubiegać się nie będą! Oto czego, być może, nie zrozumiałeś jeszcze jasno. Usunęli się wszyscy od nas tak, jak i ich rodzice, dlatego, że nasz ojciec p o ­ jed n ał się z Niemcami. Nasza rodzina jest jakby wyklęta! I wskutek tego ja należę do panien, któ­ rych się nie zaślubia. Potępiła mnie nieodwołalnie ich nietolerancya i ciasnota poglądów. Nazywają mnie wprawdzie „piękną Lucyną O berlć,” ale żaden z tych, którzy mi się przyglądają z upodobaniem i witają z udanym szacunkiem, nie ośmieliłby się p ójść wbrew opinii ogółu i oświadczyć o rękę moją. Nie mam w ięc żadnego wyboru, przeto nie masz prawa czynić mi wymówek. Położenie jest tego rodzaju, że nigdy żaden Alzatczyk nie ożeni się ze mną. I nie moja w tern wina. Upewniam cię, że wiedziałam do­ brze, co robię, przyjm ując pana Farnowa.

— A w ięc już go przyjęłaś?

— Oozywiście. Jestem z nim związana słowem. Już od zeszłej jesieni, a szczególniej w ciągu osta­ tnich czterech miesięcy, pan Faruow jawnie i gorąco starał się o mnie.

— A więc to jeg o widziałem konno koło parku wieczorem w dzień mego powrotu do domu?

(33)

— I to on zwiedzał niedawno naszą fabrykę ra ­ zem z drugim oficerem.

— Tak. Ale przeważnie widywałam go w to­ warzystwach w Strasburgu, kiedy ojciec prowadził mnie na różne bale i obiady. Wiesz dobrze, że m a­ ma z powodu słabego zdrowia, a głównie z powodu wstrętu do wszystkiego, co niemieckie, unikała stale bywania ze mną w świecie. Pan Farnow zaś nie uni­ kał mnie nigdy. Spotykałam go wszędzie. Miał zu­ pełną swobodę rozmawiania ze mną. W reszcie, kie­ dy był tu, zapytał ojca, czy upoważniam go do u czy ­ nienia pierwszego kroku i tego samego poranku, za­ raz po śniadaniu odpowiedziałam twierdząco.

— A więc mój ojciec się zgadza? — Tak.

— A inni?

— Nie wiedzą o niczem. O, to będzie stra­ szna chwila, pomyśl tylko! Matka! Dziadek! Wuj Ul- rych! Liczyłam na twoje poparcie, Janku. Sądziłam, że mi pomożesz zw yciężyć przeszkody, a później z a ­ goisz te rauy, które muszę im zadać. Najpierw trze­ ba przedstawić pana Farnowa mamie, która wcale go nie zna. W Alsheimie jest t o narazie niemożliwe. Myśleliśmy w ięc o jakiemś zebraniu na gruncie n eu ­ tralnym w Strassburgu. Ale jeżeli masz powiększyć liczbę moich w rogów, pocóż mam ci mówić o swoich

planach!

Stanęli oboje.

Jan się zamyślił głęboko, patrząc na rozciągają­ cą się przed nim równinę, pokrytą świeżą zielenią w rozmaitych odcieniach. Pasy młodych zbóż zlewa­

(34)

ły się, z sobą, m ieniły się i falow ały, niby płynąca woda.

Jan podniósł swe oczy na siostrę, która stała przed nim z podniesionem czołem i błagalnie patrzy­ ła na niego niespokojna, podniecona, w yczekując nie­ cierpliwie odpowiedzi.

— O, ty nawet pojąć nie możesz, jak strasznie cierpię — mówił Jan. — Zburzyłaś zupełnie moją radość.

Mój drogi! Przecież nic nie wiedziałam o twojej miłości.

— Ja zaś nie mam odwagi łamać twojego szczęścia.

Rzuciła mu się na szyję.

— O, jakże jesteś szlachetny, mój Janku, jak dobry!

Usunął się lekko i rzekł ze smutkiem:

— Nie tak znów, jak sobie wyobrażasz. B y ło ­ by to wielką słabością z m ojej strony. Nie pochw a­ lam cię wcale. Nawet nie wierzę w twe szczęście.

— Ale przynajmniej zostawiasz mi swobodę. Nie będziesz się sprzeciwiał? Będziesz mnie bronił przed mamą?

— Tak, ponieważ jesteś związana słowem, p o­ nieważ ojciec zezwolił, a opór mamy mógłby sprowa­ dzić jeszcze większe nieszczęście.

— O tak, masz słuszność, Janku, jeszcze w ię­ ksze nieszczęście, bo ojciec powiedział...

— Tak, domyślam się. O jciec ci powiedział, że 'złam ie wszelką opozycyą, rozłączy się z. matką, ale/ nie ustąpi... To zupełnie możliwe. Gotów to zro­ bić. Nie będę więc z nim rozpoczynał nierównej

(35)

walki. W stosunku do Farnowa zachowam jednak swobodę.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — przerwała żywo Lucyna.

— Chcę — odparł Jan poważnie, a w głosie j e ­ go dźwięczało niezłomne postanowienie — chcę, aby wiedział dokładnie, co o tem wszystkiem sądzę. Znaj­ dę jakiś sposób do porozumienia się z nim. Jeżeli mie­ rno to będzie trwał w swoim uporze zaślubienia cie ­ bie, niech wie przynajmniej, jaka przepaść myśli i uczuć nas dzieli.

— Nie mam nic przeciwko temu — odparła Lu­ cyna ze spokojnym uśmiechem, bo w głębi duszy by­ ła przekonaną, że pan Farnow wytrzyma tę próbę.

Obróciła się ku Alsheimowi, chcąc ukryć swą radość z odniesionego zwycięztwa. Okrzyki szczęścia cisnęły się jej na usta, ale je powstrzymała.

Stała czas jakiś w milczeniu, zdenerwowana i rozgorączkowana, szukając w myśli, coby też m o­ gła powiedzieć, ażeby je j szczęście nie wydało się bra­ tu zniewagą jeg o boleści.

— Biedny nasz dom — wyrzekła nareszcie, p o­ chylając głowę. — Teraz, gdy go mam wkrótce opu­ ścić, staje mi się drogim. Jestem pewną, że z cza ­ sem, kiedy życie wojskowe rzuci mnie gdzieś daleko od Alzacyi, będę marzyła o Alsheimie i w pamięci m ojej pozostanie takim, jakim go widzę teraz

Czerwone dachy domów, otoczone wstęgą zielo­ ną ogrodów, tworzyły jakby wyspę wśród pól, zasia­ nych zbożem i koniczyną kwietniową. Ponad Alshei- mem przelatywały małe ptaszyny, skąpane w bla­ skach słojica. Dom mieszkalny Oberle nie wyróżniał

(36)

się na tej odległości z pomiędzy innych domów. W przyrodzie rozlana była jakaś dziwna błogość. Zdawało się niemoźliwem, żeby życie ludzi m ogło być je j pozbawione.

Pod wpływem tego widoku Lucynę ogarnęło ja ­ kieś dziwne rozmarzenie, wywołane myślą o miłości» o nim.

Pow tórzyła swe własne słowa:

— W pamięci mej pozostanie Alsheim takim, jakim go widzę teraz.

Falista linia lasu, wznosząca się niby siny obłok po za ogrodami, na skraju siedziby Bastianów, przy­ pomniała je j boleść Jana. Teraz zaledwie spostrzegła, że dotąd nie odpowiedział je j ani słowa. Zmartwiła się szczerze, ale nie do tego stopnia, żeby się mia­ ła w yrzec swego szczęścia dla szczęścia brata. Ogar­ nął ją tylko jakiś żal, że ich uczucia tak się w zaje­ mnie w yłączają.

Ostry ból, zadany bratu, m ącił jej spokój. Chcia­ ła ten ból złagodzić, ukoić pieszczotą, ukołysać ser­ decznemu słowami.

— O mój Janku, mój drogi bracie — mówiła słodko— postaram się dopomódz ci, o ile będę mogła. Kto wie, czy wspólnemi siłami nie rozwiążemy tego trudnego zadania?

— Nie, ono przewyższa i twoje i m oje siły. — Otylia cię kocha? Prawda, że cię kocha? Powinniście więc być silni.

Jan przerwał je j z gestem zniechęcenia.

— Nie próbuj mnie pocieszać, Lucynko, wra­ cajm y.

(37)

mniej, kiedy ją pokochałeś. Zasłużyłam na twoją otwartość. Umówiliśmy się przecież, że powiemy so­ bie, coś w ięcej, niż imiona... Masz tylko mnie j e ­ dną, przed kim możesz otworzyć bezpiecznie swe serce.

Stawała się pokorną, jakby upokorzoną swem tajemnem szczęściem. Ponowiła swą prośbę w tak czułych wyrazach, tak się unosiła nad dumną piękno­ ścią Otylii, że Jan zaczął mówić. Czuł poprostu p o­ trzebę zwierzenia się przed kimkolwiek ze swych na­ dziei, któremi żył tak długo, a których cień zaledwie pozostał w jego duszy.

Opowiedział siostrze o dniu, spędzonym na górze św. Otylii, o spotkaniu się z ukochaną w W ielki Czwartek w alei wiśniowej. Zagłębiając się we w spo­ mnieniach, przypominali sobie nawzajem różne w y­ padki i daty z czasów dzieciństwa, kiedy jeszcze roz­ dział między ich rodzinami nie był tak głęboki, jak dziś, zaledwie dawał się uczuwać, a dzieci o nim wcale nie wiedziały, bawiąc się iazem podczas waka- cyj letnich.

Jan, Lucyna i Otylia byli pewni, że i oni i ich rodzice żyć będą zawsze w ścisłej przyjaźni, otocze­ ni m iłością i szacunkiem całego Alsheimu.

Lucyna nie zdawała sobie sprawy, że w yw ołu­ ją c obrazy z czasów szczęśliwszych, nie mogła uspo­ koić burzy, miotającej duszą brata. Zagłębił się on wprawdzie z lubością w te dawne wspomnienia, chcąc oddalić od siebie myśl o chwili obecnej, ale to po- rówanie przeszłości z teraźniejszością obudziło w j e ­ go duszy jeszcze silniejszy bunt przeciw ojcu i

(38)

strze, przeciw je j udanemu współczuciu, które pokry­ wało zupełną nieudolność do ofiary i poświęcenia. W krótce zaprzestał zupełnie odpowiadać na pytania Lucyny.

Alsheim rósł w ich oczach, zarysowując na cie­ niu długą i poszarpaną sylwetkę.

W ieczór był cichy. Pomiędzy cienkiemi drze­ wami wznosił się dach rodzinny Lucyny i Jana. Park był ju ż zamknięty, jak zwykle po odejściu robotników. Jan, otwierając furtkę, zwrócił się do siostry z gorzką ironią:

— Pani baronowa von Farnow raczy wstąpić w progi domu dawnego posła opozycyjnego, pana Fi­ lipa Oberle.

Chciała się odciąć, ale wtem na piasku alei usłyszała ciężkie i szybkie kroki przechodzącego m ęż­ czyzny. Poznała ojca, który w tej chwili wychylił się z po za stosu olbrzymich ściętych buków i głosem dźwięcznym, rozkazującym, trochę śpiewnym, głosem człowieka szczęśliwego, który nie doznaje żadnych wyrzutów, przemówił do nich:

— A otóż i moje drogie dzieci. Byliście na przechadzce. Stojąc przy spadku wody koło fabryki, widziałem was zdaleka. Przechodziliście pomiędzy zbożami, jak para zakochanych, pochyleni ku sobie.

Spojrzał na nich badawczo i zobaczył, że Lucy­ na miała wyraz twarzy zadowolony.

— Czyniliście sobie zwierzenia— ciągnął dalej— a może nawet ważne zwierzenia?

Lucyna, skrępowana obecnością odźwiernego i roz­ paczliwym smutkiem brata, odpowiedziała z żywością:

(39)

— Tak, rozmawiałam z Janem otwarcie, on zro­ zumiał i nie będzie się sprzeciwiał.

Ojciec pochw ycił rękę syna:

— Spodziewałem się tego po nim! Dziękuję ci, Janku, i nie zapomnę o tern.

Lewą ręką ujął dłoń Lucyny i szczęśliwy ojciec wśród dwojga dzieci przeszedł w ten sposób główną aleją aż do końca parku, m ijając przejeżdżające wozy.

Z okien salonu przyglądała się im blada i smu­ tna kobieta, odczuwając bardzo mierną radość na w i­ dok tej czułej sceny rodzinnej.

Zapytywała siebie w duszy, czy to przymierze ojca z dziećmi zawarte było przeciwko niej.

— W iesz, mój drogi Janku!— m ówił pan Józef, podnosząc głow ę i przyglądając się uważnie fasadzie pałacyku. — Wiesz, że zawsze szanuję różne dra- żliwości, umiejętnie staram się przygotować grunt dla rozwiązania trudnego zadania, które podaję w osta­ tniej chwili. Jesteśmy właśnie zaproszeni do państwa Brausig.

— Ach, więc już wszystko ułożone?

— Tak, będzie to obiad, a właściwie raut w n ie ­ zbyt licznem kółku. Przypuszczam, że ta sposobność będzie odpowiednią dla przedstawienia pana Parnowa twej matce. Powiem je j o wszystkiem później. A że­ by nie wywierać na nią nacisku, nie magnetyzować wzrokiem podczas jej rozmowy z panem von Farno- wem, ja dla siebie nie przyjmę zaproszenia. W twoje ręce powierzam przyszłość Lucynki. Moja droga, ukochana dzieweczka! Marzeniem mego życia jest uczynić ją szczęśliwą. Przed dziadkiem, naturalnie,

(40)

ani słowa tymczasem. Nieprawdaż? Niech się do­ wie ostatni o tern, co go właściwie dotyczy tylko po­ średnio.

Duży, ubity plac, rozciągający się przed gankiem, dawno już nie widział na swym piasku tak ściśle złą­ czonej grupy.

W salonie trochę na uboczu siedziała pani Oberle, starając się daremnie wlać nieco otuchy do swej zgnębionej duszy. Robota jej leżała na ziemi.

Jan myślał:

— A więc to ja mam pomagać do urządzenia tego spotkania, ja mam tam prowadzić matkę, która się niczego nie domyśla!... O, jak okropną rolę mu­ szę odgrywać dla uniknięcia większego n ieszczę­ ścia!.. Ale ona mi wybaczy, gdy się dowie o w szyst­ kie iii! ..

Późno wieczorem pani Oberle zapytała syna, ści skając go serdecznie:

— Twój ojciec nalega, żebym przyjęła zapro­ szenie Brausigów. Czy ty tam będziesz?

— Tak, mamo. — A więc bęJę i ja!

(41)

ROZDZIAŁ X.

Obiad u radcy Brausiga.

O siódmej godzinie wszyscy goście tajnego rad­ cy Brausiga zgromadzili się w eleganckim niebieskim salonie. Pluszowe tapety i złocone boazerye przewo ził radca z sobą z miasta do miasta. Tajny radca Brausig był z pochodzenia Sasem, doskonale w ycho­ wany, miał ruchy i gesty ujmujące. Zdawał się za­ wsze podzielać zdanie tych, z którymi rozmawiał, ale w gruncie rzeczy zostawał przy swojem. Pod w zglę­ dem pojęć był to człow iek niewzruszony. Rudy, w y­ sokiego wzrostu, prawie ślepy, nosił długie włosy i krótką brodę rudo-białą. Nie wkładał nigdy okula­ rów, właściwie bowiem nie był on ani krótkowidzem, ani też dalekowidzem, tylko miał oczy bardzo znużo­ ne, prawie martwe, barwy bladego agatu. Mówił du­ żo; posiadał specyalną umiejętność godzenia najsprze- czuiejszych przekonań. W łaściwy jego charakter w y­ kazywał się w biurze, w stosunkach z podwładnymi. B ył on w najwyższym stopniu lojalny. Nigdy nie

(42)

88

p rzyzn aw ał słu szn ości osobom pryw atnym . Jedynie interes państwa m iał dla n iego ra cy ę bytu.

W świecie biurokratycznym utrzymywano, że pan Brausig ma otrzymać szlachectwo. On sam to powtarzał.

Ż ona je g o m iała postaw ę im ponu jącą, lat p ię ć ­ dziesiąt i resztki pięk n ości. P rzed zam ieszkaniem w Strassburgu w ośmiu niem ieckich m iastach p r z y j­ m ow a ła urzędników , w szęd zie w y d a ją c obiady i z e ­ brania.

P odczas tych obiadów ca ła je j uw aga sk ierow a ­ ną była zw yk le na doglądanie służby i pokryw an ie je j drobn ych n iezręczn ości; dlatego p row ad ziła ro z m o ­ w ę z sąsiadam i tylko za p om ocą u ryw anych zdań, p o ­ zbaw ion ych w szelk ieg o zajęcia.

Zaproszone tow arzystw o b y ło dziw ną m ieszaniną różn ych n arod ow ości i zaw odów ; trudno b y ło spotkać coś pod obn ego w ja k iem ś innem m ieście niem ieckiem . Ileż to różn orodnych elem entów n agrom adziło się we w sp ó łczesn y m Strassburgu!

Dziś państwo Brausig zaprosili tylko cztern aście osób, ch ociaż sala jadalna m og ła p om ieścić szesnaście, lic z ą c po siedem dziesiąt centym etrów na osobę, co b y ło rz e cz ą k on ieczn ą, zdaniem pana radcy Brausiga.

Pan radca o c a łą sw ą nudną i smutną g łow ę p rzew y ższa ł w szystkich sw ych g o ści; b y li m iędzy n i­ mi p rzy ja ciele , protegow ani, albo p olecen i przez p rz y ­ ja c ió ł z innych miast niem ieckich. D w óch pryw atnych docentów , P rusaków , z uniwersytetu strasburskiego, potem dw óch m łod ych m alarzy, A lzatczyków , k tó izy od roku pracow ali nad d ek oracyą k o ścio łó w — b y li to lu dzie bez znaczenia i stanowiska. N ależeli do nich

(43)

je sz cz e i młodzi Oberle, brat, siostra, a nawet i mat­ ka, którą uważano w tym świecie za osobę ograniczone­ go umysłu. Do wybitnych osobistości należał profe­ sor Knüpple, z pochodzenia Luksemburczyk, wielki erudyta, pedent, umysł wykształcony i uważny; był on autorem świetnego dzieła „O socyalizmie Platona” i mężem ładnej żony, jasnowłosej blondynki, pełnej i różow ej, która wydawała się jeszcze więcej jasną i różową przy asyryjskiej, czarnej, wijącej się bro­ dzie swego męża. Dalej profesor estetyki, baron von Fincken, Badeńczyk, drobny i nerwowy; głowę miał energiczną, a twarz wygoloną, ażeby lepiej można by­ ło widzieć blizny, ślady pojedynków z czasów stu­ denckich. Nos jeg o zadarty, o lekko wydatnych chrząstkach, wydawał się rozdwojonym na samym końcu. Był to umysł gwałtowny, namiętny, bardzo anti-francuski, chociaż pan von Fincken miał daleko w ięcej podobieństwa do typu francuskiego, niż inni goście, z wyjątkiem Jana Oberle.

Profesor Fincken nie był żonaty.

Zato jaśniała urodą pani Rosenblatt, dzięki swej piękności i rozumowi uwielbiana w całym Strassbur- gu, nawet w świecie wojskowym. Powszechnie zazdro­ szczono je j hołdów. Pochodziła z nadreńskiej prowin- cyi, jak i jej mąż, Karol Rosenblatt, bogaty ku­ piec żelaza, prawie miliarder. Chociaż sangwinik, ale systematyczny i milczący, umiał zachować w interesach zimną krew i śmiałość, dochodzącą do zuchwalstwa.

Zebranie dzisiejsze podobne było do wszystkich innych zebrań, urządzanych przez pana Brausiga: nie miało wcale charakteru jednolitego. W ysoki dygni­ tarz nazywał to „łączeniem różnorodnych pierwiast­

(44)

ków k ra ju ,” dużo mówiąc o „gruncie neutralnym,” jaki dom je g o przedstawiał i o „otwartej trybunie,” z której można było głosić wszelkie przekonania.

W iększość jednak Alzatczyków nie ufała temu eklektyzmowi i tej swobodzie. Niektórzy nawet twier­ dzili, że pan Brausig odgrywał tu specyalną rolę i że to, o czem mówiono w jego domu, nie pozostawało nigdy tajem nicą dla sfer wyższych.

Pani Oberle i jej dzieci weszli ostatni do sa­ lonu. W szyscy Niemcy bardzo uprzejmie powitali Lucynę, którą już znali z dawniejszych zebrań. Byli też grzeczni i dla matki, chociaż wiedzieli, że tylko zmuszona przez męża wchodzi w ten świat biurokia- tyczny.

Pani Brausig, wtajemniczona w plany Wilhelma von Farnow, przedstawiła pani Oberle młodego ofice­ ra, który ukłonił się ceremonialnie matce i córce, wyprostował, wygiął obłączysto swoją postać i w rócił do grupy panów, stojących przy szklanych drzwiach, prowadzących do gabinetu.

Lokaj oznajmił, że podano do stołu. Poruszyły się czarne fraki i wszyscy weszli do jadalnego poko­ ju, urządzonego, podobnie jak i u państwa Oberle,

z widoczną starannością, ale w zupełnie odmiennym stylu. Okna krzyżowe, gotyckie, na wierzchołkach łuków ozdobione były rozetami; witrażom nie można było o tej godzinie przyjrzeć się dokładnie, rzucały się tylko w oczy ich ołowiane oprawy. Przy ścianie stał kredens z kręconemi kolumnami i rzeźbionemi drzwiami. Boazerye dochodziły aż do sufitu.

Sufit podzielony był na liczne, rzeźbione k w a ­ draty, a w nich jaśniały lampki elektryczne w

(45)

kształ-cie kwiatów. Całość starano się trzymać w stylu go­ tyckim.

Jan wszedł do sali jeden z ostatnich, prowadząc śliczną panią Knäpple, której całą uwagę pochłaniał artystycznie zrobiony stanik pani Rosenblatt.

Małej profesorowej wydało się, że Jan również podziwia strój pięknej pani. Zaraz więc zapytała:

— Czy pan nie uważa, że wykrój tego stanika jest nieprzyzwoity?

— Znajduję tylko, że jest ait.ystyczuy w rysun. ku. Przypuszczam, że pani Rosenblatt ubiera się w Paryżu?

— Istotnie, trafnie pan odgadł— odcięła się m a­ ła mieszczka. — Kto posiada tak wielkie bogactwa, może sobie pozwalać na dziwaczne wybryki i brak pa- tryotyzmu.

Z początku przy stole panowało prawie zupełne milczenie. , Powoli jednak zawiązywała się rozmowa. Zaczęto pić. Pan Rosenblatt spijał wino reńskie du- żemi szklankami. Obaj docenci w okularach wracali ciągle do wina wolksheimskiego z taką powagą, jak gdyby się zabierali do odczytywania jakiego trudnego tekstu.

Glosy stawały się coraz donośniejsze. Nie sły ­ chać już było wcale kroków służby, cicho przesuwa­ jącej się po posadzce. Wino i oświetlenie wieczorne podnieciło umysły. Na pierwszy plan wystąpiły kwe- stye, stojące na porządku dziennym. Profesor Knäpp­ le rozmawiał z panią Brausig. Głos miał trochę stłumiony, ale bardzo czystą wymowę; zapanował też wkrótce nad szmerem innych rozmów.

(46)

mają stawać po stronie silniejszych. Zawsze byłem liberalnym.

— Pan czyni, prawdopodobnie, aluzyę do Trans- waalu — rzekł siedzący wprost niego radca, śmiejąc się głośno, widocznie zadowolony z tego, że tak tra­ fnie odgadł.

— Istotnie, panie radco! Dławienie słabszych narodowości nie przystoi polityce w ielkiego narodu.

— Pan to uważa za rzecz nadzwyczajną? — Przeciwnie, za rzecz najzupełniej zwyczajną, ale którą się nie należy szczycić.

— A czyż inne narody postępowały inaczej? — zapytał baron von Fincken.

I z miną zuchwałą podniósł do góry swój nos zadarty.

Nikt nie przedłużał dysputy, jak gdyby przyto­ czony argument należał do niezwalczonycb.

Znów rozpoczęła się ogólna rozmowa; płynęła niby fala, pochłaniając i mieszając poprzednie zdania, służące je j za podstawę.

W śród tego ezumu zadźwięczał muzykalny głos pani Rosenblatt. Zwracała się ona do pani Knäpple, siedzącej z drugiej strony stołu:

— Tak, pani! Zapewniam ją, że o tem m y­ ślano.

— O, pani! Wszystko jest m ożliwe, nigdy j e ­ dnak nie byłabym przypuszczała, że zarząd miasta niem ieckiego może kwesty ono wać podobny projekt.

— Projekt ten nie jest tak bardzo pozbawiony sensu! Nieprawdaż, panie profesorze? Pan przecież wykłada estetykę?

(47)

pięknej pani Rosenblatt, zw rócił się ku niej, spoj­ rzał w je j oczy, pogodne jak tafla jeziora, i rzekł.

— O co rzecz idzie, szanowna pani?

— Mówiłam właśnie pani Knapple, że w radzie miejskiej powstała myśl wysłania do Paryża gobeli­ nów miejskich do naprawy.

Istotnie, łaskawa pani, ale projekt ten prze­ głosowano.

Ale dlaczegóż nie do Berlina?— zapytała ró-żowiutka pani Knapple. — Czyżby w Berlinie nie w y ­ konano tej pracy równie dobrze, jak w Paryżu?

Radca Brausig uznał, że nastąpiła odpowiednia chwila do wystąpienia pojednawczego.

— Pani Rosenblatt ma zupełną słuszność, m ó­ wiąc, że gobeliny mogą być ładnie wykonane tylko w Paryżu. Sądzę jednak, że gdy idzie o ich odśw ie­ żenie, wystarczą i Niemcy!

P osy ła ć nasze gobeliny do Paryża! — wołała pani Knapple.— A któż zaręczy, że wrócą ztamtąd?

Oh, pani — wyrzekł z lekką ironią jeden z malarzy, siedzący na końcu stołu o, pani!

— Jakto ohl— żywo się odcięła mała mieszczka^ dotknięta wykrzyknikiem malarza, niby ukłóciem szpilki. — Pan jesteś Alzatczykiem, to inna rzecz, ale my, my mamy prawo wątpić...

Tak widocznie przeszła wszelką miarę, że nik je j nie poparł. Rozmowa się urwała. Każdy zaczął wychwalać świetny pasztet z przepiórek, który w ła. śnie podano. Sama pani Knapple przeszła na inny temat, właściwszy dla niej; rzadko bowiem brała udział w rozmowie w obec panów. Zw róciła się do Cedzącego obok Farnowa, co jej pozw oliło nie patrzeć

(48)

na piękną panią Rosenblatt, nie widzieć je j zgrabne­ go stanika, ani ładnych modrych oczu koloru pier­ wiosnków, i zaczęła tłómaczyć młodemu oficerowi spo­ sób przyrządzeaia pasztetów wogóle, sposób, zdaniem je j, niezrównany.

A jednak myśl o zwyciężonej narodowości dwru- krotnie wywołana, kiełkowała we wszystkich umy­ słach, podczas kiedy szampan niemieckiej marki p ie­ nił się w kielichach.

Z prawej strony gospodyni domu siedział pan Rosenblatt, zajęty wyłącznie jedzeniem, a z lewej profesor Knapple, który wolał rozmawiać z panią Ro- seblatt i baronem von Fincken, siedzącymi na vis-à-vis, czasem nawet z Janem Oberlć. Pani Brausig więc zamieniała ze swymi sąsiadami tylko nic nieznaczące wyrazy. A jednak to właśnie ona zupełnie bezw ie­ dnie wywołała nową dysputę, jeszcze gorętszą od po­ przednich. Miażdżąc wzrokiem niezręcznego lokaja, który zawadził o krzesło pani Rosenblatt, najważniej, szej osoby z pomiędzy wszystkich zaproszonych, o p o ­ wiadała panu Rosenblatowi o małżeństwie jakiejś Al- zatki z Hanowerczykiem, komendantem 10-go pułku artyleryi pieszej.

Kupiec żelaza, nie domyślając się, że ma obok siebie matkę młodej panny, o którą się również stara oficer niemiecki, odezwał się głośno:

— Dzieci ich- będą dobrymi Niemcami. Żałuję mocno, że tego rodzaju związki małżeńskie zdarzają się niezmiernie rzadko, m ogłyby bowiem znakomicie ułatwić germanizacyę tego upartego kraju.

Baron von Fincken wychylił do düa kielich szampana i stawiając go na stół, zawyrokował:

(49)

— Wszystkie środki są dobre, ponieważ cel jest doskonały.

Niewątpliwie— potwierdził pan Rosenblatt. Z pomiędzy trzech obecnych Alzatczyków Jan Oberlś był najwięcej znanym i najwięcej uzdolnionym do prowadzenia dysputy. Kwestya, podniesiona przez Niemców, stworzyła rozdział w jego własnej rodzinie. Ta okoliczność utrudniała stanowisko młodzieńca, zau­ ważył jednak, że baron von Fincken, wygłaszając sw oje zdanie, spojrzał na niego, a pan Rosenblatt przez cały czas przyglądał mu się bacznie, widział też przelotne spojrzenia profesora Knäpple i lekki uśmiech pana Rosenblatta, który zdawał się m ówić: „Czy ten mały zdolny jest wystąpić w obronie swej narodow ości? Czy uczuł ostrogę? Przekonajmy się!...”

Jan wybrał jako przeciwnika baroüa von Fin­ cken i zwracając się ku niemu, rzekł:

Ja sądzę przeciwnie, że germanizacya Alza-cyi jest czynem złym i niepolitycznym.

Twarz jeg o przybrała wyraz dumy, a zielone oczy drgnęły niby liście drzew za powiewem wiatru.

Profesor estetyki przybrał minę wojowniczą. Dlaczego złym? Germanizacya Alzacyi jest koniecznym wynikiem je j zdobycia. Czyżby pan i ten fakt uważał za niepożądany? Czy pan tak sądzi? Niechże pan ostatecznie wypowie sw oje zdanie.

Wśród ogólnego milczenia Jan odpowiedział sta­ nowczo:

— Tak.

(50)

— Przepraszam! — wyrzekł pan radca tajny Brausig, w yciągając dłoń, jak gdyby dla błogosła. wieństwa. — W Rzyscy tu zebrani są dobrymi Niemca mi, kochany baronie, i pan nie ma prawa wątpić o patryotyzmie naszego młodego przyjaciela, który mówił tylko z punktu widzenia historycznego...

Pani Oberle i Lucyna robiły Janowi znaki: „m ilcz! m ilcz!”

Ale baron von Fincken nic nie widział i nic nie słyszał. Jego ostra twarz wykrzywiła się nam ię­ tnością. Podniósł się do połowy, pochylił się nad sto­ łem i z głową wyciągniętą naprzód wołał:

— Śliczna ta wasza Francya! Jednolita! Potę­ żna! Moralna!

Mała pani Knäpple powtórzyła: — Moralna! Szczególnie moralna!

Słychać było szmer zmieszanych głosów: ci­ chych, głośnych, ironicznych, podrażnionych:

— Francuzi są stworzeni tylko do zabawy! Ich powieści i sztuki teatralne to istna zaraza! Cała Fran­ cya jest w upadku! To naród przeżyty! Cóż on p o­ radzi przeciw czterdziestu pięciu milionom Teu- tonów!

Jan przeczekał całą tę lawinę wykrzykników. Pa­ trzył ciągle albo na gestykulującego Finckena, albo na Farnowa, który siedział w głębokiem milczeniu z głową podniesioną i brwiami namarszczonemi.

— Sądzę — rzekł nareszcie — że Francya jest przez panów zbyt spotwarzoną. Zgadzam się na to, że rząd jest zły, że państwo jest osłabione ciągłą niezgodą, ale w obec tak gwałtownych napaści panów miło mi jest podkreślić, że pomimo wszystko, uważam

Cytaty

Powiązane dokumenty

The consequence of this system is in fact that storm induced dune erosion is really not the cause of coastline retreat.. It is the effect of coastline retreat

Kallela jest przykładem twórcy, który odrzuca ide- alne odwzorowanie materii, na rzecz ukazania jej ducha, a  jak zauważa Konstantynów, odwrócenie się od czystego naturalizmu,

Pobieżne spojrzenie na prokreację może nieść sugestię jakoby było to działanie degradujące człowieka – (por. poglądy na ten temat lansowane przez manicheizm). Jednak

Którą godzinę wskaże - zgodnie z założeniami Marty - zegarek ręczny po upływie 3 godzin i dwóch kwadransów od godziny 10:00, jeśli zachowana zostanie zaobserwowana

Nie wspomnę już o tym, że kontrolki takie jak przyciski czy pola tekstowe również posiadają swe własne klasy (poznamy je wkrótce) i tym przypadku jest to ogromna korzyść dla

wielkiej górze.61 Tam znajdował się właśnie wspaniały i rozrośnięty bialodrzew, wskazany przez Kniaźnina w przypisie do liryku jako drzewo Parcha t ki.64 65 Pisarzy

Presented here is a validation study o f the time domain panel method PanShip for the numerical prediction o f RHIB motions in large irregular seas.. PanShip is available in