• Nie Znaleziono Wyników

Znak zapytania : powieść

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Znak zapytania : powieść"

Copied!
120
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

ZNAK ZAPYTANIA

(6)

D ’ALGOFORADO. L isty m iło sn e , II. w y d . W a rsza w a 1922.

BOHOW ITYN. K o b ieta z p r z e s z ło ś c ią . K ra k ó w 1922. S ło n e c z n ik i. W a rsza w a 1920

E W ER S II. 11. A lrau n e IV. w y d . L w ó w 1921. Ind je i Ja, W a r sz a w a 1921. M am aloi. II. w y d . W a r sz a w a 1922. W a m p ir (w d ru k u ).

FAHRE RE E. L u d zie c y w iliz a c ji. K ra k ó w 1921. N a sze so ju sz n ic z k i. II. w y d . W a r sz a w a 1922 r. P a n ie ń s tw o P an n y D ax. K ra k ó w 1921. FRANCI, a. B u n t a n io łó w . II w y d . W a r sz a w a 1922. C z e r w o n a lilja . W a r sz a w a 1921. H isto rja k o m ic z n a , W a r sz a w a 1922. K ELLERM ANN B. In g eb o rg a . W a rsza w a 1922. LOUYS P. K o b ieta i P ajac. W a rsza w a 1921.

PRZYBYSZEW SK I S. K rzyk. II. w y d . W a r sz a w a 1921. De P r o fu n d is, L w ó w 1922. RACHILDE. G od zin a z m y s łó w . K raków 1922.

SROKOW SKI M. I le d o n e , a k o rd y z m y s ło w e . L w ó w 1922.

VILLER S DE L'ISLE ADAM. Ew a p r z y s z ło ś c i, L w ó w 1922.

ZAPOLSKA G. A n ty se m itn ik . L w ó w 1921. F in d e s ie c le istk a . L u b lin 1922. , Jak tęcza. L w ó w 1921.

Janka. L u b lin 1921

,, K aśk a-K arjatyd a. L u b lin 1922. ,, K o b ieta b ez sk a zy . W a rsza w a . 1921.

M ałaszka. L w ó w 1922.

S e z o n o w a m iło ś ć . L w ó w 1921. S z a le ń s tw o , L w ó w 1921.

Znak z a p y ta n ia , L w ó w 192!.

Z p a m ię tn ik ó w m ło d e j m ęża tk i. L w ó w

' 1921

(7)

GABRJELA ZAPOLSKA

ZNAK ZAPYTANIA

POWIEŚĆ IV t y s i ą c, W Y D A L , . L T . K T O R * \ I N S T Y T U T LIT ER A C K I, S P . Z O. O L W Ó W W A R S Z A W A K R A K Ó W 1922. . http://dlibra.ujk.edu.pl

(8)

WSZELKIE PRAWA PRZEKŁADU N A WSZYSTKIE JĘZYKI ZA STR ZE ŻO N E.

Copyright by Lektor Nincleen hendred Twonty iwo.

SKŁADY GŁÓWNE:

we Lwowie:

„L ektor“ , M ikołaja 23. (dom w ła sn y ) rei. 52= „Księgarnia N au czycielsk a“, B atorego 12. »

w K rakow ie: w Lublinie „L ektor“, Rynek 22 . „L ektor“ , Szopena 5

w W arszaw ie:

„L ektor“, S ien kiew icza 5 . rei. 5239■.

w Pozn an iu : w Gdańsku: „L ektor“ , Ratajczaka 3 3 . T ow . P ol. Żeglugi morskiej

Stadtgraben 13.

8 3 9 9 3 , v

OKŁADKĘ PROJEKTOWAŁ 1 WYKONAŁ ART. MAL. ALFRED ŻMUDA.

ODBITO W DRUKARNI „UDZIAŁOWEJ“ WE LWOWIE, http://dlibra.ujk.edu.pl

(9)

La voilà! la voilà! — zachichotała m oja

sąsiadka.

Spojrzałem w kierunku, w któ ry m p o ­ biegły figlarne oczy h rabianki, i w śró d tłu m u gości spostrzegłem dw ie świeżo przybyłe ko ­ biety, w itające się z gospodynią dom u.

T a ostatnia stała na środku salonu, piękna z olśniew ająco białem i ram ionam i, w ychyla- jącem i się z czarnej, jedw abnej sukni. Gała kaskada św iatła spływ ała z kryształow ego p a­ jąka, dźwigającego setki świec, i dopom agała w ystąpić na jaw w szystkim w dziękom tej zachw ycającej blondynki.

Jeśli jed nak gorące św iatło służy do u p ię k ­ szania tego, co jest rzeczyw iście pięknem , oddaje w ręcz przeciw ną przysługę brzydocie, lub, co gorsza, brak om wszelkiego rodzaju.

Jasne św iatło balow e służy tyko m łodym i zachw ycającym kobietom , brzydkie w inny go stanow czo unikać — krzyw dzi je bezlitoś­ nie, w yjaw iając z szyderczą dokładnością w szystkie braki, czy w rodzone, czy przez czas spraw ione.

I. Znali zapytania (Lektor.)

(10)

D w ie dam y, w itające się z gospodynią do­ m u, p ow in ny były uciec czem prędzej z pod zdradliw ej kaskady św iatła, k tó ra z góry spły­ w ała. R am iona ich nie stw o rzo n e były do kąpan ia się w złotych blaskach...,

Były brzydkie, choć każda m iała o d ręb n y typ brzydoty.

Były to w idocznie m atk a i córka. Jakaś

air de fa m ilie —to coś nieokreślonego, co bije

zaw sze z rysó w osób, należących do siebie przez zw iązki k rw i, uderzało na pierw szy rz u t oka.

Ale różnica była w ielka.

Matka, kobieta, k tó ra daw n o przekroczyła pięćdziesiątkę, m iała w sw ej pom arszczonej i zw iędłej tw arzy w yraz praw dzie... lâchons

le m ot — m ałpi. Czarne oczy, niew ielkie,

biegały po obecnych dziw nie św iderkow ato, złośliwie, w yzyw ająco. T rzy m ała się prosto i sztyw no w sw ej aksam itnej bordo sukni, trochę w ytartej i zn iszczon ej— a kosztow na k o ronkow a zarzutka, okryw ająca niedostatecz­ nie chude i sczerniałe ram io n a, m iała n ie jed ­ ną, choć staran n ie u k ry w an ą cerę.

P rzy p raw n y , zrudziały szynion różn ił się k o lorem od reszty w łosów , które dziw nym trafem zachow ała czarne i lśniące, W yglądała jak w alące się i popękane dom ostw o, pokryte

(11)

- 3 ~

now ą dachów ką — wogóle sp raw iała dziw ne wrażenie.

Mówiła dużo, przym ilając się i ściskając serdecznie piękną rękę gospodyni; pom im o gw aru, panującego w salonach, słychać b)Tło jej głos krzykliw y, dom inujący nad w szyst- kiemi...

U sunięta tro ch ę na bok, stała córka, w y ­ soka, chud a panna, trzym ająca się dziw nie pochyło, tak że deka p iersio w a form alnie była w klęsła, a plecy zaokrąglały się i lśniły m igotliw ym blaskiem ...

B yła bru n etk ą, jak m atka; w łosy jej, ucze­ sane w ysoko, stanow iły głów ną ozdobę całej jej osoby. W ysoka fry zu ra odsłaniała chudą, białą szyję dziw nie białą, jak na szyję b ru ­ netki. Ciemna, fioletow a aksam itka okalała ją dokoła, w iążąc się na boku w kokardę.

R am iona biedne, chude, delikatne, w ysta­ w ały z białej faille toalety, obrzuconej iluzją i p o d p in anej b ratk am i. W szystko było św ie­ że, eleganckie, gustow ne. W idocznie m atka dbała więcej o córkę, niż o siebie.

Oczu tej p an n y dostrzec nie mogłem. T rzym ała je uparcie spuszczone, a zresztą ca­ ła głow a była tak na p iersi zniżona, że p o d ­ b ró d ek d o ty k ał się form alnie w ychudłej deki piersiow ej.

(12)

Była tak przeźroczysto chudą niem al, jak iluzja, otaczająca jej ram iona.

— P atrz n i’a m o u r- szczebiotała h rab ian k a Elzia do swej przyjaciółki Mizi, — jak „znak zap y tan ia“ dziś p rzy stro ił się w b ratki.

— W yraźnie chce pow iedzieć a ces m es­

sieurs... pensez à m o i! .

— Oh, to się na nic nie zda; będzie to, co

zawsze; S tenia już niem a, aby nas zabaw ił.

C’esl dommage!

I ład n iu ch n a hrabianeczka, w yjąw szy z kie­ szonki m alu ch ne zw ierciadełko, przeglądać się w niem zaczęła.

— Czy nie będzie niedyskrecją zapytać — zw róciłem się do Elzi, — kogo panie nazy­ wacie „znakiem zap ytania?“

P anienki spojrzały po sobie.

— Décidément!... pan spadasz z nieba! — o d p arła Mizia.

— Nie dziw cie się piękne panie; je viens

d ’arriver... nie jestem w tajem niczony w w asze

m ilu chn e tajem nice.

— Och! To nie tajem nica, Loul le m onde

le sait, że W ładzia się nazyw a „znakiem za­

p y ta n ia “ — odpow iedziała w reszcie P^Izia, p o­ w stając szybko z krzesełka.

— Ależ... — zacząłem , lecz nie dokończy- łem zdania. Obie panien k i p o fru n ęły na ś ro ­

(13)

__

5

-dek sali i tylko delikatny szm er jedw abne] gazy i m ocniejszy zapach Corijlopsis’u św iad ­ czył o odlocie tych u p u d ro w an y ch aniołków . Nadeszły w łaśn ie księżniczki H ohenschuhe, przy b y łe z W iednia w raz z ojczym em , głó­ w no - kom enderującym w ojskam i, do K ra­ kowa...

Z W iednia do Krakowa!

Biedne księżniczki H ohenschuhe m u siały się nudzić śm iertelnie. W ątpię, czy naw et ser­ deczna przyjaźń Mizi i Elzi zdołała osłodzić im pobyt w m ałej m ieścinie.

Bądź-co-bądż, ja zostałem poinform ow any bardzo niedokładnie co do owej W ładzi i „znaku zap y tan ia“, a obok m nie zrobiły się d w a puste m iejsca.

Niedługo jednak byłem osam otniony. Z tłu ­ m u kobiet i mężczyzn, cisnących się dokoła księżniczek, w ydostały się dw ie postacie k o ­ biece i skierow ały ku m nie.

Były to te sam e dw ie dam y, któ re nie­ daw no tak niefo rtunn ie zaprezentow ały się m oim oczom pod olśniew ającym blaskiem świecznika.

Matka szła naprzód, podnosząc śm iesznie końcam i atłasow ych bordo pantofli brzeg su­ kni. Zbliżywszy się do pró żnych krzeseł, w y ­ jęła z za paska in k ru sto w an ą lo rn etk ę i, p rzy j­

(14)

— t) —

rzaw szy się uw ażnie pustym m iejscom , za­ w ołała na córkę:

— Władzia! placons nous id !

P an n a zbliżyła się w olno i autom atycznie zajęła m iejsce bliższe m nie, tak, że, siadając, dotknęła m nie sw ym spiczastym łokciem.

—Pardon, m onsieur! — w yszeptała, sp o ­ glądając na m nie dziw nie lękliwie.

P rzekonałem się w tedy o dw óch rzeczach: N ajprzód, że to w łaśnie m oja sąsiadka n a­ zyw a się W ładzia i nosi śm ieszne przezw isko

„znaku zap y tan ia“ — a potem , że w łaśnie tak zw any „znak zap ytan ia“ m a przepyszne oczy.

Były to d w a w ielkie, czarne djam enty, o p raw n e w nadzw yczajnej długości rzęsy. N ieokreślony sm utek i tęsknota płynęły z tych źrenic, zaw sze p ra w ie w ziem ię w patrzonych. Ogrom ne, w spaniałe te oczy, osadzone głębo­ ko, raziły p raw ie w p o ró w n an iu z nieregu lar- nością rysów , szerokością list i w ych u d ze­ niem całej postaci.

Oczy te p ow in ny należeć do doskonałej piękności — tak były doskonale piękne i pod w zględem form y i pod w zględem w yrazu. Były to dw ie p rzepaście — sm utku i cichej, zrezygnow anej boleści... Zajęły m nie i zasta­ now iły one...

(15)

-

1

-Zacząłem śledzić uw ażniej m oją sąsiadkę. Źe nazw ano ją „znakiem zap y tan ia“, nie dzi­ w iłem się w cale. Gdy siedziała tak na brzegu krzesła, w yciągając chude ko lan a i trzym ając się pochyło, rzeczyw iście fo rm o w ała znak p i­ sarski, nadużyw any przez jednego z więcej znanych feljetonistów .

Osoba, k tó ra ją tak nazw ała, m usiała być złośliw ą, ale i dow cipn ą zarazem .

Rzeczywiście, tru d n o było dobrać lepszego m iana na określenie tak pochyło trzym ającej się kobiety.

W szyscy obecni w salonie byli zajęci św ie­ żo przybyłem i. P anienki cisnęły się do k się­ żniczek z oznakam i egzaltow anej i obłudnej przyjaźni, n aw et starsze m atro n y okazyw ały zbyt w iele uprzejm ości, niem al poniżającej, względem tych dw u dro b n ych o w y d atny ch biustach N iem ek, k tóre, m ru żąc im p erty n en - cko oczy, przyb ierały ton i m iny cesarzow ej podczas recepcjd w B urgu.

Ja nie spieszyłem się w cale ze złożeniem h o łdu tym księżniczkom „z k rw i“, jak o nich m ów iono.

W kobiecie im p o nu je m i tylko albo n ad ­ zw yczajna urod a, albo piękność duchow a, prześw iecająca odrazu w spojrzeniu niew ieś- ciem.

(16)

— s —

Księżniczki nie zachw ycały urodą, choć m ów iono o nich, że są ravissantes, a oczy ich m dłe, niew yraźne, m ów iły tylko o p ra - terfestach i dw orskich balach.

W olałem w ięc pozostać na m ojem k rze­ sełku i o b serw ow ać p an n ę W ładzię, której oczy zajęły i zastanow iły m nie odrazu.

Zresztą m iałem tu m ało znajom ych. P rzybyw szy ze w si do K rakow a „na k a r ­ n a w ał,“ dla zadow olenia jedynie m ej m atki, k tóra w swej troskliw ości w yobrażała sobie, że się nudzę w czterech ścianach m ej p u stel­ ni, w lokłem sw ą taczkę k arn aw ało w ą, zm ie­ niając frak na tużurek, tu ź u re k na frak, sto­ sow nie do okoliczności.

Znajom ości nie zaw ierałem chętnie. Mam to coś w naturze, któ re czyni m nie sztyw nym w obec osób nieznanych; jestem , przyznaję, bai'dzo drażliw ym na punkcie p o d aw an ia r ę ­ ki i w y m iany m niej b an alny ch m yśli. W ola­ łem w ięc ograniczyć się n a kółku d obrych przyjaciół m ej m a tk i i byw ać tylko w tych dom ach, w których byw ać niejako byłem zm uszony.

Zresztą i z tych w ieczorów , rau tó w , obia­ dów w ychodziłem tak, jak ten „Jean, qui

s'en alla, com m e il était ven u 11 — nigdy nie-

p o d rażn ion y n aw et w swej ciekaw ości, nie

(17)

§

-czując nic dla tych ludzi, z k tó ry m i spędzi­ łem kilka godzin — an i sym patji, ani anty- patji, an i uw ielbienia, ani pogardy. Kobiety piękne, strojne, pachnące, szeleszczące jed w a­ biem i dow cipem , ale przeciw tego rodzaju p o k u so m byłem dostatecznie opancerzony...

W sąsiedniej w iosce, niem al tylko o m ie­ dzę, z okien gotyckiego pałacyku w yglądała śliczna ru m ia n a dziew czynka, a oczy jej w iel­ kie, piw ne, o złotaw ych blaskach, biegły z tęsknotą w stronę K rakow a ..

D ziew czynkę tę kochałem . Oto był mój pancerz.

Gdyby W ładzia była piękną, nie o b se rw o ­ w ałb ym ją z taką u w a g ą ; ale „znak zapyta­ n ia “ był brzydki, — tylko jakiś sm utek, coś nieokreślonego pociągało m nie kn niej.

P o stanow iłem poznać ją bliżej. Tym czasem m atk a nie próżnow ała.

U siadłszy na krzesełku, ułożyła fałdy aksa­ m itnego tren u , kryjąc staran n ie jakąś żółtą plam ę, św iecącą się na ciem nej czerw ieni aksam itu. P otem obejrzała toaletę córki, p o ­ p ra w iła niektó re listki aksam itnych kw iatów , obniżyła iluzję, ok ryw ającą jej w ychudły biust, i zaczęła lo rn eto w ać przechodzących.

W łaśnie nadciągały księżniczki, otoczone dokoła tłum em „p rzyjaciółek“. Szły w olno,

(18)

„pow iew ając w spaniałem i toaletam i z ró żo ­ wej iluzji i w ysuw ając naprzód stro jne w kw ia­ ty gorsy.

Za ich nadejściem m atka W ładzi p o rw ała się z krzesła, — a uśm iechając się dziw acz- nie, po sun ęła się ku N iem kom z całym arse nałem ko m p lim entó w i ośw iadczeń p rzy ja­ znych.

W ładzia, pociągnięta przez m atkę, po stą­ p iła także kilka k rok ów w kieru n k u księżni­ czek, ale nie w ym ów iła ani jednego słow a, nie w yciągnęła naw et ręki. Oczy trzym ała w lepione w z ie m ię ; rzecby m ożna, że p o n i­ żająca uprzejm ość m atki sp raw iła jej przy­ krość.

P odobała m i się ta niem a pro testacja przeciw ko zachow aniu się całego tłu m u i u- czułem dla W ładzi coś nakształt szacunku.

T ym czasem do uszu m oich doleciały n a ­ stępujące słow a, w yrzeczone ironicznym m ę­ skim głosem :

— L a comtesse Skierka zdaje się być en

intim ile z księżniczkam i...

— P rzynajm niej m a szczere chęci ku te­ m u — o d p a rł d ru g i głosik, w k tó ry m pozna­ łem sreb rn e tony h rab ia n k i Elzi.

W ładzia stała tuż przy m n i e ; w idziałem , drgnęła pod w p ły w em tych słów, jak

(19)

głow a jej pochyliła się jeszcze niżej na piersi. W idocznie J a comtesse Skierka* była m at­ ką „znaku zap y tan ia“.

Dz w n i byli c> ludzie, zgrom adzeni w tym salonie. N adaw ali w szystkim przezw iska !

Przez chw ilę m iałem ochotę zapytać, ja ­ kiem m ianem m nie ochrzczono.

Ale przy po m n iałem sobie, że m nie kole­ dzy szkolni przezw ali niegdyś „djabołkiem “.

W ystarczała m i ta jed n a nazw a i dlatego nie zainterp elo w ałem h ra b ia n k i Elzi o no­ w ą perłę jej dow cipu, m ającą jako o p raw ę m oją m izern ą osobistość.

H rabina i W ładzia w róciły na sw oje m iej­ sca. Księżniczki pociągnęły dalej, jak dw ie kom ety, w lokące za sobą w spaniałą m iotłę! ach, pardon!... ogon, czy tren, złożony z oso­ bników sam ej śm ietanki krakow skiego to w a­ rzystw a. H rab in a była w idocznie w zburzona

„nietaktow nem * p o stąpieniem W ładzi. Zaczęła więc u p om inać ją półgłosem . — Już cię serm on o w ałam tyle razy, aże­ byś dla księżniczki b y ła uprzejm ą. Ale ty perzistujesz w uporze. P ar quelle r a iso n ?

W ładzia m ilczała, tylko ręce jej n erw o w o ściskały biały, atłasow y w ach larz, przy k tó ­ ry m w isiał m ały k arnecik z kości słoniow ej do zapisyw ania tańców .

i i

(20)

- Ï 2

Milczenie córki zniecierpliw iło h ra b in ę — zaczęła się stopniow o unosić.

O dpowiedz-że... ce que lu penses et ce

que tu v e u x ?

W ładzia lękliw ie spo jrzała w m oją stro - nę poznała, że jestem obcy, i obaw iała się w idocznie odsłaniać p rzed nieznajom ym śm ieszności swej m aiki.

- Mais, m a chere m a m a n —odpow iedziała w reszcie, — księżniczki są tak otoczone...

Głos jej był cichy, m iły, o pięknym k o n tr- altow ym dźw ięku.

— To w y m ó w k a! — zaw ołała m atka — tw oje po stępo w anie jest une m auvaise fierte ! Księżniczki m ogą nam otw orzyć najpierw sze salony w W iedniu. Sam a los sobie psujesz! Ja robię, co mogę !

Gorzki uśm iech p rzesu n ął się po w argach dziewczyny. W idocznie ta p raca m atki m u ­ siała sprawdć jej bo lesną przyjem ność.

Szczęściem, m uzyka, u k ry ta na oszklonym balkonie, odezw ała się i prześliczny w alc O bviera M ćtry w zbił się po d plafon salonu.

Z dźw iękam i m uzyki zapanow ało ożyw ie­

nie kobiety uśm iechały się i kręciły głów7- kam i, mężczyźni z m in am i pogrom ców św ia­ ta u su w ali się ku p o rtjero m , m askującym drzw i. Stam tąd, jak z o b serw ato rju m

(21)

iâ —

nom icznego, o b serw ow ali tancerki i, w edług posagu, konw enansu i urody taksując, uszczę­ śliw iali przetańczeniem jednego to ur'a w alca. Na odgłos m uzyki m am a h ra b in a d rg n ę­ ła i w y p ro sto w a ła się jak koń pułkow y. W ła ­ dzia zato pochyliła jeszcze sm utniej głowę.

— Czy m asz kogo zapisanego na k arn e­ cie? — zap ytała h ra b in a córkę.

— Nie, m am o! — o d pow iedziała panna. — A m onsieur Sigism ond nie in w ito w ał cię w czoraj podczas kolacji do k otyliona?

— Nie, m am o. To Elizę, k tó ra koło m nie siedziała...

— C’est extraordinaire ! Jak ty nie m asz szczęścia ! W yprostuj się... oto przechodzi pan Leon* uśm iechnij się... Bon jo u r ! bon

jo u r, cher m o n sieu r!

I h ra b in a Skierka zaczęła całem i siłam i zw racać uwagę przechodzącego L eona B., mego daw nego szkolnego kolegę, k tó ry sp ie­ szył angażow ać ła d n ą blondyneczkę do w alca. Leon był człow iekiem ire's com m e il faut. P anie m ów iły o nim , że jest... dobrze. T ru d n o więc, aby człow iek „ d o b rze“ uchy­ bił naw et hrabinie... Skierce. O kraszając w ięc usta b analny m uśm iechem , zbliżył się Leon ku nam . Skłoniw szy się p rzed h rabiną, zwró~

(22)

cił się ku W ładzi, gdy w zrok jego spotkał się z m oim ,

Skinął m i głow ą up rzejm ie — w idocznie ra d b ył z tego spotkania. Ja niem niej, gdyż p o stan o w iłem użyć go za p o śred n ik a w p rz e d ­ staw ieniu m nie h ra b in ie i jej córce.

Szybko w ięc po w stałem i oczam i w ska- łem L eonow i obie dam y. On z początku zda­ w ał się nie rozum ieć i sp o jrzał na m nie ze zdziw ieniem , prędko przecież op am iętał się i do pełn ił form alności, w ym ieniając m oje n a­ zw isko z p reten sją m istrza cerem on ji.

H rab in a spojrzała na m nie badaw czo i z pew nego rodzaju zdziw ieniem — nie zau­ w ażyła m nie do tej chw ili.

Nic dziw nego! Byłem tak m ałego w zro ­ stu, a p rzedew szystkiem k ry łe m się w cieniu w ielkiego figusa, nie chcąc przeszkadzać w p o ­ ufałej rozm ow ie m atki z córką.

To ostatnia przecież nie okazała żadnego zdziwienia, — tylko, podniósłszy sw e lekką, siną b a rw ą przy słon ięte pow ieki, sp o jrzała na m nie z jakim ś lękliw ym i sm utnym w yrazem .

Było to drugie spojrzenie tego w ieczoru, jakie z jej oczu spoczęło na m nie, a było tak rzew ne, tak pełne jakiejś tajonej boleści, że czułem dla tej biednej dziewczyny w ielką, n iezm iern ą sym patję.

14 —

(23)

— 15

Skłoniłem się p rzed nią, prosząc ją do tańca. L ekki ru m ien iec oblał jej bladą tw arz, pow stała p o w o li i bez najm niejszego wdzięku położyła rękę na m ojem ram ien iu . O bjąw szy jej kibić, zdziw iłem się, że b yła tak szczupłą. Czułem tylko fiżbiny, stalki i in ne m ordercze narzędzia, po kry te i zam askow ane białą tk a­ niną,

S erenada hiszpańska w ry tm ie w alca ko­ łysała kilkanaście par, obracających się p o ­ środku salonu. Czarne fraki i ró żn o b arw n e tkaniny m ięszały się razem , łączyły i znów rozbiegały.

Z daw ało się że p ro m ień słoneczny ro zk ła­ da się się na b arw y tęczow e. Cała gam a ko­ loró w m ieniła się pod dźw iękam i m elodji M etry — m elodji szlachetnie, po ryw ająco n a­ m iętnych...

N aw et N iem ki w alcow ały z te m p eram en ­ tem, a starszej księżniczce k rw i błyszczały oczy...

H iszpanja, kastaniety, to rre a d o rz y !.. to zdo­ ła i N iem kę rozruszać...

Ale m oja tancerk a ob racała się jak a u to ­ m a t w m oich ram io nach , blada jej tw arz po­ b lad ła jeszcze bardziej, a oczy u p arcie sp u ­ szczone zdaw ały się nie w idzieć ożyw ienia, jakie pan ow ało w sali, Tańczyła w dodatku

(24)

żle, m yliła się w tem pie i p o ch y lała się w tańcu gorzej jeszcze niż zw ykle. O bracając się, dostrzegłem w yraz szyderczy na n iek tó ­ ry ch tw arzach, śm iech przyciszony doleciał m ych uszu.

W idocznie w y śm iew ano m oją tancerkę, a w d odatku i m nie z nią razem .

Nie jestem zarozum iałym i nie m am naj­ m niejszej dozy p ró żn o ści— ale p rzy kro m i było za tę biedną dziew czynę, w ystaw io n ą na pośm iew isko i obm ow ę całego to w arzy ­ stw a.

Szybko do p ro w ad ziłem ją do m iejsca i chciałem posadzić na krzesełku, ale ona przez chw ilę o p iera ła się na m ojem ram ien iu silniej, a dłoń jej m im o w oli ściskała kurczo­ wo m oją rękę.

Spojrzałem na nią. Była tru p io bladą i o d ­ dychała z trudnością.

— P an i jesteś c ierp iąc ą ? — zapytałem . — Nic... nic... zaw ró t głowy... to p rzem i­ nie — w yszeptała.

P u ściła m oją rękę i u siadła obok m atki. Ja zaś cofnąłem się tro ch ę w głąb sali, aby pozostaw ić w olne pole inn ym tancerzom , gdyby ci chcieli W ładzię w p row ad zić w ta-? neczne koło.

Lecz nikt się nie zjawiał,

(25)

H rabina Skierka siedziała odosobniona, trzym ając ciągle lornetk ę przy oczach, lub atakując kogoś z przechodzących.

W szyscy zaczepieni p rzem aw iali słów p a ­ rę i spieszyli dalej, nie zw racając najm niej­ szej uw agi na W ładzię.

Ona siedziała znów m a rtw a i n ieruchom a, nie p a trz ą c n a tłu m tańczących. W tedy do ­ piero dostrzegłem , jak b arb arzyń sko p ra w ie była ściśniętą gorsetem . Była odrażająco cie n ­ ką w pasie, co ją nie upiększało bynajm niej. M usiała znosić istn e to rtu ry . H rab in a Skierka co chw ila p o p raw ia ła coś w toalecie córki, Robiła m i w rażenie starej żydów ki, siedzącej na stopniach, p row adzących do sklepiku, w k tó ry m się m ieszczą jej tow ary.

Ale kupujący, a p rzynajm niej targujący, nie zjaw iał się w cale.

D okoła tańczyły w szystkie m łode, a n a ­ w et niem łode kobiety. D ziewczęta niektóre, pozbyw szy się pensjonarskiej sztyw ności, od­ daw ały się całą duszą zab aw ie; m ężatki ko­ kietow ały tańcem , uśm iechając się zalotnie.

Jed n a W ładzia była nieruchom ą, sm utną, zapom nianą...

P o w o li przy cichła hiszpańska serenada, p ary rozłączyły się i środek sali opróżnił się w m gnieniu oka.

_ n —

2. Znah zapytania. (L akier.)

(26)

— 18

-Ktoś potrącił przyjacielsko m oje ram ię. Był to Leon.

Ujął m ię po d rękę i w pro w ad ził do d ru ­ giego pokoju, stanow iącego zarazem tak zw a­ ny „m ały salo n “ pani dom u.

M nóstwo chińszczyzny i laki przepełniało tę bonbonierkę, obciągniętą całą chińską m a- te rją w dziw aczne zygzaki.

Kom icznie po w y k rzyw ian i Chińczycy sie­ dzieli na m ałych etażerkach z pow agą człon­ ków krajow ego w ydziału podczas w akacyj.

— Cóż ? Tańczyłeś ze „znakiem z a p y ta n ia “— przem ów ił Leon, p otrącając jednego z C hiń­ czyków i p rzym uszając go tern sam em do kiw ania głow ą — ładn ie tańczy... ucho m a nadzw yczajne.

— Tańczy źle, ale to m nie nie dziw i b y ­ najm niej — o d p arłe m ; — tak m ało kobiet tańczy dobrze, a szczególniej w alca.

Leon spojrzał na m nie ironicznie.

— Bronisz jej ? — zaw ołał — czyś się cza­ sem nie ro zam u raszo w ał w h rab ian ce Skierce ?

U śm iechnąłem się m im ow oli.

— Cóż za m yśl! W iesz przeciesz, że je­ stem już p ra w ie po słowie... Tylko ta dziew ­ czyna w ydała m i się b ardzo sm u tn ą i nie­ szczęśliwą. Zresztą, jest tak opuszczoną i p ra ­ w ie ign oro w aną w całem tow arzystw ie....

(27)

1«) —

— T ra r a ra! — p rzerw ał m i mój kole­ ga — tru d n o , ażebyśm y dla niej zapom inali drugich. Obie z m atką są to p raw d ziw ie w strę­ tne k reatu ry , narzu cają się w szystkim , w szę­ dzie włażą, proszone czy nieproszone. W iesz m i: elles nous donnent sur les nerfs...

— M atka w ydała m i się rzeczyw iście n ie ­ sym patyczną; ale córka, p ow tarzam ci, z ro ­ biła na m nie miłe w rażenie — rzekłem , sia­ dając na w ielkiej i w ązkiej sofeczce.

— Dziw ny m asz gust, mój drogi — z a ­ w o łał Leon. — D ziew czyna sucha jak szkie­ let, brzydka, stara, a w dodatku biedna... oh ! ta k ! biedna do śm ieszności. Elle n ’a pas un

sou!

— Mało m nie to obchodzi — o d parłem ; nie m am zam iaru dziedziczyć po niej spad­ ku. Rzeczywiście jest brzydka i żle złożona, ale m a cudow ne oczy, a w dodatku w oczach tych jest coś, czego nie posiada ani Eliza, ani Misia, ani naw et księżniczka H ohenschuhe.

Leon roześm iał się serdecznie.

— A cóż jest w ty c h oczach, dites donc! Może skarby G olkondy?... pow iedz! Niech to w szystkim rozgłoszę. W szyscy in grem io zgło­ sim y się do m am y h rab in y, prosząc o ręk ą jej uroczej córki. No dalej, odkryj - że nam ten skarb... Cóż widzisz w tych oczach?

(28)

— Duszę! 1 to piękną duszę! — odparłem pow ażnie.

W esołość L eona nie m iała granic.

— Stilvoll, p ira m id a l! — w ołał, śm iejąc .się, — W ieś dziw nie na ciebie w pływ a, p o ­ szukiwaczu... dusz! Robisz się rom antycznym , a to nie w modzie.

— Nie w iem , czy w m odzie jest daw ać kobietom dziw aczne i śm ieszne przezw iska. N azyw acie m atkę h ra b in ą Skierką, a córkę „znakiem zap y tan ia“. To rzeczyw iście nie- rom antyczne.

Leon zab ra ł się znów do dręczenia C hiń­ czyka.

~~ Cóż chcesz, mój drogi ; ainsi va le m oii'

de — w yrzekł po c h w il i; — h rab in a Skierka

jest rzeczyw iście hrab in ą, choć dużo byłoby o tern m ów ić. Ale nikt z nas nie m yśli za­ glądać do jej p ap ieró w . N azyw a się Zadoliń- ska i sp o k rew n io n ą jest z kilkom a starem i rodam i. Śmieszność, jaka ją otacza, ściąga na siebie sw ym brak ie m taktu i konieczną chę­ cią w yd ania nieszczęśliw ej córk i za mąż. Już lat ośm w łóczy ją po balach, stro i za poży­ czane pieniądze, zachw ala jak to w a r na sp rze­ daż i u m iera ze złości, widząc, jak w szystkie jej zabiegi pełzną na niczem. W ładzia nie m a szczęścia, nie p o d o b a się nikom u... nikt z nią

(29)

nie tańczy. Jest zawsze, jak m ów ią try w ial­ nie: na koszu. P odobnie gdy w rócą do domu* m ają się odbyw ać p rzy k re sceny pom iędzy m atką i córką. H rabina w y m aw ia córce jej niepow odzenie i b ra k szczęścia, a W ładzia z a­ lew a się gorzkiem i łzam i. Ale cóż chcesz, mój drogi, na d ru gi dzień zjaw iają się znów na jakim ś rau cie lub balu po to tylko, aby d o ­ znaw ać now ych upokorzeń.

Nie odpow iedziałem nic.

Z astanaw iałem się n ad p rzy k rą dolą tej biednej, w idocznie ch orow itej dziewczyny, w łóczącej się z balu na bal i obnoszącej sw ą bladą, sm u tn ą tw arz w śró d n iech ętn y cbi d rw ią ­ cych z niej ludzi.

Z sali balow ej dobiegały tony pobudki do kadryla.

— A c h ! k a d r y l! — zaw ołał Leon, p o ry ­ w ając się nagle. — Misia czeka!

Za chw ilę go nie było.

Chińczyk tylko k iw ał pow ażnie głową* jakby się dziw ił tem u, co przed chw ilą Leon pow iedział.

Salonik był pusty,

G w ar zabaw y do latyw ał tu przez ciężkie zasłony, kad ry l fo rm o w ał się p ow oli — w re ­ szcie rozpoczęła się p ierw sza figura.

(30)

la tym czasem m im ow oli m yślą W racałem do hrabin y i jej córki. Były lo w idocznie pracow ite próżniaczki, ot p oprosili żebraczki salonowe* jakich pełno jest w naszych tow a­ rzystw ach. Że m atka godziła się na to życie sm utne a tak upokarzające, nic dziwnego.... Spojrzaw szy na nią, łatw o m ożna było zro­ zum ieć niskie i brzydkie instyn.kta tej kobiety ale córka, m ająca tyle w yrazu szlachetnego w sw ych w ielkich czarnych oczach?

P ow stałem i zbliżyłem się ku sali b a lo w e j; k adryl ła m ał dw ie linje tancerzy, łącząc je w m alow niczy zw rotńćh. P oszukiw ałem m ię­ dzy tańczącym i białej iluzji i b ratk ó w - na- p różno ! H rabian k a nie tańczyła. W idocznie ciągle zajm ow ała sw oje krzesełko.

P o sun ąłem się po p o d ścianam i. Rzeczy­ wiście, W ładzia siedziała obok m atki, p rz e ­ suw ając w ręk u swój karńecik balow y. W i­ docznie h ra b in a znów „serm o n o w ała“ córkę i w y rzucała jej b ra k szczęścia, bo oczy W ła­ dzi, w b rew zw yczajow i n iew lepione w zie­ mię, spoglądały w dal z w yrazem n ieu k ry­ w anego cierpienia.

M atka tym czasem m ów iła w iele i szybko, nie odejm ując w szakże od oczu tradycyjnej lo rn etki. P ostanow iłem uw olnić biedną dzie­ w czynę od tej przykrości, choćby tylko przez

(31)

kiika godzin. Zbliżyłem się ku niej i, sk ło ­ niwszy jak m ożna najw dzięczniej, prosiłem , „jeśli to jeszcze m o żeb n e“, o zaszczyt p rze­ tańczenia z nią m azura.

W ładzia spojrzała na m nie nieufnie i ze zdziw ieniem ', ńi&tka natom iast szybko, m oże naw et za szybko, odpow iedziała, że szczęściem W ładzia m a jeszcze ten taniec do dyspozycji.

Zająłem m iejsce obok pan ny i starałem się zaw iązać rozm ow ę.

Przyszło m i to z łatw ością ; h rab in a Skierka* uszczęśliwiona* że w reszcie znalazł się ktoś, p rzed kim m oże wylać potoki swej w ym ow y, przyczem , p o w o d o w an a m an ią w yszukania dla có rk i k o n k u ren ta, stała się nagle n ie zm ie i- nie rozm ow ną, dow cipną i ujm ującą.

W szyscy zebrani w salonie byli „jej n a j­ bliżsi k re w n i“, ń pan ien k i serdeczne W ładzi przyjaciółki. M usiałem w ysłu ch ać opisu p ię­ knego, letniego pałacyku, położonego w u ro ­ czej m iejscow ości w K arpatach, gdzie zw y­ kły te panie udaw ać się z w iosn ą; d o w ie­ działem się, w jaki sposób W o rth odpisuje sw oim klientom i jak p ow inn y być p rz y stro ­ jone dam y, odbierające błogosław ieństw o Ojca Świętego.

Stąd dow iedziałem się, że h r ab in a Skierk p rag n ie u c h o d z ić w oczach r e w o 11 >

(32)

ga osobę m ajętną, a córkę sw ą w ychow ała za granicą, dbając o strój od W o rth a i b ło ­ g osław ieństw o papieża.

H rabina była skończoną blagierką, — ja zaś, choć jeszcze dość m łody, m iałem w y ­ b o rn y zm ysł obserw acyjny i w iedziałem , co m am m yśleć o tych opow ieściach z „Tysią­ ca i jednej n ocy “.

Zresztą całe zachow anie W ładzi było dla m nie najlepszą pod ty m w zględem w skazów ­ ką. W m iarę op o w iad an ia m atk i W ładzia r u ­ m ien iła się i b lad ła na przem iany. K ilkakrot­ nie zaciskała kurczow o usta i przygryzała w argi aż do krw i.

W idocznem było, że ta cała k om edja w ie ­ le ją kosztuje i rad ab y jej jak najprędzej k o ­ niec położyć.

Nie b ra ła udziału w rozm ow ie, o d po w ia­ dała m i m on osylabam i i unikała m ego wzroku* W idocznie szlachetniejsze w niej in sty n k ta pragnęły p ro testo w ać fałszyw ym blaskom , w jakie stro iła ją m atk a — ale k on w enanse i szacunek dla m atki nakazyw ały jej m il­ czenie.

Ja u m yślnie przedłużałem rozm ow ę. Słu­ chając bezczelnych k łam stw m atki, stu d jo - w ałem córkę i staw iałem dla tej ostatniej bard zo p om yślne mniemanie*

U . . . .

(33)

=*•

%)

W reszcie rozpoczął się m azur. P o s ta ra ­ wszy się o vis-a-vis, podałem rękę W ładzi. Ále dla m nie było to obojętne. W idzia­ łem w niej tylko nieszczęśliw ą i pognębioną istotę, a nie tancerkę, z której p ow inienem był być dum ny.

Misia, Elzia, a n aw et księżniczki* śm iały się z poza wachlarzy* gdy nas dojrzały w p rzelo cie; ja zaś p o d w ajałem m oją galan- te rję w zględem h rab ian k i, chcąc jej w y n a ­ grodzić szyderstw o ogółu.

W pauzie, gdy in ne p ary tw orzyły jakąś dziw aczną figurę, zapytałem W ładzię, czy lu ­ bi taniec.

— Nie cierpię! — o d p arła bez w ahania. — Dlaczego w ięc pan i tańczysz ? — ba« dałem , n ie przygotow any na tego rodzaju od« pow iedź.

— Ach, m ój Boże! — odrzekła z sm u t­ nym uśm iechem — dziw ne py tan ie m i pan zadajesz. Tańczę, bo w szystkie panny, w tym salonie będące, uw ażają za szczyt szczęścia kręcić się bez w ytchnienia. Nie m ożna chcieć stano w ić w y jątku w regule. Zresztą, ja ta ń ­ czę bardzo m ało, jak to pan m usiałeś zau« ważyć.

— P rzyznam się pani, że siedziałem w przy« ległym salonie — rzekłem , nie chcąc up ok

(34)

i'zać ją zbytecznie p rzyznaniem zauw ażenia jej opuszczenia, w jakiem ją pozostaw iono.

Ale o n a podjęła znów tę kw estję z wieh- ką p r o s to tą :

— Tak! ta k ! Tańczę bardzo m ało, zresztą tańczę tak źle... Nie dziw ię się, że m nie uni« kają. Zła tancerka nie pociąga nikogo. W i­ docznie pan n iedaw no przybyłeś, skoro nie w ahasz się w ziąć m nie do m azu ra ...

— Oh, p a n i ! — w ybełkotałem , nie Wie­ dząc sam , co m am na to odpow iedzieć.

— Albo zrobiłeś to p an z litości — cią* gnęła d a l e j: - - zauw ażyłeś p an starą pannę* siedzącą sam otnie przy m am ie, i zlitow ałeś się nadem ną.

Do tej chw ili m ó w iła czystą polszczyzną* nie m ieszając francuskich słów ek. Miało to dla m nie w dzięk n iep oró w n an y . Nagle u śmie«

chnęła się i w yszeptała : —- Merci de Vobole!

Czułem, że p o w in ien em coś odpow iedzieć. — Postępujesz pani w ręcz przeciw nie, jak w szystkie kobiety — w yrzekłem w re s z c ie : — one u jm ują sobie lat, p an i dodajesz je, na­ zyw ając się starą pan n ą !

— Bo jestem nią ~~ o d p a r ła : — m am już dw adzieścia pięć l a t ; a że m am w dom u w y­ b o rn e lusterko, w ięc nie ulegam rzeczywiście

(35)

ffianji, na k tó rą cierpią inn e kobiety w m oim w ieku. Ach! złudzenie, k ła m s tw a !...’ jakież to sm u tne i przykre. To p o p ro s tu ból s p ra ­ wia.

Z rozum iałem ją d o s k o n a le ; m ów iąc w ten sposób, chciała mi dać poznać, że nie soli« daryzuje się z m atk ą w tej całej w ystaw ie blagierskiej, jaką koło niej urządzano.

— Cieszy m nie — zaw ołałem , — że i p a­ ni nie znosisz blichtru* kłam stw a, blagi. P o ­ znałem odraza, że p ani m usisz być uosobio ną szczerością;

— Jakim sposobem ? — P atrząc pani w o c z y !

— W m oje oczy ? 1 cóż tam w nich jesł* na Boga ?

— Przedew szystkiem ... p raw d a, a potem , potem... sm utek i cierpienie...

Było to trochę za śm iało, jak na pierw szą z n a jo m o ś ć ; obaw iałem się* że ją to roz« gniewa.

— Ach, Boże! - w yrzekła po chw ili — może pan odgadłeś po części. A zresztą, spra« w ię sobie ciem ne okulary, skoro oczy m oje są ta k niedysk retn e i m ów ią w ięcej, aniżeli ja sam a w ypow iedzieć pragnę ..

—■ O, nie czyń p ani tego !—zaw ołałem ży-^ wo. — K ryjąc swe oczy za ciem ną zasłoną,

(36)

w yrządzisz krzyw dę sobie, a przedew szyst- kiem sw ym bliźnim . Oczy p an i są tak n ie ­ zw ykle piękne...

U rw ałem nagle, czując całą b an aln o ść tych słów . Zły byłem na siebie^ a gniew ten pow iększył się jeszcze po d w pły w em postę po w an ia m ej tancerki.

S p o ch m u rn iała nagle, b rw i jej zsunęły się, ( a ręce zaciskały kurczow o rękojeść w ach la­ rza. W idocznie słow a m oje spraw iły jej p rzy ­ kro ść w ielką, bo nerw o w y , bolesny uśm iech w y k rzy w ił ch w ilo w o jej usta.

W uśm iech u tym było całe m o rze g o ry ­ czy, goryczy, jaką odczuw a kobieta, o b d a­ rzo n a niepospolitym um ysłem i piękną Stro­ bą duchow ą, w obec zw ykłych, try w ialn y ch ko m p lim entów , jakiem i przyzw yczailiśm y się ob darzać salonow e gąski, sp ow ite w gazy^ tarla ta n y i całe sztuczki atłaso w y ch wstążek.

Chciałem p o p raw ić sw ą opinię w oczach tej dziewczyny. B yła tak n iep odobną do sa­ lonow ych m an ek in ó w , jakie nas otaczały a k tó re noszą nazw y „panien n a w y d a n iu “— że pragn ąłem szczerze, aby nie m iała o m nie zbyt złego w yobrażenia.

Milczałem chw ilę, nie wiedząc, z jakiego pu n k tu rozpocząć rozm ow ę, m im o w o li b łą­ dząc oczam i po szczegółach jej to a le ty ; w zrok

(37)

mój zatrzy m ał się na w spaniałym pęku a- ksam itnych bratków , ciem niejących w śró d fal iluzji.

— S m utne to kw iaty — w yrzekłem w re ­ szcie, p rag nąc przem ó w ić cokolw iek, — sm u­ tne, ciem ne, a przecież piękne m yślą, jaką m ieszczą w sobie.

P a n n a W ładysław a pod niosła głowę. — Czy podoba się p an u ten b u kiet? — zapylała żywo.

— N ad w y r a z ! — od parłem —- łudzące ; m ożna sądzić, że p rzed ch w ilą zerw ane... tak n a tu ra w y bo rn ie naśladow ana. Zapew ne to w y ró b p ary sk i?

— 0 , nie! — zaw ołała dziew czyna — to ja sam a rob iłam te kw iaty. Jestem za ubogą, aby z P ary ża sprow adzać stroje!

Mówiła szybko, podkreślając, słów ko „ uboga. “ W idocznie ' lękała się, abym nie został w p row ad zo ny w b łąd opow ieściam i h ra b in y i nie zap rag n ął w y stąpić jako... k o n k u ren t do jej fikcyjnego p o sag u v

Z rozum iałem ją doskonale.

P ragn ąłem w ięc zręcznym zw rotem dać jej poznać, że jestem w tajem niczouy w isto ­

tny stan rzeczy, — gdy w ezw ano nas z ko­ lei do zakreślenia jakiejś dziw acznej i śm ie­ sznej figury mazurowej.

2 *

(38)

Po skończeniu m azura w ezw ano nas na kolację- W szyscy przy jęli lo w ezw anie z w i-

docznem zadow oleniem .

W dom u tern trzym ano się jeszcze tak zw anej „starej m o d y “: m ęczono tańcem , ale i pokrzepiano siły. D o b ra ta „m o d a“ w y ­ chodzi coraz więcej z użycia. P ięknie zasta­ w ione stoły, błyszczące sreb rem , kw iatam i, p iram id a m i cukrów , ow oców , z dw om a rzę­ dam i ró w n o ustaw ionych krzeseł, znikają z pow ierzch ni naszej kuli!...

N atom iast p o jaw iają się tace, także p ię­ kne, sreb rn e, błyszczące, — ale cóż jest taca, choćby najw spanialsza, w p o ró w n an iu z tym do brym , poczciw ym stołem , poza k tó ry m u- siadłszy, to pi się w idelce w m ajonezie, a w zro k w białych ram io n ach sąsiadki, — przy k tó ry m z najw yższą rozkoszą odpoczyw a się co najm niej godzinę, pojąc się do b rem w i­ nem i rozkosznym , bezm yślnym szczebiotem siedzącej obok k o b ie ty !

P odałem ram ię pann ie W ładysław ie i p rze­ szliśm y do sali jadalnej. U czyniłem tylko to, co ro b ili w szyscy — p o p ro w ad ziłem do sto­ łu m oją tan cerkę m azuro w ą. Ale po drodze spotykałem b ezustannie szydercze lub zdzi-

ione spojrzenia.

(39)

— 31 —

P rzesuw ając się koto Leona, zm uszeni by­ liśmy zatrzym ać się chw ilkę. Księżniczki Ho- henschuhe, prow adzone przez dw óch p a r

sang ary sto k rató w galicyjskich, usiłow ały nie­

m ieckie swe istoty pokrzepić u stołu, zasta­ w ionego istotnie ze staropolską gościnnością. U sunęliśm y się z drogi tym dw óm św ie­ tlanym m eteo ro m i w ten sposób stanęliśm y tuż obok Leona, prow adzącego do stołu h r a ­

biankę Elzię. •

— H eureux m ortel! — w yrzekł półgłosem Leon, dotykając się mego ram ienia.

Elzia zachichotała rozkosznie, tak, jak chi­ chotać um ieją panienki pom iędzy szesnastą a dziew iętnastą w iosną życia. C hichot taki działa na m nie d en erw u jąco : tyle w nim p u ­ stego dźw ięku, a tak m ało m yśli!...

P a n n a W ładysław a m usiała być tego sa­ m ego zdania, bo d rgnęła n erw ow o i z nie­ chęcią od w ró ciła głow ę w p rzeciw ną stronę. Nie w idziałem tej tw arzy — ale m u siała p o ­ słyszeć słow a L eona i zrozum ieć rozkoszny śm iech hrabianki.

N areszcie księżniczkiprzelaw irow ały i, p rz e ­ kroczyw szy podw oje jad alnej sali, um ożebni- ły tern sam em w ydostanie się reszty osób Z salonów ,

(40)

— 82 —

Ja z W ładzią zajęliśm y m iejsce więcej ku szarem u końcow i, gdzie się m ieści młodzież, i za vis-a-vis dostaliśm y znów L eona z Elzią, Ś w idrujące oczki tej ostatniej nie były dla m nie sym patycznym obrazkiem . S tarałem się w ięc p osun ąć o tyle przepyszny bukiet, um ie­ szczony w e w spaniały m w azonie, aby zakryć się przed w zrokiem tego rozkosznego aniołka.

Ale Elzia odgadła m oje raanew ra, ba za­ w ołała, śm iejąc się głośno:

— Czemuż p an się chow asz za bukiet V Proszę, usuń go pan na stro n ę; będziem y m ogli rozm aw iać w ten sposób. N ’est ce pas,

Ladislase: nous allons nous am user comme des folles !

I, jakby na p o tw ierd zen ie tych słów, w y- b u ch n ęła now ą gam ą śm iechu.

P a n n a W ładysław a nie odpow iedziała wszakże hrab ian ce, nie spojrzała naw et na nią. W zięła do ręk i m en u , leżące p rzed ka­ żdym z gości, i czytała je, uśm iechając się nieznacznie.

Była tak otoczona od dziecka blagą i bez- ustann em kłam stw em , że m u sia ła w iedzieć dokładnie, czem było w rzeczyw istości to „su­

prem e de volaille“ i „salade H aquetou royale“.

P atrzy łem na nią z zajęciem. Brzydka jej tw arz odbijała najdokładniej każdą m yśl,

(41)

przesu w ającą się przez jej um ysł. Był to fe ­ nom en, zjaw isko nadzw yczajne pom iędzy te- m i tw arzyczkam i z m asy porcelanow ej, sta­ rają cem i się w łaśnie ukryć to, co się przez ich ptasie mózgi przew ijało.

B ukiet kw iató w w y starczy ł nam do za­ w iązania rozm ow y. P rzytem byłem serdecz­ nie ciekaw y dow iedzieć się, w jaki sposób p an n a W ładzia nabyła tak w ielkiej w p raw y w ro b ien iu sztucznych kw iatów . Na salono­ w ą próżniaczkę i w y chow ankę Sacre-coeur

było to bardzo w iele — o w iele w ięcej, niż się spodziew ać m ogłem.

Z apytałem ją w p ro st, kto ją w yuczył sztu­ ki robienia kw iatów .

O dpow iedziała m i dość oschle, gdyż w i­ docznie nie m ogła zapom nieć niesm acznego ko m p lim entu , któ rym ja obraziłem .

H istorja nauki k w iatów była n ad er p ro ­ sta. P a n n a W ładysław a, będąc jeszcze m łodą dziew czynką, m iała przy sobie rodzaj to w a­ rzyszki zabaw , słow em w y chow ankę p an i h rab in y, biedną dziewczynkę, córkę jakiegoś dzierżaw cy. Otóż ta tow arzyszka uczyła się w m agazynie sztuki ro b ien ia kw iatów , aby m ódz z czasem pracow ać i stanąć o w łasnych siłach. P an n a W ładzia znalazła rzecz tę o d ­ p o w ied nią do sw oich u po do b ań i z całem

za-3. Znak zapytania. (Laktor.)

(42)

m iłow aniem w tajem niczyła się w zw ijanie listków , w ytłaczanie, gum ow anie, podklejanie, osypyw anie pręcików , zw ijanie szypułek, gu­ m ow anie spodów i tym podobne d rob ne czynności, które, w ykonane zręcznem i kobie- cem i palcam i, dają czasem zadziw iająco łu ­ dzące podobieństw o natury.

— Uczyłam się m alow ać — dodała n a re ­ szcie, ożyw iając się stopniow o, — jestem nęr dzną akw arelistką, ale m oje stu d ja m alarskie oddają m i w ażną przysługę przy układaniu m ych kw iatów . Zresztą pozw alają m i jeszcze w ierniej kopiow ać natu rę, to jest zbliżać się do p raw d y , k tó ra jest m oim ideałem .

— P o dobne zajęcie m usi być dla pani p rzy je m n ą ro z ry w k ą 4? — zapytałem .

Po tw arzy W ładzi p rzesu n ął się znów zaledw ie dostrzegalny uśm iech.

R ozryw ką?... — p o w tó rzy ła przeciągle, a w zrok jej błądził po ukw ieconych gorsach obecnych dam i ślizgał się po kształtnych głów kach, w k tó ry ch śm iały się róże i sz tu ­ czne konw alje, — tak! nie m ylisz się pan... chw ile, k tó re spędzam pom iędzy stosam i m ych różow ych i p u rp u ro w y ch listków , są dla m n ie jedyną, rzec mogę, rozryw ką. W te­ dy czuję, że tw orzę coś ładnego, p racu ję! żyję!..,.

(43)

— 35 —

T w arz je] ro zp ro m ien iła się pod w p ły ­ w em tych słów, ożyw iła się, a kibić w y p ro ­ stow ała naw et.

Ł adną, arystokratyczną ręką obracała szyb­ ko nożyk deserow y, jakby tw o rząc fikcyjne listki, zarysow ując żyłki na.ciem nem tle aksa­ m itu.

Oczy jej spoczęły teraz na w spaniałym bukiecie, który tuż p rzed nam i rozsiew ał cu­ dow ną w oń hjacentów i błysnął p u rp u rą kam elij.

— Ale zarazem ileż to sp raw ia przykrości czuć, jak nędzne, liche m aterjały m a się pod ręk ą do stw orzenia p od o b ieństw a kam elji lub dzw onka konw alji. Spójrz pan m ów iła, w skazując na piękną h erb acian ą różę, zw ie­ szającą się na drucianej łodydze, jakiż atłas, jakiż batyst w y ró w n a doskonałej tej tkaninie, której delikatności i połyskow i nic do ró w n ać nie jest w stanie!

Zam ilkła na chw ilę, poczem d o d a ła : — A c h ! człow iek z całym sw ym ro z u ­ m em i bogactw em w ynalazków , jakim że jest nędzarzem w obec n a tu r y '

Jedynie dla p o d trzy m y w an ia rozm ow y sta­ n ąłem po stronie „człow ieka“ i starałem się tw orzyć jego apoteozę, ona zaś ciągle w skazyw a­ ła mi w o n n e listki róży, m ów iąc z uśm iechem :

(44)

— 86 —

—Wy najdźcie tkaninę ró w n ie doskonałą; stw órzcie listek róży, w onny, miękki, żywy... pow iem , żeście... geniusze!

P ow oli rozm o w a nasza stała się bardziej ożyw ioną. Udało m i się za pom ocą kilku z rę ­ cznych słów zatrzeć p rzy k re w rażenie, jakie pozostaw ić m ogłem w um yśle tej dziewczyny, i zaw iązać z nią n ad er zręczną w ym ianę zdań, z której staw iałem rozm aite w nioski.

P an n a W ładzia p rzed staw iła się w tej ro z­ m ow ie jako isto ta niepospolita, obd arzon a u m ysłem niezm iernie w rażliw y m na w szyst­ ko, co piękne, pojm ująca postęp w e w łaści- w em tego słow a znaczeniu i rozum iejąca do^ brze poniżającą rolę, na k tó rą była skazaną w salonach.

Gorycz i w trę t do zabaw i głośnych ze­ b rań przebijały się w jej słow ach, jakkolw iek m ó w iła w tym w zględzie niew iele i z w ido­ czną oględnością.

P ow racała k ilk ak rotn ie do swego ubóstw a, w y m aw iając to słow o z naciskiem . Czytała w iele, jakkolw iek bez w y b o ru i przew ażnie w języku francuskim .

— Rozum iesz p an — m ów iła, — jak m i trud no nieraz dostać książkę z cokolw iek śm ielszą tendencją. M ama m a sw oje zasady, od k tó ry ch nie odstępuje. Elle a raison, że

(45)

— 87 —

pozostaje w ie rn ą sw oim zasadom , w szczepia­ nym od dzieciństw a. Ja zaś jestem przezw a­ n a esprit cle contradiction i w iecznie czegoś szukam... szukam... Duszę m am dziw nie nie­ spokojną.

D okoła nas gw ar w zrastał z każdą chw i-. Ją, podniecenie zw iększało się z każdą św ie­ żo o d korkow aną butelką, z każdym cukier­ kiem, znikającym w koloro w y ch ustach...

Kobiety pochylały się w tył, podnosząc w górę głowy, w yciągając białe szyje, strojne w szerokie ak sam itki lub rzędy pereł. P u rp u ­ ro w e fale k rw i przebiegały p o d delikatną, atłaso w ą po w ierzch nią ciała, a p ie rsi falo w a­ ły szybko, podnosząc pajęcze koronki, k tó re- m i były pokryte.

Mężczyźni przy suw ali się bliżej, ośm ieleni tern ściśnieniem , w którem m im o w oli łokcie ich dotykały się co chw ila obnażonych ram ion, a oczy spotykały tuż tuż przed sobą różow y v atłas nagiego ciała.

Zapach dobrej k uch ni m ieszał się z dęli- likatnym aro m atem w ina, pyszną w onią i odu- rzającem i perfum am i, w znoszącem i się ze strojów kobiet. P anienki chichotały jeszcze bezm yślniej, m ężatki flirtow ały nie na żarty — a m łodzi ludzie d rw ili z pierw szych, a em

(46)

— 38

blowali drugie bez żadnych sk ru pu łó w , bez

liczenia się z sum ieniem . Spojrzałem uw ażnie dokoła.

W szędzie śmiech, próżność m ęska, zalotność kobieca, w szędzie pustota, płochość, często w iodąca do zguby. Te kobiety piękne, m łode, o palących, nam iętnych oczach, m iały p o d o ­ bieństw o do w sp an iały ch m otyli, gw ałtem lecących w ogień, w k tórym m iały może spłonąć, lub opalić sobie skrzydła...

Te rum ieńce sztuczne, rozchylone, w ilgotne usla, te nagie ram iona, z tak ą b ru ta ln ą b ez­ czelnością w y staw iane na spojrzenia całego tłu m u mężczyzn, przejęły m nie w strętem .

Jeden „znak zap y tan ia“ był blady* spo­ kojny i, choć w idocznie ożyw iony, nie czer­ p ał przecież tego ożyw ienia w sztucznem p o d ­ nieceniu. Oczy h rab ia n k i błyszczały, ale spo- kojnem , jed n o stajn em św iatłem ; Nie śm iała się bezm yślnie, by ła pow ażną i słow a jej były praw d ziw em p rzeciw staw ieniem pustej p ap la­ niny, jaka nas otaczała.

P od stalow ym pancerzem k o n w enansów czuć b y ło w tej dziew czynie istotę szlachet­ ną, p ełn ą lepszych p o ryw ów , lecz zakutą w kajdany, k tó re jej w rażliw ą duszę b o le­ śnie uciskały. R ozm ow a nasza, na p o w ażn iej­ sze w p ro w ad zo n a tory , m ogłaby zdziwić

(47)

30 —

(lego ze w spółbiesiadników , ale nikt tam nie m iał zam iaru p o d słu ch iw ać słów naszych. W praw d zie nie zaniedbano nas zupełnie... o nie! To byłoby nadto rozsądne ze strony t e ­ go rozbaw ionego zbiorow iska ufryzow anych mężczyzn i d eko dow anych kobiet — ale graniczano się tylko na śledzeniu nas w zro ­ kiem i na uśm iechach złośliw ych, k tó re p rz e ­ syłano sobie w zajem nie z poza napełnionych kieliszków , lub łyżeczki ananaso w y ch lodów .

P an n a W łady sław a jed n ak zdaw ała się zapom inać o tych oznakach złośliw ej cieka­ w ości sw ego otoczenia. N iezm iernie d o w cip ­ nie o po w iadała mi, z jaką biedą w yuczono ją śpiew ać kilku aryj d k u dręczenia c i e r p li­ w ych słuchaczy.

— Słuchu nie m am w cale, a głosu jeszczë m n ie j; ale że każda dobrze w y ch o w an a o- sóbka p o w in n a śpiew ać, a p an i A rtót raczy­ ła udzielić d w anaście zbio ro w y ch lekcyj czterdziestu ośm iu pan n o m podczas mego po by tu w klasztorze, m u siałam dręczyć się po kilka godzin dziennie, jak ptaszek przy po^ zytywce* aby nie ro b ić w stydu m am ie i... p a ­ ni A rtót. Gdy pom yślę o tylu zm arn o w an y ch godzinach....

. Nagle p rzerw ał jej skrzeczący głosik Elzi, k tó ra od kilku chw il n arad zała się pocichü

(48)

ż Leonem i kilkom a panienkam i. W ynikiem tych n a ra d były te s ło w a :

— W ładziu! przypom nij sobie h ab an erę z „C arm en“ ; ju tro przyjeżdża Stanio, będziesz m u m ogła znów śpiew ać!

Oczy w szystkich bliżej nas siedzących sób zw róciły się na m oją sąsiadkę.

O na pod w pływ em słów Elzi po bladła jeszcze więcej i cofnęła się nagle* jakby na

w idok jad ow itej żmii.

Głos jej, tak w esoło dźw ięczący przed chwilą* z am arł w połow ie zdania, a pow ieki opadły na źrenice i p rzykryły je p raw ie zupełnie.

Na długich rzęsach zam igotało coś dziw ­ nym blaskiem Były to dw ie łzy, duże, p r a w r

dziw ę łzy....

Takie łzy w oczach m łodej panny, na b a ­ lu, podczas kolacji, nie p o jaw iają się bez przyczyny.

M iałem w ielki żal do Elzi za złośliwość* której używ ałaN z cała sam ow iedzą złego* bo try u m fu jąca m inka, z jaką p rzy p a try w ała się przygnębionej W ładzi, św iadczyła o tern d o ­ statecznie.

U znałem za stosow ne udaw ać, iż nic nie dostrzegłem z tego panieńskiego dramaciku* jaki rozegrał się po za tym stołem , p o k ry ­ tym szczątkam i św ieżo spożytej kolacji.

40

(49)

4 i

-S tarałem się naprow ad zić rozm ow ę na daw ne tory, lecz nie u d aw ało m i się to już w ięcej.

P a n n a W ładysław a o d po w iad ała m o n o ­ sylabam i, głosem cichym , lękliw ym , nie o d ­ ry w ając oczów od talerzyka* na którym , w i­ docznie dla „form y“* położyła jednę m a n ­ darynkę.

W idocznie, źe słow a Elzi, przypom inające ¿ h a b a n e rę “ i jakiegoś Stania, sp raw iły jej przykrość w ielką i sprow adziły z nieb a na ziem ię.

Po kolacji tańczono jeszcze w alca. P o p ro - stu p a r depit podszedłem znów do „znaku za» p y ta n ia “, prosząc o przetańczenie jednego

to u r'a. P osłuszna w zrok ow i m atki, k tó ra pro»

m ieniała radością, w stała i po dała m i szty­ w n ą rękę, Gdy byliśm y na przeciw ległym końcu sali, zatrzym ała się nagle i, sp o g ląda­ jąc m i błagalnie w oczy, w yrzekła ;

— Zrób m i p an jednę łaskę : Nie pro ś m nie w ięcej do tańca. R ap to w n a m ig ren a dokucza m i bardzo, a... nie chcę m artw ić m am y w iadom ością o m ej chorobie. M usia­ łabym tańczyć, a to m i sp raw ia w ielk ą...; w ielką przykrość.

W odpow iedzi skłoniłem się nisko i chcia­ łem o dp ro w adzić ją na m iejsce. Ale ona szyb»

(50)

ko położyła dłoń na m em ram ien iu i d o d a­ ła z przym uszonym uśm iechem :

— A ! tćraz trzeba kończyć zaczęte dzieło ! Inaczej ból głow y nie uk ryłb y się przed m am ą.

B iedna dziew czyna !

K łam ała przedem ną, sądząc, że nie do- m yślę się praw d y .

M atka iej nie zakłopotałaby się w cale jej cierpieniem . Gdybym ją raz jeszcze prosił do tańca, m usiałaby p ow stać i kręcić się do upadłego, bo h ra b in a Skierka nadto czuła Się uszczęśliw iona znalezieniem dla sw ej có r­ ki tancerza, aby dozw oliła jej odm ów ić i u tra ­ cić w ten sposób tak rzad k ą a pożąd an ą sposobność.

U sunąłem się w ięc na bok i p rz y p a try w a ­ łem niedorzecznym figurom kotylionow ym i p ap iero w y m o rderom , jakiem i niektórzy rycerze lśniącej posadzki u dek oro w ali sobie całe piersi, psuiąc w ten sposób fraki i czy­ niąc się po d o bn ym i do czteroletnich bębnów , baw iących się w w ojsko.

P an ienk i i m ężatki, a zarazem m atki kil­ korga dzieci, kręciły się jak szalone w b ib u - lanych czapkach na głów kach, m achając w pow ietrzu papiero w em i c h o rą g ie w k a m i

(51)

W szyscy razem robili na m nie w rażenie w ar]atów i w ątpię, czy bal w ydany w Sal- p e triere ró żn i się o w iele ogólnym w yglą­ dem od bali, na k t ó r y c h tak zw ani „zdrow i na u m y śle“ w yczerpują reszty sił i pieniędzy.

Gdy kotylion doszedł do kulm inacyjnego punktu, to jest gdy m ężczyźni w zięli na swe w łasne głow y łby te k tu ro w e zw ierzęce i w ten sposób u d eko row ali a zarazem u k ry li's ie d li­ ska sw ych rozum ów , p o stanow iłem uciec „po ang ielsku“, nie żegnając się z nikim.

W p rzedpokoju znalazłem w dziw nie p rę d ­ ki sposób w łasne futro i zarazem h rab in ę Skierkę w raz z córką, okryw ające się w w y ­ tarte, aksam itne rotuildy. Opuszczały także bal, a h ra b in a niezm iernie sp ry tn ie dała m i do poznania, że W ładzia, odm ów iw szy kilku d an sero m dla „niew iadom ych p o w o d ó w “, reze rw o w ała w idocznie kotyliona dla... kogoś. T ym „kim ś“ m iałem być w idocznie ja. 1 ra- gnąc w ięc dać do zrozum ienia h rab inie, że pojąłem ją w zupełności, usiłow ałem z n ie­ zm ierną grzecznością w ynagrodzić m oje spóź­ nienie kotylionow e.

P od ałem im serbskie baszłyki, w któ ry m h ra b in a w yglądała jak tru p ia głów ka, i sp io - w adziłem ją ze schodów z oznakam i szacun­ ku, należnem i co najm niej jakiej księżnej

(52)

— 44 —■

H ohenschuhe. Za nam i p o stęp o w ała W ładzia, której bladość odbijała rażąco od ciemnej, granatow ej b arw y baszłyka, haftow anego sreb rn em i palm am i,

W ynajęty hotelow y pow óz oczekiw ał na nie na dole.

O tw orzyłem drzw iczki i, w b rak u lokaja, um ieszczałem jed n ą po drugiej w e w n ętrzu brudnego i starego pow ozu.

H rab in a Skierka w yciągnęła ku m nie ch u ­ dą rękę, na której m arszczyła się skóra rę ­ kawiczki.

— Jesteśm y codzień o piątej w domu... Zdaje się, że pan jesteś am ato rem m u zy ki; m ó w ił m i o tem pan Leon. W ładzia jest b a r­ dzo m uzykalną... zaśpiew a panu h aban erę z „C arm en“.

Spojrzałem n a p an n ę W ładysław ę, siedzą­ cą w cieniu. Tylko w ielkie jej czarne oczy odznaczały się na bladej tw arzy ciem nem i p la­ m am i. M usiała na m nie p atrzeć w tej chwili.

Czułem to.

O dpow iedziaw szy b an aln y m frazesem na zaprosiny hrabiny, zam knąłem drzw iczki p o ­ wozu, k tó ry ru szy ł pospiesznie w stronę n a ­ zw anego P iaskam i przedm ieścia.

Ja zaś podążyłem do m ego hotelu. Przez drogę p rzy p a try w ałem się gw iazdkom , isk rzą­

(53)

—— 45 —

cym na niebie, i obdarzałem je im ieniem mej dziewczynki...

Było to śm ieszne zajęcie dla m łodzieńca dw udziestokilkoletniego, obdarzonego sporą w iązką b anknotów w kieszeni. O św ietlone okna kasyna rzucały żółtaw e blaski, na tle firanek po jaw iały się zm ęczone postacie g ra­ czy, ale ja w o lałem liczyć gw iazdki na n ie ­ bie, niż przegrane banknoty, k tó re zgarniałby bankier do swej kieszeni

Ha! Każdy m a swój gust, jak m ów ią F r a n ­ cuzi.

*

* *

Na drugi dzień po po łu d n iu w y b rałem się na ślizgawkę. W dnie pow szednie było to m iejsce zeb rania lw ow skiego hf gh life'u. By­ łem w ięc przekonany, ża zastanę tam i Mizię, i Elzię i księżniczki H ohen sch u he z nieod­ stępną świtą.

D ojeżdżając do Pełczyńskich staw ów , sły­ szałem skoczną polkę, g raną przez w ojskow ą o rkiestrę. Po śniegiem usłanej drodze m ig a­ ły szybko sanki, p ozostaw iając po sobie o d ­ głos dzw onków i głębokie, w śniegu w yżło­ bione bruzdy.

E leg an ckiep ry w atn e ekw ipaże w yprzedzały w o ln ie j w lokące się dorożki; konie, zaprzę­

(54)

— 46 —

żone do sań, ozdobionych m o no gram am i lub h erb am i, w strząsały d u m nie głow am i, stroj- nem i w pęki piór, a śnieg, odrzucany k op y­ tam i, odbijał się o kolorow e, zdobne szla­ kam i siatki.

W sankach uśm iechały się ładne tw a ­ rzyczki, uróżow ane m rozem , a w dodatku u- p u d ro w an e ueloutiną do niem ożliwości. Bez­ listne, nagie w ierzby, opasujące drogę jak straż honorow a, w znosiły w niebo sw oje cie­ m ne ram iona.

Miały pozór dew otek, w ołających o p o ­ m stę na w idok u strojo n ych i um alow anych elegantek.

W ysiadłszy z dorożki i kupiw szy bilet, znalazłem się w oka m gnieniu na lodzie. N ie­ liczna puDliczność otaczała barjery.

W lożach porozsiadały się ciem no u b ran e dam y, a w y k w in tn a francuszczyna p rzedzie­ rała się przez tony polki, nie dając się w y ­ przedzić tro m b o n o m i in ny m in stru m en to m dętym . Na lodzie zato roiło się od w esołych, m łodych kobiet i ró w nie m łodych, choć mniej w esołych mężczyzn.

O bserw ując cały ten tłum , dostrzegłem , że kobiety, tak napo zó r w ątłe stw orzenia, prześcigały mężczyzn w w ytrw ałości i sile.

(55)

— 47 —

Po zakreśleniu forsow nego kółka, po u- skutecznieniu lotem błyskaw icy tak zwane] „figury“, p an n a Elzia, Mizia, M inusia, Gabru- sia w y daw ały się zupełnie w ypoczętem i a na tw arzach ich nie w idać było żadnego siadu zm ęczenia,

I pięknie im było w tych krótkich k o stiu­ m ach, odsłaniających całą nóżkę, obutą, w zgrabny, spięty na guziczki bucik. G rana­ tow e „ d e g e d o f f • łub popielate sukno, spły ­ w ało w prostych d rap erjach dokoła ich fi­ gurek.

N iektóre m iały białe paltociki, m ężatki zarzucały pluszow e d olm any łub stro jn e p ió ­ ram i żakietki. K ażda z nich kręciła się, śm ia­ ła, błyskała stalow em i halifaxam i i kokie­ tow ała w najlepsze.

Na lodzie czuły się w s w o i m żywiole. Śli­

zgały się po p ow ierzch ni lodu i rozm ow y. Zręcznie, dow cipnie om ijały przeszkody u p a­ dały jednak dość często i to na najgładszej pow ierzchni.

Przechylały sw e główki, strojne w zgrab­ ne czapeczki; odrzucały w tył m aluch n e m u - feczki, przew ieszo n e na jed w abn y ch sznurach, przez ram ion a, i krytycznym w zrokiem p rzy ­ glądały się w zajem nie sobie i otaczającym je mężczyznom ,

Cytaty

Powiązane dokumenty

Tragedja miłosna Demczuka wstrząsnęła do głębi całą wioskę, która na temat jego samobójstwa snuje

Przed znakami interpunkcyjnymi (np. kropka, przecinek, średnik, dwukropek, wykrzyknik, znak zapytania) nie wstawiamy spacji.. Wstawiamy ją zawsze po znaku interpunkcyjnym

Postać bohatera jest przedstawiona w świetle zalet: to nie jest żywy człowiek. Takich wzorowych ludzi od dzieciństwa do starości nie '-potyka się Zresztą

nie duszy — zazwyczaj przyjmuje się bowiem, że dusza jest tym składnikiem człowieka, który po śmierci ciała nie ginie, lecz przebywa w jakiejś rzeczywis­.. tości

Zdrowie – według definicji Światowej Organizacji Zdrowia – to stan pełnego fizycznego, umysłowego i społecznego dobrostanu.. W ostatnich latach definicja ta została uzupełniona o

Z uwagi na delikatność zagadnienia proponuję, żebyście drogie kobietki przeczytały tekst znajdujący się w ćwiczeniówce na stronach 27-28 i rozwiązały test znajdujący się

Otrzymacie zadania testowe których odpowiedzi prześlecie najpóźniej do godziny 22:00 dnia w którym otrzymaliście wiadomość, tylko w wersji drukowanej (czytelnej) w pliku Word lub

FAKT: Na ogół jest to działanie bez sensu, bo i tak musimy wpisać punkt na li- stę kandydatów do najmniejszej i największej wartości funkcji, wyliczyć wartość funkcji w tym