A N A T O L E F R A N C E .
(Z Akadem ii Francuzkiej).
HIS JORY A KOMICZNA
Przekład
EMILII WĘSŁAWSKIEJ
z przedmową, Wf c . J A B Ł O N O W S K I E G O . W A R S Z A W A D R U K A R N I A A . T . J E Z I E R S K I E G O 47. Nowy-Świat 47,n,0 3B0JieH0 IJeH3ypoio.
Bapniaßa, 7 <Ê>eBpajia 1904 roßa.
&>
SlÖ'wHf‘ */
V *
¿ ft/
2 5 7 3 3 2
fy è / c
PRZEDM OW A.
Z „T rz e ch M uszkieterów ” literatury francu skiej, za ja k ich w swoim czasie m ogli uchodzić: P . B o u rg e t, I . Lem aitre i A . F ra n ce — ostatni tylko p ozosta ł wierny sobie samemu i literatu rze, niczego się nie zaparł, nikogo nie zdradził, żadnych ustępstw p on iżających nie zrobił. S trzeg ł go od tego nie tyle tem peram ent ch łod n iejszy niż u innych w sp ół- towarzyszów, ile umysł dziwnie d ojrzały, wytrawny i przezorny, w ob ec którego pryskały wszelkie bań
ki mydlane pozorów , który niechybnie sze d ł n aj prostszą d rogą do rdzenia rzeczy i uwikłać się sprzeczn ościom nie dawał.
M ajestatycznie pogodny i wyniosły, p ob ła żli wie uśm iechnięty, albo niepostrzeżenie ironiczny, nie znoszący deklamacyi i zapędów jednostronnych, postępow ał znakomity autor „T h a is ” , „Z b r o d n i Syl w estra JBonnard’ a ” , „O g ro d u E p ik u ra ” i t. p. — w ciąż w jednym kierunku— analizy życia i duszy ludz kiej, badania ich sprężyn ukrytych, szukania, po za splątaną siecią zjawisk, praw niezłom nych bytu. P o
zornie ob ojętn y na zło i d obro, dolę i niedolę, roz kosz i cierpienie, na to wszystko, co podn osi, bądź przygniata istotę ludzką, lubiący u ch od zić w oczach świata za badacza-sceptyka, dla którego wszystko posiada jednakow ą w artość, za epikurejczyka, mi łującego życie, pozbawione wstrząśnień i głębszych ukochań — zdradza często A . F ran ce, za tą maską zobojętnienia i spokojnego rozczarow ania, duszę wrażliwą i niespokojną, trawioną bolesnem i zaga dnieniami bytu, pełną w spółczu cia dla nędz ludz kich, oddaną cierpiącym i wydziedziczonym .
W m ózgu tego w rzekom ego sybaryty-intele- ktualisty krwawi się wciąż, niewidzialna dla ok a ludzkiego, święta rana ideału, tli pow olny ogień za pału dla rzeczy wielkich; z pogodnego oblicza iro nizującego epikurejczyka bije nieraz subtelna łuna głębok iej m elancholii, tej, która się w ylęga w o t c h ła ni serca, na dnie je g o nadziei rozw ianych, marzeń upartych, acz nieziszczonycli, tęsknota do światła i harm onii wśród odw iecznych m roków , rozterki i upadku życia.
T e g o rodzaju usposobienia, poznawanie ludz kich b łędów i ułom ności, od czu cie wiekuistych nędz i fatalizm ów, ciężących nad naturą człow ieczą, uczy niły z pisarza francuskiego filozofa w yrozum iałego i pobłażliw ego, człowieka życzliw ego — wprost d o b re g o — który nienawiść wyplenił z duszy w łasnej. B ę d ą c mistrzem ironii i szyderstwa, je st zupełnie pozbawionym złości, nie zna, co to być w wrogim stosunku do istoty ludzkiej — ci zaś, których sta wia pod pręgierz, nie są napiętnowani n iezgładzo- nem piętnem , gdyż winy ich, śmieszności, lub z b r o
dnie traktuje najczęściej A . F ran ce, ja k o nieuni kniony wynik tyck nieubłaganych złudzeń, opętań i zboczeń, ja k im natura ludzka fatalnie ulega, ja k o skutek działania sił, w obec których je s t bezradną.
O statnia powieść A . F ra n ce ’ a „H istorya k o m iczna”^ zdradza te same usposobienia i dążno ści, jak iem i n acechow ana je s t w ogóle je g o tw ór czość. Z faktu banalnego, którego nie podjęliby pisarze przeciętni, poszu k u jący zewnętrznych sensa- cyj i barw jaskraw ych, wysnuł A . F ran ce zajm ują cy „w ykład o życiu” , o je g o prawach, pok a zał nam je g o m echanizm oraz nieuniknione działanie skła
dających go k ó ł i kółek.
Pow ieść ta jest rów nież ciekawą ilustracyą do dziejów serca k o b ie ce g o , k tóreg o „H isto ry ę kom icz n ą ” — u ją ł w szereg zmian koniecznych, w łańcuch nierozerwalnie związanych przyczyn i skutków, k tó re procesow i życia n adają kierunek nieodwołalny, tragiczny.
Środow isko, śród k tóreg o zachodzi owa „h i storya kom iczna” — zostało odtw orzone przez A F ra n c e ’ a z nieporównaną wprawą, z przenikliwem zrozumieniem p obu d ek i sił, poruszających niem. J e st to świat teatralny, sfera kłamstw i obłudy za w odow ej, życia sztucznego, które z pow odu swej autom atycznej doskonałości, staje się niemal praw- dziwem, szczerem .
N a to wszystko, na świat ów i je g o udane za rów no, ja k istotne nędze, na człow ieka wogóle, zda n ego na łaskę własnej natury ułom nej, łu d zącej go p ozoram i, staw iającej mu pułapki, prow adzące
przez szeregi kom icznych i tragicznych niespodzia nek— pada z wysoka światło, p o ch o d zą ce od same go autora (w pow ieści reprezentuje go d ok tór Tru- b let), k tóre wciska się we wszelkie ciem ne jeg o za kątki, przenika, ja k prom ienie R oen tgen a, w m iejsca, gdzie się k ryją: upądek m oralny, cierpienie, nędza...
UJł. jabłonowski.
D zia ło się to w O deonie, w pokoju jed n ej z artystek. "W blasku elektrycznej lampy, F e licy a N auteuil, z włosam i upudrowanem i, podsinionemi oczym a, uróźow anem i policzkam i i uszami, ubieloną szyją i ramionami, podawała swą nóżkę pani M i choń, teatralnej garderobianej, k tóra wkładała na nią malutkie trzew iczki ciasne, o czerw onych obcasach.
D o k tó r T ru b let, p rzyja ciel aktorek i d ok tór całego personelu teatralnego, op ierał łysą czaszkę o poduszkę kanapy, a złożywszy rę ce na brzuchu, zadaw ał pytania:
— Cóż jeszcze, d zieck o drogie?
— Czy ja wiem!... D uszność... zawroty głowy... N a gły n iep ok ój, ja k gdybym u m rzeć zaraz miała. T o nawet jest najprzykrzejsze.
— Czy napada cię czasami ch ęć do płaczu łu b śmiechu, bez żadnej w idocznej przyczyn y?
— T ego nie m ogę pow iedzieć, bo przecie w życiu tyle je s t przyczyn do śmiechu i płaczu !..
— Czy nie doznajesz błysków w oczach? — N ie ... ale wystaw sobie doktorze, źe w n ocy w ydaje mi się, źe widzę p od meblami kota, który p a trzy na mnie płom iennem i oczym a.
i-c h o n — to zły znak... W id o k kota zapow iada zdra dę ze strony p rzyjaciół i wiarołom stwo kobiety.
— A le ż ja nie we śnie widzę kota, ale na jaw ie!
T ru blet, obow iązany tylko raz . na m iesiąc przychodzić do O deonu, zachodził tam jako sąsiad prawie co w ieczór. L u b ił artystki, z przyjem nością rozm awiał z niemi, dawał im rady i cieszył się zu- pełnem ich zaufaniem. O b ie ca ł F elicyi, że je j za raz kuracyę przepisze.
— M o je drogie dziecko, zajmiemy się ż o łą d kiem, a kotów pod meblam i w ięcej nie zobaczysz.
Pani M ich oń prostow ała gorset. D o k tó r , na gle zachmurzony, patrzył, jak ciągnęła sznuro w adła.
— N ie ściągaj brwi, doktorze — rzekła F eli- cya — ja się nigdy nie ściskam. Z taką ja k moja figurą byłob y to zupełnie głupie.
M yśląc o swej najlepszej p rzyja ciółce, dodała: — T o dobre dla F agietty, k tóra niema ani ram ion, ani bioder... Tw orzy jed n ę linię... M i choń, możesz ściągnąć jeszcze troch ę... W ie m , że jesteś nieprzyjacielem gorsetów , doktorze. P rze cie nie m ogę nosić ja k te kobiety - estetki leniuszków i obwijać się w powijaki... chodź, przesuń ręk ę. przekonasz się, że się nie ściskam zbytecznie.
B ron ił się, że nie je s t nieprzyjacielem gorse tów, potępiał tylko zbyt ciasno ściągnięte.
U bolew ał, że kobiety nie mają p o ję cia o har m onii linii, że z cienkością w pasie wiążą p o jęcia wdzięku i piękności, nie rozum iejąc, że p ięk n ość cała leży w m iękkich w ygięciach, przy których ciało przy wspaniałym rozwoju klatki piersiowej p o w oli zwęża się, by następnie zarysować spokojną, okazałą szerokość bioder.
— F igu ra — m ów ił — figura, ponieważ użyć muszę tego okropnego słowa, powinna b yć przejściem pow olnem , nieznacznem i łagodnem m iędzy tern, ca
stanowi chlubę kobiety — pierś je j i łono. A p su jecie sobie klatkę piersiową, co p ociąga za so bą zanik pięknych kształtów piersi, wgniatacie ze bra, wyźłabiając wstrętną bruzdę ponad pępkiem. M urzynki ostrzące zęby i rozcin ające sobie wargi, by w łożyć w nie k oła drewniane, z mniejszem bar barzyństwem. oszpecają siebie, gdyż łatwo p oją ć, że zostało coś z piękności k obiecej istocie, która przesunęła sobie pierścień przez chrząstkę nosową, a w wargę wpakowała drewnianą deseczkę w ielko ści nakrywki tego słoika. A le wina jest k om plet na, gdy kobieta szerzy spustoszenie w uświęconym centrze państwa swego.
Omawiając kwestyę, leżą cą mu na sercu, p rzytaczał je d n ę po drugiej rozm aite odm iany szkie letu i mięśni, spowodowane gorsetem , opisywał d o kładnie i barwnie obrazy ponure i krotocbw ilne.
JNanteuil śmiała się słuchając, śmiała się, gdyż ja k o kobieta, skłonną była do wyśmiewania b rzy d oty i nędzy fizycznej, a przytem , od n osząc wszyst ko do małego światka artystek, każdą potw orn ość, opisywaną przez doktora, przypom inała sobie u jak iejś koleżanki co p rzyb iera ło w je j m ózgu rozmiary ka rykaturalne. O p rócz tego, w iedząc, źe je s t dobrze zbu dowaną, cieszyła się swem m łodem ciałem, wysta wiając sobie te wszystkie ułom ności cielesne. Śm ia ła się i szła ku doktorow i, ciągnąc za sobą panią M ich oń , trzym ającą sznurowadła ja k lejce, z miną czarownicy udającej się na sabbat.
— P roszę stać spokojnie! — zaw ołała.
Oponowała doktorowi, tw ierdząc, źe wiejskie kobiety, nie noszące gorsetów, bardziej są je sz cz e zdeformowane, niż kobiety w mieście m ieszkające. , D o k tó r gorzko wymawiał cywilizacyom Z a chodu ich pogardę i nieznajom ość piękności żyjącej. Trublet, zrodzony w cieniu wieży Saint-Śulpi- ce, ja k o m łody doktór wyjechał na praktykę do K airu .
P rzyn iósł ztam tąd troch ę pieniędzy, ch o ro b ę w ątroby i zn ajom ość przeróżnych obyczajów ludzkich. W latach dojrzałych , po p ow rocie do kraju rod zin nego, nie opuszczał wcale starej ulicy de Seine i cieszył się życiem, troch ę smutny tylko, widząc, ja k w spółcześni mu ludzie niezręcznie wywiązują się z tego nieszczęsnego nieporozum ienia, od ośnmar stu wieków k łó cą ce g o ludzkość z naturą!
Zastukano. W korytarzu rozległ się głos k o biecy.
— T o ja !
F elicya, nakładając różową spód n icę, prosiła doktora, by drzwi otw orzył. W e s z ła pani D o u lce , aktorka, um iejąca przez długie lata utrzym ać swe masywne ciało w kształtach przyzw oitych, grając na scenie szlachetne matki.
— D zień dobry, p ieszczotk o. W ita m d okto ra... W ie sz co , F elicyo, nie prawię komplementów. A le , widziałam cię pozaw czoraj i upewniam cię, że „w drugim ” „M atk i pow iern icy” (Mère confiden
te) grasz doskonale i to rzeczy niełatwe.
Nauteuil uśmiechnęła się oczami i ja k to zwy kle bywa, gdy się słyszy kom plem ent, oczekiw ała na drugi. Pani D ou lce, zachęcona m ilczeniem N au teu il, szepnęła nowe pochwały:
— ...Rzeczy w yborne, osobiste.
— T a k pani znajduje? Tern lepiej! gdyż ja nie czu ję tej roli, a przytem ta wielka P errin od bie ra mi cały animusz. D opraw dy! gdy siadam na kolanach tej kobiety, doznaję uczucia... N ie m a cie pojęcia, jakie okrop n ości ona mi szepcze na ucho, gdy jesteśm y na scenie. W ś c ie k ła się... J a rozum iem wszystko, ale są rzeczy wstręt w zbud za ją ce ... M ichoń, czy stanik nie marszczy się na p le
cach na prawo?
— D zieck o drogie — zaw ołał Trublet z entu- zyazm em — wypowiedziałaś zach w ycające słowa.
13
— K tóre? — spytała po prostu N auteuil. — P ow iedziałaś: „R ozum iem wszystko, ale są rzeczy wstręt w zbudzające” . R ozum iesz wszystko; czyny i myśli ludzkie, ukazujące ci się ja k szczególne objaw y ogólnej mechaniki, nie wzbudzają w tobie ani gniewu, ani nienawiści. A le są rzeczy dla cie bie wstrętne, posiadasz delikatność odczuć, a praw dą jest, źe m oralność je st zależną od gustu. D z ie c ko m oje, chciałbym , by tak zdrow o myślano w A k a demii N auk m oralnych. Tak, masz słuszność. R ó w nie daremnie wyrzucalibyśm y twej k oleżan ce in- stynkta, k tóre je j przypisujesz, jak kwasowi m le cz nem u— je g o funkcye rozm aite.
Nanteuil wyraziła znów wstręt dla swej p art nerki; ale pani D o u lce , otrzym u jąca czasam i śniadanie u Joanny P errin , zmieniła przedm iot rozmowy.'
— W każdym razie, pieszczotk o, p ojęłaś r o lę A n ieli. Pam iętaj tylko to, co mówię: ruchy p o winny b y ć skrępowane, cała postać sztywna. T o tajem nica naiwnych. W ystrzega j się swej w ro d zo nej gibkości. M łod e dziew częta na scenie powinny b yć odrobinę laleczkow ate. Styl tego wymaga i suknia. W id zisz, F elicyo, przedew szystkiem p o winnaś pam iętać, grając w „M a tce pow iernicy” , która je s t sztuką prześliczną...
F elicy a nie dała je j skończyć:
— J a tam sobie ze sztuki nic nie rob ię, byłem miała d o b rą ,rolę. A p rócz tego, nie lubię tego M arivaux... Śm iejesz się, doktorze? czy głupstwo palnęłam ? czy to nie M arivaux napisał „M atk ę p o w iern icę” ?
— A le ż on!
— N o więc!... U siłujesz zawsze w k ło p o t mnie w prow adzić... M ów iłam , źe ta A n ie la działa mi na nerwy. W ola ła b y m bardziej coś skom pliko wanego, wyraźniejszego... D ziś szczególniej rola ta wydaje mi się niemożliwa.
— I dlatego grać ją będziesz doskonale — rzekła pani D on ice, ciągnąc dalej swe nauki.
— N ajlepiej wchodzim y w nasze ro le , gdy je steśmy do tego zmuszone, pom im o naszej woli. M o głabym ci przytoczyć mnóstwo przykładów . J a sa- ma w» „W iw an d yerce z A u ste rlitz ” zadziwiłam salę ca łą szczerością mej w esołości w chwili, gdy dano mi znać, że mój biedny D o u lce , taki wielki artysta, taki dobry mąż, został tknięty apopleksyą, ujm ując swą trąbkę w orkiestrze opery.
— D laczego ch cą koniecznie, żebym była ty l ko naiwną? — pytała N anteuil, która ch ciała być i kochanką i wielką kokietką i grać wszystkie role.
— T o łatwe do zrozum ienia— ciągnęła uparcie pani D o u lc e — sztuka kom edyi je s t sztuką n aślad o wnictwa. O tóż naśladuje się najlepiej to, czego się nie czuje.
— Nie łudź się, dziecko drogie— rzekł d októr do F e licy i— gdy się jest naiwną, zostaje się nią na zawsze. R o d z ą się A n iele lub D oryny, Celim eny lub panie Pern elle. W teatrze jed n e m ają zawszę lat dwadzieścia, drugie trzydzieści, a jeszcze inne sześć dziesiąt... Ty, panno N anteuil, będziesz miała za wsze lat ośm naście i pozostaniesz naiwną.
— Z ad ow olon a jestem ze swego stanowiska — o d p a rła N anteuil — ale nie m ożesz wymagać, bym z jed n ak ow ą przyjem nością przedstawiała wszystkie naiwne. J est rola, k tórą bardzo pragnęłabym ode- grąć! T o A gn ieszka w „S zk ole k ob iet” .
N a samo imię A gnieszki zachwycony doktór szepnął:
„M es yeux ont— ils du mal pour en donner au monde?”
— A gnieszka! oto piękna rola !— zaw ołała N an teuil— prosiłam o nią P rad ela.
Pradel, dyrektor teatru, dawny aktor, przezor ny, dobroduszny, ’ pozbaw iony złudzeń i zbyt daleko sięgających nadziei, lubił spokój, książki i k o
15
biety. Nanteuil miała tylko słow a pochw ały dla P rad ela, mówiła o nim bez niechęci, z uczciwą swo bodą.
— On b ył ohydny, wstrętny, obrzydliw y — rzek ła;— odm ów ił mi roli A gnieszki, by dać ją F a - łem pinie. T rzeba p rzyznać, źe nie prosiłam go ja k się należało. A tym czasem ta Falem pina' zna się na sposobach! ju ż ja wam to mówię. A le to mi wszystko jedn o: jeżeli P ra d el nie da mi roli A g n ie szki, rzu cę go i brudną je g o budę!
Pani D ou lce nie szczędziła nauk. Zasłużona aktorka, ale stara, zużyta, nigdy ju ż nie angażowa na, udzielała rad debiutąntkom , pisywała za nie li sty i zdobywała tym sposobem jedyn y posiłek w fo r mie obiadu lub śniadania.
G dy pani M ichoń wiązała je j czarną aksamitkę na szyi, F e licy a pytała Trubleta.
— D o k to rze , mówisz, źe te zaw roty głowy p och od zą z żołądka i pewnym jesteś tego?
Zanim T ru blet zdołał odpow iedzieć, pani D o u l ce zaw ołała, źe zaw roty zawsze p och od zą z żołą d k a i źe ona sama w parę gadzin po jedzen iu doznaje bolesnego odęcia. N astępnie p o p ro siła doktora o le karstwo.
F elicya zam yśliła się nad czem ś; chwilami umiała myśleć. N agle zawołała:
— D ok torze, ch ciałabym ci zadać pytanie, które ci się m oże śmiesznem wyda... ale chciałabym bardzo usłyszeć, czy wiedząc, co się w ciele znajdu je , widząc rozm aite rzeczy, które mamy w sobie, nie przeszkadza ci to, w pewnych chwilach z k o bietami. M nie się zdaje, źe wiedząc o tern wszyst- kiem, musisz doznawać obrzydzenia.
Z głębi swych poduszek T rublet przesłał F e - licyi całusa.
— D zieck o drogie, skóra pięknej kobiety je s t najdelikatniejszą, najbogatszą, najpiękniejszą tkani ną. P ow iedziałem to sobie przed chwilą, podziw iając
16
twój karczek i łatw o zrozum iesz, że pod tem w ra żeniem...
Skrzywiła się pogardliw ie.
— S ądzisz, źe dowcipnym jesteś, m ów iąc nie dorzeczności, gdy ci zadaję poważne pytanie?
— A więc, jeżeli panienka życzy sobie te g o r to dam odpowiedź p ouczającą. D w adzieścia lat te - temu mieliśmy w szpitalu św. Józefa, w sali auto- psyjn ej, starego stróża, pijaka, o jc a R ousseau; ten, codziennie o jeden astej zrana spożyw ał śniadanie przy stole, na którym rozciągnięty b ył trup. J a d ł, bo b y ł głodny. G łodn ych nic nie powstrzym a od jedzenia, je ż e li m ają co je ś ć . T ylk o ojciec R ousseau mawiał: „N ie wiem, czy to powietrze sali to sprawia, ale m ogę je ś ć tylko rzeczy świeże, apetyczne.”
— R ozum iem — rzek ła F e lic y a .— P otrzeba wam m ałych kwiaciarek... ale to wzbronione, wiesz... D o prawdy, siedzisz tu ja k Turek i nie napisałeś dla mnie recep ty.
R z u c iła wzrokiem pytanie.
— Ż o łą d e k , gdzie on jest właściwie?
D rzw i p ozostały niedom knięte. M ło d y c z ło wiek, b a rd zo przystojny, bardzo elegancki, pchnął je , i wszedłszy ju ż do pokoju, spytał grzecznie, czy m oże wejść.
— P a n — rze k ła N anteuil.
P o d a ła mu rękę, którą ucałow ał z przyjem no ścią, w sposób elegancki i żartobliwy.
P a n i D o u lce nie okazał żadnych specyalnych w zględów i spytał.
— Jak że się masz, doktorze Sokratesie? Tak czasami nazywano T ru bleta dla je g o p ła skiej twarzy i subtelnej mowy.
T ru blet wskazał mu N anteuil.
— Panie de Ligny, oto m łoda osoba, k tóra nie wie napewno, czy ma żołądek. T o kwestya p o ważna. Radzim y jej p olegać na odpow iedzi pewnej
17
małej dziewczynki, lubiącej bardzo konfitury. M am a je j powtarzała: „ż o łą d e k cię z a b o li” , a ona na to:
„to panie mają żołądki, a m ałe dziewczynki icb nie m ają.”
— B o ż e m ój! ja k że głupim jesteś, doktorze! — zaw ołała N anteuil.
— Gdybyś pani pow iedziała prawdę! G łu p o ta to pierwszy krok do szczęścia. T o najwyższe za dow olenie. T o największe d obro w społeczeństw ach u cy wiliz o wany ch.
— Lubujesz się w paradoksach, kochany do k to rz e — zauważył pan de L ig n y .— A le zgadzam się z panem, źe lepiej być głupim ja k wszyscy, niż r o zumnym ja k nikt.
— T o prawda, co mówi B obert! — zaw ołała Nanteuil z przekonaniem .
I tonem namysłu dodała:
— W każdym razie, jed n a rzecz jest pewną, doktorze. G łu p ota czasam i nie pozw ala na czyny n ied orzeczn e. Zauw ażyłam to nieraz. N a jn ie d o rze czniej postępują nie najgłupsze istoty. Są np. kobiety inteligentne zupełnie głupie z mężczyznami.
— M ówisz o takich, co się bez mężczyzn obejść nie mogą?
— N ic przed tobą ukryć nie można, mój mały
Sokratesie. ,
— O !— w estchnęła wielka D o u lc e — co za stra szna niewola! K ob ieta nie panująca nad zmysłami, zgubiona jest dla sztuki.
N anteuil w zruszyła ramionami, nie dość jeszcze zaokrąglonem i.
— O! o! babuniu, ch ciałabyś do znikczem nie- nia dzieciaki doprow adzić! Także pom ysł! Z a tw o ich czasów, czy aktorki panowały nad swymi... ja k - żeś to powiedziała? D ajźe pokój! nie panowały wcale!
W id z ą c, że N anteuil staje się burzliwa, wielka
D o u lce usunęła się z powagą i godnością. Z k ory tarza p rzesła ła jeszcze jednę' wskazówkę:
— P ieszczotk o, pamiętaj Z roli A n ieli zrobić pączek róży. R o la tego wymaga.
Zirytow ana Nanteuil nie słuchała więcej. — D opraw dy — mówiła, siadając przed to a le tą— ona mnie do wrzenia doprowadza ta stara D o u l ce ze swemi morałami! Sądzi, że zapomniano o jej historyjkach? M yli się. Pani Ravand opowiada je sześć razy na tydzień. Cały świat wie, źe swego męża muzykusa doprow adziła do takiego stanu wy czerpania, iż pewnego w ieczoru stuknął nosem w swą trąbkę. A je j kochankowie, m ężczyźni ja k dęby, spytaj M ichoń, w niespełna dwa lata stawali się tchnieniem, cieniem. Oto, jak ona panow ała nad swemi... A niech by jej ktoś pow iedział, źe jest zgu bioną dla sztuki!...
D o k tó r T ru blet, jak by chcąc powstrzym ać N anteuil, w yciągnął ku niej obie ręce.
— N ie oburzaj się, m oje dziecko. Pani D o u lce jest szczerą. K o c h a ła mężczyzn, kocha teraz B oga. K o c h a człow iek, co m oże, jak. m oże i tern. co ma. Ona stała się czystą i pobożną, gdy przyszedł wiek odpow iedni. Z ach ow u je wszystkie przepisy religijne: chodzi na msze w niedziele i święta, ona...
— N o to co! dobrze robi, źe n a msze chodzi— oświadczyła N anteuil. — M ichoń, zapal świecę, by nagrzać karmin. M uszę wargi nanowo p rzeciągn ąć... R ozum ie się, źe dobrze ro b i, ch od ząc na mszę. A le p rzecie religia nie zabrania m ieć kochanka.
— D opraw dy? — spytał doktór.
— N o! p rzecie znam lepiej religię swoją niż ty, to pewno!
O dezw ał się ponury dzwonek i p łaczliw y głos zawiadam iacza rozlega się po korytarzach:
— M ała sztuka skończona!...
N anteuil wstała i zawiesiła sobie na ręku aksa mitkę ze stalowym m edalionem .
K lę cz ą c, pani M ich oń układała trzy fałdy wat- teau różowej sukni i mając usta pełne szpilek, koń cem warg wypowiedziała tę sentencyę:
— Z e starości ma się tę korzyść, źe m ężczy źni ju ż nie d ręczą w ięcej.
R obert de L ign y w yciągnął papierosa:
— P ozw olisz?... spytał, p o d ch o d zą c do zapa lonej świecy stojącej na toalecie.
N anteuil, nie spuszczająca go z oka, ujrzała p od lekkim wąsem p ałające od płom ienia świe cy usta. P o cz u ła ciepło w uszach. U dając, źe sztuka klejnotów , musnęła ustami szyję de Ligny i szepnęła:
— P o przedstawieniu czekaj na mnie w do rożce, na rogu ulicy Tournon.
W tej chwili na korytarzu pow stał ruch. A k to - rowie, grający w małej sztuczce, wracali do swych pokoi.
— D o k to rze , podaj mi gazetę. — B a rd zo nudna, uprzedzam panią. — W szy stk o jedno, daj mi j ą pan.
' W zię ła i nakształt abaźura trzym ała ją nad głow ą.
— B o lą mnie oczy od tego światła.
Praw dą b yło, źe czasami zbyt jaskrawe światło sprow adzało jej migreny, ńle ujrzawszy się w lustrze z podsiniałem i powiekam i, uczernionem i rzęsami, umalowanemi policzkam i i ustami karminem w kształt serca zakreślonem i, uważała, że wygląda ja k trup umalowany, więc nie chciała, by ją taką w idział Ligny. G d y tak twarz w cieniu trzym ała, w szedł do p o k o ju długi, szczupły ch łop iec. M ia ł oczy głębok o osadzone, nos nakształt dzioba kruka; usta stężałe w uśm iechu; na długiej je g o szyi, ja błk o A d a m a 1) rzu ca ło długi cień na koszulę. M ia ł na sobie kostyum odźw iernego.
— T o ty, C hevalier? Jak się masz, p rzyjacie-l) Grdyka.
lu ?— rzekł w esoło doktór T ru blet, lubiący aktorów i do tego złych, a dla Che valiera m ający szczególne względy.
— Jak widzę, wszyscy tu się znajdą! — zaw o łała N anteuil.— T o ju ż nie garderoba, lecz młyn.
— S w oją drogą, witam m łynarkę— rzekł C heva lier.— W ystaw sobie, że sala pełna idyotów .
— T o je szcze nie racya, żeby w chodzić, nie stu kając— odparła z gniewem N anteuil.
D ok tór zrobił uwagę, źe to pan de L ign y drzwi nie zamknął. W ó w cza s N anteuil zw róciła się do L ign yego z akcentem serdecznej wymówki.
— D opraw dy, pan to zrobiłeś? — A le przecie gdy się weszło, należy przed innymi drzwi zamykać.
O tuliła się w płaszcz z białej flaneli. W o ła n o artystów na scenę.
U jęła rękę, k tórą p odaw ał je j L ign y, a p o szukawszy palcam i m iejsca, gdzie skóra na zgięciu je s t czulszą, zapuściła w nią paznogcie. P oczeai znikła w ciemnym korytarzu.
I I .
Chevalier, przebraw szy się w swe zwykłe ubra nie, usiadł w loży na dole, obok pani D ou lce. P a trzył na P e lic y ę malutką, oddaloną na scenie. A p rzy pom niawszy sobie, źe trzym ał j ą w swych objęciach w swej stancyjce p od strychem przy ulicy des M a r tyrs, płakał z bólu i w ściekłości.
Spotkali się rok temu na zabawie, urządzonej pod egidą deputowanego L ecureuil, na benefis b ie
dnych artystów dziewiątego okręgu. K rą ż y ł w ok o ło niej m ilczący, zgłodniały, ze swemi długiem i z ę bami i pałającem i oczym a. P rz e z piętnaście dni w łóczy ł się za nią nieustannie. Ona, zim na i sp o kojna, udawała, że go nie widzi; raptem oddała mu się tak nagle, iż dnia tego rozsta ją c się z nią, ro z
21
prom ieniony i zdziw iony jeszcze, pow iedział je j n ie dorzeczność.
Pow iedział:
— A ja myślałem, źe jesteś z porcelany!.. P rzez całe trzy m iesiące doznawał rozkoszy ostrych ja k cierpienie. P o te m F elicya stała się ja k b y oddaloną, obcą. T eraz go nie kochała. S zu kał przyczyny, nie m ogąc je j znaleźć. C ierpiał z braku m iłości, a je s z cz e w ięcej z zazdrości. Z a pewne, w pierw szych pięknych chw ilach swej m iło ści wiedział, ze F elicya miała kochanka G irm ande- la, w oźnego z ulicy de P roven ce, i cierpiał nad tem. A le nigdy go nie widząc, pow ziął o nim p o ję cie tak niejasne, źle określone, iź zazdrość je g o ro z pływ ała się w mgle. F e licy a mówiła mu, iź z G er man delem nie brała nigdy udziału w tem , co się działo, i to było było dla niego wielkiem zadow ole niem. M ów iła mu jeszcze, że oddawna, od m ie sięcy całych, Germ andel był dla uiej tylko p rzyja cielem, i wierzył je j. A zresztą oszukiwał woźnego i z przyjem nością odczuw ał swą wyższość. D ow ie dział się również, że F e licy a , kończąc szkołę, nie oparła się swemu profesorow i. A le przykrość d o znana z tego pow odu łagodzon a była myślą, źe ta kim jest uświęcony wiekami zwyczaj. Teraz R o b e rt de Ligny sprawia mu nieznośne cierpienia. O d ja kiegoś czasu widział go ciągle przy niej. Z e k o ch ała R oberta, nie m ógł wątpić o tem. A jeżeli czasami wmawiał w siebie, że ona jeszcze się nie oddała temu człowiekowi, to nie miał do tego ża dnej podstawy, poprostu, pragn ął chwilami doznać ulgi w swych cierpieniach.
R ozległy się oklaski w głębi teatru i kilku p a nów z pierw szych rzędów, z lekkim szeptem warg, biło rękami powoli i bez hałasu. N anteuil dała ostatnią replikę pannie Perrin.
— B ravo! bravo! Ona je s t prześliczna ta m a ła — westchnęła pani D on ice.
22
W napadzie żrącej zazdrości, Chevalier stał się złym k olegą. P o ło ż y ł p a le c na czole.
— Ona gra tem.
N astępnie, k ładąc rękę na sercu, dodał: — A tem grać należy.
— Dzięki ci, przyjacielu, dzięki? — szepnęła pani D o u lce , w sentencyach tych widząc poch w ałę dla siehie.
M ów iła istotnie zawsze, źe gra się d obrze tylko sercem ; twierdziła, źe ch cą c z siłą wyrazić jakąś nam iętność, trzeba je j doznawać i koniecznem je st odczuwanie wrażeń, które się ma oddać. C h ę tnie siebie stawiała za przykład. G ra ją c królow ę w tragedyi i połknąw szy na scenie czarę trucizny, całą n oc czu ła ogień we wnętrznościach swoich. M ów iła jednak:
— Sztuka dramatyczna je s t sztuką naślado- wniczą, a tem lep iej naśladuje się uczucie, im mniej się je odczuwa.
A ilustracyę tej sentencyi znajdowała je s z cz e w swej pełnej tryumfu ka.ryerze.
G łębok o westchnęła:
— T a mała je s t cudownie uzdolnioną. A le musimy litować się nad nią: przyszła w złym cza sie. N iem a ju ż publiczności, krytyki, sztuk, tea trów , niema artystów. T o upadek sztuki.
Chevalier w strząsnął głową.
— N ie lituj się nad nią: ona otrzym a wszyst ko, czego pragnąć m ożna, powodzenie, m ajątek. T o przebiegła, chytra sztuka, a z tem się do wszyst kiego dochodzi. A tym czasem ludzie z sercem p o winni tylko kamień uwiązać sobie u szyi i rzu cić się do wody. A le ja również pójd ę daleko, ja r ó wnież wzniosę się wysoko. B ę d ę także chytrym.
W yszedł, nie czekając koń ca przedstawienia. N ie w rócił do garderoby F elicyi, b ał się spotkać tam L ign ego, którego widok b ył mu nieznośnym ,
i dlatego, że tym sposobem m ógł sobie wystawić, źe i L ign y tam nie wrócił.
D ozn a ją c bólu fizycznego, od dalając się od niej, p ięć, czy sześć razy okrążył galerye puste i ciem ne O deonu, zszedł ze schodów i skierował kroki na ulicę de M edicis.
S ta n greci drzemali na kozłach, oczekując na koniec przedstawienia, a nad wierzchołkam i drzew chmury przebiegały p o tarczy księżyca. Z a ch o w u ją c resztkę nadziei, niedorzecznej a słodkiej, p o szedł tej, ja k i każdej nocy, oczekiw ać na F elicyę u je j matki.
I I I .
Pani N anteuil wraz z córk ą zajm ow ała szczupłe mieszkanko na piątem piętrze przy bulwa rze Saint-M ichel; okna w ychodziły na o g ró d L u ksemburski. U przejm ie witała C hevaliera, ceniąc w nim to, że k och a ł F elicyę, nie b ędą c wzamian kochanym , z zasady nie wiedząc, źe b ył kochankiem je j córki. P o sa d ziła go przy sobie w jadalnym p ok oju , gdzie palił się ogień w piecu. P rzy świetle lampy błyszczały na ścianie rewolwery, szable ze złotem i chwastami, przy kobiecym pancerzu o zd o b io nym m etalowemi krążkami; zbroje te przeszłej zi my F elicya jeszcze jak o uczennica konserwatoryum, miała na sobie, przedstaw iając Joannę d ’A r c u ja kiejś księżniczki, zajm ującej się spirytyzmem. W d o wa po oficerze, matka artystki, pani N anteuil, w ła ściwie N anteau, zachowywała te trofea.
— F elicya jeszcze nie wróciła, panie Cheva lier. N ie oczeku ję je j pow rotu przed p ółn ocą . N ie sch odzi ze sceny aż do końca przedstawienia.
— W ie m o tern, grałem w pierwszej sztuce. W yszedłem z teatru po „pierw szym ” „M atki p o wiernicy“ .
— O! panie Chevalier, dlaczegóż nie zo sta łeś do końca? M oja córka bardzo b y ła b y z tego rada. G rając, przyjem nie m ieć przyjaciół na sali.
Chevalier odpow iedział dwuznacznie: — O! p rzyja ciół, ich przecie nie brak!
— Mylisz się pan, panie Chevalier, prawdziwi przyjaciele nie często się spotykają. Pani D o u lce była tam zapewne. Z ad ow olon ą była z F elicyi?
D o d a ła bardzo p okorn ie:
— Czułabym się prawdziwie szczęśliwa, gd y by ona miała powodzenie. T o tak trudno w ybić się w jej zawodzie, gdy się je s t samą, bez p o p a r cia, bez protekcyi! O, biedna mała, bardzo potrze buje tego!
C hevalier nie miał och oty litow ać się nad F elicyą . O dparł opryskliwie, w zruszając ram io nami:
— O! nie obawiaj się pani. Ona da sobie ra dę. Ona je s t kom edyantką w duszy. Ona m a ‘ te atr w sobie, w nogach swoich.
Pani N anteuil uśm iechnęła się dobrodu sznie.
— B iedne dziecko! N ie tęgie są te je j nogi. F elicy a nie jest chorow itą, A le nie powinna się m ęczyć. Miewa częste zaw roty głow y, m igreny.
Służąca przyniosła i postaw iła na stole talerz z wędliną, butelkę i talerzyki.
Chevalier łam ał sobie głow ę, ja k przystąpić do pytania, które mu drżało na ustach od chwili, gdy wstępować zaczął na schody, w iodące do m ie szkania. C hciał wiedzieć, czy F e lic y a widuje się jeszcze z Girmandelem, o którym nic teraz nie słyszał. Tw orzym y pragnienia zastosowane do na szego położenia. Teraz, w nędzy swej egzystencyi, w rozpaczy serca, pragnął g o rą co , by F elicya, nie koch ając je g o zu pełn ie, k och ała ch o ć trochę G ir- mandela, i całą nadzieję p okład ał w tern, że G ir- lnandel zatrzym a ją dla siebie, weźmie ją całą, nie
zostaw iając z niej nic dla R o b e rta de Ligny. M yśl, źe m łoda dziewczyna żyje z Girmandelem, ła g o d z i ła je g o zazdrość, a d rżał z obawy, by się nie d o w iedzieć, źe opuściła woźnego.
Zapew ne nie pozw oliłby sobie nigdy ro z p y ty w ać matkę o kochanków córki. A le można b yło r o zmawiać z panią N anteuil o Girmandelu, stosunki rodzinne z tym urzędnikiem ministeryum, człow ie kiem bogatym , żonatym, ojcem dwóch ślicznych có rek, uważała za rzecz zaszczytną, nie p odejrzew a ją c w nich nic złego. A b y nazwisko je g o w prow a dzić do rozmowy, należało użyć fortelu. Chevalier znalazł je d e n , który mu się wydał bardzo d ow ci pnym.
— A le praw da — rzek ł— spotkałem dziś G ir- mandela.
Pani N anteuil m ilczała.
— J e c h a ł dorożk ą przez bulwar S aint-M ichel. Z d a w a ło mi się, że go poznaję, zdziwiłbym się, gd y bym się mylił.
Pani Nanteuil nic nie odpow iedziała.
— B yłyście panie niegdyś w dobrych z nim stosunkach. Czy w idujecie go zawsze?
Pan i N anteuil odparła niedbale:
— Pan G irm andel? A le ż tak, widujem y go zawsze...
N a te słowa C hevalier od czu ł radość. A le on a go oszukała, nie p ow iedziała prawdy. Skłam a ła przez m iłość własną, nie chciała zdradzać d o m owej tajem nicy, która, ja k sądziła, h onoru dom o wi je j nie przynosi.
P raw dą było, źe w uniesieniu m iłości dla L i- gn y’ ego, P elicya p orzu ciła Girm andela i woźny nie pokazywał się w ięcej. Pani N anteuil, w swoim wieku, wzięła kochanka przez m iłość macierzyńską, aby córka biedy nie doznawała.
Z aw iązała dawny stosunek z Tony M eyer, handlarzem obrazów przy ulicy C lich y. T on y M e y
er nie b y ł dobrym zastępcą Girmandela: m ało da w a ł pieniędzy.
Pan i N anteuil, rozsądna, znająca wartość ka żdej rzeczy , nie szemrała i w ynagrodzoną b y ła za swe poświęcenie, gdyż od sześciu tygodni jak była k o ch a n ą — odm łodniała.
C hevalier wciąż m yśląc o jed n em , spytał: — G irm andel nie pierwszej już m łodości. — Starym nie je s t— odparła pani N anteuil.— M ężczyzna nie je s t starym, mając lat czterdzieści.
— N ie stracił sił żywotnych?
— A le zkądźe— odparła spokojnie pani Nan-teuil.
Chevalier zamyślony umilkł. Pani N anteuil zdrzem nęła się. Z b u d zo n a zjawieniem się służącej, k tó ra przyniosła resztę zastawy, spytała:
— A pan, panie Chevalier, zadowolonym j e steś?
N ie był zadow olony. K r y ty cy garbowali mu skórę. A dowodem , że zmówili się przeciw niemu, b yło to, źe wszyscy mówili to samo: powiadali, źe ma niew dzięczną maskę.
— N iew dzięczną maskę! — w ołał oburzony— pow inniby pow iedzieć: maskę predestynowaną.... W ytłóm aczę to pani... W m oich ocza ch wszystko wzrasta; i to mi szkodzi. I tak, w „ N o c y z 23 października“ , k tórą powtarzają obecnie, ja gram Florentyna: sześć replik i koniec... A le ja p o w ię k szam tę postać nieproporcyonalnie. D u rville wściekły, wszystkie m oje efekty paraliżuje.
Pani N anteuil, spokojna, uprzejm a, pocieszała go dobrem i słowy. Są trudności, ale w końcu zwycięża się je . Córka je j również zetknęła się ze złą wolą pewnych krytyków.
— P ó ł do p ie r w s z e j!- rzekł chmurny C heva lier.— F e lic y a spóźnia się.
Pani Nanteuil przypuszczała, że zatrzym ała ją pani D ou lce.
— Pani D o n ice zwykle odprow adza ją, a pan wie, źe je j nigdy nie pilno.
Chevalier wstał, udając, źe wychodzi, ch cia ł dać dow ód, źe się umie znaleźć. Pani Nanteuil zatrzym ała go.
— Z osta ń -źe pan. F e licy a zaraz nadejdzie. K on ten ta będzie, gdy pana tu znajdzie. Z je sz pan z nią kolacyę.
Pani N anteuil znów zdrzem nęła się. C h eva lier, m ilczący, utkwił wzrok w zegar wiszący na ścianie i w miarę, ja k skazówka posuw ała się na cyferblacie, czu ł zw iększającą się palącą ranę w piersi i każdy ruch wahadła zaostrzał je g o za zdrość, znacząc chw ile, k tóre Nanteuil spędzała z Ligny.
Pew ny był bowiem teraz, źe są razem . Cisza nocna, przerywana tylko głuchym łosk otem dorożek, toczących się po bulwarze, usposabiała do wizyi i m ęczących go myśli. W id z ia ł ich razem.
N agle zbudzona śpiewem dochodzącym z ulicy, pani N anteuil p otw ierdziła myśl, o której m ów iąc, zasnęła.
— Powtarzam to cią gle P elicyi: nie trzeba się zniechęcać. Są chwile ciężkie w życiu...
C hevalier potw ierdził to skinieniem głowy. — A le ci, co cierp ią — rzekł — m ają to, na co zasługują. J e d n a chwila wystarczy, by pozbyć się wszystkich przykrości, prawda?
Przyznała, że szczególniej w teatrze zmiana na lepsze przyjść może nagle.
Ciągnął dalej głosem głębokim , wewnętrznym: — J e że li myślą, że to z pow odu teatru krew sobie psuję... Teatr, wiem doskonale, źe kiedyś w yrobię sobie tam piękne stanowisko!... A le na co się przyda być wielkim artystą, gdy się nie jest szczęśliw y^ ? Są przykrości głupie, a straszne. W skrobiach odczuwa się bolesne uderzenia, a tak r e
gularne, jak tik - tak tego zegara, m ogące do warya- cyi doprow adzić.
Umilkł i ponurem spojrzeniem swych zapadłych oczu patrzył na broń, w iszącą na ścianie. P o cz e m mówił dalej:
— J eżeli się zbyt dłu go znosi te głupie p rzy krości, te śmieszne b ó le , to się je st tchórzem .
D o tk n ą ł pochw y rew olw eru, który zawsze znajdował się w je g o kieszeni.
Pani N anteuil słuchała tych słów zupełnie spokojnie; ona chciała nic nie wiedzieć i to było m ądrością całego je j życia.
—- Straszną rzeczą rów nież — rzekła — jest kuchnia. F elicya ma wstręt do wszystkiego. N ie w iadom o, co dla niej robić.
O d tej chwili rw ąca się rozm ow a ograniczyła się na urywanych słowach, pozbaw ionych sensu. Pani N anteuil, służąca, ogień koksowy, lampa, talerz, wszystko to w smutnym nastroju czek ało na F e - licyę. W y b iła pierwsza. B ó l Cheyaliera b ył teraz wielkim i spokojnym . Posiadał pewność. R zad ziej teraz, lecz głośniej toczy ły się dorożki p o bruku. Nagle stanęła jedn a przed domem . P o kilku chw i lach usłyszał zgrzyt klucza w zamku, stuknięcie drzwiami i lekkie kroki w przedpokoju.
Z e g a r wskazywał dwadzieścia trzy minuty po pierwszej. W strz ą sn ą ł nim nagle niepokój i nadzieja. T o ona! K t o wie, co ona pow ie? M oże w ytłóm aczy to opóźnienie w sposób zupełnie naturalny.
F elicya weszła do jadalnego p okoju z włosami w nieładzie, okiem pałającem , blada, wargi je j były jakby zmięte, zm ęczona, obojętn a, m ilcząca, szczę
śliwa, ładna, zdawało się, źe kryje pod swym płasz czem, który obu rękam i zaciskała — resztkę ro z k o sznego ciepła.
M atka odezw ała się:
— Z a częła m się ju ż n iepokić... N ie ro z b ie rasz się?
Ona odparła: — Jeść chcę.
R zuciła się na krzesło przed małym okrągłym stolikiem . O d rzu ciła swój płaszcz na p oręcz, od kryw ając delikatny biust, w skromnej czarnej su kience, a oparłszy lewy ło k ie ć na ceracie stołu, brała w idelcem plasterki kiełbasy.
— D o b r z e dziś p o s z ło ? — spytała pani N an -teuil.
— B a rd zo dobrze.
— W id zisz, C hevalier p rzyszed ł dotrzym ać ci towarzystwa. T o łądnie z je g o strony, prawda?
— O ! C hevalier... N iech -że w ięc siada przy stole.
N ie odpow iadając na pytania matki, jadła zgłodniała i urocza, ja k Ceres u starej kobiety. N astępnie odsunęła talerz i op iera ją c się na k rze śle, z p ó ł zamkniętemi powiekam i, a na w pół otwar- tem i ustami, uśm iechnęła się uśmiechem podobnym do pocałunku. Pani Nanteuil wypiła swą porcyę gorą cego wina i wstała.
— N ie weźmiesz mi za złe, panie Chevalier, muszę załatwić się z memi rachunkami.
Tem i słowy oznajm iała ona zwykle ch ęć p o łożenia się do łóżka.
Zostaw szy sam na sam z F elicyą , C hevalier zawołał gwałtownie:
— T o głupio! to podle! ale kocham cię do szaleństwa... Słyszysz, P elicyo ?
— R ozum ie się, źe słyszę! nie potrzebujesz m ówić tak głośno.
— T o śm ieszne, prawda? — N ie, to iiie śmieszne, to... N ie skoń czyła.
Z b liż y ł się do niej, cią gn ąc za sobą k rzesło. — W ró ciła ś o dwadzieścia pięć minut p o pierw szej. L ign y cię odprow adził, pewny jestem tego.
O dw iózł cię w dorożce, słyszałem, jak zatrzym ała się przed domem.
Ponieważ m ilczała— zaw ołał: — P ow iedz, że tak nie je s t !
M ilczała. P ow tórzył głosem nalegającym , b ła galnym.
— P ow ied z, źe nie!...
G d yb y cb cia ła , jedn em słowem, jedn ym w y razem, ruchem głowy, lub ramion, uczyniłaby go bardzo łagodnym i prawie szczęśliwym. A le m ilczała niepoczciw ie. Z zaciśniętem i ustami, z oczam i w dal patrzącem i, zdawała się m arzyć.
W e stch n ą ł głębok o.
— A ch ! jakim że głupcem byłem , nie myślałem o tem! M ów iłem sobie, źe p ow rócisz do siebie tak ja k '.zawsze, z panią D ou lce, lub sama... A ! g d y bym Wiedział, źe się pozw olisz odwieźć temu je g o m ościowi !...
’ / — T o i cóź! cóźbyś zrobił, gdybyś wiedział? — Ś ledziłbym was!
Zatrzym ała na nim twarde spojrzenie swych jasnych źrenic.
— Zabraniam ći tego, rozum iesz? G d y się dowiem, źe śledziłeś mnie ch oć raz, nie zobaczysz mnie w ięcej. N a jp rz ó d nie masz prawa śledzić mnie. Przypuszczam , że wolno mi p ostęp ow a ć, ja k mi się pododa!
N ie m ogąc tchu złapać ze zdziwienią i gniewu, wyjąkał:
— N ie mam prawa? N ie mam prawa... mówisz, źe nie mam prawa?...
— N ie, nie masz prawa... a przytem ja nie ch cę.
W y ra z obrzydzenia pojaw ił się na je j twarzy: — T o obrzydliwie szpiegować kobietę. J eżeli ch o ć raz spróbujesz dow iedzieć się, dokąd ch odzę, wyrzucę cię za drzwi, czek a ć z tem dłu go nie będę.
— A więc — wyszeptał ze zdumieniem — nie jesteśm y niczem dla siebie, ja dla ciebie nic nie znaczę... nie żyliśmy razem... Słuchaj, F elicyo, p rzy
pomnij sobie... '
Ona zniecierpliw iona zawołała:
— A ch ! cóż mam sobie przypom nieć? — F elicyo, pom yśl, że oddałaś mi się!
— N ie żądasz chyba, mój kochany, bym m y ślała o tern dzień Cały. T o b yłoby nadużyciem.
P atrzył na nią czas jakiś, więcej z ciekaw o ścią, niż z gniewem i rzek ł naw pół z goryczą, na w p ół łagod n ie:
— M ożna pow iedzieć, źe chytra je s t e ś !... A le b ąd ź nią F elicyo, ile ci się podoba! C o to szkodzi, gdy cię kocham ? Jesteś m oją, biorę cię; biorę cię i trzymam. P rz e cie nie m ogę cierpieć wiecznie, ja k biedne zwierzę jakieś. K o ch a j: zapomnę o wszystkiem. R ozpoczn iem y nanowo m iłość naszą. Tym razem wszystko będzie d ob rze. B ędziesz m oja na wieki, m oja tylko. J estem uczciw ym człowiekiem , wiesz. M ożesz liczy ć na mnie. Ożenię się z tob ą , gdy będę m iał stanowisko.
S p ojrza ła na niego z pogardliw em zdziwieniem. S ą dził, źe ma wątpliw ości co do je g o p rzy szłości dram atycznej ażeby je rozwiać i rzekł, p ro stując się na swych długich nogach.
— N ie wierzysz w m oją gwiazdę, F e licy o ? Ź le robisz. Czuję, źe zdolny je ste m do wielkich p o mysłów. N iech mi dadzą rolę, a zobaczą. J a w sobie mam nie tylko komedyę, ja mam dramat, trage- dyę... tak, tragedyę.
Umiem wypowiadać wiersze. O! to talent nie zmiernie dziś rzadk i T o też nie myśl, F elicyo. źe ci ubliżam, p rop on u jąc małżeństwo. O nie!. , W eźm iem y ślub później, gdy to się stanie m oźliwem i przyzwoitem . N ic nie nagli, rozumie się. A tym cza sem w rócim y do naszych d o b ry ch czasów z ulicy
des M artyrs. Pam iętasz, F elicyo! tak byliśmy tam szczęśliwi! Mam teraz dwa piękne pokoje, przy u licy M ontagne - Sainte - Geneviève, za Saint - E tienne-du- M on t. F otogra fie tw oje wiszą na wszystkich ścia nach.... A le słuchaj, zbyt wiele cierpiałem ... nie chcę cierp ieć dłużej. W ym agam , byś była m oją, tylko m oją.
W czasie je g o przemowy F elicya p odeszła do kominka, w zięła karty, którem i matka je j bawiła się co wieczór i rozłożyła je na stole.
— T ylko m oja... słyszysz, F elicyo.
— D a j mi p ok ój, spytam karty o los) sw oje. P rzyp atru jąc się kartom , szepnęła:
— W szystk ie czarne na dole.
— Ten głu piec, doskonale. T o dyplom ata, a ministeryum spraw zagranicznych dzisiaj je s t u cieczk ą wszystkich ludzi niezdolnych.
P o d n ió s ł głos:
— F elicyo, w swoim, ja k w moim interesie, wysłuchaj mnie.
— Nie krzycz-źe, mama śpi. C iągnął dalej głosem stłumionym:
— W ie d z , źe ja nie ch cę, by Ligny zo sta ł twym kochankiem .
Ona p odn iosła głowę. — A je że li nim je st?
P od szed ł do niej z wzniesionem krzesłem , sp oj rzał na nią okiem nieprzytomnem, śm iejąc się głosem bezdźwięcznym .
— J eżeli jest, nie b ę d z ie nim długo. O puścił k rzesło na ziem ię.
Teraz strach ją ob ją ł. U siłow ała uśm iechnąć się.
— W idzisz przecie, źe żartuję.
U dało je j się bez w ielkich trudności wmówić w niego, źe m ów iła tak tylko dla tego, by go ukarać, gdyż stawał się nieznośnym. U sp ok oił się. P o w ie
działa mu wówczas, źe je s t zm ęczona, ze upada z potrzeby snu. Z d ecyd ow a ł się od ejść. N a sch o dach ju ż od w rócił się i rzekł:
— F e licy o , radzę ci, dla uniknięcia nieszczę ścia, nie widzieć w ięcej L ign ’ego.
P rzez uchylone drzwi krzyknęła.
— Zastukaj do okienka stróża, by ci otw orzył.
I V .
W ciemnej sali ogrom ne kawały p łótn a za krywały balkon i loże. M ie jsce , zajm owane przez orkiestrę, zaciągnięte było olbrzymim pokrow cem , który uchylony po bokach, dawał m iejsce kilku ludz kim postaciom , aktorom , maszynistom, p rz y ja cio łom dyrektora, matkom, kochankom aktorek. Tu i tam błysnęły oczy w ciemnem zagłębieniu dolnych lóż.
Pow tarzano po raz pięćdziesiąty szósty „N o c 23 października 1812” , głośny dram at, znany już od lat dwudziestu, a k tóry d otąd w tym teatrze nie b ył wystawiony. Sztukę umiano i na ju tr o nazna czono tę ostatnią p rób ę, zwaną na innych, mniej p o w ażnych scenach „p ró b ą szwaczek” .
N anteuil nie grała w tej sztuce. A le miała dnia tego jakiś interes do załatwienia w teatrze, a ponieważ powiedziano je j, że M a ry a-K lara była niem ożliwa w roli generałow ej M alet, przyszła p o p atrzeć ukryta w głębi dolnej loży.
R ozp oczęła się wielka scena z „d ru g ie g o ” . Seena przedstawiała izbę p od dachem w domu zdrow ia, gdzie spiskow iec więziony był w 1812 r. Duryille, grający gen erała M alet, zjaw ił się właśnie. P ow tarzał rolę w kostyumie, złożonym z d łu giego grana towego surduta, z kołnierzem wyżej uszu, i spodni piaskowego koloru z lampasami. Z r o b ił ju ż sobie
nawet twarz, gładką, żołnierską generałów Cesarstwa, z łapką zajęczą, która przeszła od zwycięzcdw z A u sterlitz do ich synów, mieszczan L ipcow ych . S to ją c, z rę k ą lewą u jm u ją cą łokieć prawej, z cz o łem wspartem na prawej dłon i, dyszał dumą, m ówiąc głosem głębokim .
— „Sam , bez pieniędzy, z głębi więzienia, rzu cać się na olbrzym a rozk a zu ją cego m ilionom żołnierzy, w strząsającego ludami i królami E u ro py... O tóż! ten kolos runie!”
Z głębi sceny, stary M aury, grający spisko wca Jacquem onta, dał replikę:
„ — P a d ają c, i nas zgnieść m oże” .
N agle z orkiestry podniosły się krzyki, pełne skargi i w ściekłości.
A u to r w ybuchnął. B y ł to człow iek siedm dzie- sięcioletni, w rzący m łodością.
— Co ja widzę tam, w głębi? T o nie aktor, lecz komin. Trzeba będzie zaw ołać zdunów, by go stamtąd zabrali... Maury, ruszaj-że się do djabła.
M aury przeszedł.
„ — P a d a ją c i nas zgnieść inoźe.... P rzyzn aję, że to nie będzie z twojej winy, generale. P ro k la - inacya tw oja je s t doskonałą. O biecujesz im kon- stytucyę, wolność, rów ność... T o m achiawelizm !”
D u rville odparł:
„ — N ajlep szego gatunku. R asa niepoprawna, przygotow ują się do zgw ałcenia przysiąg, k tórych jeszcze nie złożyli, a kłamiąc, myślą, że są M acbia- welami... W ła d z a absolutna, co zrobicie z nią głupcy?...
Z grzy tn ął ostry głos aktora: — N ie tak, D auville.
— Co takiego? - spytał D urville zdziwiony. — N ie rozum iesz ani słowa z te g o , co mówisz. A b y upokorzyć aktorów, aby zgnieść ich dumę, człowiek ten, nie zapom inający n igdy nazwiska
mle-czarki, lub stróża, nie raczy pamiętać nazwisk, n a j sławniejszych nawet aktorów.
— D auville, przyjacielu, powtórz to je szcze . G rał wszystkie role. W esoły, ponury, gw ał towny, czuły, nakazujący, pieszczący, zm ieniał zu pełnie głos; wzdychał, ryczał, śmiał się, płakał. P rzeistaczał się, ja k człow iek z popularnej bajki, w płom ień, rzekę, kobietę, tygrysa.
Z a kulisami aktorow ie wymieniali między sobą krótkie, nic nieznaczące zdania. Sw oboda słowa, łatw ość obyczajów , poufałość stosunków nie p rze szkadzała im zachować tyle, co we wszystkich ze braniach ludzi hypokryzyi, ażeby m ogli p a trzeć jedni na drugich bez wstrętu i nienawiści. Panow ała nawet w tej pełnej życia artystycznej pracowni pozorna zgoda i jed n ość, stworzona myślą szczytną lub mizerną autora, jak iś duch porządku, zm ieniający wszystkie w spółzaw odnictw a i złe wole w dobre, harm onijne współdziałanie.
N anteuil doznawała przykrego u czu cia na myśl, że C hevalier znajduje się tuż obok. O d po- zawczoraj, od chwili, gdy wypowiedział niejasne groźby, nie widziała go, i strach, który w niej wzbu
dził — pozostał.
„F e lic y o , dla uniknięcia nieszczęścia, radzę ci, nie w idzieć więcej L ign y’ e g o ” . Co to m iało znaczyć? P ow ażnie rozm yślała nad tern. C h łopiec ten, jeszcze poza w czoraj w ydający się je j tak banalnym, nie- znaczącym, którego na pamięć umiała, jakże jej się dziś wydawał niezbadanym, pełnym tajem nic! S p o strzegła nagle, że go wcale nie zna! D o czego on był zdolny? Usiłowała to odgadnąć. Co uczyni? N ic zapewne. W szy scy porzuceni m ężczyźni grożą i nic nie robią. A le czy Chevalier jest takim, jak wszyscy? Z w ą go waryatem. T o taki sposób m ó wienia. Ona sama nie wiedziała, czy niema w nim odrobiny waryacyi. O becnie studyowała go z żywem zainteresowaniem . B ard zo inteligentna, dotąd nie
znalazła w nim wielkiej in te lig e n cji; ale zadziwił ją kilkakrotnie uporem swej woli.
Przypom inała sobie je g o czyny, nacechowane dziką energią.
Zazdrosny z natury, rozum iał pewne rzeczy. W iedział, do czego kobieta jest zmuszoną, ch c ą c sobie wyrobić stanowisko w teatrze, lub zdobyć to a lety; ale nie chciał, by go dla m iłości oszukiwano. B ył-że to człow iek zdolny do popełn ien ia zbrodni, m ógł-że być sprawcą nieszczęścia? O tern nie m ogła się przekonać.
Przypom n iała sobie manię tego ch łop ca w ba wieniu się bronią. G d y chodziła do niego na ulicę des M artyrs, widziała go zawsze czyszczą cego sta rą fuzyę. A przecie nigdy nie polow ał. Chwalił się, że strzela doskonale i zawsze nosił rew olw er przy sobie. A le czeg oź to dow odziło? N igd y dotąd nie m yślała tak wiele o nim. N anteuil niepokoiła się tak w swej loży, gdy przyszła do niej Jonn y P a gette, wytworna, wątła, M uza A lfre d a de M usset, nocam i m ęczyła swe szafirowe oczy, pisząc artykuły o m odach do gazet światowych.
M ierna artystka, lecz zręczna kobieta, nadzwy czajnie czynna, była najlepszą p rzyja ciółk ą Nan- teuil. Przyznawała je d n a drugiej wielkie zalety, ale nie te, ja k ie sama posiadała, i działały zgodnie, ja ko dwie wielkie p otęgi w O deonie. Jednak Tagette rob iła co mogła, by odebrać p rzyja ciółce L ig n y ’ ego, nie z fizycznego pociągu, gdyż suchą była ja k wiązka chróstu i gardziła m ężczyznam i, ale sądziła, że sto sunek z dyplom atą dostarczy je j pewnych korzyści, a szczególniej, by nie stracić okazyi okazania się „ro sse ” .
N anteuil wiedziała o tern. W iedziała, że wszyst kie je j koleżanki: E llen M idi, D uvernet, H ercsk ell, Fąlem pin, Stella, M arie-C laire, ch cia ły zabrać je j L ig n y ’ ego.
37
W id zia ła Ludwikę D alle, ubraną jak nauczy cielka muzyki, zachow ującą nawet w swych zaczep kach i dotknięciach pozory niewzruszonej u czci wości, goniącą L ign y’ego przy pom ocy swych zbyt dłu gich n óg i prześladu jącą go spojrzeniami biednej Pasiphac.
R az widziała nawet, jak poczciwa matka R a- vaud, widząc zbliża ją cego się L ig n y ’ ego, odkryła to, co się je j z piękn ości zostało, piękne ramiona, sławne od lat czterdziestu.
F agette pokazała N anteuil z odrazą końcem p alca scenę, na k tórej rzucał się D u rville, stary M aury i M arya-K l ara.
— P atrz-n o na tych ludzi. Z d a ją się gra ć sześćdziesiąt m etrów pod w odą.
— T o dlatego, że ram pa nie je s t zapaloną — odparła Nanteuil.
— N ie, nie. T en łotr w ygląda zawsze jak gdyby był pod wodą. I pom yśleć, że ja także za chwilę wejdę do tego aquarium .... N anteuil nie p o winnaś pozostać tu dłużej. C złowiek tonie. A le patrzże, patrz na nich!
D urville stawał się prawie brzuchom ów cą, aby wydać się poważniejszym, bardziej męzkim.
„ — P o k ó j, zniesienie praw stowarzyszonych i konskrypcyi, wielka gaża dla wojska; w braku pie niędzy, kilka mandatów do banku, kilka stopni r o z danych właściwie— oto są środki niezaw odzące.
Pani D o u lce weszła do loży. R ozkryw ając troch ę swój płaszcz, tragicznie podb ity starożytne- mi skórkam i królików, pokazała małą, zmiętą ksią żeczkę.
— Sa to listy pani de Savigné — rzekła. — W ie c ie , że w przyszłą niedzielę od czytu ję n ajp ię kniejsze z tych listów.
— G dzie? — spytała F a g e tte ., — Sala Renarda.
38
M usiała to być sala nieznana, oddalona. N an- teuil i F a gette nic o niej nie wiedziały.
-— D a ję ten odczyt na korzyść trojga b ie dnych sierot, pozostaw ionych przez artystę L acou ra, zm arłego tak smutnie na suchoty, ostatniej zimy. P ieszczotk i m oje, liczę na was, ze rozprzedacie bilety.
— Jednak to prawda, że ta M arya-K lara jest śmieszną!— rzekła Nanteuil.
Zastukano do loży. B y ł to K on stan ty M are, m łody autor sztuki, którą w krótce miano w O deon ie przedstawiać, „la G rille ” . M łod y człow iek, chociaż wieśniak, żyjący w lasach, teraz m iał oddych ać tylko atmosferą teatralną.
N anteuil m iała grać główną ro lę ; patrzył więc na nią ze wzruszeniem , ja k na drogocen n ą amforę,
przeznaczoną do zaw arcia je g o myśli. D u rville wygłaszał dalej:
— „ A jeżeli F ran cya nie może b y ć zbawioną, tylko za cenę życia naszego i honoru, powiem z cz ło wiekiem 93-go fok u : „N iech zginie pam ięć o nas!” F a g e tte wskazała palcem na m łodego człowieka z miną nadętą i laską pod b rod ą, siedzącego w o r kiestrze:
— Czy to nie baron D eutz?
— Pytasz je sz cz e !— odparła Nanteuil. — Ellen M idi gra w „czw artym ” . B aron D eutz przyszedł się pokazać.
— P oczek a jcie troch ę moje dzieci, powiem słówko temu bałwanowi, który spotkał mnie w czo raj na placu Z g o d y i nie ukłonił się.
— B aron D eu tz?... C hyba cię nie widział!... — D oskon ale mriie widział. A le był z ro d zi ną. U trę mu nosa; zobaczycie zaraz.
Z a c z ę ła go w ołać stłumionym głosem . — D eutz! D eutz!
B aron zbliżył się i uśm iechnięty, zadow olony, wsparł się na poręczy loży.
— Powiedz pan, panie D eu tz, czy w bardzo złem towarzystwie byłeś w czoraj, gdyśmy się spot kali, żeś mi się nie u k łon ił?
P a trzy ł na nia zdziwiony. — J a ? ja byłem z m oją siostrą — A !
N a scenie M a rya-K lara, wisząc na szyi D ur- villa, wołała:
— „Id ź ! zw ycięż, lub zgiń; w dobrej lub złój doli równą będzie chwała tw oja. A cokolw iek się stanie, potrafię być żoną b oh a tera!”
— Pani M a ry o -K la ro , proszę się usunąć!— rzekł P radel.
W tej chwili wszedł Chevalier; widząc go au tor, zaczął wyrywać sobie w łosy, m iotając przekleń
stwa.
— T o nie w ejście, to zawalenie się, katastro fa, kataklizm! B o ż e wielki! gdyby bolid, aerolit lub księżyca kawał spadł na s c e n ę , nie zrob iłby takie go strasznego spustoszenia... Cofani m oją sztukę! C hevalier, mój ch ło p cz e , rozpoczynaj nanowo.
M alarz, który rysował kostyumy, M ichał, m ło dzieniec o jasnej mistycznej brodzie, siedział na p o ręczy fotelu .
P o c h y lił się do ucha R ogera , dekoratora. — W sza k to po raz pięćdziesiąty szósty au to r rzuca się tak na Chevaliera.
— N o, bo wiesz, on do niczego ten C heva lier— odparł bez wahania R oger.
— On właściwie nie je s t tak złym — m ów ił p o błażliw ie M ich ał.
— A le on zawsze wygląda ja k b y się śmiał, a dla komika niema nic gorszego. Znałem go m a łym ch łop cem w M ontm artre. N a stancyi nauczy ciele pytali się go: „C zego się śm iejesz?” O n nie śmiał się, wcale nie miał do tego och oty; ca ły dzień sypały się na niego policzki. R o d z ice chcieli, aby
pracow ał w w ytworach chemicznych. A le on marzy o teatrze i spędza dnie całe w pracowni malarza M ontaient.
M ontaient pracow ał w ów czas dnie i n oce nad „Ś m ie rcią św. Ludw ika” , k tórą zam ówiła u niego katedra w K artaginie. Pew nego dnia M ontaient rzekł mu...
— T ro ch ę ciszej!— krzyknął P rad el.
— ...rzekł mu: „C h eva lier, ponieważ nic nie masz do roboty, pozuj mi do Filipa Śm iałego. — C hętnie— rzekł Chevalier. — M ontaient kazał mu przyjąć pozę człow ieka, bólem gnębionego. P r ó cz te g o , przylepił mu na policzkach dwie łzy, w ielko ści szkiełek w okularach.
K o ń czy obraz, wysyła go do K artagin y i spro wadza sześć butelek wina szampańskiego. P o upły wie trzech m iesięcy otrzym uje od ojca Cornemuse, naczelnika misyi francuskich w Tunisie list, zaw ia damiający, że obraz Śm ierć św. Ludwika, przed stawiony kardynałow i-arcybiskupow i, został odrzu cony przez je g o em inencyę/ wskutek nieprzyzw oite go wyrazu twarzy F ilip a Ś m iałego, który, śm iejąc się, patrzy na św iętego króla, ojca , konającego na słomie.
M ontaient nie rozumie; wściekły był, chciał w ytoczyć proces je g o eminencyi. Otrzym uje obraz, rozpak ow u je go, przygląda się mu w pełnem m il czeniu i woła nagle: „ T o prawda, że F ilip Śmiały wygląda, ja k b y się za boki brał ze śm iechu. G łu p cem byłem ; dałem mu głowę Chevaliera, a ta be- stya wygląda, ja k by się wiecznie śm iał!”
— Cicho tam!— wrzasnął P rad el. A u to r zawołał:
— P rad el, p rzyja cielu , wyrzuć ich wszystkich za drzwi!
R eżyserow ał niezm ęczenie.
zbliżasz się do stołu, bierzesz papiery jeden po dru gim i mówisz:
„Sen atu s-con su lte... rozkaz dnia... depesze dla departam entu... proklam acye ..” Rozum iesz?
— Tak, m istrzu... „S e n a tu s-co n su lte ... rozkaz dnia... depesze dla departam entów... proklam a cy e ...”
' — D a le j, M a ry o -K la ro , ruszajże się, do dya- bła! p rzech odź... Tak, bardzo dobrze... je szcze raz; bardzo dobrze, bardzo d obrze, śmiało!... A ! nędzna! wszystko ciska na ziemię!...
Z aw oła ł dyrektora sceny.
— R om illy, troch ę światła. N ic nie widać. Dauvillu, p rzyjacielu, co tam robisz p rzed budki], suflera? A n i poruszysz się! R a z-że sobie wbij w głow ę, źe nie jesteś statuą je n e ra ła M alet, ale nim samym, i że sztuka m oja nie je st katalogiem figur woskowych, ale tragedyą żywą, wzruszającą, w ycisk ającą łzy i...
N ie m ógł skończyć, łkał długo, zakrywając się chustką. P o te m huknął:
— D o stu piorunów! P radel! R om illy!... gdzie R om illy? a! je s t łajdak... R om illy, m ówiłem , ażeby piec zbliżyć do kominka. N ie zrobiłeś tego. O czem myślisz, przyjacielu?
P r ó b a została przerw aną wskutek poważnej przeszkody: C hevalier, n iosąc papiery, od których zależał los państwa, miał zem knąć z domu przez okienko w dachu um ieszczone. A k cy i nie można b yło uregulować p rzed ustawieniem dekoracyi. I te raz spostrzeżono, źe rozm iary źle były wzięte i że okienko było me do użytku.
A u to r skoczył na scenę.
— R om illy, przyjacielu, p ie c nie na m iejscu. J ak że chcesz, żeby C hevalier przela zł przez ok ien ko? P rzesuń mi zaraz ten piec na prawo.
— Chętnie — od pa rł R om illy; ale zatarasuje my drzwi.