• Nie Znaleziono Wyników

Historya komiczna

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Historya komiczna"

Copied!
166
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

A N A T O L E F R A N C E .

(Z Akadem ii Francuzkiej).

HIS JORY A KOMICZNA

Przekład

EMILII WĘSŁAWSKIEJ

z przedmową, Wf c . J A B Ł O N O W S K I E G O . W A R S Z A W A D R U K A R N I A A . T . J E Z I E R S K I E G O 47. Nowy-Świat 47

(6)

,n,0 3B0JieH0 IJeH3ypoio.

Bapniaßa, 7 <Ê>eBpajia 1904 roßa.

&>

SlÖ'wHf‘ */

V *

¿ ft/

2 5 7 3 3 2

fy è / c

(7)

PRZEDM OW A.

Z „T rz e ch M uszkieterów ” literatury francu­ skiej, za ja k ich w swoim czasie m ogli uchodzić: P . B o u rg e t, I . Lem aitre i A . F ra n ce — ostatni tylko p ozosta ł wierny sobie samemu i literatu rze, niczego się nie zaparł, nikogo nie zdradził, żadnych ustępstw p on iżających nie zrobił. S trzeg ł go od tego nie tyle tem peram ent ch łod n iejszy niż u innych w sp ół- towarzyszów, ile umysł dziwnie d ojrzały, wytrawny i przezorny, w ob ec którego pryskały wszelkie bań­

ki mydlane pozorów , który niechybnie sze d ł n aj­ prostszą d rogą do rdzenia rzeczy i uwikłać się sprzeczn ościom nie dawał.

M ajestatycznie pogodny i wyniosły, p ob ła żli­ wie uśm iechnięty, albo niepostrzeżenie ironiczny, nie znoszący deklamacyi i zapędów jednostronnych, postępow ał znakomity autor „T h a is ” , „Z b r o d n i Syl­ w estra JBonnard’ a ” , „O g ro d u E p ik u ra ” i t. p. — w ciąż w jednym kierunku— analizy życia i duszy ludz­ kiej, badania ich sprężyn ukrytych, szukania, po za splątaną siecią zjawisk, praw niezłom nych bytu. P o ­

(8)

zornie ob ojętn y na zło i d obro, dolę i niedolę, roz­ kosz i cierpienie, na to wszystko, co podn osi, bądź przygniata istotę ludzką, lubiący u ch od zić w oczach świata za badacza-sceptyka, dla którego wszystko posiada jednakow ą w artość, za epikurejczyka, mi­ łującego życie, pozbawione wstrząśnień i głębszych ukochań — zdradza często A . F ran ce, za tą maską zobojętnienia i spokojnego rozczarow ania, duszę wrażliwą i niespokojną, trawioną bolesnem i zaga­ dnieniami bytu, pełną w spółczu cia dla nędz ludz­ kich, oddaną cierpiącym i wydziedziczonym .

W m ózgu tego w rzekom ego sybaryty-intele- ktualisty krwawi się wciąż, niewidzialna dla ok a ludzkiego, święta rana ideału, tli pow olny ogień za­ pału dla rzeczy wielkich; z pogodnego oblicza iro­ nizującego epikurejczyka bije nieraz subtelna łuna głębok iej m elancholii, tej, która się w ylęga w o t c h ła ­ ni serca, na dnie je g o nadziei rozw ianych, marzeń upartych, acz nieziszczonycli, tęsknota do światła i harm onii wśród odw iecznych m roków , rozterki i upadku życia.

T e g o rodzaju usposobienia, poznawanie ludz­ kich b łędów i ułom ności, od czu cie wiekuistych nędz i fatalizm ów, ciężących nad naturą człow ieczą, uczy­ niły z pisarza francuskiego filozofa w yrozum iałego i pobłażliw ego, człowieka życzliw ego — wprost d o ­ b re g o — który nienawiść wyplenił z duszy w łasnej. B ę d ą c mistrzem ironii i szyderstwa, je st zupełnie pozbawionym złości, nie zna, co to być w wrogim stosunku do istoty ludzkiej — ci zaś, których sta­ wia pod pręgierz, nie są napiętnowani n iezgładzo- nem piętnem , gdyż winy ich, śmieszności, lub z b r o ­

(9)

dnie traktuje najczęściej A . F ran ce, ja k o nieuni­ kniony wynik tyck nieubłaganych złudzeń, opętań i zboczeń, ja k im natura ludzka fatalnie ulega, ja k o skutek działania sił, w obec których je s t bezradną.

O statnia powieść A . F ra n ce ’ a „H istorya k o ­ m iczna”^ zdradza te same usposobienia i dążno­ ści, jak iem i n acechow ana je s t w ogóle je g o tw ór­ czość. Z faktu banalnego, którego nie podjęliby pisarze przeciętni, poszu k u jący zewnętrznych sensa- cyj i barw jaskraw ych, wysnuł A . F ran ce zajm ują­ cy „w ykład o życiu” , o je g o prawach, pok a zał nam je g o m echanizm oraz nieuniknione działanie skła­

dających go k ó ł i kółek.

Pow ieść ta jest rów nież ciekawą ilustracyą do dziejów serca k o b ie ce g o , k tóreg o „H isto ry ę kom icz­ n ą ” — u ją ł w szereg zmian koniecznych, w łańcuch nierozerwalnie związanych przyczyn i skutków, k tó ­ re procesow i życia n adają kierunek nieodwołalny, tragiczny.

Środow isko, śród k tóreg o zachodzi owa „h i­ storya kom iczna” — zostało odtw orzone przez A F ra n c e ’ a z nieporównaną wprawą, z przenikliwem zrozumieniem p obu d ek i sił, poruszających niem. J e st to świat teatralny, sfera kłamstw i obłudy za­ w odow ej, życia sztucznego, które z pow odu swej autom atycznej doskonałości, staje się niemal praw- dziwem, szczerem .

N a to wszystko, na świat ów i je g o udane za­ rów no, ja k istotne nędze, na człow ieka wogóle, zda­ n ego na łaskę własnej natury ułom nej, łu d zącej go p ozoram i, staw iającej mu pułapki, prow adzące

(10)

przez szeregi kom icznych i tragicznych niespodzia­ nek— pada z wysoka światło, p o ch o d zą ce od same­ go autora (w pow ieści reprezentuje go d ok tór Tru- b let), k tóre wciska się we wszelkie ciem ne jeg o za­ kątki, przenika, ja k prom ienie R oen tgen a, w m iejsca, gdzie się k ryją: upądek m oralny, cierpienie, nędza...

UJł. jabłonowski.

(11)

D zia ło się to w O deonie, w pokoju jed n ej z artystek. "W blasku elektrycznej lampy, F e licy a N auteuil, z włosam i upudrowanem i, podsinionemi oczym a, uróźow anem i policzkam i i uszami, ubieloną szyją i ramionami, podawała swą nóżkę pani M i­ choń, teatralnej garderobianej, k tóra wkładała na nią malutkie trzew iczki ciasne, o czerw onych obcasach.

D o k tó r T ru b let, p rzyja ciel aktorek i d ok tór całego personelu teatralnego, op ierał łysą czaszkę o poduszkę kanapy, a złożywszy rę ce na brzuchu, zadaw ał pytania:

— Cóż jeszcze, d zieck o drogie?

— Czy ja wiem!... D uszność... zawroty głowy... N a gły n iep ok ój, ja k gdybym u m rzeć zaraz miała. T o nawet jest najprzykrzejsze.

— Czy napada cię czasami ch ęć do płaczu łu b śmiechu, bez żadnej w idocznej przyczyn y?

— T ego nie m ogę pow iedzieć, bo przecie w życiu tyle je s t przyczyn do śmiechu i płaczu !..

— Czy nie doznajesz błysków w oczach? — N ie ... ale wystaw sobie doktorze, źe w n ocy w ydaje mi się, źe widzę p od meblami kota, który p a ­ trzy na mnie płom iennem i oczym a.

(12)

i-c h o n — to zły znak... W id o k kota zapow iada zdra­ dę ze strony p rzyjaciół i wiarołom stwo kobiety.

— A le ż ja nie we śnie widzę kota, ale na jaw ie!

T ru blet, obow iązany tylko raz . na m iesiąc przychodzić do O deonu, zachodził tam jako sąsiad prawie co w ieczór. L u b ił artystki, z przyjem nością rozm awiał z niemi, dawał im rady i cieszył się zu- pełnem ich zaufaniem. O b ie ca ł F elicyi, że je j za­ raz kuracyę przepisze.

— M o je drogie dziecko, zajmiemy się ż o łą d ­ kiem, a kotów pod meblam i w ięcej nie zobaczysz.

Pani M ich oń prostow ała gorset. D o k tó r , na­ gle zachmurzony, patrzył, jak ciągnęła sznuro­ w adła.

— N ie ściągaj brwi, doktorze — rzekła F eli- cya — ja się nigdy nie ściskam. Z taką ja k moja figurą byłob y to zupełnie głupie.

M yśląc o swej najlepszej p rzyja ciółce, dodała: — T o dobre dla F agietty, k tóra niema ani ram ion, ani bioder... Tw orzy jed n ę linię... M i­ choń, możesz ściągnąć jeszcze troch ę... W ie m , że jesteś nieprzyjacielem gorsetów , doktorze. P rze cie nie m ogę nosić ja k te kobiety - estetki leniuszków i obwijać się w powijaki... chodź, przesuń ręk ę. przekonasz się, że się nie ściskam zbytecznie.

B ron ił się, że nie je s t nieprzyjacielem gorse­ tów, potępiał tylko zbyt ciasno ściągnięte.

U bolew ał, że kobiety nie mają p o ję cia o har­ m onii linii, że z cienkością w pasie wiążą p o ­ jęcia wdzięku i piękności, nie rozum iejąc, że p ięk ­ n ość cała leży w m iękkich w ygięciach, przy których ciało przy wspaniałym rozwoju klatki piersiowej p o ­ w oli zwęża się, by następnie zarysować spokojną, okazałą szerokość bioder.

— F igu ra — m ów ił — figura, ponieważ użyć muszę tego okropnego słowa, powinna b yć przejściem pow olnem , nieznacznem i łagodnem m iędzy tern, ca

(13)

stanowi chlubę kobiety — pierś je j i łono. A p su jecie sobie klatkę piersiową, co p ociąga za so­ bą zanik pięknych kształtów piersi, wgniatacie ze­ bra, wyźłabiając wstrętną bruzdę ponad pępkiem. M urzynki ostrzące zęby i rozcin ające sobie wargi, by w łożyć w nie k oła drewniane, z mniejszem bar­ barzyństwem. oszpecają siebie, gdyż łatwo p oją ć, że zostało coś z piękności k obiecej istocie, która przesunęła sobie pierścień przez chrząstkę nosową, a w wargę wpakowała drewnianą deseczkę w ielko­ ści nakrywki tego słoika. A le wina jest k om plet­ na, gdy kobieta szerzy spustoszenie w uświęconym centrze państwa swego.

Omawiając kwestyę, leżą cą mu na sercu, p rzytaczał je d n ę po drugiej rozm aite odm iany szkie­ letu i mięśni, spowodowane gorsetem , opisywał d o ­ kładnie i barwnie obrazy ponure i krotocbw ilne.

JNanteuil śmiała się słuchając, śmiała się, gdyż ja k o kobieta, skłonną była do wyśmiewania b rzy ­ d oty i nędzy fizycznej, a przytem , od n osząc wszyst­ ko do małego światka artystek, każdą potw orn ość, opisywaną przez doktora, przypom inała sobie u jak iejś koleżanki co p rzyb iera ło w je j m ózgu rozmiary ka­ rykaturalne. O p rócz tego, w iedząc, źe je s t dobrze zbu ­ dowaną, cieszyła się swem m łodem ciałem, wysta­ wiając sobie te wszystkie ułom ności cielesne. Śm ia­ ła się i szła ku doktorow i, ciągnąc za sobą panią M ich oń , trzym ającą sznurowadła ja k lejce, z miną czarownicy udającej się na sabbat.

— P roszę stać spokojnie! — zaw ołała.

Oponowała doktorowi, tw ierdząc, źe wiejskie kobiety, nie noszące gorsetów, bardziej są je sz cz e zdeformowane, niż kobiety w mieście m ieszkające. , D o k tó r gorzko wymawiał cywilizacyom Z a ­ chodu ich pogardę i nieznajom ość piękności żyjącej. Trublet, zrodzony w cieniu wieży Saint-Śulpi- ce, ja k o m łody doktór wyjechał na praktykę do K airu .

(14)

P rzyn iósł ztam tąd troch ę pieniędzy, ch o ro b ę w ątroby i zn ajom ość przeróżnych obyczajów ludzkich. W latach dojrzałych , po p ow rocie do kraju rod zin ­ nego, nie opuszczał wcale starej ulicy de Seine i cieszył się życiem, troch ę smutny tylko, widząc, ja k w spółcześni mu ludzie niezręcznie wywiązują się z tego nieszczęsnego nieporozum ienia, od ośnmar stu wieków k łó cą ce g o ludzkość z naturą!

Zastukano. W korytarzu rozległ się głos k o ­ biecy.

— T o ja !

F elicya, nakładając różową spód n icę, prosiła doktora, by drzwi otw orzył. W e s z ła pani D o u lce , aktorka, um iejąca przez długie lata utrzym ać swe masywne ciało w kształtach przyzw oitych, grając na scenie szlachetne matki.

— D zień dobry, p ieszczotk o. W ita m d okto­ ra... W ie sz co , F elicyo, nie prawię komplementów. A le , widziałam cię pozaw czoraj i upewniam cię, że „w drugim ” „M atk i pow iern icy” (Mère confiden­

te) grasz doskonale i to rzeczy niełatwe.

Nauteuil uśmiechnęła się oczami i ja k to zwy­ kle bywa, gdy się słyszy kom plem ent, oczekiw ała na drugi. Pani D ou lce, zachęcona m ilczeniem N au­ teu il, szepnęła nowe pochwały:

— ...Rzeczy w yborne, osobiste.

— T a k pani znajduje? Tern lepiej! gdyż ja nie czu ję tej roli, a przytem ta wielka P errin od bie­ ra mi cały animusz. D opraw dy! gdy siadam na kolanach tej kobiety, doznaję uczucia... N ie m a­ cie pojęcia, jakie okrop n ości ona mi szepcze na ucho, gdy jesteśm y na scenie. W ś c ie k ła się... J a rozum iem wszystko, ale są rzeczy wstręt w zbud za­ ją ce ... M ichoń, czy stanik nie marszczy się na p le ­

cach na prawo?

— D zieck o drogie — zaw ołał Trublet z entu- zyazm em — wypowiedziałaś zach w ycające słowa.

(15)

13

— K tóre? — spytała po prostu N auteuil. — P ow iedziałaś: „R ozum iem wszystko, ale są rzeczy wstręt w zbudzające” . R ozum iesz wszystko; czyny i myśli ludzkie, ukazujące ci się ja k szczególne objaw y ogólnej mechaniki, nie wzbudzają w tobie ani gniewu, ani nienawiści. A le są rzeczy dla cie­ bie wstrętne, posiadasz delikatność odczuć, a praw­ dą jest, źe m oralność je st zależną od gustu. D z ie c­ ko m oje, chciałbym , by tak zdrow o myślano w A k a ­ demii N auk m oralnych. Tak, masz słuszność. R ó w ­ nie daremnie wyrzucalibyśm y twej k oleżan ce in- stynkta, k tóre je j przypisujesz, jak kwasowi m le cz­ nem u— je g o funkcye rozm aite.

Nanteuil wyraziła znów wstręt dla swej p art­ nerki; ale pani D o u lce , otrzym u jąca czasam i śniadanie u Joanny P errin , zmieniła przedm iot rozmowy.'

— W każdym razie, pieszczotk o, p ojęłaś r o ­ lę A n ieli. Pam iętaj tylko to, co mówię: ruchy p o ­ winny b y ć skrępowane, cała postać sztywna. T o tajem nica naiwnych. W ystrzega j się swej w ro d zo ­ nej gibkości. M łod e dziew częta na scenie powinny b yć odrobinę laleczkow ate. Styl tego wymaga i suknia. W id zisz, F elicyo, przedew szystkiem p o ­ winnaś pam iętać, grając w „M a tce pow iernicy” , która je s t sztuką prześliczną...

F elicy a nie dała je j skończyć:

— J a tam sobie ze sztuki nic nie rob ię, byłem miała d o b rą ,rolę. A p rócz tego, nie lubię tego M arivaux... Śm iejesz się, doktorze? czy głupstwo palnęłam ? czy to nie M arivaux napisał „M atk ę p o ­ w iern icę” ?

— A le ż on!

— N o więc!... U siłujesz zawsze w k ło p o t mnie w prow adzić... M ów iłam , źe ta A n ie la działa mi na nerwy. W ola ła b y m bardziej coś skom pliko­ wanego, wyraźniejszego... D ziś szczególniej rola ta wydaje mi się niemożliwa.

(16)

— I dlatego grać ją będziesz doskonale — rzekła pani D on ice, ciągnąc dalej swe nauki.

— N ajlepiej wchodzim y w nasze ro le , gdy je ­ steśmy do tego zmuszone, pom im o naszej woli. M o ­ głabym ci przytoczyć mnóstwo przykładów . J a sa- ma w» „W iw an d yerce z A u ste rlitz ” zadziwiłam salę ca ­ łą szczerością mej w esołości w chwili, gdy dano mi znać, że mój biedny D o u lce , taki wielki artysta, taki dobry mąż, został tknięty apopleksyą, ujm ując swą trąbkę w orkiestrze opery.

— D laczego ch cą koniecznie, żebym była ty l­ ko naiwną? — pytała N anteuil, która ch ciała być i kochanką i wielką kokietką i grać wszystkie role.

— T o łatwe do zrozum ienia— ciągnęła uparcie pani D o u lc e — sztuka kom edyi je s t sztuką n aślad o­ wnictwa. O tóż naśladuje się najlepiej to, czego się nie czuje.

— Nie łudź się, dziecko drogie— rzekł d októr do F e licy i— gdy się jest naiwną, zostaje się nią na zawsze. R o d z ą się A n iele lub D oryny, Celim eny lub panie Pern elle. W teatrze jed n e m ają zawszę lat dwadzieścia, drugie trzydzieści, a jeszcze inne sześć­ dziesiąt... Ty, panno N anteuil, będziesz miała za­ wsze lat ośm naście i pozostaniesz naiwną.

— Z ad ow olon a jestem ze swego stanowiska — o d p a rła N anteuil — ale nie m ożesz wymagać, bym z jed n ak ow ą przyjem nością przedstawiała wszystkie naiwne. J est rola, k tórą bardzo pragnęłabym ode- grąć! T o A gn ieszka w „S zk ole k ob iet” .

N a samo imię A gnieszki zachwycony doktór szepnął:

„M es yeux ont— ils du mal pour en donner au monde?”

— A gnieszka! oto piękna rola !— zaw ołała N an ­ teuil— prosiłam o nią P rad ela.

Pradel, dyrektor teatru, dawny aktor, przezor­ ny, dobroduszny, ’ pozbaw iony złudzeń i zbyt daleko sięgających nadziei, lubił spokój, książki i k o­

(17)

15

biety. Nanteuil miała tylko słow a pochw ały dla P rad ela, mówiła o nim bez niechęci, z uczciwą swo­ bodą.

— On b ył ohydny, wstrętny, obrzydliw y — rzek ła;— odm ów ił mi roli A gnieszki, by dać ją F a - łem pinie. T rzeba p rzyznać, źe nie prosiłam go ja k się należało. A tym czasem ta Falem pina' zna się na sposobach! ju ż ja wam to mówię. A le to mi wszystko jedn o: jeżeli P ra d el nie da mi roli A g n ie ­ szki, rzu cę go i brudną je g o budę!

Pani D ou lce nie szczędziła nauk. Zasłużona aktorka, ale stara, zużyta, nigdy ju ż nie angażowa­ na, udzielała rad debiutąntkom , pisywała za nie li­ sty i zdobywała tym sposobem jedyn y posiłek w fo r ­ mie obiadu lub śniadania.

G dy pani M ichoń wiązała je j czarną aksamitkę na szyi, F e licy a pytała Trubleta.

— D o k to rze , mówisz, źe te zaw roty głowy p och od zą z żołądka i pewnym jesteś tego?

Zanim T ru blet zdołał odpow iedzieć, pani D o u l­ ce zaw ołała, źe zaw roty zawsze p och od zą z żołą d k a i źe ona sama w parę gadzin po jedzen iu doznaje bolesnego odęcia. N astępnie p o p ro siła doktora o le­ karstwo.

F elicya zam yśliła się nad czem ś; chwilami umiała myśleć. N agle zawołała:

— D ok torze, ch ciałabym ci zadać pytanie, które ci się m oże śmiesznem wyda... ale chciałabym bardzo usłyszeć, czy wiedząc, co się w ciele znajdu­ je , widząc rozm aite rzeczy, które mamy w sobie, nie przeszkadza ci to, w pewnych chwilach z k o ­ bietami. M nie się zdaje, źe wiedząc o tern wszyst- kiem, musisz doznawać obrzydzenia.

Z głębi swych poduszek T rublet przesłał F e - licyi całusa.

— D zieck o drogie, skóra pięknej kobiety je s t najdelikatniejszą, najbogatszą, najpiękniejszą tkani­ ną. P ow iedziałem to sobie przed chwilą, podziw iając

(18)

16

twój karczek i łatw o zrozum iesz, że pod tem w ra ­ żeniem...

Skrzywiła się pogardliw ie.

— S ądzisz, źe dowcipnym jesteś, m ów iąc nie­ dorzeczności, gdy ci zadaję poważne pytanie?

— A więc, jeżeli panienka życzy sobie te g o r to dam odpowiedź p ouczającą. D w adzieścia lat te - temu mieliśmy w szpitalu św. Józefa, w sali auto- psyjn ej, starego stróża, pijaka, o jc a R ousseau; ten, codziennie o jeden astej zrana spożyw ał śniadanie przy stole, na którym rozciągnięty b ył trup. J a d ł, bo b y ł głodny. G łodn ych nic nie powstrzym a od jedzenia, je ż e li m ają co je ś ć . T ylk o ojciec R ousseau mawiał: „N ie wiem, czy to powietrze sali to sprawia, ale m ogę je ś ć tylko rzeczy świeże, apetyczne.”

— R ozum iem — rzek ła F e lic y a .— P otrzeba wam m ałych kwiaciarek... ale to wzbronione, wiesz... D o ­ prawdy, siedzisz tu ja k Turek i nie napisałeś dla mnie recep ty.

R z u c iła wzrokiem pytanie.

— Ż o łą d e k , gdzie on jest właściwie?

D rzw i p ozostały niedom knięte. M ło d y c z ło ­ wiek, b a rd zo przystojny, bardzo elegancki, pchnął je , i wszedłszy ju ż do pokoju, spytał grzecznie, czy m oże wejść.

— P a n — rze k ła N anteuil.

P o d a ła mu rękę, którą ucałow ał z przyjem no­ ścią, w sposób elegancki i żartobliwy.

P a n i D o u lce nie okazał żadnych specyalnych w zględów i spytał.

— Jak że się masz, doktorze Sokratesie? Tak czasami nazywano T ru bleta dla je g o p ła ­ skiej twarzy i subtelnej mowy.

T ru blet wskazał mu N anteuil.

— Panie de Ligny, oto m łoda osoba, k tóra nie wie napewno, czy ma żołądek. T o kwestya p o ­ ważna. Radzim y jej p olegać na odpow iedzi pewnej

(19)

17

małej dziewczynki, lubiącej bardzo konfitury. M am a je j powtarzała: „ż o łą d e k cię z a b o li” , a ona na to:

„to panie mają żołądki, a m ałe dziewczynki icb nie m ają.”

— B o ż e m ój! ja k że głupim jesteś, doktorze! — zaw ołała N anteuil.

— Gdybyś pani pow iedziała prawdę! G łu p o ta to pierwszy krok do szczęścia. T o najwyższe za­ dow olenie. T o największe d obro w społeczeństw ach u cy wiliz o wany ch.

— Lubujesz się w paradoksach, kochany do­ k to rz e — zauważył pan de L ig n y .— A le zgadzam się z panem, źe lepiej być głupim ja k wszyscy, niż r o ­ zumnym ja k nikt.

— T o prawda, co mówi B obert! — zaw ołała Nanteuil z przekonaniem .

I tonem namysłu dodała:

— W każdym razie, jed n a rzecz jest pewną, doktorze. G łu p ota czasam i nie pozw ala na czyny n ied orzeczn e. Zauw ażyłam to nieraz. N a jn ie d o rze ­ czniej postępują nie najgłupsze istoty. Są np. kobiety inteligentne zupełnie głupie z mężczyznami.

— M ówisz o takich, co się bez mężczyzn obejść nie mogą?

— N ic przed tobą ukryć nie można, mój mały

Sokratesie. ,

— O !— w estchnęła wielka D o u lc e — co za stra­ szna niewola! K ob ieta nie panująca nad zmysłami, zgubiona jest dla sztuki.

N anteuil w zruszyła ramionami, nie dość jeszcze zaokrąglonem i.

— O! o! babuniu, ch ciałabyś do znikczem nie- nia dzieciaki doprow adzić! Także pom ysł! Z a tw o­ ich czasów, czy aktorki panowały nad swymi... ja k - żeś to powiedziała? D ajźe pokój! nie panowały wcale!

W id z ą c, że N anteuil staje się burzliwa, wielka

(20)

D o u lce usunęła się z powagą i godnością. Z k ory­ tarza p rzesła ła jeszcze jednę' wskazówkę:

— P ieszczotk o, pamiętaj Z roli A n ieli zrobić pączek róży. R o la tego wymaga.

Zirytow ana Nanteuil nie słuchała więcej. — D opraw dy — mówiła, siadając przed to a le ­ tą— ona mnie do wrzenia doprowadza ta stara D o u l­ ce ze swemi morałami! Sądzi, że zapomniano o jej historyjkach? M yli się. Pani Ravand opowiada je sześć razy na tydzień. Cały świat wie, źe swego męża muzykusa doprow adziła do takiego stanu wy­ czerpania, iż pewnego w ieczoru stuknął nosem w swą trąbkę. A je j kochankowie, m ężczyźni ja k dęby, spytaj M ichoń, w niespełna dwa lata stawali się tchnieniem, cieniem. Oto, jak ona panow ała nad swemi... A niech by jej ktoś pow iedział, źe jest zgu­ bioną dla sztuki!...

D o k tó r T ru blet, jak by chcąc powstrzym ać N anteuil, w yciągnął ku niej obie ręce.

— N ie oburzaj się, m oje dziecko. Pani D o u lce jest szczerą. K o c h a ła mężczyzn, kocha teraz B oga. K o c h a człow iek, co m oże, jak. m oże i tern. co ma. Ona stała się czystą i pobożną, gdy przyszedł wiek odpow iedni. Z ach ow u je wszystkie przepisy religijne: chodzi na msze w niedziele i święta, ona...

— N o to co! dobrze robi, źe n a msze chodzi— oświadczyła N anteuil. — M ichoń, zapal świecę, by nagrzać karmin. M uszę wargi nanowo p rzeciągn ąć... R ozum ie się, źe dobrze ro b i, ch od ząc na mszę. A le p rzecie religia nie zabrania m ieć kochanka.

— D opraw dy? — spytał doktór.

— N o! p rzecie znam lepiej religię swoją niż ty, to pewno!

O dezw ał się ponury dzwonek i p łaczliw y głos zawiadam iacza rozlega się po korytarzach:

— M ała sztuka skończona!...

N anteuil wstała i zawiesiła sobie na ręku aksa­ mitkę ze stalowym m edalionem .

(21)

K lę cz ą c, pani M ich oń układała trzy fałdy wat- teau różowej sukni i mając usta pełne szpilek, koń­ cem warg wypowiedziała tę sentencyę:

— Z e starości ma się tę korzyść, źe m ężczy­ źni ju ż nie d ręczą w ięcej.

R obert de L ign y w yciągnął papierosa:

— P ozw olisz?... spytał, p o d ch o d zą c do zapa­ lonej świecy stojącej na toalecie.

N anteuil, nie spuszczająca go z oka, ujrzała p od lekkim wąsem p ałające od płom ienia świe­ cy usta. P o cz u ła ciepło w uszach. U dając, źe sztuka klejnotów , musnęła ustami szyję de Ligny i szepnęła:

— P o przedstawieniu czekaj na mnie w do­ rożce, na rogu ulicy Tournon.

W tej chwili na korytarzu pow stał ruch. A k to - rowie, grający w małej sztuczce, wracali do swych pokoi.

— D o k to rze , podaj mi gazetę. — B a rd zo nudna, uprzedzam panią. — W szy stk o jedno, daj mi j ą pan.

' W zię ła i nakształt abaźura trzym ała ją nad głow ą.

— B o lą mnie oczy od tego światła.

Praw dą b yło, źe czasami zbyt jaskrawe światło sprow adzało jej migreny, ńle ujrzawszy się w lustrze z podsiniałem i powiekam i, uczernionem i rzęsami, umalowanemi policzkam i i ustami karminem w kształt serca zakreślonem i, uważała, że wygląda ja k trup umalowany, więc nie chciała, by ją taką w idział Ligny. G d y tak twarz w cieniu trzym ała, w szedł do p o k o ju długi, szczupły ch łop iec. M ia ł oczy głębok o osadzone, nos nakształt dzioba kruka; usta stężałe w uśm iechu; na długiej je g o szyi, ja błk o A d a m a 1) rzu­ ca ło długi cień na koszulę. M ia ł na sobie kostyum odźw iernego.

— T o ty, C hevalier? Jak się masz, p rzyjacie-l) Grdyka.

(22)

lu ?— rzekł w esoło doktór T ru blet, lubiący aktorów i do tego złych, a dla Che valiera m ający szczególne względy.

— Jak widzę, wszyscy tu się znajdą! — zaw o­ łała N anteuil.— T o ju ż nie garderoba, lecz młyn.

— S w oją drogą, witam m łynarkę— rzekł C heva­ lier.— W ystaw sobie, że sala pełna idyotów .

— T o je szcze nie racya, żeby w chodzić, nie stu kając— odparła z gniewem N anteuil.

D ok tór zrobił uwagę, źe to pan de L ign y drzwi nie zamknął. W ó w cza s N anteuil zw róciła się do L ign yego z akcentem serdecznej wymówki.

— D opraw dy, pan to zrobiłeś? — A le przecie gdy się weszło, należy przed innymi drzwi zamykać.

O tuliła się w płaszcz z białej flaneli. W o ła n o artystów na scenę.

U jęła rękę, k tórą p odaw ał je j L ign y, a p o ­ szukawszy palcam i m iejsca, gdzie skóra na zgięciu je s t czulszą, zapuściła w nią paznogcie. P oczeai znikła w ciemnym korytarzu.

I I .

Chevalier, przebraw szy się w swe zwykłe ubra­ nie, usiadł w loży na dole, obok pani D ou lce. P a ­ trzył na P e lic y ę malutką, oddaloną na scenie. A p rzy­ pom niawszy sobie, źe trzym ał j ą w swych objęciach w swej stancyjce p od strychem przy ulicy des M a r­ tyrs, płakał z bólu i w ściekłości.

Spotkali się rok temu na zabawie, urządzonej pod egidą deputowanego L ecureuil, na benefis b ie­

dnych artystów dziewiątego okręgu. K rą ż y ł w ok o­ ło niej m ilczący, zgłodniały, ze swemi długiem i z ę ­ bami i pałającem i oczym a. P rz e z piętnaście dni w łóczy ł się za nią nieustannie. Ona, zim na i sp o ­ kojna, udawała, że go nie widzi; raptem oddała mu się tak nagle, iż dnia tego rozsta ją c się z nią, ro z ­

(23)

21

prom ieniony i zdziw iony jeszcze, pow iedział je j n ie­ dorzeczność.

Pow iedział:

— A ja myślałem, źe jesteś z porcelany!.. P rzez całe trzy m iesiące doznawał rozkoszy ostrych ja k cierpienie. P o te m F elicya stała się ja k b y oddaloną, obcą. T eraz go nie kochała. S zu ­ kał przyczyny, nie m ogąc je j znaleźć. C ierpiał z braku m iłości, a je s z cz e w ięcej z zazdrości. Z a ­ pewne, w pierw szych pięknych chw ilach swej m iło ­ ści wiedział, ze F elicya miała kochanka G irm ande- la, w oźnego z ulicy de P roven ce, i cierpiał nad tem. A le nigdy go nie widząc, pow ziął o nim p o ję cie tak niejasne, źle określone, iź zazdrość je g o ro z ­ pływ ała się w mgle. F e licy a mówiła mu, iź z G er­ man delem nie brała nigdy udziału w tem , co się działo, i to było było dla niego wielkiem zadow ole­ niem. M ów iła mu jeszcze, że oddawna, od m ie­ sięcy całych, Germ andel był dla uiej tylko p rzyja ­ cielem, i wierzył je j. A zresztą oszukiwał woźnego i z przyjem nością odczuw ał swą wyższość. D ow ie­ dział się również, że F e licy a , kończąc szkołę, nie oparła się swemu profesorow i. A le przykrość d o­ znana z tego pow odu łagodzon a była myślą, źe ta­ kim jest uświęcony wiekami zwyczaj. Teraz R o b e rt de Ligny sprawia mu nieznośne cierpienia. O d ja ­ kiegoś czasu widział go ciągle przy niej. Z e k o ­ ch ała R oberta, nie m ógł wątpić o tem. A jeżeli czasami wmawiał w siebie, że ona jeszcze się nie oddała temu człowiekowi, to nie miał do tego ża­ dnej podstawy, poprostu, pragn ął chwilami doznać ulgi w swych cierpieniach.

R ozległy się oklaski w głębi teatru i kilku p a ­ nów z pierw szych rzędów, z lekkim szeptem warg, biło rękami powoli i bez hałasu. N anteuil dała ostatnią replikę pannie Perrin.

— B ravo! bravo! Ona je s t prześliczna ta m a­ ła — westchnęła pani D on ice.

(24)

22

W napadzie żrącej zazdrości, Chevalier stał się złym k olegą. P o ło ż y ł p a le c na czole.

— Ona gra tem.

N astępnie, k ładąc rękę na sercu, dodał: — A tem grać należy.

— Dzięki ci, przyjacielu, dzięki? — szepnęła pani D o u lce , w sentencyach tych widząc poch w ałę dla siehie.

M ów iła istotnie zawsze, źe gra się d obrze tylko sercem ; twierdziła, źe ch cą c z siłą wyrazić jakąś nam iętność, trzeba je j doznawać i koniecznem je st odczuwanie wrażeń, które się ma oddać. C h ę­ tnie siebie stawiała za przykład. G ra ją c królow ę w tragedyi i połknąw szy na scenie czarę trucizny, całą n oc czu ła ogień we wnętrznościach swoich. M ów iła jednak:

— Sztuka dramatyczna je s t sztuką naślado- wniczą, a tem lep iej naśladuje się uczucie, im mniej się je odczuwa.

A ilustracyę tej sentencyi znajdowała je s z cz e w swej pełnej tryumfu ka.ryerze.

G łębok o westchnęła:

— T a mała je s t cudownie uzdolnioną. A le musimy litować się nad nią: przyszła w złym cza­ sie. N iem a ju ż publiczności, krytyki, sztuk, tea ­ trów , niema artystów. T o upadek sztuki.

Chevalier w strząsnął głową.

— N ie lituj się nad nią: ona otrzym a wszyst­ ko, czego pragnąć m ożna, powodzenie, m ajątek. T o przebiegła, chytra sztuka, a z tem się do wszyst­ kiego dochodzi. A tym czasem ludzie z sercem p o ­ winni tylko kamień uwiązać sobie u szyi i rzu cić się do wody. A le ja również pójd ę daleko, ja r ó ­ wnież wzniosę się wysoko. B ę d ę także chytrym.

W yszedł, nie czekając koń ca przedstawienia. N ie w rócił do garderoby F elicyi, b ał się spotkać tam L ign ego, którego widok b ył mu nieznośnym ,

(25)

i dlatego, że tym sposobem m ógł sobie wystawić, źe i L ign y tam nie wrócił.

D ozn a ją c bólu fizycznego, od dalając się od niej, p ięć, czy sześć razy okrążył galerye puste i ciem ne O deonu, zszedł ze schodów i skierował kroki na ulicę de M edicis.

S ta n greci drzemali na kozłach, oczekując na koniec przedstawienia, a nad wierzchołkam i drzew chmury przebiegały p o tarczy księżyca. Z a ch o w u ­ ją c resztkę nadziei, niedorzecznej a słodkiej, p o­ szedł tej, ja k i każdej nocy, oczekiw ać na F elicyę u je j matki.

I I I .

Pani N anteuil wraz z córk ą zajm ow ała szczupłe mieszkanko na piątem piętrze przy bulwa­ rze Saint-M ichel; okna w ychodziły na o g ró d L u ­ ksemburski. U przejm ie witała C hevaliera, ceniąc w nim to, że k och a ł F elicyę, nie b ędą c wzamian kochanym , z zasady nie wiedząc, źe b ył kochankiem je j córki. P o sa d ziła go przy sobie w jadalnym p ok oju , gdzie palił się ogień w piecu. P rzy świetle lampy błyszczały na ścianie rewolwery, szable ze złotem i chwastami, przy kobiecym pancerzu o zd o b io ­ nym m etalowemi krążkami; zbroje te przeszłej zi­ my F elicya jeszcze jak o uczennica konserwatoryum, miała na sobie, przedstaw iając Joannę d ’A r c u ja ­ kiejś księżniczki, zajm ującej się spirytyzmem. W d o ­ wa po oficerze, matka artystki, pani N anteuil, w ła­ ściwie N anteau, zachowywała te trofea.

— F elicya jeszcze nie wróciła, panie Cheva­ lier. N ie oczeku ję je j pow rotu przed p ółn ocą . N ie sch odzi ze sceny aż do końca przedstawienia.

— W ie m o tern, grałem w pierwszej sztuce. W yszedłem z teatru po „pierw szym ” „M atki p o ­ wiernicy“ .

(26)

— O! panie Chevalier, dlaczegóż nie zo sta ­ łeś do końca? M oja córka bardzo b y ła b y z tego rada. G rając, przyjem nie m ieć przyjaciół na sali.

Chevalier odpow iedział dwuznacznie: — O! p rzyja ciół, ich przecie nie brak!

— Mylisz się pan, panie Chevalier, prawdziwi przyjaciele nie często się spotykają. Pani D o u lce była tam zapewne. Z ad ow olon ą była z F elicyi?

D o d a ła bardzo p okorn ie:

— Czułabym się prawdziwie szczęśliwa, gd y ­ by ona miała powodzenie. T o tak trudno w ybić się w jej zawodzie, gdy się je s t samą, bez p o p a r­ cia, bez protekcyi! O, biedna mała, bardzo potrze­ buje tego!

C hevalier nie miał och oty litow ać się nad F elicyą . O dparł opryskliwie, w zruszając ram io­ nami:

— O! nie obawiaj się pani. Ona da sobie ra ­ dę. Ona je s t kom edyantką w duszy. Ona m a ‘ te ­ atr w sobie, w nogach swoich.

Pani N anteuil uśm iechnęła się dobrodu ­ sznie.

— B iedne dziecko! N ie tęgie są te je j nogi. F elicy a nie jest chorow itą, A le nie powinna się m ęczyć. Miewa częste zaw roty głow y, m igreny.

Służąca przyniosła i postaw iła na stole talerz z wędliną, butelkę i talerzyki.

Chevalier łam ał sobie głow ę, ja k przystąpić do pytania, które mu drżało na ustach od chwili, gdy wstępować zaczął na schody, w iodące do m ie­ szkania. C hciał wiedzieć, czy F e lic y a widuje się jeszcze z Girmandelem, o którym nic teraz nie słyszał. Tw orzym y pragnienia zastosowane do na­ szego położenia. Teraz, w nędzy swej egzystencyi, w rozpaczy serca, pragnął g o rą co , by F elicya, nie koch ając je g o zu pełn ie, k och ała ch o ć trochę G ir- mandela, i całą nadzieję p okład ał w tern, że G ir- lnandel zatrzym a ją dla siebie, weźmie ją całą, nie

(27)

zostaw iając z niej nic dla R o b e rta de Ligny. M yśl, źe m łoda dziewczyna żyje z Girmandelem, ła g o d z i­ ła je g o zazdrość, a d rżał z obawy, by się nie d o ­ w iedzieć, źe opuściła woźnego.

Zapew ne nie pozw oliłby sobie nigdy ro z p y ty ­ w ać matkę o kochanków córki. A le można b yło r o ­ zmawiać z panią N anteuil o Girmandelu, stosunki rodzinne z tym urzędnikiem ministeryum, człow ie­ kiem bogatym , żonatym, ojcem dwóch ślicznych có ­ rek, uważała za rzecz zaszczytną, nie p odejrzew a ­ ją c w nich nic złego. A b y nazwisko je g o w prow a­ dzić do rozmowy, należało użyć fortelu. Chevalier znalazł je d e n , który mu się wydał bardzo d ow ci­ pnym.

— A le praw da — rzek ł— spotkałem dziś G ir- mandela.

Pani N anteuil m ilczała.

— J e c h a ł dorożk ą przez bulwar S aint-M ichel. Z d a w a ło mi się, że go poznaję, zdziwiłbym się, gd y­ bym się mylił.

Pani Nanteuil nic nie odpow iedziała.

— B yłyście panie niegdyś w dobrych z nim stosunkach. Czy w idujecie go zawsze?

Pan i N anteuil odparła niedbale:

— Pan G irm andel? A le ż tak, widujem y go zawsze...

N a te słowa C hevalier od czu ł radość. A le on a go oszukała, nie p ow iedziała prawdy. Skłam a­ ła przez m iłość własną, nie chciała zdradzać d o ­ m owej tajem nicy, która, ja k sądziła, h onoru dom o­ wi je j nie przynosi.

P raw dą było, źe w uniesieniu m iłości dla L i- gn y’ ego, P elicya p orzu ciła Girm andela i woźny nie pokazywał się w ięcej. Pani N anteuil, w swoim wieku, wzięła kochanka przez m iłość macierzyńską, aby córka biedy nie doznawała.

Z aw iązała dawny stosunek z Tony M eyer, handlarzem obrazów przy ulicy C lich y. T on y M e y ­

(28)

er nie b y ł dobrym zastępcą Girmandela: m ało da­ w a ł pieniędzy.

Pan i N anteuil, rozsądna, znająca wartość ka­ żdej rzeczy , nie szemrała i w ynagrodzoną b y ła za swe poświęcenie, gdyż od sześciu tygodni jak była k o ch a n ą — odm łodniała.

C hevalier wciąż m yśląc o jed n em , spytał: — G irm andel nie pierwszej już m łodości. — Starym nie je s t— odparła pani N anteuil.— M ężczyzna nie je s t starym, mając lat czterdzieści.

— N ie stracił sił żywotnych?

— A le zkądźe— odparła spokojnie pani Nan-teuil.

Chevalier zamyślony umilkł. Pani N anteuil zdrzem nęła się. Z b u d zo n a zjawieniem się służącej, k tó­ ra przyniosła resztę zastawy, spytała:

— A pan, panie Chevalier, zadowolonym j e ­ steś?

N ie był zadow olony. K r y ty cy garbowali mu skórę. A dowodem , że zmówili się przeciw niemu, b yło to, źe wszyscy mówili to samo: powiadali, źe ma niew dzięczną maskę.

— N iew dzięczną maskę! — w ołał oburzony— pow inniby pow iedzieć: maskę predestynowaną.... W ytłóm aczę to pani... W m oich ocza ch wszystko wzrasta; i to mi szkodzi. I tak, w „ N o c y z 23 października“ , k tórą powtarzają obecnie, ja gram Florentyna: sześć replik i koniec... A le ja p o w ię k ­ szam tę postać nieproporcyonalnie. D u rville wściekły, wszystkie m oje efekty paraliżuje.

Pani N anteuil, spokojna, uprzejm a, pocieszała go dobrem i słowy. Są trudności, ale w końcu zwycięża się je . Córka je j również zetknęła się ze złą wolą pewnych krytyków.

— P ó ł do p ie r w s z e j!- rzekł chmurny C heva­ lier.— F e lic y a spóźnia się.

Pani Nanteuil przypuszczała, że zatrzym ała ją pani D ou lce.

(29)

— Pani D o n ice zwykle odprow adza ją, a pan wie, źe je j nigdy nie pilno.

Chevalier wstał, udając, źe wychodzi, ch cia ł dać dow ód, źe się umie znaleźć. Pani Nanteuil zatrzym ała go.

— Z osta ń -źe pan. F e licy a zaraz nadejdzie. K on ten ta będzie, gdy pana tu znajdzie. Z je sz pan z nią kolacyę.

Pani N anteuil znów zdrzem nęła się. C h eva­ lier, m ilczący, utkwił wzrok w zegar wiszący na ścianie i w miarę, ja k skazówka posuw ała się na cyferblacie, czu ł zw iększającą się palącą ranę w piersi i każdy ruch wahadła zaostrzał je g o za ­ zdrość, znacząc chw ile, k tóre Nanteuil spędzała z Ligny.

Pew ny był bowiem teraz, źe są razem . Cisza nocna, przerywana tylko głuchym łosk otem dorożek, toczących się po bulwarze, usposabiała do wizyi i m ęczących go myśli. W id z ia ł ich razem.

N agle zbudzona śpiewem dochodzącym z ulicy, pani N anteuil p otw ierdziła myśl, o której m ów iąc, zasnęła.

— Powtarzam to cią gle P elicyi: nie trzeba się zniechęcać. Są chwile ciężkie w życiu...

C hevalier potw ierdził to skinieniem głowy. — A le ci, co cierp ią — rzekł — m ają to, na co zasługują. J e d n a chwila wystarczy, by pozbyć się wszystkich przykrości, prawda?

Przyznała, że szczególniej w teatrze zmiana na lepsze przyjść może nagle.

Ciągnął dalej głosem głębokim , wewnętrznym: — J e że li myślą, że to z pow odu teatru krew sobie psuję... Teatr, wiem doskonale, źe kiedyś w yrobię sobie tam piękne stanowisko!... A le na co się przyda być wielkim artystą, gdy się nie jest szczęśliw y^ ? Są przykrości głupie, a straszne. W skrobiach odczuwa się bolesne uderzenia, a tak r e ­

(30)

gularne, jak tik - tak tego zegara, m ogące do warya- cyi doprow adzić.

Umilkł i ponurem spojrzeniem swych zapadłych oczu patrzył na broń, w iszącą na ścianie. P o cz e m mówił dalej:

— J eżeli się zbyt dłu go znosi te głupie p rzy­ krości, te śmieszne b ó le , to się je st tchórzem .

D o tk n ą ł pochw y rew olw eru, który zawsze znajdował się w je g o kieszeni.

Pani N anteuil słuchała tych słów zupełnie spokojnie; ona chciała nic nie wiedzieć i to było m ądrością całego je j życia.

—- Straszną rzeczą rów nież — rzekła — jest kuchnia. F elicya ma wstręt do wszystkiego. N ie w iadom o, co dla niej robić.

O d tej chwili rw ąca się rozm ow a ograniczyła się na urywanych słowach, pozbaw ionych sensu. Pani N anteuil, służąca, ogień koksowy, lampa, talerz, wszystko to w smutnym nastroju czek ało na F e - licyę. W y b iła pierwsza. B ó l Cheyaliera b ył teraz wielkim i spokojnym . Posiadał pewność. R zad ziej teraz, lecz głośniej toczy ły się dorożki p o bruku. Nagle stanęła jedn a przed domem . P o kilku chw i­ lach usłyszał zgrzyt klucza w zamku, stuknięcie drzwiami i lekkie kroki w przedpokoju.

Z e g a r wskazywał dwadzieścia trzy minuty po pierwszej. W strz ą sn ą ł nim nagle niepokój i nadzieja. T o ona! K t o wie, co ona pow ie? M oże w ytłóm aczy to opóźnienie w sposób zupełnie naturalny.

F elicya weszła do jadalnego p okoju z włosami w nieładzie, okiem pałającem , blada, wargi je j były jakby zmięte, zm ęczona, obojętn a, m ilcząca, szczę­

śliwa, ładna, zdawało się, źe kryje pod swym płasz­ czem, który obu rękam i zaciskała — resztkę ro z k o ­ sznego ciepła.

M atka odezw ała się:

— Z a częła m się ju ż n iepokić... N ie ro z b ie ­ rasz się?

(31)

Ona odparła: — Jeść chcę.

R zuciła się na krzesło przed małym okrągłym stolikiem . O d rzu ciła swój płaszcz na p oręcz, od ­ kryw ając delikatny biust, w skromnej czarnej su­ kience, a oparłszy lewy ło k ie ć na ceracie stołu, brała w idelcem plasterki kiełbasy.

— D o b r z e dziś p o s z ło ? — spytała pani N an -teuil.

— B a rd zo dobrze.

— W id zisz, C hevalier p rzyszed ł dotrzym ać ci towarzystwa. T o łądnie z je g o strony, prawda?

— O ! C hevalier... N iech -że w ięc siada przy stole.

N ie odpow iadając na pytania matki, jadła zgłodniała i urocza, ja k Ceres u starej kobiety. N astępnie odsunęła talerz i op iera ją c się na k rze­ śle, z p ó ł zamkniętemi powiekam i, a na w pół otwar- tem i ustami, uśm iechnęła się uśmiechem podobnym do pocałunku. Pani Nanteuil wypiła swą porcyę gorą cego wina i wstała.

— N ie weźmiesz mi za złe, panie Chevalier, muszę załatwić się z memi rachunkami.

Tem i słowy oznajm iała ona zwykle ch ęć p o ­ łożenia się do łóżka.

Zostaw szy sam na sam z F elicyą , C hevalier zawołał gwałtownie:

— T o głupio! to podle! ale kocham cię do szaleństwa... Słyszysz, P elicyo ?

— R ozum ie się, źe słyszę! nie potrzebujesz m ówić tak głośno.

— T o śm ieszne, prawda? — N ie, to iiie śmieszne, to... N ie skoń czyła.

Z b liż y ł się do niej, cią gn ąc za sobą k rzesło. — W ró ciła ś o dwadzieścia pięć minut p o pierw ­ szej. L ign y cię odprow adził, pewny jestem tego.

(32)

O dw iózł cię w dorożce, słyszałem, jak zatrzym ała się przed domem.

Ponieważ m ilczała— zaw ołał: — P ow iedz, że tak nie je s t !

M ilczała. P ow tórzył głosem nalegającym , b ła ­ galnym.

— P ow ied z, źe nie!...

G d yb y cb cia ła , jedn em słowem, jedn ym w y­ razem, ruchem głowy, lub ramion, uczyniłaby go bardzo łagodnym i prawie szczęśliwym. A le m ilczała niepoczciw ie. Z zaciśniętem i ustami, z oczam i w dal patrzącem i, zdawała się m arzyć.

W e stch n ą ł głębok o.

— A ch ! jakim że głupcem byłem , nie myślałem o tem! M ów iłem sobie, źe p ow rócisz do siebie tak ja k '.zawsze, z panią D ou lce, lub sama... A ! g d y ­ bym Wiedział, źe się pozw olisz odwieźć temu je g o ­ m ościowi !...

’ / — T o i cóź! cóźbyś zrobił, gdybyś wiedział? — Ś ledziłbym was!

Zatrzym ała na nim twarde spojrzenie swych jasnych źrenic.

— Zabraniam ći tego, rozum iesz? G d y się dowiem, źe śledziłeś mnie ch oć raz, nie zobaczysz mnie w ięcej. N a jp rz ó d nie masz prawa śledzić mnie. Przypuszczam , że wolno mi p ostęp ow a ć, ja k mi się pododa!

N ie m ogąc tchu złapać ze zdziwienią i gniewu, wyjąkał:

— N ie mam prawa? N ie mam prawa... mówisz, źe nie mam prawa?...

— N ie, nie masz prawa... a przytem ja nie ch cę.

W y ra z obrzydzenia pojaw ił się na je j twarzy: — T o obrzydliwie szpiegować kobietę. J eżeli ch o ć raz spróbujesz dow iedzieć się, dokąd ch odzę, wyrzucę cię za drzwi, czek a ć z tem dłu go nie będę.

(33)

— A więc — wyszeptał ze zdumieniem — nie jesteśm y niczem dla siebie, ja dla ciebie nic nie znaczę... nie żyliśmy razem... Słuchaj, F elicyo, p rzy­

pomnij sobie... '

Ona zniecierpliw iona zawołała:

— A ch ! cóż mam sobie przypom nieć? — F elicyo, pom yśl, że oddałaś mi się!

— N ie żądasz chyba, mój kochany, bym m y­ ślała o tern dzień Cały. T o b yłoby nadużyciem.

P atrzył na nią czas jakiś, więcej z ciekaw o­ ścią, niż z gniewem i rzek ł naw pół z goryczą, na w p ół łagod n ie:

— M ożna pow iedzieć, źe chytra je s t e ś !... A le b ąd ź nią F elicyo, ile ci się podoba! C o to szkodzi, gdy cię kocham ? Jesteś m oją, biorę cię; biorę cię i trzymam. P rz e cie nie m ogę cierpieć wiecznie, ja k biedne zwierzę jakieś. K o ch a j: zapomnę o wszystkiem. R ozpoczn iem y nanowo m iłość naszą. Tym razem wszystko będzie d ob rze. B ędziesz m oja na wieki, m oja tylko. J estem uczciw ym człowiekiem , wiesz. M ożesz liczy ć na mnie. Ożenię się z tob ą , gdy będę m iał stanowisko.

S p ojrza ła na niego z pogardliw em zdziwieniem. S ą dził, źe ma wątpliw ości co do je g o p rzy ­ szłości dram atycznej ażeby je rozwiać i rzekł, p ro ­ stując się na swych długich nogach.

— N ie wierzysz w m oją gwiazdę, F e licy o ? Ź le robisz. Czuję, źe zdolny je ste m do wielkich p o ­ mysłów. N iech mi dadzą rolę, a zobaczą. J a w sobie mam nie tylko komedyę, ja mam dramat, trage- dyę... tak, tragedyę.

Umiem wypowiadać wiersze. O! to talent nie­ zmiernie dziś rzadk i T o też nie myśl, F elicyo. źe ci ubliżam, p rop on u jąc małżeństwo. O nie!. , W eźm iem y ślub później, gdy to się stanie m oźliwem i przyzwoitem . N ic nie nagli, rozumie się. A tym cza­ sem w rócim y do naszych d o b ry ch czasów z ulicy

(34)

des M artyrs. Pam iętasz, F elicyo! tak byliśmy tam szczęśliwi! Mam teraz dwa piękne pokoje, przy u licy M ontagne - Sainte - Geneviève, za Saint - E tienne-du- M on t. F otogra fie tw oje wiszą na wszystkich ścia­ nach.... A le słuchaj, zbyt wiele cierpiałem ... nie chcę cierp ieć dłużej. W ym agam , byś była m oją, tylko m oją.

W czasie je g o przemowy F elicya p odeszła do kominka, w zięła karty, którem i matka je j bawiła się co wieczór i rozłożyła je na stole.

— T ylko m oja... słyszysz, F elicyo.

— D a j mi p ok ój, spytam karty o los) sw oje. P rzyp atru jąc się kartom , szepnęła:

— W szystk ie czarne na dole.

— Ten głu piec, doskonale. T o dyplom ata, a ministeryum spraw zagranicznych dzisiaj je s t u cieczk ą wszystkich ludzi niezdolnych.

P o d n ió s ł głos:

— F elicyo, w swoim, ja k w moim interesie, wysłuchaj mnie.

— Nie krzycz-źe, mama śpi. C iągnął dalej głosem stłumionym:

— W ie d z , źe ja nie ch cę, by Ligny zo sta ł twym kochankiem .

Ona p odn iosła głowę. — A je że li nim je st?

P od szed ł do niej z wzniesionem krzesłem , sp oj­ rzał na nią okiem nieprzytomnem, śm iejąc się głosem bezdźwięcznym .

— J eżeli jest, nie b ę d z ie nim długo. O puścił k rzesło na ziem ię.

Teraz strach ją ob ją ł. U siłow ała uśm iechnąć się.

— W idzisz przecie, źe żartuję.

U dało je j się bez w ielkich trudności wmówić w niego, źe m ów iła tak tylko dla tego, by go ukarać, gdyż stawał się nieznośnym. U sp ok oił się. P o w ie ­

(35)

działa mu wówczas, źe je s t zm ęczona, ze upada z potrzeby snu. Z d ecyd ow a ł się od ejść. N a sch o­ dach ju ż od w rócił się i rzekł:

— F e licy o , radzę ci, dla uniknięcia nieszczę­ ścia, nie widzieć w ięcej L ign ’ego.

P rzez uchylone drzwi krzyknęła.

— Zastukaj do okienka stróża, by ci otw orzył.

I V .

W ciemnej sali ogrom ne kawały p łótn a za­ krywały balkon i loże. M ie jsce , zajm owane przez orkiestrę, zaciągnięte było olbrzymim pokrow cem , który uchylony po bokach, dawał m iejsce kilku ludz­ kim postaciom , aktorom , maszynistom, p rz y ja cio ­ łom dyrektora, matkom, kochankom aktorek. Tu i tam błysnęły oczy w ciemnem zagłębieniu dolnych lóż.

Pow tarzano po raz pięćdziesiąty szósty „N o c 23 października 1812” , głośny dram at, znany już od lat dwudziestu, a k tóry d otąd w tym teatrze nie b ył wystawiony. Sztukę umiano i na ju tr o nazna­ czono tę ostatnią p rób ę, zwaną na innych, mniej p o ­ w ażnych scenach „p ró b ą szwaczek” .

N anteuil nie grała w tej sztuce. A le miała dnia tego jakiś interes do załatwienia w teatrze, a ponieważ powiedziano je j, że M a ry a-K lara była niem ożliwa w roli generałow ej M alet, przyszła p o ­ p atrzeć ukryta w głębi dolnej loży.

R ozp oczęła się wielka scena z „d ru g ie g o ” . Seena przedstawiała izbę p od dachem w domu zdrow ia, gdzie spiskow iec więziony był w 1812 r. Duryille, grający gen erała M alet, zjaw ił się właśnie. P ow tarzał rolę w kostyumie, złożonym z d łu giego grana­ towego surduta, z kołnierzem wyżej uszu, i spodni piaskowego koloru z lampasami. Z r o b ił ju ż sobie

(36)

nawet twarz, gładką, żołnierską generałów Cesarstwa, z łapką zajęczą, która przeszła od zwycięzcdw z A u sterlitz do ich synów, mieszczan L ipcow ych . S to ją c, z rę k ą lewą u jm u ją cą łokieć prawej, z cz o ­ łem wspartem na prawej dłon i, dyszał dumą, m ówiąc głosem głębokim .

— „Sam , bez pieniędzy, z głębi więzienia, rzu cać się na olbrzym a rozk a zu ją cego m ilionom żołnierzy, w strząsającego ludami i królami E u ro ­ py... O tóż! ten kolos runie!”

Z głębi sceny, stary M aury, grający spisko­ wca Jacquem onta, dał replikę:

„ — P a d ają c, i nas zgnieść m oże” .

N agle z orkiestry podniosły się krzyki, pełne skargi i w ściekłości.

A u to r w ybuchnął. B y ł to człow iek siedm dzie- sięcioletni, w rzący m łodością.

— Co ja widzę tam, w głębi? T o nie aktor, lecz komin. Trzeba będzie zaw ołać zdunów, by go stamtąd zabrali... Maury, ruszaj-że się do djabła.

M aury przeszedł.

„ — P a d a ją c i nas zgnieść inoźe.... P rzyzn aję, że to nie będzie z twojej winy, generale. P ro k la - inacya tw oja je s t doskonałą. O biecujesz im kon- stytucyę, wolność, rów ność... T o m achiawelizm !”

D u rville odparł:

„ — N ajlep szego gatunku. R asa niepoprawna, przygotow ują się do zgw ałcenia przysiąg, k tórych jeszcze nie złożyli, a kłamiąc, myślą, że są M acbia- welami... W ła d z a absolutna, co zrobicie z nią głupcy?...

Z grzy tn ął ostry głos aktora: — N ie tak, D auville.

— Co takiego? - spytał D urville zdziwiony. — N ie rozum iesz ani słowa z te g o , co mówisz. A b y upokorzyć aktorów, aby zgnieść ich dumę, człowiek ten, nie zapom inający n igdy nazwiska

(37)

mle-czarki, lub stróża, nie raczy pamiętać nazwisk, n a j­ sławniejszych nawet aktorów.

— D auville, przyjacielu, powtórz to je szcze . G rał wszystkie role. W esoły, ponury, gw ał­ towny, czuły, nakazujący, pieszczący, zm ieniał zu­ pełnie głos; wzdychał, ryczał, śmiał się, płakał. P rzeistaczał się, ja k człow iek z popularnej bajki, w płom ień, rzekę, kobietę, tygrysa.

Z a kulisami aktorow ie wymieniali między sobą krótkie, nic nieznaczące zdania. Sw oboda słowa, łatw ość obyczajów , poufałość stosunków nie p rze­ szkadzała im zachować tyle, co we wszystkich ze­ braniach ludzi hypokryzyi, ażeby m ogli p a­ trzeć jedni na drugich bez wstrętu i nienawiści. Panow ała nawet w tej pełnej życia artystycznej pracowni pozorna zgoda i jed n ość, stworzona myślą szczytną lub mizerną autora, jak iś duch porządku, zm ieniający wszystkie w spółzaw odnictw a i złe wole w dobre, harm onijne współdziałanie.

N anteuil doznawała przykrego u czu cia na myśl, że C hevalier znajduje się tuż obok. O d po- zawczoraj, od chwili, gdy wypowiedział niejasne groźby, nie widziała go, i strach, który w niej wzbu­

dził — pozostał.

„F e lic y o , dla uniknięcia nieszczęścia, radzę ci, nie w idzieć więcej L ign y’ e g o ” . Co to m iało znaczyć? P ow ażnie rozm yślała nad tern. C h łopiec ten, jeszcze poza w czoraj w ydający się je j tak banalnym, nie- znaczącym, którego na pamięć umiała, jakże jej się dziś wydawał niezbadanym, pełnym tajem nic! S p o ­ strzegła nagle, że go wcale nie zna! D o czego on był zdolny? Usiłowała to odgadnąć. Co uczyni? N ic zapewne. W szy scy porzuceni m ężczyźni grożą i nic nie robią. A le czy Chevalier jest takim, jak wszyscy? Z w ą go waryatem. T o taki sposób m ó­ wienia. Ona sama nie wiedziała, czy niema w nim odrobiny waryacyi. O becnie studyowała go z żywem zainteresowaniem . B ard zo inteligentna, dotąd nie

(38)

znalazła w nim wielkiej in te lig e n cji; ale zadziwił ją kilkakrotnie uporem swej woli.

Przypom inała sobie je g o czyny, nacechowane dziką energią.

Zazdrosny z natury, rozum iał pewne rzeczy. W iedział, do czego kobieta jest zmuszoną, ch c ą c sobie wyrobić stanowisko w teatrze, lub zdobyć to a ­ lety; ale nie chciał, by go dla m iłości oszukiwano. B ył-że to człow iek zdolny do popełn ien ia zbrodni, m ógł-że być sprawcą nieszczęścia? O tern nie m ogła się przekonać.

Przypom n iała sobie manię tego ch łop ca w ba­ wieniu się bronią. G d y chodziła do niego na ulicę des M artyrs, widziała go zawsze czyszczą cego sta­ rą fuzyę. A przecie nigdy nie polow ał. Chwalił się, że strzela doskonale i zawsze nosił rew olw er przy sobie. A le czeg oź to dow odziło? N igd y dotąd nie m yślała tak wiele o nim. N anteuil niepokoiła się tak w swej loży, gdy przyszła do niej Jonn y P a gette, wytworna, wątła, M uza A lfre d a de M usset, nocam i m ęczyła swe szafirowe oczy, pisząc artykuły o m odach do gazet światowych.

M ierna artystka, lecz zręczna kobieta, nadzwy­ czajnie czynna, była najlepszą p rzyja ciółk ą Nan- teuil. Przyznawała je d n a drugiej wielkie zalety, ale nie te, ja k ie sama posiadała, i działały zgodnie, ja ­ ko dwie wielkie p otęgi w O deonie. Jednak Tagette rob iła co mogła, by odebrać p rzyja ciółce L ig n y ’ ego, nie z fizycznego pociągu, gdyż suchą była ja k wiązka chróstu i gardziła m ężczyznam i, ale sądziła, że sto­ sunek z dyplom atą dostarczy je j pewnych korzyści, a szczególniej, by nie stracić okazyi okazania się „ro sse ” .

N anteuil wiedziała o tern. W iedziała, że wszyst­ kie je j koleżanki: E llen M idi, D uvernet, H ercsk ell, Fąlem pin, Stella, M arie-C laire, ch cia ły zabrać je j L ig n y ’ ego.

(39)

37

W id zia ła Ludwikę D alle, ubraną jak nauczy­ cielka muzyki, zachow ującą nawet w swych zaczep­ kach i dotknięciach pozory niewzruszonej u czci­ wości, goniącą L ign y’ego przy pom ocy swych zbyt dłu­ gich n óg i prześladu jącą go spojrzeniami biednej Pasiphac.

R az widziała nawet, jak poczciwa matka R a- vaud, widząc zbliża ją cego się L ig n y ’ ego, odkryła to, co się je j z piękn ości zostało, piękne ramiona, sławne od lat czterdziestu.

F agette pokazała N anteuil z odrazą końcem p alca scenę, na k tórej rzucał się D u rville, stary M aury i M arya-K l ara.

— P atrz-n o na tych ludzi. Z d a ją się gra ć sześćdziesiąt m etrów pod w odą.

— T o dlatego, że ram pa nie je s t zapaloną — odparła Nanteuil.

— N ie, nie. T en łotr w ygląda zawsze jak gdyby był pod wodą. I pom yśleć, że ja także za chwilę wejdę do tego aquarium .... N anteuil nie p o ­ winnaś pozostać tu dłużej. C złowiek tonie. A le patrzże, patrz na nich!

D urville stawał się prawie brzuchom ów cą, aby wydać się poważniejszym, bardziej męzkim.

„ — P o k ó j, zniesienie praw stowarzyszonych i konskrypcyi, wielka gaża dla wojska; w braku pie­ niędzy, kilka mandatów do banku, kilka stopni r o z ­ danych właściwie— oto są środki niezaw odzące.

Pani D o u lce weszła do loży. R ozkryw ając troch ę swój płaszcz, tragicznie podb ity starożytne- mi skórkam i królików, pokazała małą, zmiętą ksią­ żeczkę.

— Sa to listy pani de Savigné — rzekła. — W ie c ie , że w przyszłą niedzielę od czytu ję n ajp ię­ kniejsze z tych listów.

— G dzie? — spytała F a g e tte ., — Sala Renarda.

(40)

38

M usiała to być sala nieznana, oddalona. N an- teuil i F a gette nic o niej nie wiedziały.

-— D a ję ten odczyt na korzyść trojga b ie ­ dnych sierot, pozostaw ionych przez artystę L acou ra, zm arłego tak smutnie na suchoty, ostatniej zimy. P ieszczotk i m oje, liczę na was, ze rozprzedacie bilety.

— Jednak to prawda, że ta M arya-K lara jest śmieszną!— rzekła Nanteuil.

Zastukano do loży. B y ł to K on stan ty M are, m łody autor sztuki, którą w krótce miano w O deon ie przedstawiać, „la G rille ” . M łod y człow iek, chociaż wieśniak, żyjący w lasach, teraz m iał oddych ać tylko atmosferą teatralną.

N anteuil m iała grać główną ro lę ; patrzył więc na nią ze wzruszeniem , ja k na drogocen n ą amforę,

przeznaczoną do zaw arcia je g o myśli. D u rville wygłaszał dalej:

— „ A jeżeli F ran cya nie może b y ć zbawioną, tylko za cenę życia naszego i honoru, powiem z cz ło ­ wiekiem 93-go fok u : „N iech zginie pam ięć o nas!” F a g e tte wskazała palcem na m łodego człowieka z miną nadętą i laską pod b rod ą, siedzącego w o r­ kiestrze:

— Czy to nie baron D eutz?

— Pytasz je sz cz e !— odparła Nanteuil. — Ellen M idi gra w „czw artym ” . B aron D eutz przyszedł się pokazać.

— P oczek a jcie troch ę moje dzieci, powiem słówko temu bałwanowi, który spotkał mnie w czo­ raj na placu Z g o d y i nie ukłonił się.

— B aron D eu tz?... C hyba cię nie widział!... — D oskon ale mriie widział. A le był z ro d zi­ ną. U trę mu nosa; zobaczycie zaraz.

Z a c z ę ła go w ołać stłumionym głosem . — D eutz! D eutz!

B aron zbliżył się i uśm iechnięty, zadow olony, wsparł się na poręczy loży.

(41)

— Powiedz pan, panie D eu tz, czy w bardzo złem towarzystwie byłeś w czoraj, gdyśmy się spot­ kali, żeś mi się nie u k łon ił?

P a trzy ł na nia zdziwiony. — J a ? ja byłem z m oją siostrą — A !

N a scenie M a rya-K lara, wisząc na szyi D ur- villa, wołała:

— „Id ź ! zw ycięż, lub zgiń; w dobrej lub złój doli równą będzie chwała tw oja. A cokolw iek się stanie, potrafię być żoną b oh a tera!”

— Pani M a ry o -K la ro , proszę się usunąć!— rzekł P radel.

W tej chwili wszedł Chevalier; widząc go au­ tor, zaczął wyrywać sobie w łosy, m iotając przekleń­

stwa.

— T o nie w ejście, to zawalenie się, katastro­ fa, kataklizm! B o ż e wielki! gdyby bolid, aerolit lub księżyca kawał spadł na s c e n ę , nie zrob iłby takie­ go strasznego spustoszenia... Cofani m oją sztukę! C hevalier, mój ch ło p cz e , rozpoczynaj nanowo.

M alarz, który rysował kostyumy, M ichał, m ło­ dzieniec o jasnej mistycznej brodzie, siedział na p o ­ ręczy fotelu .

P o c h y lił się do ucha R ogera , dekoratora. — W sza k to po raz pięćdziesiąty szósty au­ to r rzuca się tak na Chevaliera.

— N o, bo wiesz, on do niczego ten C heva­ lier— odparł bez wahania R oger.

— On właściwie nie je s t tak złym — m ów ił p o ­ błażliw ie M ich ał.

— A le on zawsze wygląda ja k b y się śmiał, a dla komika niema nic gorszego. Znałem go m a­ łym ch łop cem w M ontm artre. N a stancyi nauczy­ ciele pytali się go: „C zego się śm iejesz?” O n nie śmiał się, wcale nie miał do tego och oty; ca ły dzień sypały się na niego policzki. R o d z ice chcieli, aby

(42)

pracow ał w w ytworach chemicznych. A le on marzy o teatrze i spędza dnie całe w pracowni malarza M ontaient.

M ontaient pracow ał w ów czas dnie i n oce nad „Ś m ie rcią św. Ludw ika” , k tórą zam ówiła u niego katedra w K artaginie. Pew nego dnia M ontaient rzekł mu...

— T ro ch ę ciszej!— krzyknął P rad el.

— ...rzekł mu: „C h eva lier, ponieważ nic nie masz do roboty, pozuj mi do Filipa Śm iałego. — C hętnie— rzekł Chevalier. — M ontaient kazał mu przyjąć pozę człow ieka, bólem gnębionego. P r ó cz te g o , przylepił mu na policzkach dwie łzy, w ielko­ ści szkiełek w okularach.

K o ń czy obraz, wysyła go do K artagin y i spro­ wadza sześć butelek wina szampańskiego. P o upły­ wie trzech m iesięcy otrzym uje od ojca Cornemuse, naczelnika misyi francuskich w Tunisie list, zaw ia­ damiający, że obraz Śm ierć św. Ludwika, przed­ stawiony kardynałow i-arcybiskupow i, został odrzu­ cony przez je g o em inencyę/ wskutek nieprzyzw oite­ go wyrazu twarzy F ilip a Ś m iałego, który, śm iejąc się, patrzy na św iętego króla, ojca , konającego na słomie.

M ontaient nie rozumie; wściekły był, chciał w ytoczyć proces je g o eminencyi. Otrzym uje obraz, rozpak ow u je go, przygląda się mu w pełnem m il­ czeniu i woła nagle: „ T o prawda, że F ilip Śmiały wygląda, ja k b y się za boki brał ze śm iechu. G łu p ­ cem byłem ; dałem mu głowę Chevaliera, a ta be- stya wygląda, ja k by się wiecznie śm iał!”

— Cicho tam!— wrzasnął P rad el. A u to r zawołał:

— P rad el, p rzyja cielu , wyrzuć ich wszystkich za drzwi!

R eżyserow ał niezm ęczenie.

(43)

zbliżasz się do stołu, bierzesz papiery jeden po dru­ gim i mówisz:

„Sen atu s-con su lte... rozkaz dnia... depesze dla departam entu... proklam acye ..” Rozum iesz?

— Tak, m istrzu... „S e n a tu s-co n su lte ... rozkaz dnia... depesze dla departam entów... proklam a­ cy e ...”

' — D a le j, M a ry o -K la ro , ruszajże się, do dya- bła! p rzech odź... Tak, bardzo dobrze... je szcze raz; bardzo dobrze, bardzo d obrze, śmiało!... A ! nędzna! wszystko ciska na ziemię!...

Z aw oła ł dyrektora sceny.

— R om illy, troch ę światła. N ic nie widać. Dauvillu, p rzyjacielu, co tam robisz p rzed budki], suflera? A n i poruszysz się! R a z-że sobie wbij w głow ę, źe nie jesteś statuą je n e ra ła M alet, ale nim samym, i że sztuka m oja nie je st katalogiem figur woskowych, ale tragedyą żywą, wzruszającą, w ycisk ającą łzy i...

N ie m ógł skończyć, łkał długo, zakrywając się chustką. P o te m huknął:

— D o stu piorunów! P radel! R om illy!... gdzie R om illy? a! je s t łajdak... R om illy, m ówiłem , ażeby piec zbliżyć do kominka. N ie zrobiłeś tego. O czem myślisz, przyjacielu?

P r ó b a została przerw aną wskutek poważnej przeszkody: C hevalier, n iosąc papiery, od których zależał los państwa, miał zem knąć z domu przez okienko w dachu um ieszczone. A k cy i nie można b yło uregulować p rzed ustawieniem dekoracyi. I te ­ raz spostrzeżono, źe rozm iary źle były wzięte i że okienko było me do użytku.

A u to r skoczył na scenę.

— R om illy, przyjacielu, p ie c nie na m iejscu. J ak że chcesz, żeby C hevalier przela zł przez ok ien ­ ko? P rzesuń mi zaraz ten piec na prawo.

— Chętnie — od pa rł R om illy; ale zatarasuje­ my drzwi.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Owego poranka, gdy niebo się wypogodziło, Mary obudziła się bardzo wcześnie.. Słońce wdzierało się do pokoju ukośnymi promieniami przez zamknięte story1 i napełniało go

osobno da zawsze tylko jedną trzecią prawdy - a pdnię dojrzy tylko ten, kto zechce, pofatyguje się i przyjedzie naprawdę zainte- resowany krajem zwanym

W wyniku tych wszystkich działań, przygo- towany został dokument, w którym znalazły się przewidywane zakresy prac oraz wykazy wszystkich nieruchomości budynkowych, mienia

2 lata przy 38 to pestka… Izrael był na finiszu i to właśnie wtedy wybuch bunt, dopadł ich kryzys… tęsknota za Egiptem, za niewolą, za cebulą i czosnkiem przerosła Boże

Bezsprzecznie następca NFZ, chcąc niejako oczyścić się ze zobowiązań poprzednika, w pierwszej kolejności będzie dążył do zakończenia spraw toczących się przed sądem..

Na rynku krajowym proponujemy współpracę organizacjom sektorowym ryn- ku szpitalnego, takim jak Ogólnopolskie Stowarzysze- nie Niepublicznych Szpitali Samorządowych, Stowa-

Na wolontariacie w SZLACHETNEJ PACZCE Damian nauczył się jak zarządzać projektem – zrekrutował zespół kilkunastu wolontariuszy, którzy odwiedzali rodziny

Jak twierdzi archeolog Maciej Szyszka z Muzeum Archeologicznego w Gdańsku, który przyczynił się do odkrycia owej piwnicy, pierwotnie budowla ta była jadalnią i kuchnią, w