• Nie Znaleziono Wyników

Autobiografia naukowa

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Autobiografia naukowa"

Copied!
62
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

P

O

R

T

R

E

T

Y

,

WSTĘP *

K orzystam z podróży m orskiej z H a w ru do N ew Y orku, podróży trw a ją c e j z górą 8 dni, aby w k ró tk iem u jęciu podać w łasną biog rafię i streścić p race sw oje prow adzone od blisko lat osiem nastu. M yśl, k tó ra skłoniła do pisania, w y n ik ła w sk u tek p rześw iadczenia, że podanie bio­ grafii jakiegoś au to ra, szczególnie w n aszych w ojennych, pow ojen ny ch i rew o lu cy jny ch czasach, a także rozbiór i analiza jego dorobku n a u k o ­ wego n astręcza często w ielkie trudności, a w k ażdym p rzy p a d k u w y m a ­ ga zużycia czasu, tak drogiego dla w ie lu z nas p rac u jąc y c h w Polsce. C iężar te j p ra c y spada zazw yczaj, po śm ierci danego au tora, uczonego lub działacza na b a rk i jed nej lub k ilk u osób, k tó ry c h pozycja jest nie do pozazdroszczenia. N ajb ard ziej n aw et sum ienne opracow ania m a te ria łu i jego system aty zacja nie zawsze może być w y ko nan a szczęśliwie, często zaś b rak czasu spraw ia, że re fe re n t m im o szczerej chęci sum iennego w y ­ w iązania się z w ziętego n a siebie obow iązku zm uszony je s t n ap ręd ce przerzucić p race a u to ra i naszkicow ać, nie zawsze u d a tn ie pow iązać ze sobą to, co w pośpiechu w y czy tał i pobieżnie zanotow ał.

* Przedruk tekstu, naw et we fragm entach, zastrzeżony przez Janinę Swięto- sławską-Żółkiewską.

(3)

490 W. Swiętoslawski

N o tatk i dotyczące biografii tru d n ie jsz e są o ty le, że w naszych w a ­ ru n k ac h w ielu spośród nas przybyło do W arszaw y lub w ogóle do P o l­ ski z Rosji lub z in n y ch zakątków św iata. W ojna, czasy pow ojenne i r e ­ w olucja spraw iły , że często n aw et bliscy koledzy i znajom i, n aw et k re w ­ ni, nie z n ają szczegółów dotyczących w ypadków , życia i w arurików p r a ­ cy danego uczonego. K ró tk ie więc, sy n tety czne ujęcie całości może być pożyteczne, szczególnie jeżeli staniem y n a stanow isku, że przynosi poży­ tek zapoznanie się ze szczegółam i życia i p rac y tych, k tó rzy usiłow ali coś w życiu zdziałać i k tó rzy od życia tego odeszli.

ŻYCIORYS

U rodziłem się d. 21 VI 1881 r. we wsi K iryjów ce na U krainie w m a ­ ją tk u m oich rodziców W acław a i A nieli z R ogozińskich Sw iętosław skich. Z wczesnego dzieciństw a mego w iem ty le ty lk o o sobie, żem się narodził słaby i że od chw ili urodzenia chorow ałem bardzo ciężko. M iało to być jakieś p rzew lekłe niezdrow ie żołądkow e. D oktor przepow iad ał ry ch łą śm ierć. Śm ierć ta jed n a k nie nadeszła, a n astępn ie rozw ijałem się bodaj zupełnie norm alnie, nie odczuw ając n ajw idoczniej n a stę p stw te j choroby.

W aru n k i m ate ria ln e rodziców w owe czasy b y ły n ad er ciężkie. Był to okres, w k tó ry m daw ały się odczuć szczególnie boleśnie fata ln e sku tki pow stania 63 r. Do po w stania poszła cała m oja rodzina. Dziad Sw ięto­ slaw ski 1, dziad K r a je w s k i2 (wuj m o jej babki), bab ka Rogozińska i w ogóle rodzina Rogozińskich m usieli bądź to uciekać za granicę, bądź p rz e ­ siadyw ać czas dłuższy w w ięzieniu. S k u tk i tego m u sia ły być ciężkie dla m łodzieży m ającej w ów czas lat k ilk a lub kilkanaście. Toteż Ojciec m ój nie m ógł z tego pow odu oddać [się] (dopisek J. S. Ż.) studiom w yższym i w y kształcenie ograniczył do ukończenia szkoły m iern iczej śred n iej. Jed n ak że tra d y c ja k u ltu r y i nau k i u trz y m y w a n e b y ły w obu dom ach Rogozińskich i Sw iętosław skich. D ziad R o g oziń ski3 był skończonym praw n ikiem . O jciec zaś m ojej babk i (Św iętosław skiej z dom u K ra je w ­ skiej) 4 — K ra je w sk i — ukończył stu d ia wyższe za granicą, by ł w y b it­ nym znaw cą lingw istyki, au to rem k ilk u dzieł p isan ych bądź to w języ­ ku łacińskim , bądź to polskim , p row adził r.ie znane m i zresztą co do tre ­ ści spo ry z uczonym i niem ieckim i, dla k tó ry ch ostatecznego p rze p ro w a ­ dzenia chodził piechotą do Lipska. Babce m ojej udzielał lekcyj łaciny i greki, a był ta k sk ru p u la tn y w te j nauce, że w dzień jej ślu b u n aw et kazał jej recytow ać u stęp y z autorów starożytnych. P rad ziad a tego nie znałem , z opow iadań m atk i m ojej w iem , że m iał w ielką bibliotekę dzieł

1 Włodzimierz Swiętoslawski. 2 Józef K rajew ski.

3 W łodzimierz Rogoziński.

(4)

staro ży tn y ch , k tó ra uległa zniszczeniu podczas p o ż a ru dom u w K iry jó w - ce, bodajże w r. 1883. P ra d zia d ów m ieszkał w dom u rodziców m oich do śm ierci, dożył pow ażnego w iek u i w pad ł w dziw actw a i m anię ciągłego p o p raw iania pisow ni i g ram a ty k i polskiej. P rzy p ad k iem n a tra fiłe m k ie­ dyś na jak ąś książkę w K iryjów ce, w k tó re j na m arg in esach b y ły w p ro ­ w adzone p o p raw k i. Z w róciłem uw agę, że b y ły tra fn e z p u n k tu w idzenia now ych naów czas p raw id e ł pisow ni polskiej, k tó ry c h nas uczono w chw ili, gdy już b yłem stu d en tem . W nioskuję stąd, że p rad z iad K ra je w sk i p rz e ­ w idział w g ram a ty c e popraw k i, do k tó ry c h doszli w przyszłości lin gw i­ ści i poloniści nasi. T ru d no m i już przypom nieć, o co chodziło wów czas, w iem jedn ak, że p opraw ki dotyczyły pisow ni tak ich słów, ja k m a te ryja ,

p o tem itd. P rad ziad p op raw iał na m a teria i p o tym . O bok ty ch p o p raw ek

by ły jed n ak inne, k tó re nie zgadzały się, o ile w iem , z żadną pisow nią proponow aną później.

Po pożarze, o k tó ry m w spom niałem , n astąp iła ciężka k a ta stro fa m a ­ jątk o w a Rodziców moich. Z akrojone na dużą skalę, z now oczesnem i, jak n a owe czasy, m etodam i p ra c y na roli, gospodarstw o ro ln e Ojca m ego przynosiło deficyty, któ re pogarszały z ro k u n a rok sta n m a te ria ln y m a ­ jątk u . P rzy szła w reszcie k a ta stro fa, k tó ra pociągnęła za sobą koniecz­ ność w y dzierżaw ien ia K iry jó w k i i opuszczenia dom u rodzinnego, dla O jca m ego na zawsze.

M iałem wówczas zaledw ie dw a lata, ale m łodość m oja u p ły n ęła w okresie n adludzkich w alk Ojca z trud n ościam i finansow ym i, z k ry z y ­

sem, k tó ry przechodzili w szyscy ci, co się zachw iali na roli, a z roli te j żyć jed n a k chcieli. W iem z opow iadań, że [w] (dopisek JŚŻ ) k ryzy sie ty m ogrom nie czynną rolę odegrała M atka m oja. Do chw ili opuszczenia m a ją tk u M atka nie była w tajem n iczana w sta n m ają tk o w y O jca, lecz w chw ili załam ania się sta je się Ona nie ty lk o podporą m o raln ą Ojca, ale p rz y jm u je nad er czynny udział w dalszem k sz ta łto w an iu się życia i bodajże dzięki J e j w pływ om m a ją te k został u rato w a n y . Ojciec zaś sta ­ nął do p rac y ciężkiej zarobkow ej jako a d m in istra to r m ają tk ó w różny ch w iększych posiadaczy ziem skich na U krainie. M im o w ielkich zdolności O jca, szalonej p rac y i kryształow ej uczciwości nie p o trafio n o ocenić Jego u m ysłu i zalet należycie, płacono Mu, o ile tera z to sobie przypom inam , grosze, więc życie m ate ria ln e naszej ro dzin y u k ładało się nie nazb y t różowo. M ajątek w ydzierżaw iony opłacał zaledw ie sam ciężary, jak ie n a ń ciążyły. Często w ym agał n a w e t w p ła t dodatkow ych.

Początkow o posady, jakie zajm ow ał Ojciec, w y m ag ały p rze b y w an ia nas w dużej odległości od K iry jó w k i, toteż do dziesiątego ro k u życia nie w iem , czy byłem p a rę razy w m iejscu m ego urodzenia. W e w spom nie­ niach m oich u trz y m a ły się w rażen ia bolesne z dw óch h isto ry j, k tó re się źle skończyły, jed n ą z nich była h istoria Polski, dru g ą h isto ria b a n k ru ­ ctw a m ego Ojca. Toteż niechętnie słu ch ałem opow iadań o ty ch dw óch historiach . W olałem nie słuchać o rzeczach ładnych, boh atersk ich lub

(5)

492 W. Swiętosławski

p rzy jem n y ch , k tó re — z góry w iedziałem — kończyły się fataln ie. Do­ piero m ając la t 14, m iałem możność częstszego odw iedzania m a ją tk u ro­ dzinnego. Ojciec m ój został w ow ym czasie a d m in istra to re m 5 fo lw ar­ ków należących do D orożyńskich i zam ieszkaliśm y w e wsi K arpow cach, niedaleko h isto ry czny ch Pilaw iec (podkreślenie w o rygin alny m tekście — dopisek JSŻ ), koło M iędzyboża (w oryginale M iędzyborza — popraw ka JŚŻ), posiadającego p ięk n y jeszcze zam ek oraz koło P iław y , gdzie ru in y zam ku C zarnieckiego jeszcze się trz y m ały . Z K arpow iec m ieliśm y do p rzebycia 50 k ilo m etró w do K iryjó w ki. Toteż p rzeb y w aliśm y tę drogę końm i po p a rę razy do ro k u i m im o woli dom, a raczej oficyna pozostała po pożarze, p rzy b ie ra ł coraz bard ziej c h a ra k te r zam ieszkałego. D zierżaw ­ ca m iał w y b udo w an y in n y domek, ogród został w ydzielony z dzierżaw y i rodzice zaczęli m arzyć o organizow aniu życia tak, ab y się n a starość móc zainstalow ać w K iryjów ce. M uszę też stw ierdzić, że okres od lat c z te rn a stu do r. 1905 zaliczam do najszczęśliw szych w m ojej młodości. Ciche, pogodne życie naszej rodziny, sk ładającej się z rodziców, babki Ż u k oty ńskiej, b ra ta m ego W łodzim ierza, m nie i s ta re j rezy d en tk i Józefy C ieleckiej, zw anej pow szechnie W asią, płynęło spokojnie, dostarczając nam , m łodzieży, szeregu uciech, jakie dostarczać w ów czas m ogła w ieś, konie, psy, las, staw i ogród.

N ie w spom niałem dotychczas o starszy m bracie m oim W łodzim ierzu. Była to jed n a k postać niezw ykła i m im o bardzo różniących się c h a ra k te ­ rów, usposobień, w y w ieraliśm y na siebie w zajem nie niew ątpliw ie w pływ dodatni. J e s t też rzeczą godną uw agi, że, aczkolw iek od chw ili urodze­ nia do la t dw udziestu p rzy n a jm n ie j rośliśm y obaj w w a ru n k a ch n a jz u ­ pełniej identycznych, nie byliśm y do siebie podobni ani pod w zględem upodobań, ani um ysłowości, ani co do stosunków z otoczeniem , ludźm i itd. W ówczas, gdy ja od lat najm łodszych zd rad załem upodobanie do książki, reflek sy j, czytania, badania, notow ania, b ra t mój żadnych stu ­ diów nie lubił. Przeszedł szkołę śred n ią i wyższą, bo był bardzo zdolny, szczególnie do języków , ale że s ta ra ń do tego nie dokładał żadnych, to pew ne. Szczególną niechęć m iał b ra t m ój do m a te m a ty k i i fizyki i bodaj nie przesadzę, gdy będę tw ierdzić, że w klasie siódm ej i ósmej nie zadał sobie tru d u ani razu, aby osobiście przerobić zadanie m atem aty czn e i chcieć się bliżej zapoznać z m etodą jego rozw iązania. Poniew aż od klasy szóstej chodziliśm y razem do jed n ej klasy, ograniczał się do przep isy ­ w an ia zadań z m ego zeszytu, m oich jed n ak kom en tarzy wolał nie słu ­ chać. To sam o było z g rek ą i łaciną. Ale tu zdolności b yły ta k znaczne, że stał w ty ch przed m io tach nie ty lk o nie niżej ode m nie, ale raczej le­ piej je sobie p rzy sw ajał, mimo, że zużyw ałem na to niew ątpliw ie czasu o w iele w ięcej. W życiow ych jedn ak zagadnieniach w szelkich b ył tw a r­ dy jak stal. W decyzjach sw ych n ieugięty, niezw yciężony, przeszedł przez życie urząd zając je zawsze tak, jak chciał. Zginął wreszcie od k u li w ro k u 1920 zab ity bodaj przez jednego ze służby naszej, Polaka, którego

(6)

M atka m oja do spow iedzi pierw szej przy g o to w y w ała, a k tó ry od nas chyba n igd y nic złego nie doznał. Z resztą są to dom ysły. Z ab ó jcy b ra ta m ego do chw ili obecnej ńie znam .

W rodzinie naszej rodzice podzielili m iędzy sobą role. W ypływ ało to z c h a ra k te ru i usposobień. O jciec b y ł w ielk im zw olennikiem i hołdow ni- kiem p o stę p u w najszerszym tego słow a znaczeniu. K ażd y n ow y w y n a ­ lazek techniczny, każde now e odkrycie w itał z zachw ytem . M atka sk u ­ p iła w sobie raczej w szystkie w artości m oralne. W sto su n k u do p ostępu technicznego i tzw . k u ltu r y w jej całokształcie m iała w ielkie zastrzeże­ nia. O dzyw ała się raczej z niechęcią o szybkim rozw oju życia tech n icz­ nego, przem ysłow ego i k u ltu raln eg o , będąc prześw iadczona, że rozw ój te n raczej obniża, a w żadn y m razie nie podnosi stro n y m o raln ej życia zbiorow ego ludzi, ani też nie w p ły w a n a u m o ra ln ie n ie jedno stek. Pom i­ m o ty ch różnic zasadniczych istn iało głębokie w zajem ne poszanow anie obu indyw idualności, a chociaż nig d y z O jcem o tern nie m ów iłem , m ia­ łem to prześw iadczenie, że czuł dla M atki w ielk ą w dzięczność za to, że po załam an iu się fin an so w y m dom nasz s ta n ą ł na w ysokiej w yżynie m o­ ra ln e j p rz y jednoczesnem w ielkiem obniżeniu zasobów m ate ria ln y c h . T a­ kim też dom nasz pozostał do chw ili śm ierci Ojca.

P rzy szła ta śm ierć w chw ili nieoczekiw anej, w chw ili w życiu m o- jem dość przełom ow ej. Z anim jedn ak do p am ię tn e j te j, a ciężkiej chw ili pow rócę, słów p a rę pow iedzieć m uszę o sto su n k u rodziców do nas obu i o o b ran ej specjalności m ego b rata . B y liśm y chow ani, jak w spom nia­ łem , w w a ru n k a ch zupełnie identycznych. D yscyplina b yła raczej n a tu ry m oraln ej, nie znaliśm y wszakże tego, czem jest nieposłuszeństw o. S ta n te n trw a ł jed n a k do chw ili ukończenia g im n azju m (1899). W ówczas bo­ w iem nie ty lk o u znano n as za d o jrzały ch do ro zstrz y g a n ia o sw oim lo­ sie, ale m y śm y sam i doszli do tego sam ego. Dość, że w chw ili ukończe­ nia szkoły n ik t nie k iero w ał nam i i naszem i upodobaniam i. S tano w iliś­ m y sam i o o b ran iu drogi życiow ej. J a w y b ra łe m tech n ik ę. B ra t m ój zaś nieoczekiw anie dla w szystkich — w e te ry n a rię . N a ow e czasy m u siał to być kro k nieoczekiw any i w naszej sferze budzić m u siał zaistrzeżenia. A jed n a k n ik t się nie odezw ał słow em o do b rym lub zły m w yborze spe­ cjalności, ta k że decyzja pow zięta była ostateczna.

B ra t ukończył p rę d k o stud ia, bez przeszkód n a tu ry politycznej i chcąc przede w szystkim użyć polow ania, chcąc oddalić się, o ile możności, od ośrodków k u ltu ry , k tó rem i — pow iedzm y — jeżeli nie pogardzał, to się od nich stanow czo usuw ał, uzyskał m iejsce w e te ry n a rz a stra ż y po g ra­ nicznej n ad A raksem , dokąd też podążył n a la t 5, opuszczając dom ro­ dzinny.

M oje upodobania b y ły inne. B ardzo p ręd k o w szedłem w życie kole­ żeńskie, już po ro k u zap rzyjaźn iłem się z szeregiem kolegów , m ieszka­ jących w spólnie na ta k zw anej D m itrów ce u pp. K ow alskich w K ijow ie i w krótce p rzeniosłem się na m ieszkanie na D m itrów kę i rozpocząłem

(7)

494 W. Swię.oslawski

życie bardzo oddane ów czesnym ru cho m w olnościow ym i p olitycznym w śród m łodzieży. U podobania m oje jed n a k uniem ożliw iały w ejście cał­ kiem do tzw . robo ty p a rty jn e j. N ato m iast oddałem się całą duszą p rac y nad sam okształceniem , stając się n a d e r a k ty w n y m członkiem K orpo racji Stu d enckiej Polskiej w K ijow ie. W krótce też zostałem przew odniczącym K om isji Sam okształceniow ej te j K o rpo racji, p ia stu ją c te n urząd z odda­ niem bodaj la t kilka. C zytałem w ów czas wiele, p rzew ażn ie z z a k re ­ su socjologii, psychologii i filozofii i śniłem , że oddam się p ra c y filozo­ ficznej, b u d u jąc „w łasn y sy ste m at” . W czasie ty m nagrom adziłem znacz­ ną ilość n o tate k o książkach p rzeczytanych, a i sporo refe ra tó w n ap isa­ łem. T ru d n o m i zdać w y raźn ie spraw ę z tego, czy p rac e te m iały jakieś znaczenie pow ażniejsze, jednakże m am to przekonanie, że niektó re m yśli b y ły tu ory ginaln e i że je m ożna było pożytecznie rozw inąć. N iestety w szystkie te poczynania z n a tu ry rzeczy m usiały być p rzesiąk n ięte dy- letanty zm em . Nie znajdow ałem bow iem nikogo, k to by się chciał ze m ną podzielić w iadom ościam i, p rac ą pokierow ać. T akich ludzi wówczas w K i­ jow ie nie było, p rzy n a jm n ie j w śród otoczenia. Z najw ażniejszy ch w y n i­ ków m oich p rac ów czesnych odnotow ać mogę następ u jące: zaciekaw iła [mnie] (dopisek JŚŻ ) k w estia stosun k u m echanizm u u k ład an ia zdań do p odstaw naszych teoriopoznaw czych; w ydaw ało m i się wówczas, że w zda­ n iu naszem już są u k ry te elem enty podstaw ow e m echaniki, że zatem z góry już posiadam y a p rio ri narzucone n am elem enty, reg u lu jące m e­ chanizm naszego m yślenia. W krótkości, o ile pam iętam , rzecz p rz e d sta ­ w iała się w te n sposób. Dzięki zdolności do a b stra k cji w szelki podm iot u w ażaliśm y za jed n o stk ę czynną -— n iejak o p u n k t o bdarzony siłą (pod­ k reślen ia w oryginale — dopisek — JŚŻ ). O rzeczenie m ówiło nam o dzia­ łan iu te j jednostki w czasie i przestrzeni. P ie rw ia ste k anim isty czny sp rzy jał w h isto rii rozw ojow i te m u m ow y naszej. S tą d m ożna było, jak przypuszczałem , każde zdanie opisowe, jak nazyw ałem , trak to w ać ab­ stra k c y jn ie jako opis zdarzenia, w k tó rem p u n k t m a te ria ln y obdarzony siłą działał w p rzestrzen i i czasie. S tąd rozum iałem , że teoriopoznaw cze podstaw y naszego m echanistycznego m yślenia: p rze strz e ń tró jw y m ia ro ­ wa, w n iej p u n k t, z któreg o rzucony jest w ek to r w sk azu jący na k ie ru ­ nek działania podm iotu (podkreślenie w oryginale — dopisek JŚŻ ), są tem i w ięzam i, któ re z góry p rzy k u w a ją nasz um ysł do pew nego o kreślo ­ nego sposobu u jm ow ania wszystkie[go] (dopisek — JŚŻ ), co jest do­ stępne naszem u m yśleniu. P y ta łe m siebie i innych, czy istn ieją języki, k tó re b y in n ą p osiadały s tru k tu rę . O dpow iedzi nie znalazłem . A lbo m nie nie rozum iano, albo też odpowiedź b yła tak a, k tó ra p o tw ierdzała m ój p u n k t w idzenia. S tru k tu r a m ow y naszej już zaw iera tak ie elem en ty, któ re w iążą m im o woli m yśl naszą, n a rz u c a ją form ę gotową ty m naw et, k tó rzy n a jm n ie j m echanistycznie (podkreślenie w oryginale — dopisek JŚŻ ) m yśleć chcieli, k tó rzy się chcieli w ybić ź w ięzów w szelkiej p rzy ­ jęte j od przodków ru ty n y .

(8)

Z daje m i się, że ciekaw e b y ły m oje m yśli, dotyczące analizy ru ch ó w społecznych oraz przejaw ó w życia zbiorow ego i w zajem nego oddziały­ w an ia na siebie ludzi. Chcąc ująć w pew ien sy ste m at zjaw isko i pow o­ dow any p ięk n y m arty k u łem prof. K rzyw ickiego w k ró tk o w ychodzącym kiedyś w W arszaw ie ty g o dn ik u „O gniw o”, z a ty tu ło w an y m Ż y w e spoidła

życia zbiorowego, naszkicow ałem sobie w m yśli n a stę p u jąc e ty p y a k ty w ­

n e — ty p y oczywiście pojęte jako doskonałe, w y stęp u jące w czystej fo r­ m ie: ty p rozkazodaw cy, n arzu cający wolę otoczeniu; ty p pedagoga, w y ­ tw a rz a ją c y w otoczeniu now e pojęcia lub w iążący ze sobą te pojęcia, tw orzący — jak nazyw ałem — ko nstelacje pojęć u tych , k tó ry c h jako- pedagog uczył; ty p trzeci w reszcie jest ty p em urodzonym na ag ita to ra . Typ te n nie rozkazuje, ani też jest p ro d u ce n tem now ych pojęć i now ych pow iązań w głow ach tych, k tó ry ch uczy, jest on n a to m ia st ty m , k tó ry uczucie zapala, h asła rzuca, ogień dążeń w znieca, fale tęsk n ie ń podnosi, jest to ten, k tó ry p rzy g o taw ia pole do d ziałania rozkazodaw cy, k tó ry sta n uczuciow y m asy zbiorow ej do czynu przy go taw ia. R ozum ow ałem tedy, że w życiu zbiorow ym ludzi czynu, a i rew o lu cje czynione są przez ak ty w n e działanie w szystkich trz e ch ty p ó w idealnie, jak w yżej, poję­ tych. Początek d aje pedagog, bo kształci, w y tw a rz a, tw o rzy p o d sta w y m yślow e w iedzy w ogóle. N astępnie przychodzi a g ita to r i daje p o d sta­ w y uczuciow e jednostce. W reszcie przychodzi rozkazodaw ca, k tó ry wolę ludzką k ręp u je , ab y do celu w y tk n ięteg o ludzkość prow adzić. R ozum ia­ łem w spom niane procesy oddziaływ ania n a ludzi tzw . ludzi a k ty w n y c h nie w te n sposób, że procesy w spom niane rozdzielone są w czasie, w p rz e ­ strzen i i w jed n o stk ach działających w czystej w y stę p u ją form ie, p rze ­ ciw nie, rozum iałem dobrze, że są to ab strak cje, k tó re u ła tw ia ją analizę procesów zachodzących codziennie w żyw ym u g ru p o w a n iu ludzkim .

Trzecie zagadnienie, k tó re in teresow ało m nie bardzo, było zagadnie­ nie ew olucji, p o jęte j w n ajszerszy m (sic!) tego słow a znaczeniu. C hcia­ łem owe in te g rac je i dezintegracje, o k tó ry ch p isał w sw ych dziełach S pencer, w ytłum aczyć sobie z p u n k tu w idzenia p rzy ro d n ik a — chemika.. U kład, k tó ry p odałem kiedyś w referacie stu d en ck im na kółk u sam o­ k ształcenia, sprow adzał się do tego, że doszukiw ałem się sk utkó w dzia­ ła n ia sił jednorodnych na jednostki jednorodne (typ procesu n ieo d w ra ­ calnego), sił jedn o ro dny ch n a jednostki n iejednorodne (typ segregacji), sił niejed n o ro d n y ch na jed n ostk i jednorodne (typ dyferen cjacji), w reszcie sił niejedn oro dny ch na jedn o stk i niejedn o ro dn e (typ rzeczyw isty, m a ją c y najczęściej m iejsce w przyrodzie) i w te n sposób tłum aczyłem sobie pro­ cesy, k tó re zachodzą w przyrodzie. N iew ątpliw ie m yśli ówczesne p o słu­ ży ły m i za podstaw ę w przyszłości do odpow iedniego podziału chem ii fizycznej na części, jak to uczyniłem w p odręczniku chem ii fizycznej.. W chw ili, gdy to piszę, nie bardzo dobrze p a m ię ta m d e ta li ty c h po­ mysłów. W szystkie n o tatk i m oje zginęły w K iryjów ce, zapew ne podczas pożaru dom u rodzinnego, zbudow anego przeze m nie częściowo pod k ie­

(9)

496 W. Swiętosławski

ru n k ie m Ojca mego, częściowo już po Jeg o śm ierci. D om sp a lili podobno bolszewicy, pow iedzm y raczej wieś, już po zam ordow aniu m ego B ra ta w r. 1921. Podobno czekali oni n a śm ierć B abki m ojej Ż uko tyń sk iej, k tó ­ rej sądzone było w K iry jó w ce pochow ać m ęża, tro je dzieci, a następnie oczy zam knąć m oim Rodzicom i uko chanem u przez nią (w oryginale

niej — dopisek JŚŻ ) E ra tu .

W racam jed n a k m yślą do w ypadków , poprzedzających tragiczne p rzejścia rew olucji bolszew ickiej. J a k w spom niałem , b r a t po ukończeniu w e te ry n a rii dostał posadę na g ran icy p ersk iej w Gub. Jelizaw etpolskiej. W yjazd jego był ciężkim przeżyciem rodziny i aczkolw iek cieszono się, że jedzie w edług swego życzenia i o b ejm u je sam odzielne stanow isko, chw ila ro zstan ia w yw oływ ała refleksje. Szczególnie odczuł to m ój O j­ ciec, w iedziony chyba przeczuciem , że b ra ta nigdy w ięcej nie zobaczy. W spom niałem o tem , że chow ano nas w w a ru n k a ch zupełnie jed nak o­ w ych, nie robiono żadnej różnicy, ale, zdaje m i się, że w przyw iązan iu do n a s różnice istn iały . M atce podobał się w ięcej c h a ra k te r b ra ta , O jcu

zaś m ilsze b y ły m oje upodobania do p ra c y um ysłow ej. Ale chw ila w y ­

jazd u b ra ta u jaw n iła w ielkie serce Ojca mego. Było to dla niego jedno z cięższych przeżyć.

W kilk a la t po w yjeździe b ra ta jeździłem z M atką m oją do niego w odw iedziny. B ył to rok bodaj 1904, w k tó ry m organizow ane b y ły przez rząd ro sy jsk i pogrom y O rm ian na K aukazie. P rzejeżd żaliśm y w łaśnie przez B aku w chw ili pogrom u. T rudności d ostania się do b ra ta b y ły w iel­ kie, jechaliśm y trz y dni końm i z Je w ła c h u przez A gdam do W anku, gdzie w łaśnie rezydow ał b ra t. D rugim razem odw iozłem M atkę w w a­ ru n k ac h o w iele tragiczniejszych. W r. 1905 w ezw any zostałem depeszą z K ijow a, gdzie kończyć m iałem W ydział Chem ii Politech nik i. W dom u zastałem w iadom ość o ciężkiej chorobie b ra ta . N arad zaliśm y się, co ro ­ bić. C hciałem jechać sam ze w zględu n a s ta n niepokojący, w ielkie p rz e ­ m ęczenie i w yczerp anie m ego Ojca. M atka zdecydow ała inaczej, w y ru ­ szyliśm y razem , ty m raz e m M atka m oja nie m iała już ujrzeć ukochanego sw ego m ęża. Jech aliśm y do w zburzonego już ru ch em rew o lu cy jn y m K a ­ ukazu i droga b y ła zupełnie niepew na, p e łn a niebezpieczeństw . B ra ta zastaliśm y tro ch ę lepiej po ty fu sie i ty fu sie pow rotn ym , toteż po trzech dniach odpoczynku w yru szy łem z pow ro tem sam , aby jak n ajp ręd zej w rócić do Ojca. D ojechałem szczęśliwie, m niej szczęśliw y b ył konw ojer, k tó reg o m i dano w W anku, został ograbiony n a drodze pow ro tnej z Ag- dam u. Z A gdam u do Je w łac h u jech ałem sam i dziwić się trzeba, żem w yszedł cało z te j podróży.

Z astałem O jca zdrow ego i n aw et polow aliśm y n a d ru g i dzień po m o­ im powrocie. Jed n ak że już na d rug i dzień Ojciec dostał róży n a tw arzy, na ósm y dzień życie zakończył. Zostałem sam ze s ta rą B abką Ż uk o ty ń - siką. C how aliśm y O jca w chw ili stre jk u pow szechnego i rozpoczynającej się rew olucji r. 1905. W aru n k i b y ły n a d e r ciężkie. M usiałem oddać się

(10)

całkow icie p rac y a d m in istra c y jn ej. W ro k u ty m kończyły się dzierżaw y obu n aszych posiadłości ziem skich K iry jó w k i i Z alesia (pow. zasław ski), m u siałem oddać w p orząd k u ad m in istra c ję m a ją tk u D orożyńskich i w ie­ le in n y ch spraw , k tó rem i zajm ow ał się Ojciec. Dokończyć m u siałem ró w ­ nież budow y dom u w K iryjów ce. O k res ten , ciężki w życiu m ojem , trw a ł do r. 1906, kiedy to w reszcie zdołałem sprow adzić M atkę z K a u k a z u i osadzić w K iryjów ce (stan k o m un ik acji b ył ta k fata ln y , że w iadom ość teleg raficzn a o śm ierci O jca szła do W an k u 6 tygodni, p len ip o ten cję n a pro w adzenie sp raw o trzy m ałem po upły w ie 3 m iesięcy, m u sia łe m zatem o w szy stk iem decydow ać sam). In te re sy nasze p o p raw iły się o ty le, że m ożna było m yśleć o w łasn y m gospodarstw ie w K iryjów ce. C eny zie­ m iopłodów poszły w górę, a ciężary, w sw oim czasie w ielkie, obecnie b y ły do zniesienia, pieniądz bow iem sta n ia ł, cena m a ją tk u k ilk a k ro ć w zrosła. K ończyłem w łaśnie p olitechnikę. U zyskałem pozw olenie na w y ­ k onyw an ie k re śle ń ostatecznego p ro je k tu w dom u n a wsi, toteż w jesie­ ni 1906 ro k u w yjech ałem do K ijow a, ab y dyplom o statecznie otrzym ać. K ończyłem w jed n y m dniu z Z y g m u n tem W ojnicz-Sianożęckim , obecnie p odpułkow nikiem , sto jący m n a czele W ojskow ego In s ty tu tu Gazowego 5 w W arszaw ie.

J u ż w ty d zień po ukończeniu p o litech niki w dziać m usiałem m u n d u r „ocho tnik a” w ojsk rosyjskich. Z apisałem się do pierw szego lepszego p u ł­ k u piechoty, stojącego w K ijow ie. S k o rzy stałem z p ro te k c ji jednego z ko­ legów, gdyż dostanie się do p u łk u P olakow i nastręczało tru dn ości, szcze­ gólnie, gdy chodziło o p u łk i stacjo n u jące w m ieście u n iw ersy teck im . Chodziło zaś m i p rzede w szystkiem o m ożność p ra c y naukow ej.

T rzeb a pow iedzieć, że nie m iałem istotnego zam iłow ania do chem ii. B ył czas, kied y chciałem studiow ać m edycynę. P ra k ty k i w ak acy jn e w fa b ry k a c h w Iw anow o W oźniesieńsku (dyr. b ył F riilin g , chem ikiem p. Wł. K iełbasiński) i u S zajb lera (dyr. był w ów czas sen ato r St. L ipkow - ski, w iced y rek to rem Raczkow ski, a chem ikiem obecny poseł i b y ły prof. P o litechn ik i E dm un d T repka) w Łodzi nie p rz y p a d ły m i do gustu, nie zachęciły do p rac y technicznej. M arzyłem o dalszym ciągu p ra c rozpo­ c z ęty ch w czasie stu dió w u n iw e rsy te ck ic h (w oryginale p olitech n icz­ n ych — p o p raw k a JŚŻ). Toteż po u kończeniu w ojskow ości zdecydow a­ łem w yjechać n a sta łe do W arszaw y celem pośw ięcenia się p rac y p e d a ­ gogicznej w szkołach śred n ich oraz p ro w ad zen ia rów noczesnych stu d ió w dalszych n a d w spom nianem i zagadnieniam i.

W Okresie od b yw ania w ojskow ości zaab so rbow ny by łem p rac ą p u b li­ cystyczną. Paczka ludzi, z k tó rem i się trzy m ałem , chciała utw o rzy ć pis­ mo postępow e polskie n a U krainie. Rozpoczęto od w y d aw an ia czasopism a codziennego, n a czele którego sta n ą ł p. A r tu r Śliw iński. W „Głosie K i­ jow skim ” nie w spółpracow ałem , n ad sy łałem ty lk o korespondencje „znad

(11)

498 W. Sw iętosław ski

S łuczy”. G dy jed n a k dziennik p rzek ształcił się z m u su n a ty godnik „ Ś w it” , rozpocząłem w spółpracę, trw a ją c ą przez cały n ie m a l rok, pod­ czas którego pozostaw ałem w służbie w ojskow ej.

* *

*

N ie w spom niałem w ty ch p a m iętn ik ach m oich o w ielu przyjaciołach, kolegach i niew iastach, z k tó ry m i łączyły m nie serdeczne, zażyłe stosun­ ki, p rzy ja źń serdeczna lub uczucia głębsze. S tro n ę uczuciow o-em ocjo- n a ln ą chcę poruszać o tyle, o ile ośw ietlać może te lub inne m om en ty m ojej dalszej p rac y nau k o w ej. N iech więc n ik t, k to b y się przy p ad k iem dow iedział o tre śc i te j m ojej autobiografii, a m iał żal do m nie, że go po­ m inąłem , żalu o to nie m a. M am to przeko nan ie, że p rzy jaźń , w spółży­ cie bliższe z kolegam i, zaw iązki p rzy ja źn i lub uczucia z kobietam i nie w y w a rły głębszego w rażen ia na m oją p racę naukow ą i dlatego w łaśnie pom ijam odpow iednie m o m en ty m ego życia.

Rok 1907, szczególnie jego koniec, b ył ro zstrzy g ający w życiu m ojem co do obran ej dalej k a rie ry . W czasie ty m n ik t w ogóle nie mógł w y­ w ierać w p ły w u na pokierow anie m em i krokam i. Po śm ierci O jca m ego zająłem w rodzinie pozycję zupełnie specjalną. K onieczność zajęcia się in te resa m i zaraz po śm ierci O jca sp raw iła, że stro n ę p ra w n ą i ekonom icz­ ną znałem n a jle p ie j. B ra t po p rzyjeździe n a w e t z K au k azu i osiedleniu się n a stałe w K iryjó w ce w r. 1907 czy też 1908 objął gospodarstw o, ale ogólne adm inistro w an ie do końca 1917 r. a w ięc do p rz e w ro tu bolszew i­ ckiego, nie w ychodziło z rą k m oich. K re d y ty w b a n k a ch , pożyczki p r y ­ w atn e, zak up y narzędzi kosztow niejszych, ra c h u n k i podatkow e i asek u ­ rac y jn e przew ażnie załatw iałem , b y w ając często w ow ym czasie w do­ m u. Słowo m oje nie zawsze przyjm ow ano bezap elacy jn ie, często k r y ty ­ kow ane przez M atkę, bojącą się poczynań, zakrojonych n a szerszą m ia­ rę, było zawsze cenione i a u to ry te t m ój w z ra sta ł w m ia rę tego, ja k fak ­ tycznie coraz b ardziej odd alałem się od dom u, z a ję ty sw em i p racam i naukow ym i. Mimo, że m a ją te k doprow adzony był do sta n u um ożliw iają­ cego sam odzielną p racę na jego tere n ie , b ra k gotów ki odczuw aliśm y b a r­ dzo, s tą d też pochodzi, że po odbyciu służby w ojskow ej zam iast w yjechać na u zu p ełn iające stud ia za granicę, m yślałem o sam odzielnym kaw ałk u chleba. Chcąc pozatem poświęcić się p rac y pedagogicznej w szkołach średn ich w K ró lestw ie, m iałem p lan y p rac y dalszej n a d socjologią, psy ­ chologią i filozofią, sądziłem w ięc, że m i w y sta rc z y b ibliotek a w W arsza­ wie. B ył to błąd , k tó ry zaw ażyć m usiał b ardzo ujem nie n a całem m ojem późniejszem życiu. B rak znajom ości jednego z języków europejskich, znajom ości, pozw alającej n a isto tn ie łatw e sw obodne porozum ienie się w ty m języku, sp raw ia m i do dnia obecnego znaczne tru dno ści. Z resztą pow iedzieć trzeb a, że ówczesne p ro je k ty n aukow ej p rac y w y g ląd ały dość niew yraźnie. B yła to chw ila p oszukiw ania te m a tu i z a k re su i kto w ie, do jakich b y m doszedł w yników , gdyby nie p ro sty tra f. O to kied y m po

(12)

ukończeniu w ojsk a w g ru d n iu czy listopadzie 1907 r. w y je c h ał do W a r­ szaw y z zam iarem pozostania ta m na stałe, w W arszaw ie w łaśnie u k ła ­ dać zacząłem ró w n an ia, k tó re by m ogły, jak sądziłem , doprow adzić do poznania ilości ciepła czy energii, k tó rą w y d zielają atom y w ów czas, gdy po w staje w iązanie atom ow e np. 0— H, C— C, C— H itd. N ie m ając w ów ­ czas żadnego pojęcia o term ochem ii jako nauce, znając te n dział chem ii fizycznej li ty lk o z k u rsu , kiepskiego zresztą, w y kład anego przez prof. Tim ofiejew a w K ijow ie, zdecydow ałem się napisać list do prof. Szaposz- nikow a, u k tó reg o p rze ra b ia łe m ćw iczenia z technologi sp ecjaln ej, p rac ę dyplom ow ą i u k tó rego robiłem p ro je k t ostateczny . W liście z a p y ta łe m go o w skazów ki i lite ra tu rę . Oczywiście zw rócenie się do technologa w spraw ie term o ch em ii było ta k ą sam ą naiw nością, ja k ą było rozpoczę­ cie b ad ań nad ró w n an iam i spalania su b sta n c ji paln ych . Je d n ak ż e za­ m ia st odpowiedzi, że Szaposznikow nic m i poradzić nie może, o trz y m a ­ łem propozycję p rzy ję cia a s y ste n tu ry p ry w a tn e j u niego. Nie u śm ie­ chało m i się to, że pracow ać będę z k o lo ry sty k i lub z chem ii b a rw n i­ ków , ale tu p e t m łodzieńczy i przejęcie się te m a te m p rzew aży ły n a szali. P ostaw iłem jed n a k w a ru n k i zupełnie określone. D aję p. Szaposznikow o- w i pew n ą liczbę godzin tygodniow o pracy . R esztę pozostaw iam sobie. P . Szaposznikow nie m a się w trącać do m ojej p ra c y in d y w id u ln e j, a w reszcie zostaw iam sobie 1/2 rok u czasu, ab y zobaczyć, czy w ogóle cokolw iek z te m a tu mego w yjdzie. P. Szaposznikow w a ru n k i m oje za­ akceptow ał i od 1 I 1908 r. rozpocząłem pełnić obow iązki a sy ste n ta n a Politechnice K ijow skiej. P o b ierałem w ów czas kw otę bardzo sk ro m n ą 50 ru b li m iesięcznie, o pieniądze chodziło m i jed n ak o ty le tylko, ab y n ie n adszarpyw ać sum z m a ją tk u , k tó ry stale był w potrzebie.

* *

*

Poniew aż chw ila, o k tó re j te ra z w spom inam była decyd ująca w m o - jem życiu dalszem , ta k pod w zględem obranego k ie ru n k u prac, ja k też pod w zględem w ogóle ustab ilizo w an ia całego swego życia n a p rz y ­ szłość, m uszę p rzerw ać opis rozpoczętych p ra c naukow ych i słów p a rę pośw ięcić uw agom k ry ty c z n y m otrzym anego w ykształcenia fachow ego.

J a k w spom inałem , w stąpiłem na W ydział C hem iczny P o litech n ik i K i­ jow skiej w r. 1899, czyli w drug im ro k u od chw ili jej założenia. G m ach głó w n y p o litec h n ik i nie był w ów czas ukończony i m ieściliśm y się n a r a ­ zie w gm achu chem ii. D y rek torem P o litech n ik i m ian o w an y b y ł w ów czas zn an y i p ow ażany prof. L ew K irpiczew , k tó ry usiłow ał w prow adzić do szkoły w yższej ro sy jskiej m eto d y szkoły am e ry k ań sk ie j. Ćw iczenia m u ­ siały się odbyw ać ze w szystkich przedm iotów , m ia ły być obowiązkowe, a studenci, p y ta n i przez kierow ników ćw iczeń, m ieli o trzy m y w ać n oty, um ożliw iające w końcu nie ty lk o dopuszczenie, ale n a w e t zw olnienie z egzam inów . P rzy stosow an ie tego sy stem u szło n a ogół opornie i w resz­

(13)

500 W. Sw iętosław ski

cie po u stą p ie n iu K irpiczew a system te n został zaniechany i zastąpiony sy stem em przedm iotow ym , p a n u ją c y m obecnie w P olitechnice W ar­ szaw skiej.

T rudności obsadzenia k a te d r odpow iednim i siłam i u su n ięto w spo­ sób n astęp u jący . Oto obdarzony dużem i pełnom ocnictw am i K irpiczew objechał uczelnie wyższe, szczególnie p e te rsb u rsk ie, i inform ow ał się o m łodych a sy ste n ta c h różnych specjalności. N a pod staw ie ty c h in fo r­ m acji szeregow i z nich zaproponow ano w y ja z d n a 2 la ta za g ranicę z tem , ab y w rócili bądź z gotow ą ro zp ra w ą naukow ą, bądź też z tem atem , k tó ­ rego opracow anie dokończyć m ieli za la t p arę. Nie m ożna powiedzieć, ab y sy stem ten okazał się zły. W iększość późniejszych pro feso ró w n a ­ szych skład ała się z ludzi dość przy gotow anych do sw ych czynności. G łów ne przed m io ty obsadzone zostały przez profesorów in n y ch uczelni, p rzed e w szystkim w ięc chem ia nieorganiczna i organiczna otrzym ały w ykładow ców doskonałych. W praw dzie obaj pow ołani profesorow ie Mi­ ch ał K onow ałow z M oskw y i S erg ju sz R efo rm atsk i z U n iw e rsy te tu K i­ jow skiego byli organicy, podzielili jed n ak sw oje role tak , że obie k a te ­ d ry prow adzone b y ły bardzo dobrze. G orzej działo się z fizyką. Mie­ liśm y profesora D e-M etza, w y k ład ająceg o nudnie i nie znanego z p rac w iększych i zakro jon y ch na szerszą skalę. W reszcie technologię chem icz­ ną obsadzono przez ow ych asystentów , ko m enderow anych za granicą. W liczbie te j byli: Szaposznikow W łodzim ierz — b a rw n ik a rz i kolory­ sta, Tichw iński (nafta), Ż uków (cukrow nictw o), Iżew ski (m etalurgia) oraz d y re k to r fa b ry k ceram icznych D em en tjew (ceram ik). T en o statn i bodaj p ow ołany został w in n y sposób i jeżeli p raco w ał kiedykolw iek za g ra ­ nicą, to nie jako k om en d ero w an y specjalista.

Z chem ii fizycznej m ieliśm y p ro feso ra W łodzim ierza Tim ofejew a z C harkow a. N ie znam dobrze kolei życia tego profesora, w iem tylko, że p racę m ag istersk ą w y k on ał z dziedziny ciepła rozpuszczania cieczy orga­ nicznych i posługiw ał się m etodam i zaczerpniętym i z praco w n i Wł. Ł u - ginina w M oskwie. N iew ątpliw ie nie b y ł to fizykochem ik w e w łaściw em tego słow a znaczeniu. Szkoły d aw nej, zapew ne organicznej, usiłow ał przystosow ać się do te m a tu w ykładów , a że m iał p ierw szą k a te d rę che­ m ii fizycznej w Rosji, w y siłki te m usiały być now e i tru d n o ści nie m u ­ siały być łatw e do pokonania. F a k t jedn ak, że sy ste m atu ogólnego Ti- m ofejew nie daw ał. K u rs jego sk ład ał się z oddzielnych, nie pow iąza­ n y ch ze sobą, frag m en tó w , k tó re s tu d iu ją c y dopiero sa m m ógł jak o tako usystem atyzow ać. O ile przyp o m in am sobie, p rzysw ojen ie k u rsu n a strę ­ czało trudności, ale p rz y w y k o n a n iu ćw iczeń całość nie p rze d staw ia ła się rozpaczliw ie.

G orzej o w iele n a to m ia st m iała się spraw a, jeżeli chodzi o m ój oso­ b isty stosunek do w iedzy, do szkoły, do m oich obowiązków. B yłem w ów ­ czas p o rw a n y p rąd a m i w olnom yślnem i i politycznem i ta k dalece, że u w ażałem p racę w szkole i dla szkoły jako obowiązek, k tó re m u m iałem

(14)

pośw ięcić ja k n a jm n ie j czasu. W łaściw ie o d ra b ia łe m sum iennie ćw icze­ nia, co egzam inów przyg oto w y w ałem się też sum iennie, ale duszy nie w kładałem w tę p racę. Nie um iałem i nie chciałem w yciągnąć tego w szystkiego, co by się niew ątpliw ie dało, tem b ardziej, że w zasadzie robiono duże w ysiłki, a b y n auczan ie postaw ić n a w ysokim poziom ie. Szereg stra jk ó w stud enckich politycznych p ro te stu ją c y c h przeciw ko ży­ ciu ów czesnem u ro syjsk iem u , u tru d n ia ło znacznie zżycie się ze szkołą i zain teresow an ie się praw d ziw ie n a u k ą w y k ład an ą. Nie mogę pow ie­ dzieć, aby m nie ta n a u k a p orw ała. Je d y n y przed m iot, k tó ry m i p rz y ­ p a d ł do g ustu, to była chem ia fizyczna. Na tle w ysłuchanego w stę p u do term o d y n am ik i usiłow ałem znaleźć m ost pom iędzy zaczerp n iętą w iedzą a p rzeczy tanem i w iadom ościam i z filozofii i tu w łaśnie szukałem d ro g i do w ytw orzen ia w łasnego na św iat poglądu. O ile p am iętam , był to s k ra j­ n y m aterializm s ty lu D iderota, de L a M e ttrie ’ego i innych, głów nem zaś p u n k te m oparcia w chem ii fizycznej szu k ałem w analogii p rze m ia n nie­ od w racaln y ch w przyrodzie m artw e j i żyw ej. M iałem kied y ś n a w e t roz­ m owę z T im ofejew ym n a te n tem at, pow iedziałem m u o sw ych poszuki­ w an iach i upodobaniach, k ied y zaś zap y tał, dlaczego nie zam ierzam iść drogą n aukow ą, odpow iedziałem , że jako P o lak nie m ogę niczego n a te m polu oczekiwać. Zrobiło to n a niego, zdaje się, w rażenie.

S pecjalność w y b rałem z zu pełną już św iadom ością. C hciałem nie dla k a rie ry , ale dla m ych zain tereso w ań poznać dobrze chem ię organiczną, a że w śród specjalistów n ajlep szy m technologiem b y ł w łaśnie Szaposz- nikow, w y k ła d a ją c y chem ię barw n ik ó w , w y bór b y ł ła tw y . P rzy p o m in am sobie, że w śród znajom ych naszych, przem ysłow ców , cuk ro w nik ów i zie­ m ian, w y bó r m ój w yw oływ ał oznaki w yraźnego zdziw ienia. M ówiono, że przecież na pew no zo stałbym w kró tce po skończeniu d y re k to re m cu­ krow ni. N azyw ano n aw et tę cukrow nię, do k tó re j do stałb y m się bez trudności. A jed n a k w y b ra łe m specjalność in n ą nie w iadom o dlaczego.

Isto tn ie mogę to podkreślić z całą pew nością, że żadne w zględy m a­ terialn e nie o d g ry w ały w w yborze fac h u i specjalności czy to w k a rie ­ rze m ego B rata, czy to m ojej. Szliśm y w życie z zupełnie w y ra ź n ą chę­ cią robienia tego, czegośm y w danej chw ili chcieli. P rz y k u ty ciągle m y ­ ślą do w yw rotow ych p rąd ó w politycznych, nie in tereso w ała m nie k a rie ­ ra osobista. S tą d n a w e t k am p an ii żadnej w cukrow n i nie p rz e b y łe m i do­ brze może się stało, bo gdybym o d by ł p ra k ty k ę cukrow niczą, k to wie, czybym nie zm ienił specjalności i nie został istotnie d y rek to rem cu k ro w ­ ni n a U krainie.

W zakresie technologii fa rb ia rstw a p raco w ałem solidnie, ale bez ta ­ kiego przejęcia się zagadnieniem , na jak ie m ógłbym się zdobyć, gdybym istotnie duszę i ciało tem ato w i pośw ięcił. Je d n a k p ra c a dyplom ow a z za­ k re s u o trzy m y w an ia soli m iedziow ej zw iązku oksyazow ego, o trzy m y w a­ nego przez dw uazow anie paranitroa n iliny i sprzężenie odpow iedniej soli

(15)

502 W. Sw iętoslaw ski

rzeczyw istego rozw iązania zagadnienia, czem je st b a rw n ik ■[...] (w yraz n iec z y te ln y — JŚ Ż ) o trzy m an y z cz erw ie n i p a ra n itro lin o w e j przez za­ danie jej solą m iedziow ą. P rz y p isa łe m zw iązkow i w zór:

chociaż su b stan cja w stan ie czystym zupełnie (97°/») otrzy m an ą nie zo­ stała. M am dziś w rażenie, że pro w ad ziłem p race dość sam odzielnie i Szaposznikow nie w chodził w jej szczegóły, n a w e t p rzy ostatecznym jej rozw iązaniu. L ite ra tu rę zeb rałem sum iennie i n a w e t chciałem n ad ać in n ą in te rp re ta c ję tau to m e ry c zn ą zw iązkow i oksyazow em u, zdaje się niesłuszną. I tę in te rp re ta c ję Szaposznikow zaakceptow ał.

M uszę tu słów p a rę pow iedzieć o sw ych uzd olnieniach e k sp ery m en ­ taln y ch . Nie trz y m a m o nich wysoko. Oczywiście w ielo letnia p raca, p r a k ­ ty k a zrobiła b a rd z o w iele, jednakże nerw ow e m oje usposobienie, chęć naty ch m iasto w ej odpow iedzi na dziś postaw ione p y tan ie czyniły, że zawsze z n ajw y ższą p a sją kon stato w ałem , że nie um iem pracow ać tak spokojnie i ta k dobrze, ja k to czynili koledzy, o w iele bodaj m n iej zdol­ n iejsi ode m nie. Toteż n ajw iększą odczuw am w dzięczność dla Szaposz- nikow a, że w łaściw ie on dopiero n au czy ł m nie eksperym en tow ać. M am n a w e t przeko n anie, że m oja nerw ow ość w p ra c y b yła pow odem , że się nie zbliżyłem z K onow ałow ym , a p ró b a z jego stro n y w ciągnięcia m nie w k rą g p rac jego n au k o w y ch rozbiła się o m o ją e k sp ery m en ta ln ą n ie ­ udolność. R ozbiłem bow iem kolbkę z jakim ś p re p a ra te m , o trzy m an y m przeze m n ie m etodą now ą naów czas — G rig narda.

T ak a b y ła nasza szkoła politechniczna, ta k i b y ł m ój do n iej stosu­ n ek w chw ili, gdy kończyłem szkołę. Nic więc dziw nego, że po jej ukoń­ czeniu w olałem jechać do W arszaw y, szukać tem a tó w p ra c y w innych działach n au ki. P o w stała polska szkoła średnia, organizow ana w ów czas z w ielk im w ysiłkiem , pociągała m nie też k u sobie chciałem więc w ów ­ czas dać z siebie w iedzę n a b y tą , a szukać dla siebie usiłow ałem w iedzy now ej, m ając nadzieję, że d a m sobie rad ę jako sam ouk ta k sam o, jak da­ w ałem rad ę dotychczas.

P rz y p ad e k zrządził, jak o tem w spom niałem , żem rap to w n ie zaw rócił z drogi już w yty czo nej i ty m razem zdecydow ało to całkiem o m oich lo­ sach do końca chyba m eg o życia.

W sty czniu 1908 r . rozpocząłem in te n sy w n ą p rac ę w K ijow ie. Sza­ posznikow dał m i p rac ę w zak resie sy n te z y chinonochlorodw uim iny z arom atycznem i am inam i drugorzędow ym i. Z daje m i się, że b a rw n ik azynow y nosi nazw ę S afran in y . Osobiście rozpocząłem bardzo in te n sy w ­ n ą p rac ę n ad term o ch em ią zw iązków organicznych. Rozpocząłem od stu ­

(16)

diów n a d lite ra tu rą , w y p isy w ałem dane z „C entraL blattu” , a w dom u czy ta łe m J. T hom sena (podkreślenie w o ry g inale — JŚŻ ) i p rze g ląd a łe m

T h erm o chim ie B erth elo ta. Zobaczyw szy, że sposób analizy term o ch em icz-

nej stosow anej przeze m nie, a p olegający na u k ła d a n iu ró w n a ń sp a la n ia tak , ab y w ró w n a n iu ciepło tw o rzen ia się każdego w iązania atom ow ego było p rzed staw io n e za pom ocą sym bolu algebraicznego, zdecydow ałem się iść drogą niezależną od w szy stk ich term ochem ików d aw nych. M uszę stw ierd zić, że w ty m d y letan ck im pory w ie m oim było coś poryw ającego. P a trz ą c w stecz mogę pow iedzieć, że w iele rzeczy n auczyłem się od m oich nauczycieli, ale nie nauczy łem się ani m etodyki m yślenia, ani p ra c y , ani też nie zapoznałem się z żadnym te m a te m nauk ow y m , k tó ry b y nie by ł n arzu co n y z zew nątrz. S tałem się term o ch em ik iem nie m ając an i szko­ ły, an i zachęty, an i n aw et zrozum ienia otoczenia. Toteż rozu m iem do­ skonale, że przedsięw zięcie m oje było ryzykow ne, śm iałe, może n a w e t byłoby beznadziejne, gdyby nie n iesły ch an y zapał, jak i m n ą o g arn ął i ja­ kiś upór, k tó ry m nie p chał nap rzód w d y letan ck im m ojem zaślepieniu. O kres p ierw szych sześciu m iesięcy p ra c y m o jej n a d term o ch em ią zw iązków organicznych był zarazem przełom em w m em życiu, w znacze­ n iu założenia rodziny. W ty m czasie w łaśnie zbliżyłem się znacznie z daw n ą m oją znajom ą ze „ Ś w itu ” M ar ją O lszew ską i zaręczyłem się z Nią, p ro je k tu ją c , że ślub nasz odbędzie się late m 1909 roku. W spom nę naw iasem , że ro d zin a m oja nie b yła zadow olona z teg o k ro k u , m iędzy innem i dlatego, że Żona m oja nie pochodziła ze sfe ry ziem iańskiej, lecz była córką dzierżaw cy. Być może n iek tó re m oje posunięcia w sto su n k u do M atki m o jej nie b y ły szczęśliwe, dość, że nie ty lk o przed ślubem , ale i po ślubie m ieliśm y z Żoną dość ciężkie przeżycia. M uszę jed n a k po­ wiedzieć, że w ybór m ój b y ł nad w y raz szczęśliw y i zaw dzięczam Żonie m ojej nie ty lko chw ile osobistego szczęścia, ale p a trz ę przez całe życie na w ielkie Je j pośw ięcenie, na szaloną p racę m rów czą, k tó re j to p ra c y zaw dzięczam opanow anie w ielu trud n ości, z jakiem i w alczyć m u sieliś­ m y w ciągu naszego życia. Posiadłem k ry ształow o czystą duszę, w ysoko in telig en tn eg o ducha i szlachetn e n a d w y raz serce. A czkolw iek Żona m o­ ja nie posiada w ykształcen ia system atycznego, w rodzona in te lig e n c ja i głęboka in tu icja oraz praca n a d sobą uczyniły, że w w ielu zagad n ie­ niach sztuki, histo rii, lite r a tu r y n iew ątp liw ie J e j u stę p u ję w w y ro b ie­ niu, w znajom ości i w iedzy. Nie chcąc już w d alszym ciągu ty c h n o ta ­ te k poruszać spraw , zw iązanych raczej z życiem uczuciow ym , a k c en tu ję w yraźnie, że nie było tak iego pośw ięcenia, takiego w yrzeczenia się czego­ kolw iek, czego by nie uczyniła m oja Zona ty lko dlatego, aby m i dopomóc w realizo w aniu m ej pracy.

* *

*

W racam te d y do om aw iania w yników m oich p ierw szy ch p rac te o re ­ ty czn ych n a d ciepłem sp a la n ia zw iązków organicznych. O ile sobie zdać

(17)

504 W. Sw iętoslaw ski

mogę obiektyw nie spraw ę, nowość te j p ra c y polega n a tern, że nie z ra ­ żając się liczbą niew iadom ych ułożyłem ró w n an ia sp alan ia tak , a b y w ró w n an iach ty c h każde w iązanie atom ow e posiadało w y ra z odpow ia­ dającego ciepłu jego p o w staw an ia z poszczególnych atom ów elektroobo- jętnych. W chw ili u k ład a n ia ró w n ań ty ch nie posiadaliśm y ty ch w iado­ mości, któ re posiadam y o składzie i budow ie atom u obecnie, w śród fi- zykochem ików p anow ała n aw et niechęć do posługiw ania się s tr u k tu r a l­ n ą teo rią zw iązków organicznych. B ył to czas, kied y teo ria dysocjacji elek tro lity czn ej i klasyczna teo ria roztw orów św ięciła sw ój triu m f n a j­ większy, a że w p rz y p a d k u jonów te o ria bu do w y zw iązków o rganicznych nie m iała nic do pow iedzenia, nic dziw nego, że poglądy O stw alda i jego niechęć do posługiw ania się już nie ty lk o kreskam i, przed staw iającem i w ysycenie wartościow ości, ale n aw et atom am i sam em i, zn ajdo w ały n a ­ śladowców.

W ko ncepcjach sw oich stan ąłem n a punk cie w idzenia klasycznej b u ­ dow y zw iązków organicznych. M ając z atem rów nanie spalania m etan u :

CH4 + 2 0 2 = COa + 2 H 20 + U Kai.

O znaczałem przez x, w, z, u ciepło tw orzenia się w iązań atom ow ych C — H, O — O, C — O i H — O tak, że w w y n ik u ostateczn ym w ypadło:

4 ( x + w — z — u) = — U CH4 W podobny sposób dla e ta n u o trzym ujem y:

(y + w — 2z) + 6 (x + w — z — u) = — UC2He

Z ró w n a ń ułożonych dla dowolnego w ęglow odoru w ynika, że w y ra z y (y + w — 2z) oraz (x + w — z — u) p o w ta rz a ją się w ró w n aniach sp a ­ lan ia ty le razy , ile w iązań atom ow ych C — C i C — H za w iera ją te wę­ glowodory. W yrażenia te nazw ałem c h a ra k te ry sty k a m i term ochem iczny- m i w iązań atom ow ych. J e s t to w ielkość odpow iadająca „ciepłu sp alania p ojedyńczych w iązań atom ow ych”, p o jęty c h jako niezależne części czą­ steczki chem icznej.

Oczywiście do dalszej analizy term ochem icznej nie jest potrzebne posługiw anie się tem i w łaśnie w yrażeniam i. P rzeciw nie, m ożna w p ro st powiedzieć, że ^ HC“ odpow iada ciepłu spalan ia w iązania C — H,

4

a ^ ^ H°4 — ciepłu w iązania C— C. Jeżeli jed n ak chciałem za-4

chować w szystkie w y ra z y w w y ra ż en iu (y + w — 2z) lu b (x + w — z — — u), czyniłem to z rozm ysłem , aby zachow ać w pam ięci, że proces, k tó ­ ry tu zachodzi, może być przed staw ion y za pom ocą schem atów :

(18)

Z ao bserw ow any więc efek t cieplny Uj odpow iada efektow i o d e rw a n ia atom u O od a to m u O i H od C oraz p rzy łączen ia O do C i H do O. M iało to być pom ocne p rz y opraco w yw an iu dalszej an alizy term o ch e - m icznej zw iązków organicznych. W obu c h a ra k te ry s ty k a c h te rm o c h e - m icznych m am y po jed n y m ty lk o w y razie x lub y zm iennym . In n e w y ­ raz y są stałe. Nie p rzesąd zając zatem , czy x i y zm ien iają się pod w p ły ­ w em budow y, rozpocząłem bad an ia n ad m a te ria łe m istn iejący m , obie­ ra ją c za jed no stki do po ró w n an ia w artości:

Oczywiście, że w chw ili obecnej m iałb y m zastrzeżen ia pow ażne co do m a te ria łu liczbowego, k tó ry m się posługiw ałem wów czas, w zasadzie jednak jestem obecnie tego sam ego przek on ania, że o b ran a droga jest słuszna. Można obrać za jedn o stk i porów naw cze w y ra z y w yżej podane, używ ając jed n ak liczb T hom sena (podkreślenie w oryginale — dopisek JŚŻ ) za podstaw ow e. W dalszym w ięc ciągu skonstatow ałem , zupełnie zresztą słusznie, jak się to okazuje z b a d ań now szych, że ciepło sp a la ­ nia w ęglow odorów nasyconych jest w arto ścią w p ierw szym p rzy b liże­ n iu ad d y ty w n ą. Słusznie też n astęp n ie w ykazałem , że w p rz y p a d k u C = C i C s C nie d a się u trzy m ać zasada niezm ienności w iązań ty c h od budow y. N iesłuszna jed n a k była m yśl, że jest to ty lk o fu n k cja nieciąg ła m asy. B yłem w te d y prześw iadczony, że w m iarę w zro stu ciężaru atom o­ wego su b sta n c ji w iązania nienasycone dążą do osiągnięcia swego s ta ­ n u nasycenia. S tałem n a ty m punkcie w idzenia do koń ca r. 1909, k ie d y ukończyłem fak ty czn ie analizę term ochem iczną w ażniejszy ch zw iązków organicznych, a kiedy, ek sp ery m en t, p rzep ro w ad zon y za pom ocą m etod k a lo ry m e tru zw ykłego „ o tw arteg o ”, jak go nazy w ałem w p o ró w n an iu z bom bą k alo ry m etry czn ą, będącą k a lo ry m e tre m niejak o „ zam k n ięty m ” , przek o n ał m nie, że zjaw isko jest o w iele b a rd z iej złożone. P om y liła m nie w tem m ojem m n iem an iu ob serw acja w zasadzie słuszna, a m ia­ nowicie, że p rz y ro sty w y raźn e ciepła tw o rzen ia się w iązań atom ow ych o b serw u jem y p rzy p o d staw ieniu n a jb liż e j położonych w odorów g ru p ą m etylow ą. N iesułsznie sądziłem , że podstaw ienie g ru p am i m etylo w ym i w odorów d alej położonych od badanego w iązania pow oduje dalszy p rz y ­ rost, ale stosunkow o m n iej znaczny, a w ięc m askow an y przez b łęd y po­ m iaru . (Te ostatnie b y ły znacznie m niejsze aniżeli to podałem w swej, p ierw szej pracy).

(x + w — z — u) = o ’az

(19)

506 W. Sw iętosław ski

W dziale zw iązków , zaw ierający ch w iązania atom ow e C — C i C = C, analiza m o ja nie doprow adziła do rzeczy n ow y ch w y rażen ia, bow iem :

2(y —

yz)

lub 3(y —

y3),

odpow iadające różnicy pom iędzy ciepłem w ysycenia jedn ej w artościo­ wości w zw iązku C — C i w w iązaniach (C = C lub C = C, znane b y ły z p ra c T hom sena (podkreślenia w o ry ginale — JSŻ ), jedynie sp raw a zm ienności ciepła tw o rzen ia się w iązań atom ow ych C = C i C = C była w y su n ięta przeze m nie w sposób w y raźny. Inaczej rzecz się p rze d staw ia ­ ła, jeżeli chodzi o zw iązki, zaw ierające w iązanie atom ow e tle n u z w ęglem , a więc C = O, C — O — H, C — O — C, etc. T u ta j sposób prow adzenia analizy doprow adzał w m oim p rz y p a d k u do bezpośredniego porów nania ciepła tw o rzen ia się poszczególnych w iązań.

Zi (C — O w k eto n a c h i aldehydach), za (C — O w alkoholach),

ze (w e te ra c h i estrach ) z ciepłem tw o rzen ia się w iązania C — O w d w u ­

tle n k u w ęgla z. (p odkreślenia z1( za i ze i z w o ryg inale — JŚŻ). O trzy m ałem więc tą drogą różnice:

<Z --- Z]), (z. — Za), (z --- Ze), etc.

w k tó ry c h czw arta część ciepła tw o rzenia się cząsteczki C 0 2 słu ży ła za jednostkę m ia ry do p o ró w nan ia z in n y m i w iązaniam i teg o ty p u . O ile w iem po ró w n ań ta k ic h nie p rzeprow adzano przede m ną, poznanie zaś w spom nianych różnic jest w ażne, c h a ra k te ry z u je bow iem granice, w k tó ­ ry c h w ahać się może ciepło tw orzenia się poszczególnych w iązań a to ­ m ow ych w ęgla z tlen em w zw iązkach należących do różnych gru p i klas. Poza ty m i tu znalazłem , że podstaw ienie w odoru bądź to w aldehydzie, bądź w alkoholu m ety lem (ja zaś m y ślałem ogólnie rodnikiem ) w yw o­ łu je w zrost ciepła tw o rzen ia się odpow iedniego lu b odpow iednich w iązań. Nie w chodzę tu w d etale pracy, tem bard ziej, że z m ałem i zm ianam i p odaję je w III tom ie Chem ii fizy c zn e j. W k ażdy m razie uw ażam za udow odnione lub za bardzo praw dopodobne m yśli, k tó re ta m podałem , a m ianow icie, że w iązanie atom ow e C = O w g ru p ie karboksylow ej COOH i estro w ej COOR jest co do ciepła pow staw an ia identyczne z w iązaniem C = O w C 0 2, w iązanie zaś O — H w kw asach i alkoho­ lach — identy czne z w iązan iem O — H w wodzie.

Prace, o k tó ry c h w spom inam , by ły d rukow ane w r. 1908 w „C hem iku Polskim ” (8 322— 344, 505— 509), w tym że ro k u w „ Ż u rn ale Ros. Tow. Fiz. C hem .” (40 1257— 1323, 1692— 1715), w r. 1909 w „Zeit. fiir phy s. C hem .” (65 513— 545, 67 78— 92).

Z c y ta t ty c h w idać, że pierw szy okres p ra c y m ojej w Politechnice K ijo w skiej (w oryginale — W arszaw skiej — JŚŻ ) dał w y nik i p o zy ty w ­ ne. Nie p o trz e b u ję dodaw ać, że pracow ać m u siałem b ardzo intensyw n ie, aby zadaniu podołać Nic w ięc dziwnego, że po upływ ie 1/2 ro k u p rac y

(20)

u Szapo^znłkow a m iałem szanse n a dalszą p rac ę nau ko w ą i placów ki m ej nie opuściłem .

W ty m czasie w łaśn ie dzięki jak im ś tarcio m po m iędzy a sy ste n ta m i T im ofejew a a n im sam y m w ak ow ała p o sada czasow ego a sy ste n ta do ćw iczeń z chem ii fizycznej. Szaposznikow polecił m n ie i wobec teg o przez 1/2 ro k u pro w ad ziłem w r. 1908 ćw iczenia p rak ty c zn e ze stu d e n ta m i. T i- m ofejew b y ł oczywiście b. zajęty , pozostaw iony b y łem sam sobie. O ile m ogę się zorientow ać, m im o w ielu brak ó w , jakie m ieć m u siałem w ty m czasie, w yw iązyw ałem się z zadania dobrze. P ra c tic u m nie było gorsze od pro w ad zony ch przez ludzi bard ziej dośw iadczonych.

Na jesieni 1908 r. zaszły pow ażne zm ian y perso n aln e n a p olitechnice. W y bran o m ianow icie n a m iejsce zm arłego K onow ałow a org an ik a — K o n stan teg o K rasuskiego, a na m iejsce R efo rm atskieg o L w a P isarzew - skiego. Szaposznikow zaprotegow ał m nie n a a sy ste n ta do P isarzew skiego. Profeso r te n m iał m ark ę b. dobrego chem ika i po siadał isto tn ie ład ne prace, częściowo z term o chem ii kw asów n ad tleno w ych . P rz y ją ł m nie chętnie i przez 1 1/2 ro k u byłem a sy ste n te m w yk łado w ym u tego p rofe­ sora. Poniew aż upodobania m oje szły coraz b a rd z iej w k ie ru n k u n a u k i ścisłej i skierow ane w y raźn ie w stro n ę term o chem ii nie m ogły godzić się z obow iązkam i asy ste n ta z k o lo ry sty k i i barw nik ów , Szaposznikow chciał m i dać możność łatw iejszego w y zy skania czasu i zaproponow ał przyznać m i zw olnione wówczas sty p e n d iu m p rofesorskie. S ty p e n d iu m to w istocie otrzym ałem od 1 1 1909 r. z p raw e m pozostania a sy ste n te m w ykład o w ym u Pisarzew skiego.

W ty m w łaśnie czasie rozpoczynam b ad an ia w łasne dośw iadczalne. B yłem w ów czas tra k to w a n y przez ru ty n o w a n y c h chem ików jako „te o re ­ ty k ” bez przyszołści. U w ażano, że grzebanie się w cudzych liczbach n i­ kom u nic nie daje, że bez b a d ań w łasn y ch jest się w d a n e j dziedzinie „felieto n istą n a u k o w y m ” . O dczuw ałem boleśnie ta k ie ukłucia, usiłow a­ łem te d y nie p rze ry w a jąc sw ych b a d a ń n a d ciepłem sp alania zw iązków organicznych, zaw ierający ch inne p ie rw ia stk i oprócz C, H i O, rozpocząć pracę, m ają cą na celu bezpośrednie udow odnienie, że podstaw ien ie ro d ­ n ik a R cięższym Ri spow oduje p rz y ro st ciepła tw o rze n ia się w iązań n ie ­ nasycon ych (w szystkie p o d k reślenia te i dalsze w o ry g in a le — dopisek

JŚŻ).

Nie chodziło m i więc początkow o o jak iś sp ecjaln y ty p w iązania, ale o w yk ry cie praw idłow ości, w edugł k tó ry c h w iązania te się zm ien iają p rz y zm ianie budow y substan cji.

Nie m ogę nie stw ierdzić, że początek b a d ań m oich dośw iadczalnych spotkał się nie ty lk o z uzn an iem ze stro n y profesorów , ale okazano m i pomoc, n a k tó rą tak m łody asystent, ja k ja, fak ty czn ie liczyć nie m ógł. Oto w p ierw szy m ro k u m ej a s y ste n tu ry zezwolono m i na sam odzielne prow adzenie p rac dyplom ow ych. P ierw szą ta k ą p rac ę w y konyw ał u m nie m ój d obry kolega E ugeniusz Skrzyszew ski. Szczęśliw ie w pad łem w ów ­

(21)

508 W. Sw iętosław ski

czas na m yśl p o sługiw ania się kw asem azotow ym i prow adzenia szeregu reak cyj, k tó re są d lań c h a ra k te ry sty c z n e w dziedzinie związków aro m a­ tycznych. Ja k o sp ecjalista b a rw n ik a rz zn alem oczywiście dobrze te n dział chem ii, a wiedząc, że w ydajności o trzym yw any ch pro du któ w są w technice ilościowe lub n iem al ilościowe m ogłem liczyć na łatw e sto­ sunkow o opanow anie tru d n o ści m etodycznych. Mogę tu stw ierdzić z całą stanow czością że od p ierw szej chw ili m ych b ad ań p o tra fiłem zdać sobie spraw ę z m eto d y k i pro w ad zen ia reak cy j w kalo ry m etrze. B rak szkoły, dośw iadczenia i w skazów ek z k tó rejk o lw iek bądź stro n y p o tra fiłem za­ stąpić w łasn ą p racą i obserw acją. W praw dzie m etod yk ę b ad ań k alo ­ ry m e try c z n y ch opisałem dokładnie dopiero w 1917 ro k u w swej ro z p ra ­ wie, ale w zarysach ogólnych posługiw ałem się tą m etod yk ą niem al od początku, doskonaląc jed y n ie poszczególne detale prow adzenia p rzem ian y w k alo ry m etrze.

P ra ca ze Skrzyszew skim polegała n a o trzy m y w an iu dw unitrozorezor- cyny z rezo rcy n y i k w asu azotawego. Ju ż wówczas zdałem sobie jasno spraw ę, że bom ba k alo ry m etry czn a nie może służyć jako jed y n y p rz y ­ rząd do b adań n ad ciepłem reakcy j chem icznych, że w w ielu p rzy p a d ­ kach bezpośredni pom iar danego ciepła doprow adza do w yników o wiele p ew niejszych. U żyw ałem te d y bom by do p ro w adzen ia obliczeń k o n tro lu ­ jących. I tu po ra z p ierw szy n a tra fiłe m n a tru d n o ści, k tó re znów p o tra fi­ łem opanować. Nie w iedziałem m ianow icie, że tle n u żyw any w praco w ­ ni zaw iera dom ieszki nieznaczne w odoru. O znaczaliśm y ted y różnem i spo­ sobam i s ta łą bom by k a lo ry m etry c z n e j i dostaw aliśm y w yniki b ardzo różne. B ezpośredni p o m iar K daw ał liczby o w iele w iększe, aniżeli po­ m ia r przez spalanie jak iejś su b stan cji. K iedym w reszcie opanow ał zagad­ nien ie zdołałem rozw iązać kw estię w prow adzenia pop raw k i praw idłow o. N otuję tę okoliczność, albow iem w ielu term ochem ik ów (Schm idlin np.), m ając za sobą szkołę, w skazów ki i dośw iadczenie, dało liczby niepew ne przez błędne w prow adzenie p o praw ki na ciepło spalan ia w odoru. Mimo to uw ażam , że liczby m oje na ciepło spalania d w um etyloan iliny , dw un i- trozorezorcyny, nitrozo dw u m ety lo anilin y, n itro d w u m ety lo am in y i jed n ej

n itro pochodnej są tru d n e do p o p raw ien ia i uzgodnienia ze w zorcem te r-

m ochem icznem , nie jeste m bowiem dziś całkiem przekonany, czy nie zm ieniłem sta łe j bom by podczas pracy , obierając za p u n k t w yjścia raz ciepło sp a la n ia chinonu (V aleur), to znów opierając się n a cieple sp alan ia

ka m fo ry. S p alan ia uw ażałem w ted y za p o m iary d rugorzędn e i cały w y ­

siłek skierow yw ałem n a oznaczenia ciepła rea k c y j chem icznych.

W yniki p ra c y z E. S krzyszew skim b y ły niezłe. Zachęcony tem po­ w odzeniem w ziąłem now ych uczni w osobach O sm ulskiego, G ierycza

(obecnego w łaściciela H u ty S zklanej w Radom iu), Szczegolew a i A. Do­ brow olskiego. P raco w ałem też sam całem i dniam i. T em at zarysow ał się w yraźnie. Z G ieryczem po raz p ierw szy w ykonałem po m iary dw uazow a- nia, z O sm ulskim nitrozow anie am iny trzeciorzędow ej arom atycznej, ze

Cytaty

Powiązane dokumenty

Temat konferencji był bardzo szeroki, jednak przyglądając się treściom referatów, nale- ży stwierdzić, że dotyczyły one głównie formalnego obszaru edukacji i uczenia

Badania miały na celu uzyskanie dokładniejszych danych na temat zagrożeń (intensywne prace agrotechniczne) i stanu zachowania nawarstwień kulturowych oraz pozyskanie

W drugiej grupie czynników wyraźnie wyodrębnia czynniki zewnętrzne, na które przedsiębiorstwo ma ograniczony wpływ oraz czynniki wewnętrzne, które są bez­

Pierwszy dotyczy samego człowieka i rodziny jako sanktuarium z˙ycia, w którym uczy sie˛ poszanowania kaz˙dego z˙ycia ludzkiego, kształtowania postaw za z˙yciem i ochrony

Trudno sobie wyo- brazić bierną postawę tysięcy oficerów i żołnierzy Polski Podziemnej, którzy przez długie lata okupacji przygotowywali się na ten moment, kiedy z bronią

W szyscy jego biografow ie współcześni mu, jak i późniejsi, zauw ażają zgodnie w spaniałe pejzaże zarówno sam oistne jak i w tle kom pozycji, żaden jednak nie

, 'Ana- lysis of ducted propeller design', Transactions of the Society of Naval Architects and Marine Engineers, V o l. van, 'Eine Analyse des Einflusses der Dickenverteilung

Keywords: human work, labour market, work ethic, employee participation in managing enterprises, bilateral dependency of employers and employees. JEL