I M
I D E O L O G .
http://dlibra.ujk.edu.pl
' \o n e y ^
3
ena$? Lie.
^ 5
---pow ieść norw eska
Z U P O W A Ż N I E N I A A U T O R A P R Z E Ł O Ż Y Ł A Z O R Y G I N A Ł U
Józefa Klemensiewiczowa,
W A R S Z A W A .
DRUKARNIA A . T . J e z i e r s k i e g ohttp://dlibra.ujk.edu.pl
^osBOJieno n,eH3ypoio.
BapmaBa 11 CesTaöpa 1900 ro^a.
http://dlibra.ujk.edu.pl
1
I
T o szc zy p ta ziem i— tyle, co zatrzym a Przechodzącego p o d eszw a olbrzym a.
N orw egia— to istotnie szczypta ziem i tylko, a w cale me tłustego czarnoziem u, lecz kam ienistego, tw ardego gruntu, z którego w pocie czoła dobędzie się nieco owsa. Tern w iększe też zdziw ienie ogarnęło narody, gdy na tej niew dzięcznej glebie w y strzelił piękny kw iat poezyi, który w onią sw oją całe la ta u p a ja Europę.
Zastanaw iano się niejednokrotnie nad przy czy n a m i w ielkiego i trw ałego w pływ u skandynaw szczyzny
lite ra tu rę europejską, któ ry to w pływ ostatniem i czasy odnosi się przew ażnie do najm łodszej z trzech sio strzy c— Norwegii. Cokolw iekbądź dało się przyto- czyć przeciw w szelkiej logicznej racyi, nie zm ieniło samego faktu, a przepow iednie o rychłym końcu ow e go panow ania nie ziściły się.
Jeżelibyśm y się naw et zgodzili na zdanie Le- m aitra, k ry ty k a francuskiego, k tó ry utrzym uje, że li- * ie ra tu ra ta nie w prow adziła żadnych nowych idei, z a w sze pozostanie jeszcze jej zasługą zapoznanie nas z owym nieznanym św iatem , z tem ciekaw em sp o łe czeństw em , składaj ącem się z m ałej g arstk i inteligen- cyi i przew ażnej liczby ludu roboczego, czyto n ie u straszonych, zuchw ałych, rozkochanych w morzu ż e glarzy i rybaków , czy rozw ażnych, statecznych,
6
pów, m ieszkających w dolinach, czy w reszcie pełnych fantazyi, m arzycielskich górali, a zw łaszcza zapozna nie nas z ową tajem niczą, bogatą w ja sk ra w e k o n tra sty przyrodą, k tó ra w ycisnęła piętno sw oje na każdym pisarzu.
Żaden z nich jed n ak nie skoncentrow ał w sobie do tego stopnia w szystkich sprzecznych w łaściw ości ch arak teru narodowego, co Jonasz Lie. Złożyły się n a to dziedziczne cechy i w pływ y otoczenia, klim atu, przyrody.
U rodzony w r. 1833 w m ałem m iasteczku, raczej wsi, E ker, na południu, w pobliżu C hrystyanii, odziedzi czył po ojcu, urzędniku sądowym , z pochodzenia Trond- jem czyku, siłę woli, h a rt ducha, trzeźw ość sądu, n ie
zw ykłą praw ość i zdrowy organizm . Jonasz Lie, to nie dziecię naszego nerw ow ego wieku. Nie rozum ie on tak modnej dziś choroby w oli— dla niego niem a niem ożliwości; co chce, przeprow adzić m usi, nie lęk a się prób i zawodów, w ytrw ałość posiada niesłychaną. P ra cu je bardzo w iele i łatw o, do w yw ołania n atch n ie nia nie potrzebuje żadnego sztucznego aparatu, naw et cisza i spokój nie są m u niezbędne.
W praw dzie w tej linii znajdow ał się już naw et poeta, piszący pieśni treści przew ażnie polityczno-sa- tyrycznej, zdaje się jednak, że cech tw órczego ta le n tu Liego szukać należy u m atki. P osiadała ona w y b u jałą w yobraźnię, niezw ykłą żywość tem peram entu, k tó ra u syna, zw łaszcza w m łodszych latach, objaw ia ła się popędliw ością, przechodzącą niekiedy w g w ał tow ne w ybuchy szalonego gniewu, obok nadzw yczajnej bystrości um ysłu. Arne G arborg mówi o niej, że w 60 roku życia uczyła się łaciny, a w 70 zajm ow ała się m atem atyką. W ięcej niż przeciętnie w ykształcona, zn ała grnntow nie kilka języków , oddaw ała się z zam i łow aniem botanice, a przytem in tereso w ała się bardzo żywo ruchem literackim .
Z południowego k ra ń c a Norw egii dostał się J o nasz Lie bezpośrednio het, na północ, do m iasteczka
Tromsoe. Tu do re sz ty rozbudziła się jego fantazya pod w pływ em niezw ykłej, pełnej zagadek natury. Przez długie m iesiące, w śród ponurych ciem ności n o cy, w słuchiw ał się w groźne pom ruki wzburzonego często morza- żyw a jego w yobraźnia zaludniała m a ja czące w m roku kon tu ry śnieżnych w ałów górskich krasnoludkam i i gnomami, których głosy tajem nicze sły sza ł w w yjącym i św iszczącym w ichrze. Z tego czasu zapew ne zachow ał Lie na długo jak iś niew y tłum aczony lęk p rzed ciem nością i w iarę w nad p rzy rodzone siły.
W śród ciekaw ych zjaw isk n a tu ry chodzić do szkoły i uczyć się zadanych lekcyj, było nad siły J o nasza. Nie robił też żadnych postępów . Spróbowano i pryw atnej nauki, a w reszcie ojciec, w idząc w nim ogrom ny pociąg do m orza, oddał go do szkoły że g la r skiej. Ale po roku, z powodu krótkiego w zroku, m u siał go w ycofać.. Ten ro k je d n a k zbudził w Liem poetę. Osamotniony, tęsk n iący do swobody i w olno ści, w jakiej się bądźcobądź w domu chował, z acz ął sobie tw orzyć w łasny św iat m arzeń i w nim p rzeb y w ał. Gdy go w ysłano do Bergen, zaczęły już m iędzy kolegam i kursow ać jego w iersze, a zw łaszcza opowia dania i historye niebyw ałe, które początkowo skupiały około m łodego tw órcy licznych słuchaczy, ale skoro przeszły granice praw dopodobieństw a, zjednały Liem u im ię kłam cy.
W r. 1851 p rzy jech ał do C hrystyanii i zapisał się do pryw atnej szkoły, tak zwanej „ fa b ry k i,” p rzy sposabiającej do egzam inu dojrzałości. Z astał tu już Ibsena i Bjornsona. Z tym ostatnim , tow arzyskim , s e r decznym, skupiającym zaw sze wokoło siebie p rz y ja ciół i w ielbicieli, zaw iązał bliższe stosunki.
Tu też poznał i pokochał obecną żonę sw oją, kuzynkę, Tom asinę Lie. Zdaje się, że m yśl o m a ł żeństw ie, a przytem zdrowy rozum , k azały mu w su chej logicznej nauce p raw a szukać ochrony przeciw Wybujałej swojej fantazyi i m arzycielstw u. Obraw szy
8
sobie te n zawód, pracow ał w nim dość, nie zaniedbu ją c je d n a k nigdy lite ra tu ry i od czasu do czasu p u szczał w szerszy św iat ja k iś okolicznościowy w ierszyk. Dopiero od r. 1858, kiedy zdał egzam in praw niczy i otrzym ał ja k ą ś n iew ielką posadę, zaczął drukow ać sw oje poezye. N ietyle jed n a k one, co a rty k u ły treści politycznej, zam ieszczane po czasopism ach, zw róciły na niego ogólną uwagę. U d erzała w nich, obok bystrego sądu w kw estyach politycznych, przedew szystkiem li te ra c k a robota: styl barw ny, żywy, obrazowy a n a tu raln y , języ k niezm anierow any a piękny, dosadny, b o gaty, bo w prow adzający dużo wyrazów, narzeczy ro z m aitych, zw łaszcza nordlandzkiego 1).
Bjórnson, k tó ry był wówczas w B ergen red ak to re m pism a „B erg en sp o sten ,” zaproponow ał Liem u ob ję c ie działu politycznego w swojem lub innern piśm ie, ale on nie chciał się tego podjąć. I dobrze się stało: w y czerp u jąca praca dziennikarska byłaby w nim m o że zabiła arty stę. B jo rn s o n je s t jednym z nielicznych w tym w zględzie w yjątków . N iezm ordow ana jego dzia łaln o ść społeczno-dziennikarska nie przeszkadza mu w pracach literackich, k tó re zjednały mu sław ę n a j w iększego narodowego poety. Był jed n ak że i p ra k tyczniejszy w zgląd, który skłonił Liego do odm ówie nia, a m ianow icie m ałe widoki m ateryalne, Lie zaś m a rz y ł o m ajątk u nietyle, jako o celu, lecz jako o śro d ku, dającym m ożność zdziałania dużo dobrego dla społeczeństw a. Tą m yślą wiedziony, otw orzył on kan- celaryę adw okacką w K ongsvinger r. 1859. O kazał się bardzo zdolnym adw okatem , zw łaszcza niezw ykle
*) Języ k norw eski je s t jeszcze ciągle w to k u k s z ta łto w a nia się: w ięk sza część p isarzy u ż y w a jęz y k a duńsko-norw eskie- go; nieliczni m łodsi, z G arborgiem na czele, usiłują w p row adzić lu d o w y „ la n d sw aa l“. W obec rozm aitych n a rzecz y trudno je s t ustalić pisow nię i w ym ow ę, a z w łaszcza , że chcąc zerw ać z duń- szc zy zn ą, p o siłkują się szw edzkiem i i niemieckiemi w yrazam i, p i sze każdy odm iennym językiem .
9
pom ysłow ym w w ynajdyw aniu rozm aitych kruczków praw nych, klien tela jego w zrasta ła z każdym dniem tak , iż w n astępnym ju ż roku m ógł się ożenić.
Zw iązek ten odpow iadał w zupełności Liego id ea łow i m ałżeństw a. Chociażby naw et p rze sad ą było, co G arborg utrzym uje, jakoby pan i Lie by ła w dosłow nem tego słow a znaczeniu w spółpracow niczką m ęża, w k a ż dym razie pew nem jest, że znakom ity pisarz znalazł w sw ojej żonie istotę, u m iejącą go zrozum ieć, dostro ić się do niego; ale też i jego zasłu g ą jest, że otwo rz y ł przed nią skarby swego ducha, nie strzeg ł ich zazdrośnie, pozw olił jej w niknąć w m yśli swoje, a n a w et sam je chciał razem ro ztrząsać. W yobrażam so bie takiego Ibsena np., którem uby ktokolw iek ośm ielił się w ytknąć coś w jego utw orze, lub wogóle być od m iennego, niż 011, zapatryw ania. Lie w żonie znalazł i chciał znaleźć tow arzysza, p rzyjaciela.
Czas pobytu w Kongswinger je s t bardzo ważnym dla życiowego dośw iadczenia autora: żył on tam b a r dzo tow arzysko, sty k ał się z powodu zowodu swojego z ludźm i rozm aitych sfer, poznaw ał ich do gruntu, bo przecież nie mogli m ieć tajem nic przed swoim adw o katem .
Po kilku latach jed n ak , chcąc bądźcobądź przyjść do wielkiego m ajątku, puścił się Lie na spekulacye, które go zaw iodły i p rzy p raw iły o ogrom ne straty. N astąpiły straszne dla niego czasy: d ręczyła go nie- ty le u tra ta w łasnego m ajątku, co straty tych, których mimowoli za sobą w ciąg n ął w przepaść. Ale nie zgi n ą ł— b y ła t 0 n atu ra zbyt żywotna, energiczna, aby się d ała złam ać tak łatw o. Porzucił adw okaturę i p o sta now ił pracow ać na innem polu. Bez środków do ży cia opuścił K ongsvinger i ud ał się do C hrystyanii. Tu pisyw ał arty k u ły do dzienników, m iew ał lekcye, ale najw ięcej dochodów przynosiły mu porady praw ne, po któ re się zgłaszano do niego, jako do zdolnego adw o kata.
P ierw sza jego pow ieść „Den F re m sy n te ”, n a p i
http://dlibra.ujk.edu.pl
10
sana w 35 roku życia, zjed n ała mu stypendyum n a objazd kraju, dla dokładniejszego poznania ch arak teru ludu, potem drugie na w yjazd za granicę, a w reszcie w yznaczył mu „ sto rth in g ” sta łą pensyę, ja k ą m iędzy innym i po b iera ją Bjórnson i Ibsen.
Od roku mniej w ięcej 1871 bawi Lie przew a żnie za granicą, częścią w P aryżu, latem w N iem czech— to znów w e W łoszech, ja k obecnie.
Dotychczasow a działalność literack a Liego w y k a zuje cztery w ybitne kierunki. W pierw szym okresie opiew a on w ierszem i prozą piękności natury Nord- landu. L ata całe p rzetraw iał w spom nienia kilkoletnie- go pobytu w jednem z m iasteczek tej ziemi, to je s t w Trom soe. W szystko, co jego w rażliw y um ysł za obserw ow ał, co gorące serce odczuło, nad czem fan- tazya pracow ała na tle krajobrazu, tonącego w n ie przerw anej nocy, pustce i zimnie, aby n a krótko od żyć pełnem , bogatem życiem lata, o słońcu nigdy nie- zachodzącem — w szystko to zaw arł autor w sw ojej pierw szej powieści p. t. „Den F re m sy n te ” (Jasuowidz).
Pow ieść ta spraw iła niebyw ałe w rażenie. B yłe to szczere w yw nętrzenie się w rzącej duszy, to też znalazło oddźwięk w sercach. Tu po raz pierw szy znaleźli się w powieści ludzie w spółcześni, realni, na tle zupełnie nowem, południowym Norwegczykom tak samo nieznanem , ja k obcokrajowcom. K rytyka, zasko czona, nie m ogąc stanąć w sprzeczności z opinią, m u siała przyznać tej pracy w iele zalet, ale w ytknęła w ielką w adę w technice, a m ianow icie błędne u m ie szczenie rozw iązania na początku powieści, co osłabia w rażenie.
Ja k wyżej zaznaczono, zjednała mu ta pow ieść stypendyum rządow e. Poczucie, że za wyłożone ko szta* m a naród prawo żądać od niego czegoś bezw zglę dnie dobrego, dalej chęć zadow olenia krytyki, ciążyły Liem u i osłabiały lot jego żywej w yobraźni. To też n a stęp n e jego prace z tego okresu: zbiorek „Nowel i obrazków ” , oraz pow ieść, zatytułow ana „ T rem asteren
11
F re m tid e n ” (Trójm asztow iec „ P rz y sz ło ść ”) nie zachw y ciły ani krytyki, ani czytającej publiczności.
D otknięty do żywego autor, nie czuł jed n a k do nikogo urazy, lecz przyznaw ał, że widocznie za m ało pracow ał i odtąd zam ierzył w zupełności poświęcić się doskonaleniu się w swojej sztuce.
Tu zaczyna się drugi onres tw órczości Liego. Zw rócił on się po bohaterów powieści do innego św ia ta, a m ianow icie do żeglarzy i rybaków . Pam iętał w iele z czasów studenckich z B ergen, gdzie zbierają się n a połów śledzi, niedawno bądź odśw ieżył sobie w pam ięci słyszane przed laty opowiadania, bądź sam zaobserw ow ał w iele, zw iedziw szy całe w ybrzeże p ó ł nocnej Norwegii. I znów potrafił zachw ycić, porwać czytelników praw dziw ym , głębokim obrazem życia tej w arstw y społecznej, p racującej dla chw ały i bogactwa kraju.
Pow ieść „Lodsen og hans H u stru ” (Retm an i j e go żona), w ydana po raz pierw szy r. 1874, doczekała się do dziś dnia, podobnie, ja k „D en F re m sy n te ” dzie więciu wydań. Bylto znów śm iały, od ręki rzucony, genialny szkic, bez oglądania się na sąd k ry ty k i i d la tego może i ją naw et podbił.
Pow odzenie to zachęciło Liego do próby p rz ed staw ienia ludzi w spółczesnych z w arstw y inteligentnej. Ale ani „Tomasz R oss”, w ydany w r. 1878, ani n a stępnego roku napisany „Adam S z ra d e r”, nie bardzo się podobały.
Zrozpaczony Lie zaczął już w ątpić o sobie. T rw ało to je d n a k krótko. Czuł, że przecież tle je w nim iskra, boża, w ięc p o d jął now ą próbę i n ap isał dram at z ży cia arty stó w i zaszedł podobny w ypadek, ja k z H er m anem Bangiem, t. j. okazało się, że m ożna w po w ieści być bardzo dram atycznym , a nie podołać stw o rzeniu dobrego dram atu. Jak Bang w Danii, tak Lie w Norwegii z pom iędzy pisarzy tych krajów m ają n a j hardziej dram atyczny sposób przedstaw iania w ypad- ków, stanow iących treść ich pow ieści, a próby n a p i
san ia doskonałego dram atu żadnem u z nich się nie powiodły.
Tym razem już się Lie oburzył, w rócił do swoich żeglarzy i dał znów przepyszne powieści: „ R u tla n d ” r. 1881, a w rok później „ G a a p a a ” (N aprzód)”, w k tó rej daje w spaniały obraz życia rybaków . B ystrość obserw acyi, głębokie zrozum ienie tego zupełnie odrę bnego typu społecznego, którego postaciom on um iał nadać cechy indyw idualne i stw orzyć z nich praw dzi wych, rzeczyw istych ludzi— oto zalety obu powieści.
N astępuje trzeci okres tw órczości Liego, który, nie- zrażony pierw szem i nieudanem i próbami, odtąd pisze po w ieści w spółczesne z życia klasy średniej lub w arstw y r o botniczej. Zaczyna go nowelka, pełna hum oru i praw dy życiowej p. t. „S lagter Tobias” (Rzeźnik Tobiasz) r. 1882, a w rok później: „L iv sslav en ” (Niewolnik). Do piero jed n a k „F am iljen paa G ilje” r. 1883 zadow olił k ry ty k ę. Zrozumiano w reszcie autora, że nie staw ia on żadnych tez, nie m oralizuje, lecz p rzedstaw ia ży cie takie, jak iem je st i jakiem on je w idzi ze św ia tłem i cieniem rów nom iernie rozlanem . N astępują ro k w rok powieści, cieszące się uznaniem ta k k ry tyki, ja k i ogółu czytającego: „En M alstróm (Wir), „Onde M agter” (Złe siły), „K om m andorens D ó tre” (Córki kapitana), „Et S am liv” (Pożycie m ałżeńskie), „M aisa J o n s ,” „N iobe,” „N aar Sol g aa r n e d ” (Gdy słońce zajdzie), „D yre R ein ” i w reszcie ostatnia, w k tó rej sk reślił część swojego w łasnego życia, do czego się w liście do znajom ych szczerze przyznaje, tw ie r dząc, że mu bardzo trudno szło napisanie tej książki, w łaśnie dlatego, że dał w niej szkic z w łasnego ży cia, a zw łaszcza z okresu w alk i upadków , spow o dow anych nierozum ieniem swojej duszy i jej p o ry wów.
Trudno uw ierzyć, że „ Id eo lo g a” p isa ł człow iek blizko siedm dziesięcioletni, ta k św ieżą je s t pow ieść, ta k p ełn ą m łodzieńczego ognia.
W szystkie prądy, n u rtu jące w społeczeństw ie,
http://dlibra.ujk.edu.pl
zajm ow ały także i Liego, ale on trak to w ał je inaczej, niż np. Ib sen Vib Bjornson. I tak: w w alce klas spo łecznych nie pozw ala mu zm ysł estetyczny zlać na jed n ę w arstw ę w szystkich zbrodni i brudów, co spro w adziło mu zarzut, jakoby nie odczuw ał całego ogro mu nędzy p ro letary atu . Z arzut ten je s t zgoła n ie słu szny, bo kto tak zrozum iał i tak przedstaw ił ludzi tej w arstw y, ten m usiał i ból ich odczuć.
W pow ieściach swoich poruszał on także i tak zw aną kw estyę kobiecą. Nie filozofował jed n ak , lecz tylko p rze d sta io ia ł kobietę, zw łaszcza w m ałżeństw ie. Pojm uje on stanow isko jej nie jako niższe lub w yż sze od stanow iska m ężczyzny, lecz rów norzędne. U lu biony jego typ kobiecy, to nie istota bierna, w ątły, słaby bluszcz, ow ijający się około silnego dębu— mężczyzny, lecz głęboko kochająca, p ełn a pośw ięcenia, ale św iadom a swojej w artości, bez poniżającej poko ry, tow arzyszka m ęża. J e s t on przytem zbyt bystrym obserw atorem , aby nie dostrzegł w św iecie i innych typów, odtw orzył je też z rów ną p ra w d ą i głębokiem wniknięciem .
P o d p atrzy ł on doskonale przyczynę nieszczęśli w ych m ałżeństw z m iłości, przyczynę, tkw iącą w ró żnicy pojęcia m iłości u m ężczyzny i u kobiety. W „E t Sam liv” (Pożycie m ałżeńskie) je s t bohater przek o n a nym, że zaopatrując dom szczodrze w e w szystkie po trzeby, najdowodniej okazuje sw oje przyw iązanie, cze go druga strona zrozum ieć nie chce i nie może. Od czuwa ona może n aw et bezśw iadom ie, że w m ężu przem aw ia próżność, że je s t tak zapobiegliw ym raczej przez chęć w zbudzenia w niej podziwu dla swojego talen tu i pracow itości lub w innych kobietach zazdro ści, że ich m ężowie nie m ogą otoczyć ich takim sa m ym dobrobytem , nie przez w zgląd na nią sam ą. I żyją obok siebie, rozgoryczając się w zajem nie coraz bardziej, niezdolni pojąć się i zrozum ieć.
Jestto obraz p ełen tragicznej praw dy, ale chyba tragiczniejszym jeszcze je s t los nieszczęśliw ej m atki—•
14
Nioby, k tó ra z rozpaczą w sercu patrzy, ja k dzieci je j, jedno za drugiem , rozw iew ają wniwecz jej m a
rzen ia co do przyszłości, o jakiej dla nich roiła. A gdzież je j wina? Jeżeli zaw iniła, to nie ową bezro- zum ną słabością przez m ałp ią m iłość, lecz obawą, aby sw ojej rodzicielskiej powagi nie użyć źle, nie zabić sam odzielności, nie zwichnąć, nie złam ać m łodzień czych skrzydeł, za których lotem starsza generacya podążyć nie może. P onury te n obraz rozśw ietla j e dnak prom yk nadziei, że najm łodszych dzieci dwoje w yrośnie na dzielnych, praw ych ludzi.
Autor nie zastanaw ia się w żadnej pow ieści sam nad przyczyną złego, nigdzie od siebie nie podaje środków zaradczych, 011 je s t i chce pozostać tylko a r tystą, odtw arzającym w iernie życie: wnioski pozosta w ia czytelnikom do w ysnuw ania.
Kiedy Lie znuży się trzym aniem w karbach bujnej swojej fantazyi w realn y ch powieściach, dla w ytchnienia daje jej upust i przenosi się w św iat p>&- śni, gdzie bujać sobie może swobodnie: i oto je s t czw arty kieru n ek jego tw órczości literackiej. F a n ta zyjne te utw ory zaw arte są w dwóch zbiorkach, zaty tułow anych „T ro ld ” (Gnom). Mimo czysto rom antycz nego ch arak teru , w ypływ ającego z sam ej n atury baśni, nie są one tak zupełnie pozbawione realnego p ie r w iastku, zw łaszcza drugi zbiorek. A ta k w jednym , ja k w drugim znaleźć m ożna praw dziw e p e rły poety
ckiego natchnienia.
O statnia pow ieść, którą tu podajem y w p rz e k ła dzie, w ykazuje, że autor je s t w p e łn i sił twórczych, spodziew ać się więc należy, iż przysporzy on swojej literatu rze jeszcze niejedno arcydzieło.
W idocznie tkw ią w tej szczypcie ziem i p e łn e czarodziejskiej mocy, życiodajne soki, skoro w ykar- m iła c a łą plejadę poetów i pisarzy, której przew odzą tacy m istrze, jak : Bjórnson, Ibsen i Lie.
J . K .
I.
— Nowe czasy, nowe czasy, tak, naturalnie, kochany chłopcze. Ale i w nowych czasach trzeba um ieć kierow ać w ozem — sterow ać naw ą okrętu.
— Sterow ać, sterow ać, zaraz poznać, żeś zaco fany, wuju, dyrektor banku.
— Hm, tak, chcesz pow iedzieć, żem się po sta rzał. Niech tylko takie, ja k ty, chłopaki w św iat się
* puszczają!
W ujowi Joelow i p rz e rw a ł gw ałtow ny atak kaszlu.
— Ja, na m iejscu w uja, otw orzyłbym sw ojem u siostrzeńcow i kredyt, aby m iał o czem zacząć. Tak niew iele potrzebuję. Ale cośkolw iek m ieć muszę, chcąc nabyć pod budowę fabryki elektrycznej ten k a w ałek ziem i nad rzek ą, o którym z w ujem m ówiłem . Coś m ieć m uszę, przecież z p u stą k ieszenią zaczynać, nie można. A zadatek n a grunt...
— At, zdaje mi się, że w łaśnie specyalnością ► tw oją je st. je ż e li nie zaczynać od niczego, to w k a
żdym razie kończyć na niczem . P rzyszedłeś, że się ta k w yrażę, na św iat z projektam i w głowie; w szak, o ile sobie przypom inam , niedaw no tem u, ja k p lan o w ałeś puszczenie w ruch budy dla ludow ych p rzed staw ień?
— P om ysł je s t dobry, wuju, i może kiedyś
wy-http://dlibra.ujk.edu.pl
łoni się w takiej postaci, że twój bank będzie się do b ijał o niego.
— No, mój chłopcze, krótko m ówiąc, nie dam ci ani oara. A pieniądze twojej biednej m atki są pod moim zarządem ,
— Posłuchaj m nie, wuju. T eraz je ste ś boga czem. Ale czyż nie było chwili, kiedy i wuj poznał, co to znaczy być w potrzebie i dorabiać się z n i czego?
— Co, co takiego?
— W m łodości opuściłeś przecież ojczyznę, z a m ierzając spekulow ać kalifornijską pszenicą, m ającą wówczas na rynkach zbyt ogromny. W ybrał się wuj okrętem , płynącym przez ocean Spokojny do San F rancisco z całym swoim m ajątkiem , przechow anym w dw udziestopięciofuntow ych banknotach u kapitana, czy nie tak? A kiedy w uja z d jął lęk p rzed złodzie jam i i wogóle zaczął wuj w ątpić, czy pieniądze są bezpieczne, pew nego pięknego poranku zw rócił k a p i tan na żądanie przechow yw any trzos. O debraw szy go, zm ierzając do kajuty, m usiał się wuj zatrzym ać w otw artych drzw iach pokładu, którędy w yrzucano w ęgle i popiół z m aszyny, a w tedy przez nagłe w strzą- śnienie, czy też gw ałtow ne po trącen ie zn alazł się w o re k ze w szystkiem , co wuj wówczas n a świecie po siadał, w falach oceanu, czy nie tak?
Nie m ożna było dojrzeć w yrazu tw arzy w uja Joela, bo osłaniała j ą chustka, k tó rą żywo w y cierał w ielki nos orli.
— W idzę w uja stojącego w otw artych drzw iach i w patrującego się w sakiew kę, ja k powoli zapada w m orze, a nieszczęsne rulony ciągną j ą coraz g łę biej, coraz głębiej. Inaczej m usiało być wujowi na duszy w tedy, gdy w szystko rozpływ ało się, ro z p ły w a ło w nic, ja k wuj powiada!
— Zkąd, zkąd na m iłość B oską m asz...
— A, te raz następ u je dowód tw ojej genialności, wuju, który zaw sze podziw iałem . Niech m nie licho
porw ie, co za genialność! Żadnego głosu, żadnego skrzyw ienia tw arzy! A po południu, kołysząc się, z zębem nieco krzyw ym , w pijającym się w w arg ę — w ybacz, wuju, lecz ta k żywo widzę p rzed sobą tw oją drobną wTtedy p o stać— posunąłeś ku kapitanow i, który | pow inien b y ł nadał pozostać w przekonaniu, że posia
dasz jeszcze swoje kapitały, proponując mu zakupno całego ładunku pszenicy z kredytem dw unastom iesię cznym —na dwa w eksle sześciom iesięczne.
— Zuchw alec z ciebie, powiadam!
— A w ciągu tych dw unastu m iesięcy speku-
■ low ałeś i zarab iałeś na całym ładunku p sz e n i cznym ...
— Et! czysta p rzesada...
— A w trzy la ta później w róciłeś, tocząc przed sobą p arę ton złota. Może ich naw et było trzy, w u ju? W iesz przecie oszacow anie podatku...
— Skórę zdar,liby z człow ieka, tak! W aryują poprostu, kiedy im się zdaje, że człowiek m a trochę mo nety. Ale ja , jakbym z księżyca spadł, zapytam się,
f* ja k m ogłeś dać się uw ieść tym bredniom!
— Myślę sobie, wuju, że taki w ypadek sp ra w ił by ogromny efekt w biografii jakiegoś am erykańskiego m ilionera, dodałby jej rom antyczności, m ógłby też i którego z naszych m iejscow ych przem ysłow ców okryć
chw ałą bohatera.
— Do dyabła z tw oją chwałą! Taka legenda... — K tóra tylko w ykazuje genialny ta le n t w w y najdyw aniu niezw ykłych środków, tak. A może s ą dzisz, wuju, że twój w ielki w spółzaw odnik, Bockman, ten tam z banku handlow ego, w padłby na coś podo-^ bnego?
— Nie — m ożesz być spokojnym ... Nie-e, cze goś podobnego nie zdarzyło mu się wym yślić. A r a czej wogóle coś w ym yślić. Ale, pytam cię po raz drugi, F aste, ja k w padłeś na tę bajkę?
— W idzi wuj tak: przed w yjazdem do Zurichu
Biblioteka — T. 151. 2
p rz e trząsn ąłem paczkę listów, przy g o to w an ą do sp a len ia, i znalazłem ten ustęp w liście pisanym przez w u ja do m ojego ojca.
— Słuchajno, F aste... a ten stary list spalile n atychm iast, co?
— Nie, nadto b y ł zajm ującym . T rzeba ci w ie dzieć, wuju, że w m ojem życiu odegrał on w ielkąś rolę. Oto je s t do p rzejrzen ia... Wuj nie m iał jeszcze ani trzydziestu lat, kiedy się to w ydarzyło. S praw ił on na m nie ogrom ne w rażenie, tak, śm iem tw ierdzić, że w p ły n ą ł na m oje życie! O tw orzyły mi się nagle oczy, czem m oże być dla k raju człow iek p rzed sięb io r czy, gdy, pew ny swojej wyższości, stw arza sobie swo- ie w łasne drogi i po nich kroczy. Od tego czasu ro- słeś, wuju, w m oich oczach coraz bardziej, jako ideał
przew odnik. I w ślady tw oje chcę iść, a nie jako prosty naśladow ca. Spojrzyj, wuju, na mój su rd u t— koło łokcia i n a kołnierz, zdaje mi się, że możnaby z niego w ycisnąć tłuszcz.
— Nie m yślisz przecie, u licha, że ci będę od tą d suknie spraw iał? P rzerażasz mnie, chłopcze!
— Nie, m yślę tylko, że nie będę m iał nowego surduta i nowych ineksprym abli, póki ich sobie sam nie kupię. W 'w ytartych w ybiję się! A ja k m nie tu wuj żywym widzi p rzed sobą, czuję się od stóp do głów przem ysłow cem — niczem innem!
— No, no — w uja Jo ela znów m ęczył kaszel — sta ry list w rzucim y w piec i skończym y tę sp raw ę.— Z a tarł zapałkę i list p o d p alił.— P atrz, ja k się kaw ałki zw ęglają... w owych czasach i w p apierze był inny m ateryał... A te raz posłuchaj, Faste! Zawsze był z ciebie w szechstronny um ysł, bardzo bogaty w m y śli, idee, projekty, k tó re m iały tę w spólną w adę, że cię odwodziły od w łaściw ych studyów i rzu cały od j e dnego zajęcia do drugiego.
— Tak, praw da, wuju; ale teraz odnalazłem s a m ego siebie, wiem, co mi czynić należy.
— No-o, skoro to nadzw yczajny w ypadek, i sko
http://dlibra.ujk.edu.pl
ro sądzisz, że to m a być podstaw ą tw ojej przyszłości, ale pam iętaj, nigdy się więcej nie pow tórzy, chociaż bym cię od bankructw a m iał uratow ać je d n ą dziesię- ciokoronówką! Ale, chociaż z uczuciem , ja k gdybym pieniądze w m orze rzucał, poręczę ci te trzy tysiące p ięćset koron, które, ja k mówisz, są ci konieczne. Obym je kiedyś u jrza ł wypłacone!
— Nie, nie, tego nie znoszę. Proszę w uja nie plw ać na mnie! takich pieniędzy w cale nie potrzebuję. Potrafię sobie poradzić i bez wuja.
— No, no, połóż kapelusz. Nie gorączkuj się, ja k m łokos. P ieniądze możesz podjąć na m oje imię. Trzy tysiące p ięćset koron nie da sobie nikt ta k ł a two sp rzątn ąć z przed nosa!
— Gotów jestem naw et odrazu podziękować ci, w uju, chociaż m uszę się wić i kręcić, ja k robak, w tw ojej hojnej...
— No, no, no...
— I nadzw yczaj delikatnej dłoni. — Taka mowa podoba m i się lepiej.
— Pow iadam wujowi, że zniew olę w uja do s z a cunku dla siebie, zm uszę do niego. A teraz dzięki
i do widzenia! /
Drzwi zam knęły się za nim — w ybiegł. Na dworze zag ad n ą ł go aktor W erlof:
— Co ty na to, Faste! G jessing zam eldow ał się, jako chory i T ordenskjólda będzie g ra ł P re b e n se n — z tym swoim cienkim głosikiem i tem i jeszcze cień- szem i nogami m a piorunow ać i bić w podyum! N atu ralnie, będą pustki. Tak, takie są w naszej tru p ie sto sunki; wysoko stoi u nas sztuka. Może pójdziem y do H elw ecyi na lam pkę wina?
— Nie m am czasu... in teresy ... Pragnę, aby dzień m iał dw adzieścia cztery godziny.
— Kozumiem! P uszczasz w św iat m yśl ludo wego te a tru przedm iejskiego. Taki p ełen otuchy p rzy jec h a łe ś z tym projektem przed kilku m iesiącam i.
— Muszę najpierw być w porządku ze
wszyst-http://dlibra.ujk.edu.pl
kiem, w yśw ietlić, ja k spraw y stoją. N ietylko ekono m iczną stronę w yśw ietlić m uszę. Myśl ta za m ałe obudziła za in tereso w an ie— w idocznie je s t jeszcze zbyt nową.
— Chcesz pow iedzieć — p rz e rw a ł tam ten z p e w ną bezczelnością — że i ten pom ysł spotkał los p e wnej m aszyny, o której słyszałem , że posiadała w szystkie możliwe doskonałości, tylko... iść nie chciała!
— Tak, tak, wolne żarty, gadaj sobie zdrów, dyabła tam! rów nie b y ła dobra, ja k pom ysł teatru . Ale potrzeba przecie sztu k — odpowiednich sztuk. Sam ap a rat nie w ystarczy. M yślałem przedew szystkiem 0 czemś w rodzaju teatru Rozm aitości dla ludu. Coś podobnego np.: ojcem je s t koń, m atk ą osieł, w ięc syn, rozum ie się, będzie m ułem — z dw iem a naturam i, wal- cząeem i w nim ustaw icznie — raz przew agę m a koń, to znów osieł. W reszcie w ostatnim akcie dostanie się m uł przed sąd za ja k ie ś przestępstw o. Albo m oże inaczej zakończyć? ostatni akt m ógłby się ro zeg rać przed bram am i nieba, gdzie ów bohater stanąłby przed N ajw yższym Sędzią. Cóż pow ie Stw orzycielow i sw o jem u taki biedak, m ający w sobie dwie różne z w ie rzęce natury? O! je s t dość głębokich kw estyj. A g d y by mój czas nie był tak ograniczonym , dostarczyłbym m nóstw a pom ysłów, żebym tylko m ógł znaleźć kogoś, kto potrafiłby coś z nich zrobić i przedstaw ić na scenie.
— No, dajm y pokój tego rodzaju fantazyom , Faste! Przyznasz jednak, że obsadzenie roli T orden- skjolda je s t szczytem idyotyzm u — to poprostu św ... wobec idei!
— Idei! i ja żyłem nią swojego czasu. Ale p ó źniej... szukać ideałów w k rainie fantazyi?... we m gle 1 obłokach — pozbyłem się tego. Ale dzięki Bogu, na tym padole łez m ożna jesz cze żyć natchnieniem . I j e mu się oddam, ja k tylko będę wolny! Tak, kom edyę gaturalnie będę.,.
F aste uchylił kapelusza i pom knął naprzód. D ążył ruchliw ą ulicą, prow adzącą ku portowi, gdzie obok urzędu cłowego nad drzw iam i wehodowemi agencyi w idniał szyld „Roed & Com p.”
Szybko w szedł do kantoru. — Dzień dobry, panie Roed!
— A, pow itać pana Forlanda, już z Zurichu? w idyw ałem pana od czasu do czasu latem .
P rzybyły zdaw ał się dostrzegać przy w ym ienie niu swego nazw iska uśm iech, jak b y na w spom nienie czegoś osobliwszego.
— Tak, ukończyłem techniczne studya — odpo w iedział krótko. — P otrzeba mi nieco pieniędzy, bag a telki, trzech tysięcy m arek.
— Do usług pan a F orlanda.
— Czy mogę więc odebrać pieniądze jutro? Sądzę, że pan przyjm ie mój czek z podpisem wuja Joela?
— D yrektora banku? w łasnoręcznym ?...— F aktor m iał minę zdumioną, praw ie niedow ierzającą. — Od dw udziestu sześciu lat, ja k żyję w tern m ieście, nie sły szałem nigdy, aby ten człow iek za kim ś po ręczy ł.
— Nigdy nie trzeb a mówić „n ig d y ”, panie... Z resztą— dodał F aste obojętnie— gdybym dodał jeszcze jedno zero, naw et w tedy wypłaconoby... Żyto, p sze nica, cukier, parafina, tytoń — m ruczał, przebiegając oczym a kurs dzienny, leżący na stole. — Co? akcye gazu notow ane ta k wysoko, na cztery tysiące osiem s e t—jeszcze? O ty stara, dobroduszna mieścino! I pan m yśli, że wobec sum ienia swojego będzie pan czy stym , sp rzed ając je po takiej cenie? Teraz? — e le ktryczność dąży ku nam szybkiem i krokam i, niem al w isi nad m iastem . Pow iadam p an u — w ybuchnął— ta spekulacya je s t nieczystą!
F ak to r nic nie odpowiedział, inne m yśli go zaj mowały, w zrokiem obejm ow ał zaniedbany strój Fa- stego.
22
— W szystko postarem u... To jed n ak n a tu raln e— m yślał — któregoś z krew niaków m usiał przecież upa- trz eć sobie n a spadkobiercę bezdzietny, chorowity sk n e ra i...
— Zawsze, zaw sze na pańskie usługi, panie F o rla n d !— rz e k ł głośno, k łan ia jąc się z nadzw yczajną uprzejm ością. — Taak, a w ięc przecież dożyło się chw ili, w której m a ktoś nieograniczony k red y t u dy re k to ra banku!
— P rzepraszam , panie Róed — odezw ał się Fa- ste, w ym aw iając z naciskiem każde słowo — co poży czę na imię w uja Joela, zapłaci on; to zaś, co pan u trzym uje o nieograniczonym kredycie, pójdzie na p a ń sk i rachunek.
A gent skubał kapelusz i spoglądał na zegar, k tó ry w skazyw ał k ilk a m inut do godziny, o której zw ykł b y ł odbywać przedpołudniow ą przechadzkę. A m iał w ielk ą nowinę do obniesienia po biurach: o nowym, złotym ptaku i wyznaczonym spadkobiercy w uja Jo ela...
F a ste zn alazł się znów w ruchliw ej ulicy. — Teraz zacznie się sp ła ta długu zurychskie- go— pom yślał.
Agent n a błędnej b y ł drodze, ale że p rzypu szczenie to, z re sz tą nie tak znów całkiem bez pod staw y, mogło podnieść jego znaczenie, nie było mu ono tak nie n a rękę.
— K redytem będę budow ał-—postanow ił.
W chwilę później szybkiem i krokam i dogonił F aste Berę G ylling n a końcu m iejskiego m ostu...
Niem al dziko ja ś n ia ła m u tw arz, k tó rą w su n ą ł pod jej parasolkę, gdy sta n ą ł obok niej, a kiedy p rz e chodzili obok willi, zadeklam ow ał tonem p ełn y m tryum fu:
A da i Sylla sły sz ą mój głos Żony Lam echa s ły sz ą m oje sło w a,
Ó w m ąż zabity nie p rzy n ió sł mi szczęścia...
23
— Czyś zm ysły postradał?
Siedem kroć pom szczono K aina
Siedem kroć siedem dziesiąt pom ści się Lamecha!
— Czyś zupełnie od rozum u odszedł, F aste? — Pow iadam ci, Bero, przyjaźń więcej w arta, niż m iłość. Je ste ś dla m nie Adą i S yllą i w ięcej, niż w szystkie żony Lamecha! I dlatego przedew szystkiem i najpierw p rzed tobą w yśpiew a L am ech swój try u m falny śpiew.
Rozjaśniony nagle w yraz jej tw arzy przysłoniła parasolka; nie p atrząc na niego, w ym ów iła B era sucho:
— No, cóż takiego?
— Słuchaj, Bero! Oto m am w kieszeni klucz do św ia ta — do całej mojej przyszłości!
— Taak, tylko tyle? Sądzisz, że ja k je s t tylko klucz od drzwi, to i pałac się znajdzie?
— Tak, je ż e li się m a klucz złoty. R ozgrzałem dziś ta k w uja Joela, że m etal topił się i sączył w iel- kiem i kroplam i białem i, trzy ty siące pięćset koron! jak o podstaw a do rozpoczęcia działania, rozum iesz?
A te ra z zależy ju ż tylko od rę k i klucz dzierżącej. P rz y sta n ę ła nagle z p araso lk ą o p artą o ram ię, ja k b y p rzed czem ś niepojętem , co j ą przeraziło.
— Co? trzy ty siące pięć... Od w u ja Joela? P rzesad zasz chyba?
— W idzicie ludzie! no ta k ... A ja m yślałem , że się ucieszysz, że przynajm niej ocenić potrafisz.
— Tylko powiedz, w ja k i sposób, ty, trz y ty siące koron od...
— Trzy ty siące pięćset!
— W yobrażam sobie ciebie— i tw ojego w uja... — Tak, j a i wuj Joel!
— Nie stra sz m nie, proszę cię. — Czyżbyś i dziś się gniew ała?
— Boże! jak ież zobow iązanie w ym ógł na tobie
http://dlibra.ujk.edu.pl
ten człowiek, zanim w ydusił te pieniądze — i to tak dużo pieniędzy! Ty wiesz, że ja k się na co uwe- źm iesz, nie przebierasz w środkach... A takie masz liczne pom ysły—ję k n ę ła niem al.
— Chcesz powiedzieć, że ja k coś postanowię, m uszę przeprow adzić. Czy to' się nazyw a nie p rz e bierać w środkach? tak. Myślisz zapew ne o perpetuum
mobile, i ty także, w szyscy będą mi je ustaw icznie
wypominali!
— Powiedz je d n a k jak , słyszysz Faste! Zanie pokoiłeś mnie.
— Jak? Ja k się podbija człowieka? P rz y zn a ję , że było to coś w rodzaju lisa, który pochlebstw em sk ło n ił kru k a do w ypuszczenia sera, tak, było w tern nieco podobieństw a. A w łaściw ie był to ów stary list, o którym ci opow iadałem w poniedziałek na m o ście. P oprostu genialny pom ysł. Zdaje mi się, że i on to uznaw ał i dlatego stopniał.
P a trz y ła na niego, poważnie.
— Spraw a ta m usiała przecież być bardzo p rz y k rą tw ojem u w ujow i— zaczęła po chw ili.— W yobrażam sobie, ja k tem u surowem u, wysoce m oralnem u d y re ktorow i banku zależało na zatarciu śladów faktu okłam ania kapitana, a tern sam em dojścia do m a ją tk u .
— Ale przyznasz chyba, że to było genialne, św ietne, iskrzące dowcipem, że tak z kłopotu w ybrnąć potrafi tylko w ielki talent!
— Pozwól się zapytać, Faste, ja k sądzisz, że tę sp raw ę osądzi opinia?
— Thy! burżuazyi to w prost zaim ponuje, ona z a w sze skłoni głow ę przed powodzeniem . P raw dę po w iedziawszy, oszukałem się na tobie, nie przypuszcza łem , że je s te ś ta k ciasną!
— D ałeś mu potem list?
— N aturalnie, bo przecież z początku z ap rze czył w szystkiem u, dopiero kiedy go dostał do rąk ...
— A potem?
— Do licha z tą indagacyą! — zaw ołał z gnie w em — rzucił go w piec i nie było o nim więcej m o wy. O pieniądzach trochę dyskutow aliśm y, zanim się dał w ziąć.
— Ależ napraw dę, czyś ty się dobrze nad tern zastanow ił, F aste?... Powiedz mi szczerze, czy nie przyszło ci na m yśl, nie powiedziało ci nic w głębi duszy, że wujowi było niem iłem , a może naw et lę k ał się zostaw ić u ciebie ten dokum ent swojej p rz e
szłości?
— Na m iłość Boską, przecież nie w yobrażasz sobie, że użyłem listu w uja Joela, aby na człowieku wymódz pieniądze! — w ybuchnął gw ałtow nie. — P rz y znam się — kończył zimno — spodziew ałem się po naszej długoletniej przyjaźni, że m nie będziesz lepiej znała.
— A tak, żebym to m ogła powiedzieć, że cię znam. Je ste ś taki nieobliczalny, F aste. Nigdy nie wiem, czego się trzym ać w stosunku do ciebie. P r a wdziw y stan rzeczy w yśw ietla się nagle, tak, iż ja się znacznie później dopiero przekonyw am , co to w ła ściw ie było.
— A teraz przypuszczasz, a raczej obawiasz się, czy ja dziś „w łaściw ie”, ja k powiadasz, nie w racam ociekający k rw ią w prost od w uja Joela, którego ogra biłem z trzech tysięcy pięć...
— Ach, wiesz dobrze, że nic podobnego nie m am na m yśli. Ale m asz dziwny ta le n t bezw iednie nąw et zam ykać oczy na pew ne strony kw esty i, k tó rych nie chcesz widzieć.
— D ziękuję, przypuszczasz więc mniej w ięcej, że m imowolnie, bez zastanow ienia, przyłożyłem wujowi p istolet do piersi!
— Nie, nie, ale taka, je ste m zaniepokojona. N i gdy nie um iesz opowiedzieć w szystkiego jasno, do kładnie. Często zdaje m i się, jakbym w przepaść spo glądała. Aż m nie strach zbiera.
26
— Strach, strach, że rozbójnika masz za p rzy jaciela!— zaśm iał się szorstko.
U daw ał, że nie spostrzegł, iż przy sta n ęła przed ścieżką, pro w ad zącą m iędzy p ark an em ogrodowym a lasem , w p ro st do w illi rodziców.
— D ziw ne— z acz ął— zdaje mi się, że ten twój strach w łaśn ie najw ięcej m nie p o ciąg ał do ciebie, Be ro, te n lękliw y p ta k w tobie, ja k dzięcioł dziobiący sum ienie moje, ja k gdyby się chciał przekonać, czy drzewo je s t zdrow e. Nie w iele braknie, a skłoniłabyś m nie, abym teraz pędem pobiegł do w uja Jo ela z a pytać go, czy rzeczyw iście obrabow ałem go przed południem .
— Tak, śm iej się, F aste. Twój śm iech je s t j e szcze najlepszym w tobie, chociaż w łaściw ie nigdy nie m ogłam dojść, z czego się śm iejesz. W reszcie zaczęłam w ierzyć, że chyba z tej prostej przyjem no ści, iż taka, ja k ty osoba, istnieje n a świecie.
— A w ięc rodzaj skrzypców bez m elodyi, s ą dzisz? Czy wiesz, ja k ą m asz dziś n a sobie suknię w m oich oczach, Bero?
— Głupstwo, brednie, trzym aj się ziemi, nie m am żadnej sukni na sobie, o której m ógłbyś coś p o wiedzieć!
— Słoneczną, ciem no-żółtą, kiedy na nią p ad ają p łatam i prom ienie.
— Drogi, kochany F aste, czy nie za dużo kom plem entów ? N ajpierw dzięcioł, a teraz...
— Brr! kiedy mam ochotę dać się unieść fan- tazyi, stajesz zaw sze na straży ze swoim zimnym ro z sądkiem , nieprzystępna! T eraz zsiniała tw oja suknia n a mrozie!
— Dobrze, dziękuję za odprow adzenie. Zbladły, p rzy sta n ął naglć.
— Chcesz powiedzieć, żem ci natrętny! — Nie, lecz idę naprzeciw ko, do burm istrzów . — Noo! m ądrze i sp ry tn ie pom yślane; z nas oboj ga, to genialne głowy, Bero! A je d n a k w olałbym
abyś mi poprostu pow iedziała, że boisz się pokazyw ać w m ojem tow arzystw ie, ośm ieszonem owem perpetuum
mobile! Pam iętasz może, prosiłem cię zeszłego roku z Zurichu, abyś sp aliła w szystkie m oje dawne listy do ciebie pisane o tem ... o tej spraw ie. Pozw olę s o bie zapytać panią, czy owe listy są bezpieczne i nie stan ą się pośm iew iskiem m iasta, m yślę, czy są zn i szczone?
— Nie odpisałeś mi, czyś moje sp alił — u siło w ała odeprzeć n ap aść— nie było w nich nic ciekaw e go, ale...
— W szystkie, w szystkie, w każdym razie po- darłem l — w ołał głośno, jak b y nie m yśląc o tem , co m ówi.— Ach! ja k ja ich nienaw idzę w szystkich— i g ro ził w yciągniętą pięścią m iastu — tych, którym w inien jestem nigdy niew ygasłą, nigdy nie d ającą się od
płacić w dzięczność, że pozw olili biednem u chłopcu, niepodobnem u do innych, chodzić od stołu do stołu i je ść w yżebrane obiady przez półczw arta roku po śm ierci ojca i którzy, z w ujem na czele, urządzili w ielką składkę, aby go w ysłać do Zurichu! Ja k one piekły przez cały ten czas, ja k cięcia szpicruty, te spojrzenia i uśm iechy, z których w yczytać m ożna by ło, że u w ażają m nie za dziwaka, nierokującego ż a dnych nadziei. Czułem się staw ianym na rów ni z ty m i biednym i w aryatam i, jakich nie brak w żadnem m ałem m iasteczku. Nie chciano tylko głośno tego w yrażać przez w zgląd na pam ięć mojego bardzo po w ażanego ojca i przez litość dla m atki, wdowy.
’ — Ależ Faste, F aste, gdy się dajesz unieść chwilowym wrażeniom , przechodzisz zaw sze w o sta te czność. U nas uznawano zaw sze, że je s t w tobie coś niezw ykłego. Ojciec...
— N azw ał m nie raz genialnym głupcem , tak. P am iętam — w szyscy idyoci są nimi. Ach! z duszy m o je j chłopięcej w y ry w ał się krzyk: któryś z nich p r z e cież um rze przedem ną, a w tedy, w tedy będę sk ak a ł, tań czy ł n a jego grobie i drw ił... A czyś ty, ja k j a
obecnie, spotkała się po latach z takiego m iejskiego p otentata w zrokiem szklanym , w którym w yczytać m o głaś, że w szystkie drzwi zam kną się przed tobą? Tak, zrozum iałabyś więc, co sobie p rzysiągłem , że m uszę widzieć w szystkie te k ark i zgiętem i, m uszę się wznieść wysokol Oto m asz przyczynę, dla której chcę zacząć tu w tem ciasnem, przedstaw iającem m ało szans po w odzenia, dziadowskiem mieście; tu, a nie gdzieindziej! I m ądra głów ka pani pojęłaby rów nież, że nie mogę zaczynać starą , ośm ieszoną historyę perpetuum, ro zw ija n ą na dziesięcio, dw unasto-arkuszow ych listach. To uczyniłoby mnie, jako przedsiębiorcę już od pierw szej chwili niem ożliwym .
— W szystkie ułożyłam podług dat i schow ałam , zapew niam cię, niem a żadnego niebezpieczeństw a.
— Nie, nie, prócz z pani strony, gdyby je j k ie dy przyszła ochota m nie ośm ieszyć.
— Nie przypuszczasz tego, Faste! Ale zdaje mi się, że byłoby grzechem te listy zniszczyć. Są one tego rodzaju, że nikt inny napisaćby ich nie mógł.
— Tak pow iadasz?... W tem może cała ich wada, że nikt inny nie m ógł ich napisać, cała ta hi- sto ry a z tem perpetuum, to owoc niedojrzałości um y słowej!
— Być może, ale je s t w nich duch, któ ry szu ka, szuka...
— I nic nie znajduje! O ile byłoby grze chem to...
— Zawierz mi je , F a s te — p ro siła cicho.
— To, co pod każdym w zględem upadło i co ja odrzuciłem , ty chcesz przechow ać? Dziwne są kobie ty! Będę sobie w yobrażał, że m aszyna, setki razy zm ieniana, k tó rą ciągle partaczyłem , a w reszcie c a ł kiem zniszczyłem , będzie zam kniętą u ciebie, w sk a rb cu daw nych pam iątek. Nigdy w ięc nie u jrzę końca tej historyi! Mogę ci tylko pow iedzieć, Bero, że b a danie nad praw em ciążenia naprow adziło m nie na dro gę techniki i do prześw iadczenia, które zniszczyło
petuum mobile. Ale zachowaj, zachowaj te stare pęki moich ogni sztucznych.
— D ziękuję ci F aste, m nie możesz zaw sze ufać. Bądź zdrów!
D ostrzegł jej rozprom ieniony w yraz tw arzy. — To dziwne, Bero, ja k my się dawno znam y, a nie przysiągłbym , że nie je ste m w tobie zak o chany.
— J a zaś śm iem utrzym yw ać, że jesteśm y p rzy jaciółm i, nie zaś czem ś innem !— rzuciła, oddalając się
szybko.
II.’
Tumany kurzu na gościńcu, w zm agają się s k a r gi na brak wody... n a sta ły skw arne, dokuczliw e dni
kanikuły. • «
Bez odrobiny cienia sta ł drew niany dom ek w do wy F orland tuż przy drodze, po obu stronach w ejścia rosło zaledw ie k ilk a jarzębin, a słońce topiło niem al żywicę fu tryny okien, dawno w yschniętych. Oknem i drzw iam i w lew ał się upał, który teraz dzień w dzień roztaczał sw oją jed n o sta jn ą ciszę po m ieście, ow ijał coraz g ęściejszą m g łą góry i rozpościerał sw oją sz a rą, coraz m niej p rzejrzy stą oponę po m asztach i r e jach poriu.
Córka domu, Solvi, dorosła panna, dwudziesto dwu lub trzy letn ia, stan ę ła na progu, w kapeluszu na głowie; odstaw iła parasolkę, aby zapiąć ręk aw i czki...
Nagle zaczęła nasłuchiw ać, zapom inając o z a p i naniu...
Od drogi dał się słyszeć jed n o stajn y turkot le k kiego powoziku, toczącego się żywym truchtem .
Z dążyła zaledw ie szybko obrzucić w zrokiem su k nię i(.popraw ić kapelusz, gdy m iejscow y lekarz, F
kenberg, zajechał karyolką, okrytą aż po osie kół chm u r ą kurzaw y.
Z atrzym ał się p rzed domkiem, zd jął kapelusz, k łan iają c się i o tarłszy okulary z kurzu, p atrzy ł z po za nich n a stojącą.
— No, jak że się m iew a p ań sk a m atka, czy po m ógł jej mój środek?
— Dzięki, doktorze, m am a ta k a zadowolona. Nie dośw iadczała praw ie bólów reum atycznych od chwili, gdy go zaczęła używać.
— To prosty, babski środek, w yrażony ap te k arsk ą łaciną. Pom aga on stanowczo, gdy się tylko w niego w ierzy— roześm iał się lekarz. — Z resztą to suche c ie pło letnie je s t w łaściw ie najlepszym środkiem leczn i czym. Ale ja p an ią zatrzym uję, panno Solvi, a pani była na w ychodnem ...
— Tak, idę do m iasta, do biura, ale jeszcze w cześnie.
— Hm, m iałbym ochotę zapytać, co tam pani będzie ro b iła : siedziała, liczyła i w y p ełn iała polisy asekuracyjne? Założyłbym się, że pani zaw sze p rz e chodzi się przez targow icę m iejską, idąc do biura?
— Tak, nie trudno odgadnąć! zkądżeby się w ziął obiad w domu?
— A powiedz, pani, szczerze, nigdy zapew ne pani nie m arzyła, aby przygody życia pani skończyć się m iały na siedzeniu w biurze, z palcam i atram entem pow alanem i?
P a trz y ła w ziem ię.
— P rzyznaj się, pani, że ty siąc razy w olałabyś siedzieć w domu, pielęgnow ać m atkę, doglądać ogród ka, ku r i kaczek, utrzym yw ać porządek w domu, a od czasu do czasu pobaw ić się u znajom ych, niż być człon kiem Stow arzyszenia kantorzystów ?
W ybuchnęła głośnym śm iechem , a po chwili rzu- cifŁ jm em al nam iętnie:
xa sA— Ach, tak!
/Doktór odpiął skórzany fartuch powozika,
żarnie-http://dlibra.ujk.edu.pl
rzając w ysiąść, gdy w furtce ogrodowej u k aza ł się nagle F a ste bez surduta,, z m ierniczem i przyrządam i w ręku.
— Dzień dobry, doktorze! Muszę panu pow ie dzieć, żeśm y w czoraj w ieczorem mówili o panu w k lu bie. A w łaściw ie o projekcie zakładu kąpielow ego w zachodniej stronie m iasta, a o panu, jako głównej jego sile. Rozum ie się, om aw ialiśm y tę spraw ę w y łącznie ze strony ekonom icznej— rentow ności...
— Tak, zdaje mi się jed n ak , że ten sam słony m a te ry a ł znajduje się w e w szystkich nadbrzeżnych m iastach naszego kraju, gdzie m orze nie sty k a się bardzo z kloakam i. Oblać tę spraw ę m ożna w każdym
| razie. *
■— Zaczynam y od dowcipkowania, panie F alk en - berg! A liczyliśm y na pana, że pan, który tak dziel nie w alczyłeś w spraw ie szpitala, będziesz także p ierw szym do popierania planu i podpisania akcyj. Z am ie rzam y ni m niej, ni więcej, ja k zakupić całe m iędzy m orze i urządzić uzdrowisko. A później, ponieważ m yśl ta m a przyszłość przed sobą, czego je ste m p e wny, w zniosą się powoli hotele w całej zachodniej stronie m iasta, które w ten sposób zam ieni się w no w ożytne m iejsce kąpielow e.
D októr się uśm iechnął.
— Z m łodym i architektam i ta sam a spraw a, co z młodymi, świeżo upieczonym i doktoram i. I mnie chodziły po głow ie podobne m yśli, gdy tu osiadłem . W ierzaj mi pan, dużo się n a p racu je fantazya, gdy się na wózku spędza sam otne chwile. Żegnam panią! — p rz e rw a ł.— Nie lęk a się pani słońca... stoi pani w spie- kocie, a pa raso lk a na ław ce.
— Aa, m am kapelusz z szerokiem rondem , to... — Czeka panią ciężka droga do m iasta... A p ro szę się strzedz kurzu i piasku, aby się nie dostał do oczu— dodał, gdy kary o lk a ruszała.
Dziwnie w zruszona sta ła Solvi F o rlan d n a sto pniu; nagle w biegła do w nętrza domku.
W pustej sypialni siedziała pani F o rlan d i czy ta ła list, który nad szed ł w łaśnie od drugiej córki, Agnieszki, bądącej guw ern an tk ą u proboszcza F ejera.
Szczudło oparła o poręcz k rzesła, a cała jej po stać, pogięta od reum atyzm u, pochyliła się nad listem , kiedy w drzw iach stan ę ła Sólvi.
— No, bądź zdrowa, mamusiu! Tak, tak, zd e cydow ała się na pastora, może m am a być pewną!
' — Fe, fe, dziecko, ja k m ożna coś podobnego przypuszczać— starszy człowiek!
— W yraźnie to przecież widzę z całego listu, nazyw a go ciągle „ F e je r,” a nigdy już „ p a sto r,” a szczegół, że plebania dobrze stoi, bo dostarcza m le k a w prost do m leczarni!
— Ach, to brzydko z twojej strony, Solvi, ona, w yjść za tego starego?
Sólyi uśm iechnęła się dziwnie.
— A ja m yślę, że tem bardziej, poniew aż je s t tak i stary! Bóg niech strzeże każdego od w yjścia za m ąż bez przyw iązania, za kogoś młodego w dodatku, pięknego, kto m iałby jeszcze ja k ie ś w ym agania. P o m yśl, mamo, jak b y w tedy Agnieszka m usiała kłamać! — Nie mogę słuchać tego rodzaju uwag, Solvi! W ostatnim czasie tak zgorzkniałaś. Nie wiem, co się z tobą dzieje.
— Ależ i ja z praw dziw ą p rzyjem nością w p ro w adziłabym się na ta k ą plebanię, do takiego o m sza łego pastora, praw dziw ie niedołężnego, gdzie m o głabym żyć, ja k w starym , pow ażnym kościele, i ulżyć m u, i iść za nim do grobu. Nie oszukiw ałabym go pod żadnym w zględem . P rzed kilku laty chciałam przecież zostać dozorczynią chorych. Z resztą, gdy panna ukończyła dw adzieścia kilka lat i m a ja k ie ś sta nowisko, bądź to jako guw ernantka, bądź jako kasy er- ka, przek ro czy ła okres rom antycznych uniesień, one ju ż jej niegodne. Jeżeli m iała jak ieś iluzye, rozw iały się dawno. Jedyna dobra rzecz w tedy, to obfitość m le k a na plebanii!
— Ach, dziecko, tak przykro słuchać twoich żartów .
— Do w idzenia więc, droga matuchno! A nie siedź przy otw artem oknie...
Sólvi podbiegła kn niej i zanim w yszła, w y ca ło w ała j ą serdecznie.
P ani F o rlan d siedziała z szeroko rozw artem i oczy ma i słabym uśm iechem , ja k gdyby nie chciała zbyt prędko pozbyć się m iłego w rażenia. Po chwili się g nęła po albnm z fotografiami, leżące na komodzie.
— A gnieszka... ja k a też drobniutka, ja k pięcio letnie dziecko!... A tu, kiedy m iała ju ż dw anaście lat, a na tej, jako szesn asto letn ia panienka, ju ż po Bierzm ow aniu, w czarnej, jedw abnej sukni, k tó rą jej ofiarow ała pani Mork, żywa, p ełna prostoty, lek k a ja k sylfida... i tak się śm ierteln ie zakochała w poecie K jelsbergu, w iążącym k raw at z ta k ą fantazyą, a tu m iała ju ż dw adzieścia pięć lat, sm ukła jej postaw a i fry zu ra cokolwiek pretensyonalne.
— A tu silnie zbudowana, czerstw a Solvi, tr y skająca życiem , objaw iającem się w tw arzy i w całej postaw ie, taki praw dziw y pączek, lubiący się śmiać, chociaż cokolw iek u party... n a w szystkich fotografiach jed n ak a, od dzieciństw a aż do panieńskich czasów, dopiero ostatnia, przeszłoroczna, nie u d ała się: stoi na niej ta k a pow ażna, z rę k ą na biodrze opartą, ja k anioł oskarżyciel, kroczący prosto p rzed tro n Boga Stw orzyciela.
— Inne czasy, F a ste !— zaw ołała, gdy w szedł syn spocony i zgrzany od słońca! — D ziew częta się nie- cie rp liw ią < i są gotowe do buntu.
— Że czasy są inne! Tak, gdybyś ty, mamo, m ogła pojąć m oją biedną głow ą... ale do tego nigdy nie dojdzie!.., Nie om yliłem się... strum ień za o g ro dem przedstaw ia przy najniższym stanie wody, a t e raz m usi być w łaśnie najniższy stan wody, spadek na 41 cm., to znaczy blizko jed n ę i je d n ę trzec ią stopy.
Biblioteka.—T. 151. 3
Istn ie ją też ja k ie ś szczątki m łyna, raczej koła m ły ń skiego z daw nych czasów.
— Tak, a w takim razie m usiała rów nież istnieć ta lub inna przyczyna, dla której go zastanowiono.
— Ignorancya, brak technicznych wiadom ości; przed piętnastu, czy dziesięciu la ty m ieszkała tu p rz e cież prosta, w iejska gaw iedź. A przytem należy ta k że do m am y połow a m ałego m łyna wodnego, tuż nad brzegiem rzeki, m iędzy dwoma płotam i ogrodu. Mogę dowieść m atem atycznie!
— Gdyby nam co z tego przyszło! Jeżeliby coś na tern było, nie byliby mi zostaw ili domu.
— No, to zależy od oka, ja k się ono na sp ra wę zapatruje. Gdyby m am a w ezw ała w szystkich ta- ksatorów z całego kraju, ja k je d e n m ąż, trzęślib y gło wam i mówiąc: ani śladu! Ale ja , widzi mam a, mówię coś innego. I tylko m am ie, m am ie sam ej tylko mó wię, aby cię ucieszyć, że znalazłem żyłę złota tam , na sk raju ogrodu.
— Żyłę złota? Boże, zachowaj mu rozum! — Myślę o potoku, naturalnie.
— To przecież tylko woda, tylko woda. Pozbądź się, dla Boga, tych m yśli, mój chłopcze, tylko woda.
— W idzi mam a, przecież m am a może sobie w yobrazić nitkę, chociażby ona niekoniecznie była nitką do szycia... Gdyby m am a nią p ołączyła je d e n potok z drugim i tak dalej, aż złączyłyby się w szystkie s tru myki w dolinie, działanie byłoby takie, ja k w ielkiego, potężnego spadku wody, któryby mógł służyć do w szy stkiego, czego m iasto potrzebuje, a w ięc ośw ietlenia elektrycznego, dalej... no, ale plany moje pozostaną do pewnego czasu w głowie. Gdybym się w ygadał, n atychm iast zrozum ieliby chłopi, że m ają skarby w rz e ce. P rzytem w szystkiem jed n ak jeste m tego p rzek o nania, że w ynalazcy, a tym jestem , należy się także jak ie ś w ynagrodzenie!... Chciałem tylko m am ę ro z r a dować odrobiną nadziei i widokam i pow odzenia dla nas w szystkich... Będzie m am a m ieszkała w je d n e j
z w ielkich wili, albo, je ż e li m am a woli, dam m am ie kam ienicę w m ieście.
— Ale chyba nie w łożysz w to pieniędzy od w u ja Jo ela?— zaw ołała stroskana.
— Nie kłopocz się, mamo, nie kłopocz. F ak to r to p rzebiegły lis, m ądry, ostrożny... Niech go licho w eźm ie z ta k ą głow ą, chociaż w zniszczonej peruce. Zaraz p o jął historyę zakładu kąpielow ego i zrozum iał, że trze b a będzie pew ne spraw y załatw ić, zanim się ją publicznie ogłosi.
W ybiegł, pogw izdując.
Nizko pochylając się nad kulą, próbow ała pani F orland p rzejść krok za krokiem ku drzwiom. Na skroniach m iała plam y czerw one od tego w szystkiego, co jej F a ste opow iadał i przedstaw ił z takiem głębo- kiem przekonaniem . Potrafi rzeczyw iście, ja k Sólvi mówi, przenieść ludzi w sw oje krainy, jeż eli się nie m ają na ostrożności... Ja k ie szczęście, że ona w ła śnie w yszła do biura, kiedy F aste p rzy szed ł i w szy st ko to rozw ijał! O stry ję z y k Sólvi, k ry ty k u jący jego pom ysły, doprow adziłby tylko do gorącej sprzeczki.
S tała w otw artych drzw iach sypialni i ro zg ląd ała się badaw czo po nizkiej, dachem przygniecionej izbie. Żywe jej oczy szukały w tej chwili innego m iejsca n a pianino, przeciążone nutam i.
P rzelo tn a m yśl przem k n ęła jej przez głow ę po złudnych obrazach F astego. Musi przedstaw ić j ą so bie, zanim uspokoi się na tyle, aby m ogła porządnie po raz dru g i przeczytać list A gnieszki... tylko na w y padek, gdyby coś z tego, o czem F aste mówi, p r z y niosło rzeczyw iście ja k ie ś zyski... p rzedew szystkiem należałoby koniecznie zam ienić te starośw ieckie dwa okienka na jedno duże, ujęte sutą firanką na p o złaca nym k o m isie, z takiem iż spięciam i.
A m ożeby także, n atu raln ie, gdyby środki były, postaw ić kaflany piec z drzw iczkam i m osiężnem i, z a m ia st starego, brzydkiego, żelaznego, od św iętego J a na jeszcze do tej chw ili okrytego brzozow ym liściem .
36
Drobna, pochylona kobiecina, o żywych oczach i tw arzy pom arszczonej, w ychudłej i zniszczonej c ie r pieniem , zatapiała się coraz w ięcej w obm yślaniu spo sobów zm ienienia owych dwu okien. T rzym ała przed sobą w poprzek kulę, aby zm ierzyć szerokość, a przy p oruszeniach jej p ad ał od czasu do czasu prom yk sło ń ca na jej siw iejące włosy, które w ym ykały się i w iły
w p ukle nad czołem.
Po kilku naw rotach, bo co chw ilę w padło je j coś nowego do głowy, p rzeszła w reszcie na drugą stronę, zajęta żywo całkiem innym pokojem , tym , któ ry teraz sam a p rzek sz tałciła i um eblow ała.
Po podw órzu chodził tym czasem F aste i cieka wie obserw ow ał starszego brata, D itlefa, idyotę.
Pow ażnem i, uroczystem i rucham i, w ydając od czasu do czasu zw ierzęcy ja k iś głos, dyrygow ał tenże przyw idzianą o rk ie strą z okna kuchni, w asystencyi dwóch, czy trzech kur, m yślących, że im ziarno rzuca, i kilku kołyszących się kaczek, których kw akanie przyjm ow ał, jako objaw uznania, z najuprzejm iejszym , p ełn y m w dzięczności ukłonem .
— I w nim tkw i także cząstka elem entarnego chaosu, pew nego rodzaju m elodya, k tó rą w ygłosić chce, lecz nie otrzym ał mózgu do je j opanow ania— m ru k n ął F a s te .— Dziwne uczucia w krw i mu się dziś burzyły, gw ałtow ne, że go aż m ęczyły i chodził, jak b y o głu
szony.
— N aturalnie, w ierzyć należy jed y n ie w siebie s a mego!— m y śla ł.— Całe zło w tern, że osobnik pozw olił auterytetow i tę sw oją ja ź ń osłabić... N ieliczni są ci, którzy św iat naprzód popchną...
W mózgu śpiew ało mu i śpiew ało: „W p iersi <| drżało mu cięcie K lorida, gdy w ręce poczuł m łot tw a rd y .” Przez owe w ym iary i p ro jek t p o łączen ia strum ieni dostał m u się w rę k ę środek, potężny m łot Thora, którym zw ycięży gnomy! .
D otarł do zniszczonej kam iennej ław ki, um ie szczonej w cienistej altance w głębi ogrodu.
Podłożyw szy sobie pod głow ę poduszkę z fote- lu n a biegunach, leżał, p atrząc sennem i oczyma w strum yk.
Ciągle, -monotonnie brzęczał trzm iel w pośród liścia altany i na zew nątrz, bzykał tuż, tuż i budził go, to znów oddalał się, oddalał, jak b y przez sen sły szany...
On sam był nieco podobny do owego płaciastego trzm iela, o m iękiem , b runatnem futerku, który, żądny życia i barw , la tał, brzęcząc, przez cały dzionek letni . i używ ał, używ ał...
On nie znał w yboru!...
...Byle użyć w szystkiego... błyszczących, żółtych jaskrów , połyskujących od rozpuszczonego w słońcu soku w śród w ilgotnych łopianów , goździków, lew konij i róż i ognistych geranij i auriklej, up ajający ch aż do szału, każda w innym stopniu.
Chodzi tylko o to, aby spokojnie użyć tego, co je st, a nie rzucać okiem dalej i dalej, użyć podosta- tkiem , nie porzucać nic, od kw iatu do kw iatu, od bzu do czerem chy, a w reszcie zaw isnąć na słodkim , g ru bym liściu lipy...
W reszcie m usi to w szystko porzucić... nie może już znieść tej p ełn i życia... Nie, nie może już!...
Po chwili ogarnęła go nieskończona trw oga, zn a lazł się w próżni...
Na kam iennej ław ce w altan ie siedział jak iś człowiek. Nie był to bynajm niej jego ojciec, lecz d a w ny nauczyciel, Jo hannesen.
-— Zastanów się-— zauw ażył nauczyciel, ja k gdy by siedział tu i rozw ażał, i ro z trz ą sa ł tę kw estyę od dłuższego czasu — a uznasz, że coś z ciebie w isi na każdej z tych szypułek... zrozum iesz wtedy, ile z cie bie pozostanie, gdy będziesz się przen o sił w w yższe . sfery.
Czy to nie zupełnie to samo, co on odczu w ał? i co go przed chw ilą takim strachem napełniło, że coś z niego ubyło... Ale to nieznośna rzecz, że