• Nie Znaleziono Wyników

Ideolog : powieść norweska

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Ideolog : powieść norweska"

Copied!
168
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

I M

I D E O L O G .

http://dlibra.ujk.edu.pl

(6)
(7)

' \o n e y ^

3

ena$? Lie.

^ 5

---pow ieść norw eska

Z U P O W A Ż N I E N I A A U T O R A P R Z E Ł O Ż Y Ł A Z O R Y G I N A Ł U

Józefa Klemensiewiczowa,

W A R S Z A W A .

DRUKARNIA A . T . J e z i e r s k i e g o

http://dlibra.ujk.edu.pl

(8)

^osBOJieno n,eH3ypoio.

BapmaBa 11 CesTaöpa 1900 ro^a.

http://dlibra.ujk.edu.pl

(9)

1

I

T o szc zy p ta ziem i— tyle, co zatrzym a Przechodzącego p o d eszw a olbrzym a.

N orw egia— to istotnie szczypta ziem i tylko, a w cale me tłustego czarnoziem u, lecz kam ienistego, tw ardego gruntu, z którego w pocie czoła dobędzie się nieco owsa. Tern w iększe też zdziw ienie ogarnęło narody, gdy na tej niew dzięcznej glebie w y strzelił piękny kw iat poezyi, który w onią sw oją całe la ta u p a ja Europę.

Zastanaw iano się niejednokrotnie nad przy czy n a­ m i w ielkiego i trw ałego w pływ u skandynaw szczyzny

lite ra tu rę europejską, któ ry to w pływ ostatniem i czasy odnosi się przew ażnie do najm łodszej z trzech sio strzy c— Norwegii. Cokolw iekbądź dało się przyto- czyć przeciw w szelkiej logicznej racyi, nie zm ieniło samego faktu, a przepow iednie o rychłym końcu ow e­ go panow ania nie ziściły się.

Jeżelibyśm y się naw et zgodzili na zdanie Le- m aitra, k ry ty k a francuskiego, k tó ry utrzym uje, że li- * ie ra tu ra ta nie w prow adziła żadnych nowych idei, z a ­ w sze pozostanie jeszcze jej zasługą zapoznanie nas z owym nieznanym św iatem , z tem ciekaw em sp o łe­ czeństw em , składaj ącem się z m ałej g arstk i inteligen- cyi i przew ażnej liczby ludu roboczego, czyto n ie u ­ straszonych, zuchw ałych, rozkochanych w morzu ż e ­ glarzy i rybaków , czy rozw ażnych, statecznych,

(10)

6

pów, m ieszkających w dolinach, czy w reszcie pełnych fantazyi, m arzycielskich górali, a zw łaszcza zapozna­ nie nas z ową tajem niczą, bogatą w ja sk ra w e k o n tra­ sty przyrodą, k tó ra w ycisnęła piętno sw oje na każdym pisarzu.

Żaden z nich jed n ak nie skoncentrow ał w sobie do tego stopnia w szystkich sprzecznych w łaściw ości ch arak teru narodowego, co Jonasz Lie. Złożyły się n a to dziedziczne cechy i w pływ y otoczenia, klim atu, przyrody.

U rodzony w r. 1833 w m ałem m iasteczku, raczej wsi, E ker, na południu, w pobliżu C hrystyanii, odziedzi­ czył po ojcu, urzędniku sądowym , z pochodzenia Trond- jem czyku, siłę woli, h a rt ducha, trzeźw ość sądu, n ie ­

zw ykłą praw ość i zdrowy organizm . Jonasz Lie, to nie dziecię naszego nerw ow ego wieku. Nie rozum ie on tak modnej dziś choroby w oli— dla niego niem a niem ożliwości; co chce, przeprow adzić m usi, nie lęk a się prób i zawodów, w ytrw ałość posiada niesłychaną. P ra cu je bardzo w iele i łatw o, do w yw ołania n atch n ie­ nia nie potrzebuje żadnego sztucznego aparatu, naw et cisza i spokój nie są m u niezbędne.

W praw dzie w tej linii znajdow ał się już naw et poeta, piszący pieśni treści przew ażnie polityczno-sa- tyrycznej, zdaje się jednak, że cech tw órczego ta le n ­ tu Liego szukać należy u m atki. P osiadała ona w y­ b u jałą w yobraźnię, niezw ykłą żywość tem peram entu, k tó ra u syna, zw łaszcza w m łodszych latach, objaw ia­ ła się popędliw ością, przechodzącą niekiedy w g w ał­ tow ne w ybuchy szalonego gniewu, obok nadzw yczajnej bystrości um ysłu. Arne G arborg mówi o niej, że w 60 roku życia uczyła się łaciny, a w 70 zajm ow ała się m atem atyką. W ięcej niż przeciętnie w ykształcona, zn ała grnntow nie kilka języków , oddaw ała się z zam i­ łow aniem botanice, a przytem in tereso w ała się bardzo żywo ruchem literackim .

Z południowego k ra ń c a Norw egii dostał się J o ­ nasz Lie bezpośrednio het, na północ, do m iasteczka

(11)

Tromsoe. Tu do re sz ty rozbudziła się jego fantazya pod w pływ em niezw ykłej, pełnej zagadek natury. Przez długie m iesiące, w śród ponurych ciem ności n o ­ cy, w słuchiw ał się w groźne pom ruki wzburzonego często morza- żyw a jego w yobraźnia zaludniała m a ja ­ czące w m roku kon tu ry śnieżnych w ałów górskich krasnoludkam i i gnomami, których głosy tajem nicze sły sza ł w w yjącym i św iszczącym w ichrze. Z tego czasu zapew ne zachow ał Lie na długo jak iś niew y­ tłum aczony lęk p rzed ciem nością i w iarę w nad p rzy ­ rodzone siły.

W śród ciekaw ych zjaw isk n a tu ry chodzić do szkoły i uczyć się zadanych lekcyj, było nad siły J o ­ nasza. Nie robił też żadnych postępów . Spróbowano i pryw atnej nauki, a w reszcie ojciec, w idząc w nim ogrom ny pociąg do m orza, oddał go do szkoły że g la r­ skiej. Ale po roku, z powodu krótkiego w zroku, m u­ siał go w ycofać.. Ten ro k je d n a k zbudził w Liem poetę. Osamotniony, tęsk n iący do swobody i w olno­ ści, w jakiej się bądźcobądź w domu chował, z acz ął sobie tw orzyć w łasny św iat m arzeń i w nim p rzeb y ­ w ał. Gdy go w ysłano do Bergen, zaczęły już m iędzy kolegam i kursow ać jego w iersze, a zw łaszcza opowia­ dania i historye niebyw ałe, które początkowo skupiały około m łodego tw órcy licznych słuchaczy, ale skoro przeszły granice praw dopodobieństw a, zjednały Liem u im ię kłam cy.

W r. 1851 p rzy jech ał do C hrystyanii i zapisał się do pryw atnej szkoły, tak zwanej „ fa b ry k i,” p rzy ­ sposabiającej do egzam inu dojrzałości. Z astał tu już Ibsena i Bjornsona. Z tym ostatnim , tow arzyskim , s e r­ decznym, skupiającym zaw sze wokoło siebie p rz y ja ­ ciół i w ielbicieli, zaw iązał bliższe stosunki.

Tu też poznał i pokochał obecną żonę sw oją, kuzynkę, Tom asinę Lie. Zdaje się, że m yśl o m a ł­ żeństw ie, a przytem zdrowy rozum , k azały mu w su ­ chej logicznej nauce p raw a szukać ochrony przeciw Wybujałej swojej fantazyi i m arzycielstw u. Obraw szy

(12)

8

sobie te n zawód, pracow ał w nim dość, nie zaniedbu­ ją c je d n a k nigdy lite ra tu ry i od czasu do czasu p u ­ szczał w szerszy św iat ja k iś okolicznościowy w ierszyk. Dopiero od r. 1858, kiedy zdał egzam in praw niczy i otrzym ał ja k ą ś n iew ielką posadę, zaczął drukow ać sw oje poezye. N ietyle jed n a k one, co a rty k u ły treści politycznej, zam ieszczane po czasopism ach, zw róciły na niego ogólną uwagę. U d erzała w nich, obok bystrego sądu w kw estyach politycznych, przedew szystkiem li­ te ra c k a robota: styl barw ny, żywy, obrazowy a n a tu ­ raln y , języ k niezm anierow any a piękny, dosadny, b o ­ gaty, bo w prow adzający dużo wyrazów, narzeczy ro z ­ m aitych, zw łaszcza nordlandzkiego 1).

Bjórnson, k tó ry był wówczas w B ergen red ak to ­ re m pism a „B erg en sp o sten ,” zaproponow ał Liem u ob­ ję c ie działu politycznego w swojem lub innern piśm ie, ale on nie chciał się tego podjąć. I dobrze się stało: w y czerp u jąca praca dziennikarska byłaby w nim m o­ że zabiła arty stę. B jo rn s o n je s t jednym z nielicznych w tym w zględzie w yjątków . N iezm ordow ana jego dzia­ łaln o ść społeczno-dziennikarska nie przeszkadza mu w pracach literackich, k tó re zjednały mu sław ę n a j­ w iększego narodowego poety. Był jed n ak że i p ra k ­ tyczniejszy w zgląd, który skłonił Liego do odm ówie­ nia, a m ianow icie m ałe widoki m ateryalne, Lie zaś m a­ rz y ł o m ajątk u nietyle, jako o celu, lecz jako o śro d ­ ku, dającym m ożność zdziałania dużo dobrego dla społeczeństw a. Tą m yślą wiedziony, otw orzył on kan- celaryę adw okacką w K ongsvinger r. 1859. O kazał się bardzo zdolnym adw okatem , zw łaszcza niezw ykle

*) Języ k norw eski je s t jeszcze ciągle w to k u k s z ta łto w a ­ nia się: w ięk sza część p isarzy u ż y w a jęz y k a duńsko-norw eskie- go; nieliczni m łodsi, z G arborgiem na czele, usiłują w p row adzić lu d o w y „ la n d sw aa l“. W obec rozm aitych n a rzecz y trudno je s t ustalić pisow nię i w ym ow ę, a z w łaszcza , że chcąc zerw ać z duń- szc zy zn ą, p o siłkują się szw edzkiem i i niemieckiemi w yrazam i, p i­ sze każdy odm iennym językiem .

(13)

9

pom ysłow ym w w ynajdyw aniu rozm aitych kruczków praw nych, klien tela jego w zrasta ła z każdym dniem tak , iż w n astępnym ju ż roku m ógł się ożenić.

Zw iązek ten odpow iadał w zupełności Liego id ea­ łow i m ałżeństw a. Chociażby naw et p rze sad ą było, co G arborg utrzym uje, jakoby pan i Lie by ła w dosłow nem tego słow a znaczeniu w spółpracow niczką m ęża, w k a ż ­ dym razie pew nem jest, że znakom ity pisarz znalazł w sw ojej żonie istotę, u m iejącą go zrozum ieć, dostro­ ić się do niego; ale też i jego zasłu g ą jest, że otwo­ rz y ł przed nią skarby swego ducha, nie strzeg ł ich zazdrośnie, pozw olił jej w niknąć w m yśli swoje, a n a ­ w et sam je chciał razem ro ztrząsać. W yobrażam so­ bie takiego Ibsena np., którem uby ktokolw iek ośm ielił się w ytknąć coś w jego utw orze, lub wogóle być od­ m iennego, niż 011, zapatryw ania. Lie w żonie znalazł i chciał znaleźć tow arzysza, p rzyjaciela.

Czas pobytu w Kongswinger je s t bardzo ważnym dla życiowego dośw iadczenia autora: żył on tam b a r­ dzo tow arzysko, sty k ał się z powodu zowodu swojego z ludźm i rozm aitych sfer, poznaw ał ich do gruntu, bo przecież nie mogli m ieć tajem nic przed swoim adw o­ katem .

Po kilku latach jed n ak , chcąc bądźcobądź przyjść do wielkiego m ajątku, puścił się Lie na spekulacye, które go zaw iodły i p rzy p raw iły o ogrom ne straty. N astąpiły straszne dla niego czasy: d ręczyła go nie- ty le u tra ta w łasnego m ajątku, co straty tych, których mimowoli za sobą w ciąg n ął w przepaść. Ale nie zgi­ n ą ł— b y ła t 0 n atu ra zbyt żywotna, energiczna, aby się d ała złam ać tak łatw o. Porzucił adw okaturę i p o sta­ now ił pracow ać na innem polu. Bez środków do ży ­ cia opuścił K ongsvinger i ud ał się do C hrystyanii. Tu pisyw ał arty k u ły do dzienników, m iew ał lekcye, ale najw ięcej dochodów przynosiły mu porady praw ne, po któ re się zgłaszano do niego, jako do zdolnego adw o­ kata.

P ierw sza jego pow ieść „Den F re m sy n te ”, n a p i­

http://dlibra.ujk.edu.pl

(14)

10

sana w 35 roku życia, zjed n ała mu stypendyum n a objazd kraju, dla dokładniejszego poznania ch arak teru ludu, potem drugie na w yjazd za granicę, a w reszcie w yznaczył mu „ sto rth in g ” sta łą pensyę, ja k ą m iędzy innym i po b iera ją Bjórnson i Ibsen.

Od roku mniej w ięcej 1871 bawi Lie przew a­ żnie za granicą, częścią w P aryżu, latem w N iem ­ czech— to znów w e W łoszech, ja k obecnie.

Dotychczasow a działalność literack a Liego w y k a­ zuje cztery w ybitne kierunki. W pierw szym okresie opiew a on w ierszem i prozą piękności natury Nord- landu. L ata całe p rzetraw iał w spom nienia kilkoletnie- go pobytu w jednem z m iasteczek tej ziemi, to je s t w Trom soe. W szystko, co jego w rażliw y um ysł za­ obserw ow ał, co gorące serce odczuło, nad czem fan- tazya pracow ała na tle krajobrazu, tonącego w n ie­ przerw anej nocy, pustce i zimnie, aby n a krótko od­ żyć pełnem , bogatem życiem lata, o słońcu nigdy nie- zachodzącem — w szystko to zaw arł autor w sw ojej pierw szej powieści p. t. „Den F re m sy n te ” (Jasuowidz).

Pow ieść ta spraw iła niebyw ałe w rażenie. B yłe to szczere w yw nętrzenie się w rzącej duszy, to też znalazło oddźwięk w sercach. Tu po raz pierw szy znaleźli się w powieści ludzie w spółcześni, realni, na tle zupełnie nowem, południowym Norwegczykom tak samo nieznanem , ja k obcokrajowcom. K rytyka, zasko­ czona, nie m ogąc stanąć w sprzeczności z opinią, m u­ siała przyznać tej pracy w iele zalet, ale w ytknęła w ielką w adę w technice, a m ianow icie błędne u m ie­ szczenie rozw iązania na początku powieści, co osłabia w rażenie.

Ja k wyżej zaznaczono, zjednała mu ta pow ieść stypendyum rządow e. Poczucie, że za wyłożone ko­ szta* m a naród prawo żądać od niego czegoś bezw zglę­ dnie dobrego, dalej chęć zadow olenia krytyki, ciążyły Liem u i osłabiały lot jego żywej w yobraźni. To też n a stęp n e jego prace z tego okresu: zbiorek „Nowel i obrazków ” , oraz pow ieść, zatytułow ana „ T rem asteren

(15)

11

F re m tid e n ” (Trójm asztow iec „ P rz y sz ło ść ”) nie zachw y­ ciły ani krytyki, ani czytającej publiczności.

D otknięty do żywego autor, nie czuł jed n a k do nikogo urazy, lecz przyznaw ał, że widocznie za m ało pracow ał i odtąd zam ierzył w zupełności poświęcić się doskonaleniu się w swojej sztuce.

Tu zaczyna się drugi onres tw órczości Liego. Zw rócił on się po bohaterów powieści do innego św ia­ ta, a m ianow icie do żeglarzy i rybaków . Pam iętał w iele z czasów studenckich z B ergen, gdzie zbierają się n a połów śledzi, niedawno bądź odśw ieżył sobie w pam ięci słyszane przed laty opowiadania, bądź sam zaobserw ow ał w iele, zw iedziw szy całe w ybrzeże p ó ł­ nocnej Norwegii. I znów potrafił zachw ycić, porwać czytelników praw dziw ym , głębokim obrazem życia tej w arstw y społecznej, p racującej dla chw ały i bogactwa kraju.

Pow ieść „Lodsen og hans H u stru ” (Retm an i j e ­ go żona), w ydana po raz pierw szy r. 1874, doczekała się do dziś dnia, podobnie, ja k „D en F re m sy n te ” dzie­ więciu wydań. Bylto znów śm iały, od ręki rzucony, genialny szkic, bez oglądania się na sąd k ry ty k i i d la­ tego może i ją naw et podbił.

Pow odzenie to zachęciło Liego do próby p rz ed ­ staw ienia ludzi w spółczesnych z w arstw y inteligentnej. Ale ani „Tomasz R oss”, w ydany w r. 1878, ani n a ­ stępnego roku napisany „Adam S z ra d e r”, nie bardzo się podobały.

Zrozpaczony Lie zaczął już w ątpić o sobie. T rw ało to je d n a k krótko. Czuł, że przecież tle je w nim iskra, boża, w ięc p o d jął now ą próbę i n ap isał dram at z ży­ cia arty stó w i zaszedł podobny w ypadek, ja k z H er­ m anem Bangiem, t. j. okazało się, że m ożna w po­ w ieści być bardzo dram atycznym , a nie podołać stw o­ rzeniu dobrego dram atu. Jak Bang w Danii, tak Lie w Norwegii z pom iędzy pisarzy tych krajów m ają n a j­ hardziej dram atyczny sposób przedstaw iania w ypad- ków, stanow iących treść ich pow ieści, a próby n a p i­

(16)

san ia doskonałego dram atu żadnem u z nich się nie powiodły.

Tym razem już się Lie oburzył, w rócił do swoich żeglarzy i dał znów przepyszne powieści: „ R u tla n d ” r. 1881, a w rok później „ G a a p a a ” (N aprzód)”, w k tó ­ rej daje w spaniały obraz życia rybaków . B ystrość obserw acyi, głębokie zrozum ienie tego zupełnie odrę­ bnego typu społecznego, którego postaciom on um iał nadać cechy indyw idualne i stw orzyć z nich praw dzi­ wych, rzeczyw istych ludzi— oto zalety obu powieści.

N astępuje trzeci okres tw órczości Liego, który, nie- zrażony pierw szem i nieudanem i próbami, odtąd pisze po­ w ieści w spółczesne z życia klasy średniej lub w arstw y r o ­ botniczej. Zaczyna go nowelka, pełna hum oru i praw dy życiowej p. t. „S lagter Tobias” (Rzeźnik Tobiasz) r. 1882, a w rok później: „L iv sslav en ” (Niewolnik). Do­ piero jed n a k „F am iljen paa G ilje” r. 1883 zadow olił k ry ty k ę. Zrozumiano w reszcie autora, że nie staw ia on żadnych tez, nie m oralizuje, lecz p rzedstaw ia ży­ cie takie, jak iem je st i jakiem on je w idzi ze św ia­ tłem i cieniem rów nom iernie rozlanem . N astępują ro k w rok powieści, cieszące się uznaniem ta k k ry ­ tyki, ja k i ogółu czytającego: „En M alstróm (Wir), „Onde M agter” (Złe siły), „K om m andorens D ó tre” (Córki kapitana), „Et S am liv” (Pożycie m ałżeńskie), „M aisa J o n s ,” „N iobe,” „N aar Sol g aa r n e d ” (Gdy słońce zajdzie), „D yre R ein ” i w reszcie ostatnia, w k tó ­ rej sk reślił część swojego w łasnego życia, do czego się w liście do znajom ych szczerze przyznaje, tw ie r­ dząc, że mu bardzo trudno szło napisanie tej książki, w łaśnie dlatego, że dał w niej szkic z w łasnego ży ­ cia, a zw łaszcza z okresu w alk i upadków , spow o­ dow anych nierozum ieniem swojej duszy i jej p o ry ­ wów.

Trudno uw ierzyć, że „ Id eo lo g a” p isa ł człow iek blizko siedm dziesięcioletni, ta k św ieżą je s t pow ieść, ta k p ełn ą m łodzieńczego ognia.

W szystkie prądy, n u rtu jące w społeczeństw ie,

http://dlibra.ujk.edu.pl

(17)

zajm ow ały także i Liego, ale on trak to w ał je inaczej, niż np. Ib sen Vib Bjornson. I tak: w w alce klas spo­ łecznych nie pozw ala mu zm ysł estetyczny zlać na jed n ę w arstw ę w szystkich zbrodni i brudów, co spro­ w adziło mu zarzut, jakoby nie odczuw ał całego ogro­ mu nędzy p ro letary atu . Z arzut ten je s t zgoła n ie słu ­ szny, bo kto tak zrozum iał i tak przedstaw ił ludzi tej w arstw y, ten m usiał i ból ich odczuć.

W pow ieściach swoich poruszał on także i tak zw aną kw estyę kobiecą. Nie filozofował jed n ak , lecz tylko p rze d sta io ia ł kobietę, zw łaszcza w m ałżeństw ie. Pojm uje on stanow isko jej nie jako niższe lub w yż­ sze od stanow iska m ężczyzny, lecz rów norzędne. U lu­ biony jego typ kobiecy, to nie istota bierna, w ątły, słaby bluszcz, ow ijający się około silnego dębu— mężczyzny, lecz głęboko kochająca, p ełn a pośw ięcenia, ale św iadom a swojej w artości, bez poniżającej poko­ ry, tow arzyszka m ęża. J e s t on przytem zbyt bystrym obserw atorem , aby nie dostrzegł w św iecie i innych typów, odtw orzył je też z rów ną p ra w d ą i głębokiem wniknięciem .

P o d p atrzy ł on doskonale przyczynę nieszczęśli­ w ych m ałżeństw z m iłości, przyczynę, tkw iącą w ró ­ żnicy pojęcia m iłości u m ężczyzny i u kobiety. W „E t Sam liv” (Pożycie m ałżeńskie) je s t bohater przek o n a­ nym, że zaopatrując dom szczodrze w e w szystkie po­ trzeby, najdowodniej okazuje sw oje przyw iązanie, cze­ go druga strona zrozum ieć nie chce i nie może. Od­ czuwa ona może n aw et bezśw iadom ie, że w m ężu przem aw ia próżność, że je s t tak zapobiegliw ym raczej przez chęć w zbudzenia w niej podziwu dla swojego talen tu i pracow itości lub w innych kobietach zazdro­ ści, że ich m ężowie nie m ogą otoczyć ich takim sa­ m ym dobrobytem , nie przez w zgląd na nią sam ą. I żyją obok siebie, rozgoryczając się w zajem nie coraz bardziej, niezdolni pojąć się i zrozum ieć.

Jestto obraz p ełen tragicznej praw dy, ale chyba tragiczniejszym jeszcze je s t los nieszczęśliw ej m atki—•

(18)

14

Nioby, k tó ra z rozpaczą w sercu patrzy, ja k dzieci je j, jedno za drugiem , rozw iew ają wniwecz jej m a­

rzen ia co do przyszłości, o jakiej dla nich roiła. A gdzież je j wina? Jeżeli zaw iniła, to nie ową bezro- zum ną słabością przez m ałp ią m iłość, lecz obawą, aby sw ojej rodzicielskiej powagi nie użyć źle, nie zabić sam odzielności, nie zwichnąć, nie złam ać m łodzień­ czych skrzydeł, za których lotem starsza generacya podążyć nie może. P onury te n obraz rozśw ietla j e ­ dnak prom yk nadziei, że najm łodszych dzieci dwoje w yrośnie na dzielnych, praw ych ludzi.

Autor nie zastanaw ia się w żadnej pow ieści sam nad przyczyną złego, nigdzie od siebie nie podaje środków zaradczych, 011 je s t i chce pozostać tylko a r ­ tystą, odtw arzającym w iernie życie: wnioski pozosta­ w ia czytelnikom do w ysnuw ania.

Kiedy Lie znuży się trzym aniem w karbach bujnej swojej fantazyi w realn y ch powieściach, dla w ytchnienia daje jej upust i przenosi się w św iat p>&- śni, gdzie bujać sobie może swobodnie: i oto je s t czw arty kieru n ek jego tw órczości literackiej. F a n ta ­ zyjne te utw ory zaw arte są w dwóch zbiorkach, zaty ­ tułow anych „T ro ld ” (Gnom). Mimo czysto rom antycz­ nego ch arak teru , w ypływ ającego z sam ej n atury baśni, nie są one tak zupełnie pozbawione realnego p ie r­ w iastku, zw łaszcza drugi zbiorek. A ta k w jednym , ja k w drugim znaleźć m ożna praw dziw e p e rły poety­

ckiego natchnienia.

O statnia pow ieść, którą tu podajem y w p rz e k ła ­ dzie, w ykazuje, że autor je s t w p e łn i sił twórczych, spodziew ać się więc należy, iż przysporzy on swojej literatu rze jeszcze niejedno arcydzieło.

W idocznie tkw ią w tej szczypcie ziem i p e łn e czarodziejskiej mocy, życiodajne soki, skoro w ykar- m iła c a łą plejadę poetów i pisarzy, której przew odzą tacy m istrze, jak : Bjórnson, Ibsen i Lie.

J . K .

(19)

I.

— Nowe czasy, nowe czasy, tak, naturalnie, kochany chłopcze. Ale i w nowych czasach trzeba um ieć kierow ać w ozem — sterow ać naw ą okrętu.

— Sterow ać, sterow ać, zaraz poznać, żeś zaco­ fany, wuju, dyrektor banku.

— Hm, tak, chcesz pow iedzieć, żem się po sta­ rzał. Niech tylko takie, ja k ty, chłopaki w św iat się

* puszczają!

W ujowi Joelow i p rz e rw a ł gw ałtow ny atak kaszlu.

— Ja, na m iejscu w uja, otw orzyłbym sw ojem u siostrzeńcow i kredyt, aby m iał o czem zacząć. Tak niew iele potrzebuję. Ale cośkolw iek m ieć muszę, chcąc nabyć pod budowę fabryki elektrycznej ten k a ­ w ałek ziem i nad rzek ą, o którym z w ujem m ówiłem . Coś m ieć m uszę, przecież z p u stą k ieszenią zaczynać, nie można. A zadatek n a grunt...

— At, zdaje mi się, że w łaśnie specyalnością ► tw oją je st. je ż e li nie zaczynać od niczego, to w k a­

żdym razie kończyć na niczem . P rzyszedłeś, że się ta k w yrażę, na św iat z projektam i w głowie; w szak, o ile sobie przypom inam , niedaw no tem u, ja k p lan o ­ w ałeś puszczenie w ruch budy dla ludow ych p rzed ­ staw ień?

— P om ysł je s t dobry, wuju, i może kiedyś

wy-http://dlibra.ujk.edu.pl

(20)

łoni się w takiej postaci, że twój bank będzie się do­ b ijał o niego.

— No, mój chłopcze, krótko m ówiąc, nie dam ci ani oara. A pieniądze twojej biednej m atki są pod moim zarządem ,

— Posłuchaj m nie, wuju. T eraz je ste ś boga­ czem. Ale czyż nie było chwili, kiedy i wuj poznał, co to znaczy być w potrzebie i dorabiać się z n i­ czego?

— Co, co takiego?

— W m łodości opuściłeś przecież ojczyznę, z a ­ m ierzając spekulow ać kalifornijską pszenicą, m ającą wówczas na rynkach zbyt ogromny. W ybrał się wuj okrętem , płynącym przez ocean Spokojny do San F rancisco z całym swoim m ajątkiem , przechow anym w dw udziestopięciofuntow ych banknotach u kapitana, czy nie tak? A kiedy w uja z d jął lęk p rzed złodzie­ jam i i wogóle zaczął wuj w ątpić, czy pieniądze są bezpieczne, pew nego pięknego poranku zw rócił k a p i­ tan na żądanie przechow yw any trzos. O debraw szy go, zm ierzając do kajuty, m usiał się wuj zatrzym ać w otw artych drzw iach pokładu, którędy w yrzucano w ęgle i popiół z m aszyny, a w tedy przez nagłe w strzą- śnienie, czy też gw ałtow ne po trącen ie zn alazł się w o­ re k ze w szystkiem , co wuj wówczas n a świecie po­ siadał, w falach oceanu, czy nie tak?

Nie m ożna było dojrzeć w yrazu tw arzy w uja Joela, bo osłaniała j ą chustka, k tó rą żywo w y cierał w ielki nos orli.

— W idzę w uja stojącego w otw artych drzw iach i w patrującego się w sakiew kę, ja k powoli zapada w m orze, a nieszczęsne rulony ciągną j ą coraz g łę ­ biej, coraz głębiej. Inaczej m usiało być wujowi na duszy w tedy, gdy w szystko rozpływ ało się, ro z p ły w a­ ło w nic, ja k wuj powiada!

— Zkąd, zkąd na m iłość B oską m asz...

— A, te raz następ u je dowód tw ojej genialności, wuju, który zaw sze podziw iałem . Niech m nie licho

(21)

porw ie, co za genialność! Żadnego głosu, żadnego skrzyw ienia tw arzy! A po południu, kołysząc się, z zębem nieco krzyw ym , w pijającym się w w arg ę — w ybacz, wuju, lecz ta k żywo widzę p rzed sobą tw oją drobną wTtedy p o stać— posunąłeś ku kapitanow i, który | pow inien b y ł nadał pozostać w przekonaniu, że posia­

dasz jeszcze swoje kapitały, proponując mu zakupno całego ładunku pszenicy z kredytem dw unastom iesię­ cznym —na dwa w eksle sześciom iesięczne.

— Zuchw alec z ciebie, powiadam!

— A w ciągu tych dw unastu m iesięcy speku-

low ałeś i zarab iałeś na całym ładunku p sz e n i­ cznym ...

— Et! czysta p rzesada...

— A w trzy la ta później w róciłeś, tocząc przed sobą p arę ton złota. Może ich naw et było trzy, w u ­ ju? W iesz przecie oszacow anie podatku...

— Skórę zdar,liby z człow ieka, tak! W aryują poprostu, kiedy im się zdaje, że człowiek m a trochę mo­ nety. Ale ja , jakbym z księżyca spadł, zapytam się,

f* ja k m ogłeś dać się uw ieść tym bredniom!

— Myślę sobie, wuju, że taki w ypadek sp ra w ił­ by ogromny efekt w biografii jakiegoś am erykańskiego m ilionera, dodałby jej rom antyczności, m ógłby też i którego z naszych m iejscow ych przem ysłow ców okryć

chw ałą bohatera.

— Do dyabła z tw oją chwałą! Taka legenda... — K tóra tylko w ykazuje genialny ta le n t w w y ­ najdyw aniu niezw ykłych środków, tak. A może s ą ­ dzisz, wuju, że twój w ielki w spółzaw odnik, Bockman, ten tam z banku handlow ego, w padłby na coś podo-^ bnego?

— Nie — m ożesz być spokojnym ... Nie-e, cze­ goś podobnego nie zdarzyło mu się wym yślić. A r a ­ czej wogóle coś w ym yślić. Ale, pytam cię po raz drugi, F aste, ja k w padłeś na tę bajkę?

— W idzi wuj tak: przed w yjazdem do Zurichu

Biblioteka — T. 151. 2

(22)

p rz e trząsn ąłem paczkę listów, przy g o to w an ą do sp a ­ len ia, i znalazłem ten ustęp w liście pisanym przez w u ja do m ojego ojca.

— Słuchajno, F aste... a ten stary list spalile n atychm iast, co?

— Nie, nadto b y ł zajm ującym . T rzeba ci w ie­ dzieć, wuju, że w m ojem życiu odegrał on w ielkąś rolę. Oto je s t do p rzejrzen ia... Wuj nie m iał jeszcze ani trzydziestu lat, kiedy się to w ydarzyło. S praw ił on na m nie ogrom ne w rażenie, tak, śm iem tw ierdzić, że w p ły n ą ł na m oje życie! O tw orzyły mi się nagle oczy, czem m oże być dla k raju człow iek p rzed sięb io r­ czy, gdy, pew ny swojej wyższości, stw arza sobie swo- ie w łasne drogi i po nich kroczy. Od tego czasu ro- słeś, wuju, w m oich oczach coraz bardziej, jako ideał

przew odnik. I w ślady tw oje chcę iść, a nie jako prosty naśladow ca. Spojrzyj, wuju, na mój su rd u t— koło łokcia i n a kołnierz, zdaje mi się, że możnaby z niego w ycisnąć tłuszcz.

— Nie m yślisz przecie, u licha, że ci będę od­ tą d suknie spraw iał? P rzerażasz mnie, chłopcze!

— Nie, m yślę tylko, że nie będę m iał nowego surduta i nowych ineksprym abli, póki ich sobie sam nie kupię. W 'w ytartych w ybiję się! A ja k m nie tu wuj żywym widzi p rzed sobą, czuję się od stóp do głów przem ysłow cem — niczem innem!

— No, no — w uja Jo ela znów m ęczył kaszel — sta ry list w rzucim y w piec i skończym y tę sp raw ę.— Z a tarł zapałkę i list p o d p alił.— P atrz, ja k się kaw ałki zw ęglają... w owych czasach i w p apierze był inny m ateryał... A te raz posłuchaj, Faste! Zawsze był z ciebie w szechstronny um ysł, bardzo bogaty w m y ­ śli, idee, projekty, k tó re m iały tę w spólną w adę, że cię odwodziły od w łaściw ych studyów i rzu cały od j e ­ dnego zajęcia do drugiego.

— Tak, praw da, wuju; ale teraz odnalazłem s a ­ m ego siebie, wiem, co mi czynić należy.

— No-o, skoro to nadzw yczajny w ypadek, i sko­

http://dlibra.ujk.edu.pl

(23)

ro sądzisz, że to m a być podstaw ą tw ojej przyszłości, ale pam iętaj, nigdy się więcej nie pow tórzy, chociaż­ bym cię od bankructw a m iał uratow ać je d n ą dziesię- ciokoronówką! Ale, chociaż z uczuciem , ja k gdybym pieniądze w m orze rzucał, poręczę ci te trzy tysiące p ięćset koron, które, ja k mówisz, są ci konieczne. Obym je kiedyś u jrza ł wypłacone!

— Nie, nie, tego nie znoszę. Proszę w uja nie plw ać na mnie! takich pieniędzy w cale nie potrzebuję. Potrafię sobie poradzić i bez wuja.

— No, no, połóż kapelusz. Nie gorączkuj się, ja k m łokos. P ieniądze możesz podjąć na m oje imię. Trzy tysiące p ięćset koron nie da sobie nikt ta k ł a ­ two sp rzątn ąć z przed nosa!

— Gotów jestem naw et odrazu podziękować ci, w uju, chociaż m uszę się wić i kręcić, ja k robak, w tw ojej hojnej...

— No, no, no...

— I nadzw yczaj delikatnej dłoni. — Taka mowa podoba m i się lepiej.

— Pow iadam wujowi, że zniew olę w uja do s z a ­ cunku dla siebie, zm uszę do niego. A teraz dzięki

i do widzenia! /

Drzwi zam knęły się za nim — w ybiegł. Na dworze zag ad n ą ł go aktor W erlof:

— Co ty na to, Faste! G jessing zam eldow ał się, jako chory i T ordenskjólda będzie g ra ł P re b e n se n — z tym swoim cienkim głosikiem i tem i jeszcze cień- szem i nogami m a piorunow ać i bić w podyum! N atu­ ralnie, będą pustki. Tak, takie są w naszej tru p ie sto­ sunki; wysoko stoi u nas sztuka. Może pójdziem y do H elw ecyi na lam pkę wina?

— Nie m am czasu... in teresy ... Pragnę, aby dzień m iał dw adzieścia cztery godziny.

— Kozumiem! P uszczasz w św iat m yśl ludo­ wego te a tru przedm iejskiego. Taki p ełen otuchy p rzy ­ jec h a łe ś z tym projektem przed kilku m iesiącam i.

— Muszę najpierw być w porządku ze

wszyst-http://dlibra.ujk.edu.pl

(24)

kiem, w yśw ietlić, ja k spraw y stoją. N ietylko ekono­ m iczną stronę w yśw ietlić m uszę. Myśl ta za m ałe obudziła za in tereso w an ie— w idocznie je s t jeszcze zbyt nową.

— Chcesz pow iedzieć — p rz e rw a ł tam ten z p e ­ w ną bezczelnością — że i ten pom ysł spotkał los p e ­ wnej m aszyny, o której słyszałem , że posiadała w szystkie możliwe doskonałości, tylko... iść nie chciała!

— Tak, tak, wolne żarty, gadaj sobie zdrów, dyabła tam! rów nie b y ła dobra, ja k pom ysł teatru . Ale potrzeba przecie sztu k — odpowiednich sztuk. Sam ap a rat nie w ystarczy. M yślałem przedew szystkiem 0 czemś w rodzaju teatru Rozm aitości dla ludu. Coś podobnego np.: ojcem je s t koń, m atk ą osieł, w ięc syn, rozum ie się, będzie m ułem — z dw iem a naturam i, wal- cząeem i w nim ustaw icznie — raz przew agę m a koń, to znów osieł. W reszcie w ostatnim akcie dostanie się m uł przed sąd za ja k ie ś przestępstw o. Albo m oże inaczej zakończyć? ostatni akt m ógłby się ro zeg rać przed bram am i nieba, gdzie ów bohater stanąłby przed N ajw yższym Sędzią. Cóż pow ie Stw orzycielow i sw o­ jem u taki biedak, m ający w sobie dwie różne z w ie ­ rzęce natury? O! je s t dość głębokich kw estyj. A g d y ­ by mój czas nie był tak ograniczonym , dostarczyłbym m nóstw a pom ysłów, żebym tylko m ógł znaleźć kogoś, kto potrafiłby coś z nich zrobić i przedstaw ić na scenie.

— No, dajm y pokój tego rodzaju fantazyom , Faste! Przyznasz jednak, że obsadzenie roli T orden- skjolda je s t szczytem idyotyzm u — to poprostu św ... wobec idei!

— Idei! i ja żyłem nią swojego czasu. Ale p ó ­ źniej... szukać ideałów w k rainie fantazyi?... we m gle 1 obłokach — pozbyłem się tego. Ale dzięki Bogu, na tym padole łez m ożna jesz cze żyć natchnieniem . I j e ­ mu się oddam, ja k tylko będę wolny! Tak, kom edyę gaturalnie będę.,.

(25)

F aste uchylił kapelusza i pom knął naprzód. D ążył ruchliw ą ulicą, prow adzącą ku portowi, gdzie obok urzędu cłowego nad drzw iam i wehodowemi agencyi w idniał szyld „Roed & Com p.”

Szybko w szedł do kantoru. — Dzień dobry, panie Roed!

— A, pow itać pana Forlanda, już z Zurichu? w idyw ałem pana od czasu do czasu latem .

P rzybyły zdaw ał się dostrzegać przy w ym ienie­ niu swego nazw iska uśm iech, jak b y na w spom nienie czegoś osobliwszego.

— Tak, ukończyłem techniczne studya — odpo­ w iedział krótko. — P otrzeba mi nieco pieniędzy, bag a­ telki, trzech tysięcy m arek.

— Do usług pan a F orlanda.

— Czy mogę więc odebrać pieniądze jutro? Sądzę, że pan przyjm ie mój czek z podpisem wuja Joela?

— D yrektora banku? w łasnoręcznym ?...— F aktor m iał minę zdumioną, praw ie niedow ierzającą. — Od dw udziestu sześciu lat, ja k żyję w tern m ieście, nie sły szałem nigdy, aby ten człow iek za kim ś po­ ręczy ł.

— Nigdy nie trzeb a mówić „n ig d y ”, panie... Z resztą— dodał F aste obojętnie— gdybym dodał jeszcze jedno zero, naw et w tedy wypłaconoby... Żyto, p sze­ nica, cukier, parafina, tytoń — m ruczał, przebiegając oczym a kurs dzienny, leżący na stole. — Co? akcye gazu notow ane ta k wysoko, na cztery tysiące osiem ­ s e t—jeszcze? O ty stara, dobroduszna mieścino! I pan m yśli, że wobec sum ienia swojego będzie pan czy­ stym , sp rzed ając je po takiej cenie? Teraz? — e le ­ ktryczność dąży ku nam szybkiem i krokam i, niem al w isi nad m iastem . Pow iadam p an u — w ybuchnął— ta spekulacya je s t nieczystą!

F ak to r nic nie odpowiedział, inne m yśli go zaj­ mowały, w zrokiem obejm ow ał zaniedbany strój Fa- stego.

(26)

22

— W szystko postarem u... To jed n ak n a tu raln e— m yślał — któregoś z krew niaków m usiał przecież upa- trz eć sobie n a spadkobiercę bezdzietny, chorowity sk n e ra i...

— Zawsze, zaw sze na pańskie usługi, panie F o rla n d !— rz e k ł głośno, k łan ia jąc się z nadzw yczajną uprzejm ością. — Taak, a w ięc przecież dożyło się chw ili, w której m a ktoś nieograniczony k red y t u dy­ re k to ra banku!

— P rzepraszam , panie Róed — odezw ał się Fa- ste, w ym aw iając z naciskiem każde słowo — co poży­ czę na imię w uja Joela, zapłaci on; to zaś, co pan u trzym uje o nieograniczonym kredycie, pójdzie na p a ń sk i rachunek.

A gent skubał kapelusz i spoglądał na zegar, k tó ­ ry w skazyw ał k ilk a m inut do godziny, o której zw ykł b y ł odbywać przedpołudniow ą przechadzkę. A m iał w ielk ą nowinę do obniesienia po biurach: o nowym, złotym ptaku i wyznaczonym spadkobiercy w uja Jo ela...

F a ste zn alazł się znów w ruchliw ej ulicy. — Teraz zacznie się sp ła ta długu zurychskie- go— pom yślał.

Agent n a błędnej b y ł drodze, ale że p rzypu­ szczenie to, z re sz tą nie tak znów całkiem bez pod­ staw y, mogło podnieść jego znaczenie, nie było mu ono tak nie n a rękę.

— K redytem będę budow ał-—postanow ił.

W chwilę później szybkiem i krokam i dogonił F aste Berę G ylling n a końcu m iejskiego m ostu...

Niem al dziko ja ś n ia ła m u tw arz, k tó rą w su n ą ł pod jej parasolkę, gdy sta n ą ł obok niej, a kiedy p rz e ­ chodzili obok willi, zadeklam ow ał tonem p ełn y m tryum fu:

A da i Sylla sły sz ą mój głos Żony Lam echa s ły sz ą m oje sło w a,

Ó w m ąż zabity nie p rzy n ió sł mi szczęścia...

(27)

23

— Czyś zm ysły postradał?

Siedem kroć pom szczono K aina

Siedem kroć siedem dziesiąt pom ści się Lamecha!

— Czyś zupełnie od rozum u odszedł, F aste? — Pow iadam ci, Bero, przyjaźń więcej w arta, niż m iłość. Je ste ś dla m nie Adą i S yllą i w ięcej, niż w szystkie żony Lamecha! I dlatego przedew szystkiem i najpierw p rzed tobą w yśpiew a L am ech swój try u m ­ falny śpiew.

Rozjaśniony nagle w yraz jej tw arzy przysłoniła parasolka; nie p atrząc na niego, w ym ów iła B era sucho:

— No, cóż takiego?

— Słuchaj, Bero! Oto m am w kieszeni klucz do św ia ta — do całej mojej przyszłości!

— Taak, tylko tyle? Sądzisz, że ja k je s t tylko klucz od drzwi, to i pałac się znajdzie?

— Tak, je ż e li się m a klucz złoty. R ozgrzałem dziś ta k w uja Joela, że m etal topił się i sączył w iel- kiem i kroplam i białem i, trzy ty siące pięćset koron! jak o podstaw a do rozpoczęcia działania, rozum iesz?

A te ra z zależy ju ż tylko od rę k i klucz dzierżącej. P rz y sta n ę ła nagle z p araso lk ą o p artą o ram ię, ja k b y p rzed czem ś niepojętem , co j ą przeraziło.

— Co? trzy ty siące pięć... Od w u ja Joela? P rzesad zasz chyba?

— W idzicie ludzie! no ta k ... A ja m yślałem , że się ucieszysz, że przynajm niej ocenić potrafisz.

— Tylko powiedz, w ja k i sposób, ty, trz y ty ­ siące koron od...

— Trzy ty siące pięćset!

— W yobrażam sobie ciebie— i tw ojego w uja... — Tak, j a i wuj Joel!

— Nie stra sz m nie, proszę cię. — Czyżbyś i dziś się gniew ała?

— Boże! jak ież zobow iązanie w ym ógł na tobie

http://dlibra.ujk.edu.pl

(28)

ten człowiek, zanim w ydusił te pieniądze — i to tak dużo pieniędzy! Ty wiesz, że ja k się na co uwe- źm iesz, nie przebierasz w środkach... A takie masz liczne pom ysły—ję k n ę ła niem al.

— Chcesz powiedzieć, że ja k coś postanowię, m uszę przeprow adzić. Czy to' się nazyw a nie p rz e ­ bierać w środkach? tak. Myślisz zapew ne o perpetuum

mobile, i ty także, w szyscy będą mi je ustaw icznie

wypominali!

— Powiedz je d n a k jak , słyszysz Faste! Zanie­ pokoiłeś mnie.

— Jak? Ja k się podbija człowieka? P rz y zn a­ ję , że było to coś w rodzaju lisa, który pochlebstw em sk ło n ił kru k a do w ypuszczenia sera, tak, było w tern nieco podobieństw a. A w łaściw ie był to ów stary list, o którym ci opow iadałem w poniedziałek na m o­ ście. P oprostu genialny pom ysł. Zdaje mi się, że i on to uznaw ał i dlatego stopniał.

P a trz y ła na niego, poważnie.

— Spraw a ta m usiała przecież być bardzo p rz y ­ k rą tw ojem u w ujow i— zaczęła po chw ili.— W yobrażam sobie, ja k tem u surowem u, wysoce m oralnem u d y re­ ktorow i banku zależało na zatarciu śladów faktu okłam ania kapitana, a tern sam em dojścia do m a­ ją tk u .

— Ale przyznasz chyba, że to było genialne, św ietne, iskrzące dowcipem, że tak z kłopotu w ybrnąć potrafi tylko w ielki talent!

— Pozwól się zapytać, Faste, ja k sądzisz, że tę sp raw ę osądzi opinia?

— Thy! burżuazyi to w prost zaim ponuje, ona z a ­ w sze skłoni głow ę przed powodzeniem . P raw dę po­ w iedziawszy, oszukałem się na tobie, nie przypuszcza­ łem , że je s te ś ta k ciasną!

— D ałeś mu potem list?

— N aturalnie, bo przecież z początku z ap rze ­ czył w szystkiem u, dopiero kiedy go dostał do rąk ...

— A potem?

(29)

— Do licha z tą indagacyą! — zaw ołał z gnie­ w em — rzucił go w piec i nie było o nim więcej m o­ wy. O pieniądzach trochę dyskutow aliśm y, zanim się dał w ziąć.

— Ależ napraw dę, czyś ty się dobrze nad tern zastanow ił, F aste?... Powiedz mi szczerze, czy nie przyszło ci na m yśl, nie powiedziało ci nic w głębi duszy, że wujowi było niem iłem , a może naw et lę ­ k ał się zostaw ić u ciebie ten dokum ent swojej p rz e ­

szłości?

— Na m iłość Boską, przecież nie w yobrażasz sobie, że użyłem listu w uja Joela, aby na człowieku wymódz pieniądze! — w ybuchnął gw ałtow nie. — P rz y ­ znam się — kończył zimno — spodziew ałem się po naszej długoletniej przyjaźni, że m nie będziesz lepiej znała.

— A tak, żebym to m ogła powiedzieć, że cię znam. Je ste ś taki nieobliczalny, F aste. Nigdy nie wiem, czego się trzym ać w stosunku do ciebie. P r a ­ wdziw y stan rzeczy w yśw ietla się nagle, tak, iż ja się znacznie później dopiero przekonyw am , co to w ła ­ ściw ie było.

— A teraz przypuszczasz, a raczej obawiasz się, czy ja dziś „w łaściw ie”, ja k powiadasz, nie w racam ociekający k rw ią w prost od w uja Joela, którego ogra­ biłem z trzech tysięcy pięć...

— Ach, wiesz dobrze, że nic podobnego nie m am na m yśli. Ale m asz dziwny ta le n t bezw iednie nąw et zam ykać oczy na pew ne strony kw esty i, k tó ­ rych nie chcesz widzieć.

— D ziękuję, przypuszczasz więc mniej w ięcej, że m imowolnie, bez zastanow ienia, przyłożyłem wujowi p istolet do piersi!

— Nie, nie, ale taka, je ste m zaniepokojona. N i­ gdy nie um iesz opowiedzieć w szystkiego jasno, do­ kładnie. Często zdaje m i się, jakbym w przepaść spo­ glądała. Aż m nie strach zbiera.

(30)

26

— Strach, strach, że rozbójnika masz za p rzy ­ jaciela!— zaśm iał się szorstko.

U daw ał, że nie spostrzegł, iż przy sta n ęła przed ścieżką, pro w ad zącą m iędzy p ark an em ogrodowym a lasem , w p ro st do w illi rodziców.

— D ziw ne— z acz ął— zdaje mi się, że ten twój strach w łaśn ie najw ięcej m nie p o ciąg ał do ciebie, Be­ ro, te n lękliw y p ta k w tobie, ja k dzięcioł dziobiący sum ienie moje, ja k gdyby się chciał przekonać, czy drzewo je s t zdrow e. Nie w iele braknie, a skłoniłabyś m nie, abym teraz pędem pobiegł do w uja Jo ela z a ­ pytać go, czy rzeczyw iście obrabow ałem go przed południem .

— Tak, śm iej się, F aste. Twój śm iech je s t j e ­ szcze najlepszym w tobie, chociaż w łaściw ie nigdy nie m ogłam dojść, z czego się śm iejesz. W reszcie zaczęłam w ierzyć, że chyba z tej prostej przyjem no­ ści, iż taka, ja k ty osoba, istnieje n a świecie.

— A w ięc rodzaj skrzypców bez m elodyi, s ą ­ dzisz? Czy wiesz, ja k ą m asz dziś n a sobie suknię w m oich oczach, Bero?

— Głupstwo, brednie, trzym aj się ziemi, nie m am żadnej sukni na sobie, o której m ógłbyś coś p o ­ wiedzieć!

— Słoneczną, ciem no-żółtą, kiedy na nią p ad ają p łatam i prom ienie.

— Drogi, kochany F aste, czy nie za dużo kom ­ plem entów ? N ajpierw dzięcioł, a teraz...

— Brr! kiedy mam ochotę dać się unieść fan- tazyi, stajesz zaw sze na straży ze swoim zimnym ro z ­ sądkiem , nieprzystępna! T eraz zsiniała tw oja suknia n a mrozie!

— Dobrze, dziękuję za odprow adzenie. Zbladły, p rzy sta n ął naglć.

— Chcesz powiedzieć, żem ci natrętny! — Nie, lecz idę naprzeciw ko, do burm istrzów . — Noo! m ądrze i sp ry tn ie pom yślane; z nas oboj­ ga, to genialne głowy, Bero! A je d n a k w olałbym

(31)

abyś mi poprostu pow iedziała, że boisz się pokazyw ać w m ojem tow arzystw ie, ośm ieszonem owem perpetuum

mobile! Pam iętasz może, prosiłem cię zeszłego roku z Zurichu, abyś sp aliła w szystkie m oje dawne listy do ciebie pisane o tem ... o tej spraw ie. Pozw olę s o ­ bie zapytać panią, czy owe listy są bezpieczne i nie stan ą się pośm iew iskiem m iasta, m yślę, czy są zn i­ szczone?

— Nie odpisałeś mi, czyś moje sp alił — u siło ­ w ała odeprzeć n ap aść— nie było w nich nic ciekaw e­ go, ale...

— W szystkie, w szystkie, w każdym razie po- darłem l — w ołał głośno, jak b y nie m yśląc o tem , co m ówi.— Ach! ja k ja ich nienaw idzę w szystkich— i g ro ­ ził w yciągniętą pięścią m iastu — tych, którym w inien jestem nigdy niew ygasłą, nigdy nie d ającą się od­

płacić w dzięczność, że pozw olili biednem u chłopcu, niepodobnem u do innych, chodzić od stołu do stołu i je ść w yżebrane obiady przez półczw arta roku po śm ierci ojca i którzy, z w ujem na czele, urządzili w ielką składkę, aby go w ysłać do Zurichu! Ja k one piekły przez cały ten czas, ja k cięcia szpicruty, te spojrzenia i uśm iechy, z których w yczytać m ożna by­ ło, że u w ażają m nie za dziwaka, nierokującego ż a ­ dnych nadziei. Czułem się staw ianym na rów ni z ty ­ m i biednym i w aryatam i, jakich nie brak w żadnem m ałem m iasteczku. Nie chciano tylko głośno tego w yrażać przez w zgląd na pam ięć mojego bardzo po­ w ażanego ojca i przez litość dla m atki, wdowy.

’ — Ależ Faste, F aste, gdy się dajesz unieść chwilowym wrażeniom , przechodzisz zaw sze w o sta te ­ czność. U nas uznawano zaw sze, że je s t w tobie coś niezw ykłego. Ojciec...

— N azw ał m nie raz genialnym głupcem , tak. P am iętam — w szyscy idyoci są nimi. Ach! z duszy m o ­ je j chłopięcej w y ry w ał się krzyk: któryś z nich p r z e ­ cież um rze przedem ną, a w tedy, w tedy będę sk ak a ł, tań czy ł n a jego grobie i drw ił... A czyś ty, ja k j a

(32)

obecnie, spotkała się po latach z takiego m iejskiego p otentata w zrokiem szklanym , w którym w yczytać m o­ głaś, że w szystkie drzwi zam kną się przed tobą? Tak, zrozum iałabyś więc, co sobie p rzysiągłem , że m uszę widzieć w szystkie te k ark i zgiętem i, m uszę się wznieść wysokol Oto m asz przyczynę, dla której chcę zacząć tu w tem ciasnem, przedstaw iającem m ało szans po­ w odzenia, dziadowskiem mieście; tu, a nie gdzieindziej! I m ądra głów ka pani pojęłaby rów nież, że nie mogę zaczynać starą , ośm ieszoną historyę perpetuum, ro zw ija­ n ą na dziesięcio, dw unasto-arkuszow ych listach. To uczyniłoby mnie, jako przedsiębiorcę już od pierw szej chwili niem ożliwym .

— W szystkie ułożyłam podług dat i schow ałam , zapew niam cię, niem a żadnego niebezpieczeństw a.

— Nie, nie, prócz z pani strony, gdyby je j k ie ­ dy przyszła ochota m nie ośm ieszyć.

— Nie przypuszczasz tego, Faste! Ale zdaje mi się, że byłoby grzechem te listy zniszczyć. Są one tego rodzaju, że nikt inny napisaćby ich nie mógł.

— Tak pow iadasz?... W tem może cała ich wada, że nikt inny nie m ógł ich napisać, cała ta hi- sto ry a z tem perpetuum, to owoc niedojrzałości um y­ słowej!

— Być może, ale je s t w nich duch, któ ry szu­ ka, szuka...

— I nic nie znajduje! O ile byłoby grze­ chem to...

— Zawierz mi je , F a s te — p ro siła cicho.

— To, co pod każdym w zględem upadło i co ja odrzuciłem , ty chcesz przechow ać? Dziwne są kobie­ ty! Będę sobie w yobrażał, że m aszyna, setki razy zm ieniana, k tó rą ciągle partaczyłem , a w reszcie c a ł­ kiem zniszczyłem , będzie zam kniętą u ciebie, w sk a rb ­ cu daw nych pam iątek. Nigdy w ięc nie u jrzę końca tej historyi! Mogę ci tylko pow iedzieć, Bero, że b a ­ danie nad praw em ciążenia naprow adziło m nie na dro­ gę techniki i do prześw iadczenia, które zniszczyło

(33)

petuum mobile. Ale zachowaj, zachowaj te stare pęki moich ogni sztucznych.

— D ziękuję ci F aste, m nie możesz zaw sze ufać. Bądź zdrów!

D ostrzegł jej rozprom ieniony w yraz tw arzy. — To dziwne, Bero, ja k my się dawno znam y, a nie przysiągłbym , że nie je ste m w tobie zak o ­ chany.

— J a zaś śm iem utrzym yw ać, że jesteśm y p rzy ­ jaciółm i, nie zaś czem ś innem !— rzuciła, oddalając się

szybko.

II.’

Tumany kurzu na gościńcu, w zm agają się s k a r ­ gi na brak wody... n a sta ły skw arne, dokuczliw e dni

kanikuły. • «

Bez odrobiny cienia sta ł drew niany dom ek w do­ wy F orland tuż przy drodze, po obu stronach w ejścia rosło zaledw ie k ilk a jarzębin, a słońce topiło niem al żywicę fu tryny okien, dawno w yschniętych. Oknem i drzw iam i w lew ał się upał, który teraz dzień w dzień roztaczał sw oją jed n o sta jn ą ciszę po m ieście, ow ijał coraz g ęściejszą m g łą góry i rozpościerał sw oją sz a ­ rą, coraz m niej p rzejrzy stą oponę po m asztach i r e ­ jach poriu.

Córka domu, Solvi, dorosła panna, dwudziesto dwu lub trzy letn ia, stan ę ła na progu, w kapeluszu na głowie; odstaw iła parasolkę, aby zapiąć ręk aw i­ czki...

Nagle zaczęła nasłuchiw ać, zapom inając o z a p i­ naniu...

Od drogi dał się słyszeć jed n o stajn y turkot le k ­ kiego powoziku, toczącego się żywym truchtem .

Z dążyła zaledw ie szybko obrzucić w zrokiem su k ­ nię i(.popraw ić kapelusz, gdy m iejscow y lekarz, F

(34)

kenberg, zajechał karyolką, okrytą aż po osie kół chm u­ r ą kurzaw y.

Z atrzym ał się p rzed domkiem, zd jął kapelusz, k łan iają c się i o tarłszy okulary z kurzu, p atrzy ł z po za nich n a stojącą.

— No, jak że się m iew a p ań sk a m atka, czy po­ m ógł jej mój środek?

— Dzięki, doktorze, m am a ta k a zadowolona. Nie dośw iadczała praw ie bólów reum atycznych od chwili, gdy go zaczęła używać.

— To prosty, babski środek, w yrażony ap te k arsk ą łaciną. Pom aga on stanowczo, gdy się tylko w niego w ierzy— roześm iał się lekarz. — Z resztą to suche c ie ­ pło letnie je s t w łaściw ie najlepszym środkiem leczn i­ czym. Ale ja p an ią zatrzym uję, panno Solvi, a pani była na w ychodnem ...

— Tak, idę do m iasta, do biura, ale jeszcze w cześnie.

— Hm, m iałbym ochotę zapytać, co tam pani będzie ro b iła : siedziała, liczyła i w y p ełn iała polisy asekuracyjne? Założyłbym się, że pani zaw sze p rz e ­ chodzi się przez targow icę m iejską, idąc do biura?

— Tak, nie trudno odgadnąć! zkądżeby się w ziął obiad w domu?

— A powiedz, pani, szczerze, nigdy zapew ne pani nie m arzyła, aby przygody życia pani skończyć się m iały na siedzeniu w biurze, z palcam i atram entem pow alanem i?

P a trz y ła w ziem ię.

— P rzyznaj się, pani, że ty siąc razy w olałabyś siedzieć w domu, pielęgnow ać m atkę, doglądać ogród­ ka, ku r i kaczek, utrzym yw ać porządek w domu, a od czasu do czasu pobaw ić się u znajom ych, niż być człon­ kiem Stow arzyszenia kantorzystów ?

W ybuchnęła głośnym śm iechem , a po chwili rzu- cifŁ jm em al nam iętnie:

xa sA— Ach, tak!

/Doktór odpiął skórzany fartuch powozika,

żarnie-http://dlibra.ujk.edu.pl

(35)

rzając w ysiąść, gdy w furtce ogrodowej u k aza ł się nagle F a ste bez surduta,, z m ierniczem i przyrządam i w ręku.

— Dzień dobry, doktorze! Muszę panu pow ie­ dzieć, żeśm y w czoraj w ieczorem mówili o panu w k lu ­ bie. A w łaściw ie o projekcie zakładu kąpielow ego w zachodniej stronie m iasta, a o panu, jako głównej jego sile. Rozum ie się, om aw ialiśm y tę spraw ę w y­ łącznie ze strony ekonom icznej— rentow ności...

— Tak, zdaje mi się jed n ak , że ten sam słony m a te ry a ł znajduje się w e w szystkich nadbrzeżnych m iastach naszego kraju, gdzie m orze nie sty k a się bardzo z kloakam i. Oblać tę spraw ę m ożna w każdym

| razie. *

■— Zaczynam y od dowcipkowania, panie F alk en - berg! A liczyliśm y na pana, że pan, który tak dziel­ nie w alczyłeś w spraw ie szpitala, będziesz także p ierw ­ szym do popierania planu i podpisania akcyj. Z am ie­ rzam y ni m niej, ni więcej, ja k zakupić całe m iędzy­ m orze i urządzić uzdrowisko. A później, ponieważ m yśl ta m a przyszłość przed sobą, czego je ste m p e ­ wny, w zniosą się powoli hotele w całej zachodniej stronie m iasta, które w ten sposób zam ieni się w no­ w ożytne m iejsce kąpielow e.

D októr się uśm iechnął.

— Z m łodym i architektam i ta sam a spraw a, co z młodymi, świeżo upieczonym i doktoram i. I mnie chodziły po głow ie podobne m yśli, gdy tu osiadłem . W ierzaj mi pan, dużo się n a p racu je fantazya, gdy się na wózku spędza sam otne chwile. Żegnam panią! — p rz e rw a ł.— Nie lęk a się pani słońca... stoi pani w spie- kocie, a pa raso lk a na ław ce.

— Aa, m am kapelusz z szerokiem rondem , to... — Czeka panią ciężka droga do m iasta... A p ro ­ szę się strzedz kurzu i piasku, aby się nie dostał do oczu— dodał, gdy kary o lk a ruszała.

Dziwnie w zruszona sta ła Solvi F o rlan d n a sto­ pniu; nagle w biegła do w nętrza domku.

(36)

W pustej sypialni siedziała pani F o rlan d i czy­ ta ła list, który nad szed ł w łaśnie od drugiej córki, Agnieszki, bądącej guw ern an tk ą u proboszcza F ejera.

Szczudło oparła o poręcz k rzesła, a cała jej po­ stać, pogięta od reum atyzm u, pochyliła się nad listem , kiedy w drzw iach stan ę ła Sólvi.

— No, bądź zdrowa, mamusiu! Tak, tak, zd e­ cydow ała się na pastora, może m am a być pewną!

' — Fe, fe, dziecko, ja k m ożna coś podobnego przypuszczać— starszy człowiek!

— W yraźnie to przecież widzę z całego listu, nazyw a go ciągle „ F e je r,” a nigdy już „ p a sto r,” a szczegół, że plebania dobrze stoi, bo dostarcza m le­ k a w prost do m leczarni!

— Ach, to brzydko z twojej strony, Solvi, ona, w yjść za tego starego?

Sólyi uśm iechnęła się dziwnie.

— A ja m yślę, że tem bardziej, poniew aż je s t tak i stary! Bóg niech strzeże każdego od w yjścia za m ąż bez przyw iązania, za kogoś młodego w dodatku, pięknego, kto m iałby jeszcze ja k ie ś w ym agania. P o ­ m yśl, mamo, jak b y w tedy Agnieszka m usiała kłamać! — Nie mogę słuchać tego rodzaju uwag, Solvi! W ostatnim czasie tak zgorzkniałaś. Nie wiem, co się z tobą dzieje.

— Ależ i ja z praw dziw ą p rzyjem nością w p ro ­ w adziłabym się na ta k ą plebanię, do takiego o m sza­ łego pastora, praw dziw ie niedołężnego, gdzie m o­ głabym żyć, ja k w starym , pow ażnym kościele, i ulżyć m u, i iść za nim do grobu. Nie oszukiw ałabym go pod żadnym w zględem . P rzed kilku laty chciałam przecież zostać dozorczynią chorych. Z resztą, gdy panna ukończyła dw adzieścia kilka lat i m a ja k ie ś sta ­ nowisko, bądź to jako guw ernantka, bądź jako kasy er- ka, przek ro czy ła okres rom antycznych uniesień, one ju ż jej niegodne. Jeżeli m iała jak ieś iluzye, rozw iały się dawno. Jedyna dobra rzecz w tedy, to obfitość m le ­ k a na plebanii!

(37)

— Ach, dziecko, tak przykro słuchać twoich żartów .

— Do w idzenia więc, droga matuchno! A nie siedź przy otw artem oknie...

Sólvi podbiegła kn niej i zanim w yszła, w y ca ło ­ w ała j ą serdecznie.

P ani F o rlan d siedziała z szeroko rozw artem i oczy­ ma i słabym uśm iechem , ja k gdyby nie chciała zbyt prędko pozbyć się m iłego w rażenia. Po chwili się ­ g nęła po albnm z fotografiami, leżące na komodzie.

— A gnieszka... ja k a też drobniutka, ja k pięcio­ letnie dziecko!... A tu, kiedy m iała ju ż dw anaście lat, a na tej, jako szesn asto letn ia panienka, ju ż po Bierzm ow aniu, w czarnej, jedw abnej sukni, k tó rą jej ofiarow ała pani Mork, żywa, p ełna prostoty, lek k a ja k sylfida... i tak się śm ierteln ie zakochała w poecie K jelsbergu, w iążącym k raw at z ta k ą fantazyą, a tu m iała ju ż dw adzieścia pięć lat, sm ukła jej postaw a i fry zu ra cokolwiek pretensyonalne.

— A tu silnie zbudowana, czerstw a Solvi, tr y ­ skająca życiem , objaw iającem się w tw arzy i w całej postaw ie, taki praw dziw y pączek, lubiący się śmiać, chociaż cokolw iek u party... n a w szystkich fotografiach jed n ak a, od dzieciństw a aż do panieńskich czasów, dopiero ostatnia, przeszłoroczna, nie u d ała się: stoi na niej ta k a pow ażna, z rę k ą na biodrze opartą, ja k anioł oskarżyciel, kroczący prosto p rzed tro n Boga Stw orzyciela.

— Inne czasy, F a ste !— zaw ołała, gdy w szedł syn spocony i zgrzany od słońca! — D ziew częta się nie- cie rp liw ią < i są gotowe do buntu.

— Że czasy są inne! Tak, gdybyś ty, mamo, m ogła pojąć m oją biedną głow ą... ale do tego nigdy nie dojdzie!.., Nie om yliłem się... strum ień za o g ro ­ dem przedstaw ia przy najniższym stanie wody, a t e ­ raz m usi być w łaśnie najniższy stan wody, spadek na 41 cm., to znaczy blizko jed n ę i je d n ę trzec ią stopy.

Biblioteka.—T. 151. 3

(38)

Istn ie ją też ja k ie ś szczątki m łyna, raczej koła m ły ń ­ skiego z daw nych czasów.

— Tak, a w takim razie m usiała rów nież istnieć ta lub inna przyczyna, dla której go zastanowiono.

— Ignorancya, brak technicznych wiadom ości; przed piętnastu, czy dziesięciu la ty m ieszkała tu p rz e ­ cież prosta, w iejska gaw iedź. A przytem należy ta k ­ że do m am y połow a m ałego m łyna wodnego, tuż nad brzegiem rzeki, m iędzy dwoma płotam i ogrodu. Mogę dowieść m atem atycznie!

— Gdyby nam co z tego przyszło! Jeżeliby coś na tern było, nie byliby mi zostaw ili domu.

— No, to zależy od oka, ja k się ono na sp ra ­ wę zapatruje. Gdyby m am a w ezw ała w szystkich ta- ksatorów z całego kraju, ja k je d e n m ąż, trzęślib y gło­ wam i mówiąc: ani śladu! Ale ja , widzi mam a, mówię coś innego. I tylko m am ie, m am ie sam ej tylko mó­ wię, aby cię ucieszyć, że znalazłem żyłę złota tam , na sk raju ogrodu.

— Żyłę złota? Boże, zachowaj mu rozum! — Myślę o potoku, naturalnie.

— To przecież tylko woda, tylko woda. Pozbądź się, dla Boga, tych m yśli, mój chłopcze, tylko woda.

— W idzi mam a, przecież m am a może sobie w yobrazić nitkę, chociażby ona niekoniecznie była nitką do szycia... Gdyby m am a nią p ołączyła je d e n potok z drugim i tak dalej, aż złączyłyby się w szystkie s tru ­ myki w dolinie, działanie byłoby takie, ja k w ielkiego, potężnego spadku wody, któryby mógł służyć do w szy­ stkiego, czego m iasto potrzebuje, a w ięc ośw ietlenia elektrycznego, dalej... no, ale plany moje pozostaną do pewnego czasu w głowie. Gdybym się w ygadał, n atychm iast zrozum ieliby chłopi, że m ają skarby w rz e ­ ce. P rzytem w szystkiem jed n ak jeste m tego p rzek o ­ nania, że w ynalazcy, a tym jestem , należy się także jak ie ś w ynagrodzenie!... Chciałem tylko m am ę ro z r a ­ dować odrobiną nadziei i widokam i pow odzenia dla nas w szystkich... Będzie m am a m ieszkała w je d n e j

(39)

z w ielkich wili, albo, je ż e li m am a woli, dam m am ie kam ienicę w m ieście.

— Ale chyba nie w łożysz w to pieniędzy od w u­ ja Jo ela?— zaw ołała stroskana.

— Nie kłopocz się, mamo, nie kłopocz. F ak to r to p rzebiegły lis, m ądry, ostrożny... Niech go licho w eźm ie z ta k ą głow ą, chociaż w zniszczonej peruce. Zaraz p o jął historyę zakładu kąpielow ego i zrozum iał, że trze b a będzie pew ne spraw y załatw ić, zanim się ją publicznie ogłosi.

W ybiegł, pogw izdując.

Nizko pochylając się nad kulą, próbow ała pani F orland p rzejść krok za krokiem ku drzwiom. Na skroniach m iała plam y czerw one od tego w szystkiego, co jej F a ste opow iadał i przedstaw ił z takiem głębo- kiem przekonaniem . Potrafi rzeczyw iście, ja k Sólvi mówi, przenieść ludzi w sw oje krainy, jeż eli się nie m ają na ostrożności... Ja k ie szczęście, że ona w ła ­ śnie w yszła do biura, kiedy F aste p rzy szed ł i w szy st­ ko to rozw ijał! O stry ję z y k Sólvi, k ry ty k u jący jego pom ysły, doprow adziłby tylko do gorącej sprzeczki.

S tała w otw artych drzw iach sypialni i ro zg ląd ała się badaw czo po nizkiej, dachem przygniecionej izbie. Żywe jej oczy szukały w tej chwili innego m iejsca n a pianino, przeciążone nutam i.

P rzelo tn a m yśl przem k n ęła jej przez głow ę po złudnych obrazach F astego. Musi przedstaw ić j ą so­ bie, zanim uspokoi się na tyle, aby m ogła porządnie po raz dru g i przeczytać list A gnieszki... tylko na w y ­ padek, gdyby coś z tego, o czem F aste mówi, p r z y ­ niosło rzeczyw iście ja k ie ś zyski... p rzedew szystkiem należałoby koniecznie zam ienić te starośw ieckie dwa okienka na jedno duże, ujęte sutą firanką na p o złaca­ nym k o m isie, z takiem iż spięciam i.

A m ożeby także, n atu raln ie, gdyby środki były, postaw ić kaflany piec z drzw iczkam i m osiężnem i, z a ­ m ia st starego, brzydkiego, żelaznego, od św iętego J a ­ na jeszcze do tej chw ili okrytego brzozow ym liściem .

(40)

36

Drobna, pochylona kobiecina, o żywych oczach i tw arzy pom arszczonej, w ychudłej i zniszczonej c ie r­ pieniem , zatapiała się coraz w ięcej w obm yślaniu spo­ sobów zm ienienia owych dwu okien. T rzym ała przed sobą w poprzek kulę, aby zm ierzyć szerokość, a przy p oruszeniach jej p ad ał od czasu do czasu prom yk sło ń ­ ca na jej siw iejące włosy, które w ym ykały się i w iły

w p ukle nad czołem.

Po kilku naw rotach, bo co chw ilę w padło je j coś nowego do głowy, p rzeszła w reszcie na drugą stronę, zajęta żywo całkiem innym pokojem , tym , któ ry teraz sam a p rzek sz tałciła i um eblow ała.

Po podw órzu chodził tym czasem F aste i cieka­ wie obserw ow ał starszego brata, D itlefa, idyotę.

Pow ażnem i, uroczystem i rucham i, w ydając od czasu do czasu zw ierzęcy ja k iś głos, dyrygow ał tenże przyw idzianą o rk ie strą z okna kuchni, w asystencyi dwóch, czy trzech kur, m yślących, że im ziarno rzuca, i kilku kołyszących się kaczek, których kw akanie przyjm ow ał, jako objaw uznania, z najuprzejm iejszym , p ełn y m w dzięczności ukłonem .

— I w nim tkw i także cząstka elem entarnego chaosu, pew nego rodzaju m elodya, k tó rą w ygłosić chce, lecz nie otrzym ał mózgu do je j opanow ania— m ru k n ął F a s te .— Dziwne uczucia w krw i mu się dziś burzyły, gw ałtow ne, że go aż m ęczyły i chodził, jak b y o głu­

szony.

— N aturalnie, w ierzyć należy jed y n ie w siebie s a ­ mego!— m y śla ł.— Całe zło w tern, że osobnik pozw olił auterytetow i tę sw oją ja ź ń osłabić... N ieliczni są ci, którzy św iat naprzód popchną...

W mózgu śpiew ało mu i śpiew ało: „W p iersi <| drżało mu cięcie K lorida, gdy w ręce poczuł m łot tw a rd y .” Przez owe w ym iary i p ro jek t p o łączen ia strum ieni dostał m u się w rę k ę środek, potężny m łot Thora, którym zw ycięży gnomy! .

D otarł do zniszczonej kam iennej ław ki, um ie­ szczonej w cienistej altance w głębi ogrodu.

(41)

Podłożyw szy sobie pod głow ę poduszkę z fote- lu n a biegunach, leżał, p atrząc sennem i oczyma w strum yk.

Ciągle, -monotonnie brzęczał trzm iel w pośród liścia altany i na zew nątrz, bzykał tuż, tuż i budził go, to znów oddalał się, oddalał, jak b y przez sen sły ­ szany...

On sam był nieco podobny do owego płaciastego trzm iela, o m iękiem , b runatnem futerku, który, żądny życia i barw , la tał, brzęcząc, przez cały dzionek letni . i używ ał, używ ał...

On nie znał w yboru!...

...Byle użyć w szystkiego... błyszczących, żółtych jaskrów , połyskujących od rozpuszczonego w słońcu soku w śród w ilgotnych łopianów , goździków, lew konij i róż i ognistych geranij i auriklej, up ajający ch aż do szału, każda w innym stopniu.

Chodzi tylko o to, aby spokojnie użyć tego, co je st, a nie rzucać okiem dalej i dalej, użyć podosta- tkiem , nie porzucać nic, od kw iatu do kw iatu, od bzu do czerem chy, a w reszcie zaw isnąć na słodkim , g ru ­ bym liściu lipy...

W reszcie m usi to w szystko porzucić... nie może już znieść tej p ełn i życia... Nie, nie może już!...

Po chwili ogarnęła go nieskończona trw oga, zn a­ lazł się w próżni...

Na kam iennej ław ce w altan ie siedział jak iś człowiek. Nie był to bynajm niej jego ojciec, lecz d a ­ w ny nauczyciel, Jo hannesen.

-— Zastanów się-— zauw ażył nauczyciel, ja k gdy­ by siedział tu i rozw ażał, i ro z trz ą sa ł tę kw estyę od dłuższego czasu — a uznasz, że coś z ciebie w isi na każdej z tych szypułek... zrozum iesz wtedy, ile z cie­ bie pozostanie, gdy będziesz się przen o sił w w yższe . sfery.

Czy to nie zupełnie to samo, co on odczu­ w ał? i co go przed chw ilą takim strachem napełniło, że coś z niego ubyło... Ale to nieznośna rzecz, że

Cytaty

Powiązane dokumenty

I chociaż niekiedy można mieć zastrzeżenia, co do motywacji i prób wytłumaczenia tego zjawiska, nie sposób powątpiewać w jego istnienie. Współcześnie takie

Po tym, jak grupy dopasowały zdjęcia do haseł i uzasadniły swój wybór, poproś uczniów i uczennice, aby uważnie przyjrzeli się zdjęciom i temu, co się na nich znajduje,

lucyjnej, gdzie m iędzy całościam i społecznym i zachodzą w yraźne relacje, gdzie nie m ożna zrozum ieć zachow ań elem entów bez zrozum ienia całości i gdzie

Uczestnicy wycieczki podkreślali, że rzadko kiedy – nawet podczas lekcji szkolnej – można się dowiedzieć tylu interesujących faktów i anegdot z historii.. Wszystkim

A przecież miejscowa ludność, już tu od dawna osiadła, też się bę dzie domagała poprawy wa­.

Przed pom iaram i należy m iernik ustaw ić na poziomej płaszczyźnie (np. na stole) oraz spraw dzić czy w skazów ka jest ustaw iona na pierw szej kresce

Przy pom iarach napięć stałych i prądów stałych uchyb przyrządowy nie przekracza ± 1% górnej granicy zakresu pomiarowego.. Przy pom iarach napięć przem iennych

Trzeba się uczyć coraz bardziej złożonych cech, od V1 =&gt; V2, V3, V4, V5, IT.. Kolejne warstwy powinny wykrywać nowe cechy