• Nie Znaleziono Wyników

Małaszka : powieść

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Małaszka : powieść"

Copied!
152
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)
(6)

WYDAWNICTWA „LEKTORA“

D’ALCOFORADO. L isty m iło sn e .

BAŃKOWSKA M. H o ry ń c e . L w ó w 1920. (w y c z e rp a n e ). BOHOW ITYN. D zieje m ę ża tek , (w y c z e rp a n e ).

„ K o b ie ta z p rz e sz ło ś c ią . K ra k ó w 1922. u S ło n ec zn ik i. W a rsz a w a 1920.

„ Za c h im e r ą szczęścia, (w y c z e rp a n e ). BOJANOW SKI H. V ae v ic tis. (w y c z e rp a n e ). CONRAD J. B an ita, (w y c z e rp a n e ).

EW ER S H. H. A lrau n e IV. w y d . L w ó w 1921. „ M am aloi. (w d ru k u ).

„ P ają k , (w y c z e rp a n e ).

U czeń c z a rn o k się sk i, (w y c ze rp a n e). „ W a m p ir (w d ru k u ).

FARRERE C. L u d zie cy w iliz a c ji. K ra k ó w 1921. N asze so ju szn ic zk i. II. w y d . W a rsz a w a 1922 r. t P a n ie ń s tw o P a n n y D ax. K ra k ó w 1921. O p iu m , (w y c z e rp a n e ). FRANCE A. B u n t an io łó w , (w y c z e rp a n e ). „ C z erw o n a lilja . W a rsz a w a 1921.

H ELLA J. R u sk i m ie sią c. [O b ro n a L w o w a], (w y czerp ). KELLERM ANN B. T u n e l, (w y c z e rp a n e ).

KUPR1N A. M iłość S u lam ity . (w y c z e rp a n e ). LOUYS P K o b ie ta i P a ja c W a rs z a w a 1921.

PRZYBYSZEW SKI S. K rzyk. II. w y d . W a rsz a w a 1921. N a m a rg in e sie tw o r u E w e rsa .

(w y c z e rp a n e ). P o w ró t, (w y c ze rp a n e). RACHILDE. Ż o n g le rk a . L w ó w 1920.

SINCLAIR U. E m il p o sz u k u ją c y p r a w d y , (w y c z e rp a n e ). SROKOW SKI M. K u lt ciała . L w ó w 1920.

W IERBICKAJA A. P ie rw s z e ja sk ó łk i. W a rs z a w a 1920. W ILLY. M ałżeń stw o K lau d y n y . K ra k ó w 1920.

ZAPOLSKA G. A n ty se m itn ik . L w ó w 3 921. C ó rk a T u śk i. K ra k ó w 1920. Ja k tęcza. L w ó w 1921. „ Ja n k a . L u b lin 1921. - K o b ie ta b ez skazy. L w ó w 1921. ” R a jsk i p ta k . (w y c z e rp a n e ). S ezo n o w a m iło ść . L w ó w 1921. „ P rz e d p ie k le , (w y c z e rp a n e ).

(7)

-G. ZAPOLSKA.

MAŁASZKA

P O W IE Ś Ć .

X. TYSIĄC.

WYDAŁ „LEKTOR“ INSTYTUT LITERACKI S P . Z O. O, LWÓW - W ARSZAW A — KRAKÓW

(8)

WSZELKIE PRAWA PRZEKŁADU NA WSZYSTKIE JĘZYKI ZASTRZEŻONE.

S K Ł A D Y G Ł Ó W N E :

we Lwowie:

„L ektor“ , Mikołaja 23. (dom własny) „Księgarnia Nauczycielska“, Batorego 12.

w Krakowie: w Lublinie:

„L e k to r“, Rynek 22. „ L ek to r“ , Szopena 5.

w Warszawie:

„L ek to r“, Sienkiewicza 5.

w Czerniowcach: we Wiedniu:

„Lektor“ , Gregora 3. „L ektor“ , Kärtnerring 6.

w Lipsku: F. Volckmar. w G d ań sku: „ L e k to r“. -,.;y w 7 8 7 1 4 O K Ł A D K Ę P R O J E K T O W A Ł I W Y K O N A Ł ART. MA L. A L F R E D Ż M U D A . OD B IT O W D RU KA RN I . U D Z I A Ł O W E J “ W E L W O W I E .

(9)

U siadła sobie na płocie.

W iatr igrał z jej spódniczką, odsłaniając n a ­ gie, b ru d n e kolana.

Bosemi p iętam i uderzała tak t piosenki, a ręce złożyła bezw iednie, jak do m odlitw y.

Ł ad n a była m im o b ru d u , kurzu i w łosów daw no nieczesanych.

Oczy jej szare, ocienione długiem i rzę­ sam i patrzyły na św iat badaw czo, niespokoj­ nie jakoś.

W oczach tego chłopskiego dziewczęcia m igały chw ilam i jakieś zielonaw e ogniki.

T ryskała z nich ciekaw ość i żądza n iezn a­ nego.

Usta uśm iechały się n aw p ó ł bezm yślnie, n aw p ó ł zm ysłow o; spadek ram io n i zarys bioder, jakkolw iek znaczony o strem i k o n tu ­ ram i, obiecyw ał w przyszłości klasyczne p ra ­ w ie kształty.

Nogi m a tylko niekształtne duże, czerw one; pięty p oran io n e o p rzy drożne osty i ciernie ■— za to już nad kostką zarysow uje się silna.

(10)

choć sm ukła linja, k tó ra m ogłaby służyć za m odel sztucznej łydki niejednej tancerce,

D okoła cisza, spokój w ielki, chw ilam i tylko p rzery w an y odgłosem dzw onków lub naw o ­ ły w aniem pastuchów .

Był to w eczór letni, pełen w oni i blasków zachodzącego słońca.

W spaniałe p u rp u ro w e p ro m ien ie ślizgały si.ę po słom ianych strzechach niskich, zapa­ dłych w ziem ię chatek, ozłacały drżące liście gruszki dzikich śliw ek.

* I Mała dziew czyna siedząca na płocie, zda­ w ała się kąpać w tych ognistych blaskach.

K osm yki jasnych w łosków , w ysuw ające się z krasnej chuściny, połyskiw ały niby szczere złoto i tw orzyły nad opalonem czołem deli­ katną aureolę. Jeden z p u rp u ro w y ch p ro m ien i o w in ął w koło ram io n a dziew czyny; czerw ony, w ąski pasek słoneczny znaczył rów nież w zdłuż bio d er H ogartow ską w ężow ą linję...

Ciem ne tło lasu, opasującego dokoła w io­ skę przecinało horyzont, poza ten las zapa­ d ała ognista kula w ielka, w sp an iale ścieląc swój płaszcz królew ski.

P o nad b ło tnistą drogą na w zgórku nielo- rem n y C hrystus na krzyżu w yciągał drew n ian e ram iona,

(11)

— 3 —

U stóp jego zaw iązana dziecięca koszulka św iadczyła o pobożności m ieszkańców w ios- czyny.

Była to gorąca p ro śb a m atki o życie dziecięcia. Ileż łez gorżkich zmoczyło tę zgrzebną, grubą koszulinę, zaciśniętą rozpaczliw ym w ęz­ łem naokoło k rz y ż a ! D ziew czyna siedząca na płocie przestała w ybijać tak t piętam i i zw olna zapadła w zadum ę.

Od stro n y w ioski dolaty w ał odgłos zna nej piosenki:

„U susida ch ata biła...“

Jakiś dom orosły arty sta grał pod lasem , a rzew n e drżące tony płynęły w dal i zda­ w ały się skarżyć, płakać...

° D ziew czyna p ow oli spuściła głowę i w p a­

trzyła się w ziem ię. Słońce zaszło zupełnie.

Ciemny las zdaw ał się p ochłaniać resztki dogasających prom ieni.

P ro m ienie cofały się drżące i jakby za­ w stydzone na zachód.

„A u m e n e s ir o ty n k i

Ani sz cz astja, ni c h a ty n k i...“

Mówiły słow a piosenki, której nuta dźw ię­ czała w pow ietrzu.*

Małaszka odw róciła głowę.

— To Julek — szepnęła — s ie r o ta !

(12)

W szepcie tym b yła jakaś litość ukryta. Po ch w ili na drodze od lasu ukazała się postać młodego, bo zaledw ie piętnastoletniego w yrostka. Miał na sobie su rd u cik czarny z w y - ta rtem i łokciam i i w ysokie, w ykrzyw ione buty.

W ręk u trzy m ał fujarkę i idąc, przygryw ał. Ciem ne w łosy spadały m u n a c z o ło ; cudo­ w nie piękne, błyszczące oczy patrzały c h m u r­ nie i p o n u ro p rzed siebie.

Jakaś nieokreślona tęsknota, ból tłum ion y w iał z tej pochylonej, chłopięcej postaci. Mimo p odartego su rd u ta, m im o dziu raw y ch butów , ciekaw ość kazała o dw racać głow ę i niezapo- m inać tego dziw nego w y razu tw arzy.

C hłopak m iał rysy regu larne, posągow e '»

niem al.

Między b rw iam i zary so w an a zm arszczka i te oczy, tak ch m u rn e jak noc bezgw iażdzista św iadczyły o jakim ś bólu i sm utku, co tr a ­ w ił tę m łodą a przedw cześnie zniszczoną istotę.

P o w o li p rzestał grać i w sunąw szy fujarkę w zanadrze szedł niezgrabnym , ociężałym k ro kiem naprzód.

D ziew czyna p o p raw iła się na płocie i z ko- k ieterją pociągnęła k ra sn ą chustkę na gło­ wie.

(13)

-

5

-Pogładziła w łosy i p o p ra w iła koszulinę u szyi.

Nie zw ażała jednak, że spódnica zagięta nad kolanem , ukazuje całą jej nagą nogę i b ru d n e, czerw one kolano.

[ Chłopiec szedł dalej, nie w idząc tej nie­ m ytej Dalili, uczepionej na ch ru ścian ym płocie.

Przechodzić jedn ak tędy m usiał. — J u lk u ! — zaw ołała Małaszka.

Stanął i ob ejrzał się.

— Ach! to ty! — w yrzekł w olno — znów b ru d n a i ob darta, co robisz n a tym p lo c ie ?

Głos jego b rzm iał dźw ięcznie i czysto. Małaszka pok raśniała nagle.

— M yłam się w sobotę — tłum aczyła p ó ł­ głosem.

— Tak! a dziś w to rek — odrzekł Julek — w stydź się... i chcesz, żebym cię zaprow adził do dw o ru i pokoje pokazał, j

Stał tak naprzeciw niej i p atrz y ł w p ro st na jej czarne i pokaleczone nogi.

— Nie m am 4 b utyn ek , wiesz przecie — szeptała Małaszka.

Ale Julek nie słu chał — w zro k jego ro z ­ m arzony b łąkał się po ciem niejącem niebie, ślizgał się po ciem nej lin ji lasu, aż nakoniec spoczął na głow ie dziewczyny. Małaszka p a ­ trzy ła także w tw arz jego.

(14)

Oczy dw ojga dzieci spotkały się.

I m im ow olnym , bezw iednym ru ch em w y ­ ciągnęli oni ku sobie ręce.

j Jasn a głow a Małaszki spoczęła na w y tartym

Smrducie Julka.

On objął ją spokojnie ojcow skiem jakiem ś ujęciem .

Oczy jego zaszły tylko m głą w ilgotną i jesz­ cze pociem niały — był spokojny, cichy, sm u­ tny ja k pow ierzchn ia m orskiej głębiny.

Ona — przeciw nie] tu liła się doń nam iętnie, drżąc dziw nym , gorączkow ym dreszczem .

Zdaw ało się, że każdy nerw tw arzy drży osobno, źe po żyłach tego dziecięcego niem al ciała biegnie jakiś stru m ień gorący, który zapala w jej oczach te d w a niepoczciw e ognie^ płonące w jej źrenicach.

C zternastoletnie dziewczę zm ieniło się

w objęciu chłopca na zm ysłow ą, nam iętną kobietę.

K ucham i kotki ocierała tw arzyczkę sw oją o ram ię chłopaka — jedna ręk a n erw ow ym ru ch em p lątała jego ciem ne włosy.

Cicho było dokoła.

Na ziem ię zd aw ała się spadać czarna k re­ po w a zasłona.

Noc zarzucała swój w elon i szła w olno jak kochanka, któ rą codzienne schadzki znużyły.

(15)

Mrok ten ow ijał i dw ie m łodzieńcze p o­ stacie, stojące przy sobie w m ilczeniu, a p rzy ­ tulone jak dw ie m łode brzozy, którym Bóg kazał w iecznie rosnąć przy sobie N akoniec ■lulek p ie rw szy ocknął się. z tej m iłosnej za­ dum y.

— Czas mi iść do d w o ru — w yszeptał, odw racając z niechęcią głowę w stronę, gdzie między drzew am i bielały dw ie w ysokie w ie­ życzki o spiczastych dachach.

Małaszka żyw o podniosła oczy.

— Do d w o ru ! — pow tórzyła — a co ty tam będziesz robił teraz?

Po ustach chłopca p rzew in ął się uśm iech sm utny, gorzki - dziw ny jakiś.

— Muszę zm yw ać szklanki i przynosić

z kuchni pó łm iski do kolacji — w yrzekł,

pochylając głowę.

Ale po ch w ili w y p ro sto w a ł się i odrzucił w tył spadające w łosy.

— O c h ! M ałaszko! M ałaszko! —- zaczął znow u, a oczy jego ożyw iały się stopniow o i głęboka bruzda, w y ry ta m iedzy b rw iam i znikła jak pod dotknięciem czarodziejskiej różczki — jaka ty szczęśliw a! Ty możesz cały dzień latać po polu i chodzić do b o ru, gdzie takie w ysokie choiny sięgają aż w niebo... Coby ja za to dał, żeby i m nie w olno było

(16)

siedzieć tam daleko, w ciem nym borze, wiesz, tam koło mogiły w isielca, taj grać, grać... a potem dum ać.

U rw ał i w y p ro sto w a ł się — pierś jego zd aw ała się rosn ąć i przep ełniać tą tęsknotą sw obody, k tó ra go tra w ija ,/

W y tarte nitki dw orskiego surducika p ę­ kały z suchym trzaskiem p o d tym nagłym , nerw ow ym ru chem , któ ry m rozszerzały się ram io n a chłopca.

M ałaszka patrzy ła nań zdziw ionem i oczyma. — Koło mogiły w isielak a? ta tam straszy, Julku... w nocy tak jęczy, taj płacze...

— G łupia ty! — o d p a rł Julek - to b ó r szum i i sosny grają. A c h ! jak grają p rzecu d ­ nie! N ad m ogiłą jęczy sow a, p ew n ie dusza w isielaka, a w koło ciem no, choc oczy w y­ patrz, nic nie w idzisz A tylko nad tobą niebo i gw iazdy błyszczą, a taka ich m oc w ielka a takie jasn e i czyste...

. M ałaszka m ach n ęła ręką.

/ _ ja b y w o lała być w e dw orze, tam takie jasne świece jak w cerkw i, a ściany m alo ­ w an e z ło te m ! W idziałam przez szyby.

Ju lek po p atrzy ł na dziew czynę, ręk a op a­ dła w olno, od sun ął się od niej i rzekł:

— Byw aj zdrow a, ty za głupia, żeby m nie zrozum ieć.

(17)

O dw rócił się i poszedł do dw oru. M ałaszka zosłała sam a.

Zam yśliła się.

A m yśli jej kręciły się koło tego, co ją zajm ow ało zw ykle, to jest koło d w o ru i jego m ieszkańców .

Mała jej głów ka p raco w a ła bardzo. Miała ona dotychczas bardzo niejasne jeszcze p o ję­ cie o tym pałacyku z w ieżyczkam i i w ielkim d w un asto sto pn io w y m gankiem . P rzerażał ją i zachw ycał zarazem . Często, u k ry ta za gęstym krzakiem b erb ery su , bez tch u w p a try w ała się godzinam i całem i w tę w ielką, białą masę, p rzecin aną ogrom nem i, gotyckiem i oknam i.

K olorow e szyby, białe m arkizy z ponso- w em i zębam i olśniew ały ją... w pobożnem . uniesieniu składała ręce jak do m odlitw y, a oczy utk w ion e w jeden p u n k t zachodziły łzam i Siedziała ta k cicha i m ilcząca, jakby p rzygnieciona tym niegustow nym , bez sm aku i stylu pałacykiem , któ ry zdaleka błyszczał złoconym herb em , w ylep io n y m na fro n to n ie

ganku. '

M arzeniem jej było w ejść w ew nątrz, choćby

do kreden su. ^

Dalej prag nien ie jej sięgać nie śm ia ło j Na sam ą m yśl do staw ała zaw ro tu głowy. Chciałaby w ięc tylko w ejść do kredensu.

(18)

10

W idziała nieraz w chodzących tam lokai, pow ażnych lub w esołych, stosow nie do uspo­ sobienia. Jeden szczególniej jej im ponow ał.

Był to w ysoki i barczysty chłop z ogrom - nem i czarn erai w ąsam i.

N azyw ał się Law dański, był synem chłopa z pobliskiej w ioski i m ów iono na niego zw y­ kle H ryć, ale gdy poszedł do d w o ru i z chłopca kredensow ego stał się k am erd yn erem , m ó ­ w iono nań L aw dański, a często i pan L aw ­ dański.

iał na sobie szary su rd u t i kam asze. ivamasze te m iały dw anaście guzików. M ałaszka policzyła te guziki, gdy raz pan L aw dański przyszedł do karczm y i cały k w a ­ dran s ro zm aw iał z arend arzem Szmulem.

Stała obok niego i liczyła sreb rn e p o ły ­ skujące guziki. Potem , gdy w nocy poszła zam knąć chlew nik i spojrzała przypadkiem na niebo, gw iazdy zm ieniały się w jej oczach na sreb rn e połyskujące guziki.

Każda gw iazdka m iała h erb i była w y p o ­ lero w an a, okrągła, błyszcząca.

Zasnęła, m yśląc o tych w spaniałych gw iazd­ kach.

Często w idziała w padające' do kredensu d w o rsk ie dziewczęta. Było ich trzy, trzy sios­ try P olikarp a leśniczego. W ybiegały i w

(19)

bie-i bie-i _ _

gały chichocząc, niby z jakim ś p ilnym in te ­ resem , a w łaściw ie ze śm iechem i zaczepką do lokai.

Miały na sobie białe, cienkie koszule i krasne k ro chm alo n e spódnice.

Szeleściły niem i, a czerw one szklane pa­ ciorki dzw oniły zw iązane na szyi.

Raz jeden W arka, najładniejsza i n ajsm u- klejsza przebiegła pędem do kred ensu , niosąc ze sobą szczotkę, k tó rą codziennie pożyczała, m im o, że w garderobie pięć szczotek stało jak w ojsko przy ścianie.

Po ch w ili uciekła, śm iejąc się głośno — za nią gonił pan L aw dański, trzym ając w ręku ściereczkę od kurzu.

W ark a zatrzy m ała się koło krzaku i z p rze­ chyloną głow ą zdaw ała się czekać na nie­ przyjaciela.

M ałaszka siedząc na zw ykłym posterun ku , uczuła nagle dziw ne ciepło przebiegające jej

żyły-— W arka I chodź t u ! żyły-— zaw ołał ro zk a­ zująco.

W ark a zaw ah ała się chw ilę, w idocznie jednak czarne w ąsy p an a L aw dańskiego m iały m oc czarodziejską, bo zbliżyła się w olno, bo- jaźliw ie jakoś.

(20)

■“ “ *

~ Głupia ty! — rzekł L aw dański — czego uciekasz ?

I objął ją zręcznie, a głośny całus rozległ się w p ow ietrzu.

Małaszce k rew p u rp u ro w ą falą zasłoniła oczy, nie w idziała nic, siedziała bez ru c h u — bez myśli.

Gdy ochłonęła z p rzestrachu , ani L aw d ań - skiego, ani W arki koło krzaku nie było.

W ysunęła się na czw orakach i stanęła w tem sam em m iejscu, gdzie p rzed chw ilą w ygalonow any lokaj cało w ał dziewczynę.

K rew jej u d erzała gw ałto w n ie do głowy, p u lsa biły jak m łotem .

Zazdrościła szczęścia tej W arce, k tó ra nie- dość, że chodzić m ogła po dw o rsk ich poko­ jach, ale jeszcze całow ali ją dw orscy lo k a je !

Jakże nędzną i opuszczoną w ydała się sama,

so b ie ! J

Jakkolw iek m iała do piero czternaście lat, ale b yła tak w ysoka jak W arka, zęby m iała bielsze i czuła się o w iele piękniejszą od niej.

Jej dotąd nie całow ał nikt, nikt prócz o r­ dyn arn ych w iejskich chłopaków , nieuczesa­ nych, nieum ytych, w płóciennych spodniach i z bosem i nogami, /f

(21)

Na ziemi, pom iędzy gęstą tra w ą zaezerw ie • niło się coś nagle.

M ałaszka schyliła się skw apliw ie. Co to być m oże?

Przecież to nie jagoda. Jagody nie ro sn ą na rów ny ch, strzyżonych traw n ik a c h d w o r­ skich.

Ach, to p acio rk a!

Jedna, druga, trzecia . cały ich sznurek rozsypany, zerw any w idocznie z szyi d w o r­ skiej dziewczyny.

Małaszce serce biło gw ałtow nie. Zebrała paciorki i pobiegła do chaty. T am naw lokła je uw ażnie, zostaw iając n aj­ w iększe na sam środek. Gdy się w nie u b rała, chodziła dum nie, z głow ą zad a rtą w ysoko — zu p ełnie jak p an L aw dański, gdy w łożył p ierw szy raz kam asze o sreb rn y ch guzikach.

W tym to czasie rzuciła sieć ko kieteryjną na Julka, chłopca kredensow ego.

Poznała się z nim łatw o, bo chłop ak czę­ sto chodził do wsi, a częściej jeszcze do karczm y po w ódkę dla lokai. P oniew aż był sierotą, a w łaściw ie nieślubnym synem jednej z dziewczyn, odtrącan y przez w ieś całą, rad był znaleźć jakieś przych y ln e serce i d obre słow o.

(22)

— 14 —

niem u, przyjął ją z radością naw et — jego poczciw a, sm utna n a tu ra nie przypuszczała naw et, że ta jasnow łosa dziewczyna, w zgrzeb­ nej koszuli i ze sznurkiem potłuczonych p a ­ ciorek na szyi używ a tylko jego niepozornej i nicnieznaczącej istoty do sw ych tajnych i p rzew ro tn y ch celów

A jedn ak ta bosa i b ru d n a d y p lom atk a zaw stydziłaby może sztuczkam i i fortelam i sw em i M etternicha, a może i Żelaznego księ­ cia w Berlinie.

P o w oli p otrafiła przyw iązać do siebie sm utnego chłopca, k tó ry choć czuł, że go ciasny um ysł dziewczyny zrozum ieć nie jest

w stanie lgnął do niej z każdym dniem

w ięcej.'

Obiecał jej naw et pokazać pokoje, jeśli p ań stw o w yjadą, a L aw dańskiego w k red en ­ sie nie będzie. Tego tylko pragnęła teraz Małaszka.

Jak w idzim y, prag nienia jej rosły, a cie­ kaw ość nie u staw ała.

Zam ało jej było w idzieć d w ó r p o w ierz­ chow nie — p o d k rad ała się w nocy pod w iel­ kie, gotyckie okna i chciała przez szare p łó ­ cienne rolety dojrzeć, co się dzieje w ew n ątrz

Czasem udało się jej dojrzeć, jak przez o tw arte na oścież podw oje ganku schodziła

(23)

mło-dziuchna trzynastoletnia dziew czynka w b łę ­ kitnej sukience, a potem w olno i pow ażnie obchodziła trzyk ro tnie traw n ik i w racała do dom u.

D ziew czynka ta m iała bladą, m izern ą tw a ­ rzyczkę, rzadkie jasne w łoski i chude a lab a­ strow ej białości rączęta.

S tąpała w olno w sw ych błękitnych ażu­ ro w y ch pończoszkach i czarnych p a n to fe lk ach ; b y ła tak nikła i w ątła, że zdaw ało się, iż naj­ lżejszy p odm uch w iatru uniesie ją do góry.

P rzestraszyła się raz ok rop nie żaby i k rzy ­ knęła z trw ogi.

Czem prędzej w róciła do pokoju, unosząc w ręk ach falbany krótkiej sukienki i gubiąc po drodze hafto w an ą chusteczkę.

Małaszkę p aliła głucha, niew ytłum aczona zazdrość.

Ach! m ieć taką sukienkę, takie trzew iki!... Jakaż szczęśliw a ta blada, jasn ow łosa panienka! Te niebieskie falbany i haftow an e k reski zda­ w ały się jej sk arbam i bez ceny.

Ileż ona więcej skarb ów p o siadała! miły Boże! A n ajprzód te w łosy m iękkie, długie i g ę s te ; dw ie śliczne kosy sięgające do kolan, a potem te dw a szn ury p erło w y ch zębów, błyszczących w czerw onej ust o p raw ie ! A w e­ źm y w dodatku silne ru m ian e policzki w

(24)

spa-- 16

m ałe ram io na i biodra, śm iałe lin je gorsu i to bogactw o zd row ia, jakie śm iało się z ca«, łej jej postaci.

B lada p an ien k a zdaw ała się jakiem ś mgli« stem w idziadłem w obec tej w iejskiej jagody, tak strojnej w najpiękniejsze, bo ręk ą bożą stw orzone pow aby.

Ale M ałaszka była nieczuła na sw oje w dzięki. R adaby u rodzić się g arb atą i ślepą, byle chodzić tak koło traw n ik a w niebieskiej k aszm irow ej sukience i skórkow ych p an to ­ flach. Jaki szczęśliw y ten Julek! — on chodzi w su rd u cie! I ten w y tarty su rd u t k red en so ­ wego chłopca m iał dla niej znaczenie w ielkie.

To było przecież u bran ie dw o rsk ie!

D latego to ocierała tw arzyczkę sw oją o za- tłuszczony przód su rd u ta, w ciągała w siebie z lubością tę w oń w ilgotnąj niezdrow ą, jaką przesiąkają suknie sług przeznaczonych do zm yw ania talerzy.

Zdaw ało się jej, że rozróżn ia gatunki i sm ak p o traw , k tó rych p lam y św ieciły na ciem nem suknie.

P rócz tego zdaw ało się jeszcze, źe choć w części zbliża się do d w o rskich dziewcząt.

W szakże W ark a tu liła się tak sam o do ram ienia L aw dańskiego.

(25)

17

-zaw sze był to już sługus dw orski, ktoś z p a­ łacu, z kredensu...

N iecierpliw iło ją tylko, źe nigdy jej nie pocałow ał.

Nie dlatego, ażeby go kochała i całus ten uw ażała za w y nik w zajem nej m iłości, bro ń B o ż e ! O na pragnęła uścisku tego, aby d o ­ ró w n ać choć w części W arce, k tó rą w idziała całow aną tam , koło krzaku berberysow ego...

Zdaw ało się jej, że pieszczota ta inaczej sm akuje niż te całusy daw ane i kradzione przez chłopaków bosych w gęstw inie lasu, gdy szli razem po czernice.

Była pew ną, że stanie się z nią coś n a d ­ zwyczajnego, coś, co ją uspokoi, zadow oli choć chw ilow o. 7

Tym czasem Julek m ów ił jej o szum ie sosen w lesie, o gw iazdkach na niebie, a ona w szum ie lasu słyszała zaw sze głos L aw d ań - skiego, a w św ietle gw iazd w idziała błyszcząca

lib er^jn e guziki... .

Nie rozum ieli się.

On m arzy ł o sw obodzie, o borze, gdzie niebotyczne d rzew a w ieczną p ro w ad zą r o z ­ m ow ę, o tern jasnem , niebieskiem sklepieniu, po któ rem płynęły c h m u ry jak stada g o łę b i;

ona zaś o ciem nej, b rud n ej izbie

(26)

wej, o popękanym suficie i tem po w ietrzu pcłnem tłustych, korzennych w yziew ów .

On dążył jak orzeł ku górze, p rag n ął

pow ietrza, przestrzeni, w y ry w ał się z klatki i tęsknił za w olnością; ona przeciw nie z tej w olności chciała zakuć się w pęta, z szero ­ kiego św iata zam knąć się w klatee o gotyc­ kich w ieżyczkach.

*

+ *

Zostaw iliśm y bohaterkę naszą stojącą

w śró d błotnistej, sam otnej drogi i zam yśloną głęboko...

O kilka kroków od niej duży, czarny w ieprz drzem ał w kałuży...

Chłodno m u było i spokojnie p rzew ró cił się w ięc na drugi bok z w idocznem zado­ w oleniem .

Nagle od stro n y pola doleciał gw ar, z p o ­ czątku niew yraźny, potem coraz głośniejszy. G w ar ten p łyn ął w p ow ietrzu i dzielił się na głosy.

A nie był to h arm o n ijn y akord.

P ry m w iodły cienkie kobiece sop rany i przygłuszały pow ażne^ m ęskie basy, b ary ­

tonom nie dając odezw ać się naw et.

W gw arze tym była kłótnia, zgoda, p rzy ­ jaźń i nienaw iść,

(27)

19

-Był to ch ó r kilkudziesięciu ludzi, zm u ­ szonych żyć obok siebie.

K ochali się i nienaw idzili, kłócili się i go­ dzili — w szystko brzm iało w tym gw arze płynącym w śró d ciszy letniego w ieczora.

l o grom ada p o w raca z pola, P rzodem idą baby.

Chustki poprzek ręcane na bakier, p o li­ czki zapadnięte, rzadkie kosm yki, w ysuw a­ jące się za uszami, przystrzyżone w tak zw aną »Jolę , p ie rsi w yschłe — oto wszystko.

Idą boso, zgarbione — brzydkie.

Jedne m ilczą uparcie, drugie się kłócą, gestykulując p rzytem z zapałem w ielkim .

Robią sobie w zajem ne zarzuty, w ym ów ki. Za niem i w grom adce zbitej suną dziewczęta. Są tam i ładne i brzydkie, u niektórych oczy św iecą jak gw iazdy, a m alinow e usta śm ieją się bezm yślnie.

W szystkie m ają zgrzebne koszule, spięte na guziczek i rozchylone cokolw iek na p ie r­ siach. O ddychają sw obodnie, szeroko — nie- ściśnięte p ętam i stalow ych sznurów ek.

Idąc, kołyszą się z h arm o n ijn y m w dzię­ kiem, przyczem spódnice falują m iarow ym ru c h e m ; stąpają pew nie, śm iało sw em i du- żemi, czerw onem i nogami, w chodząc bez trw ogi

(28)

— 20 —

w błoto i zakasując przy tem bez n ajm n iej­ szej żenady sw e płócienne spódnice.

Za niem i idący paro bcy nie okazują naj­ m niejszego zachw ytu na w idok tych ponęt, o d słanianych z taką dziecięcą p r o s to tą ; p rzy ­ w ykli do tego bogactw a form — św ietny kształt tych nagich, o m iedzianych połyskach nóg, nie olśniew a ich, nie nęci..,

Miejski gogo stanąłby zachw ycony i rzek ł­ b y ; J r e s chic% H ryć i O rchim id ą n iew zru ­ szeni, rozm aw iając o gru ntach i Niem cach kolonistach, których jasny pan od m iesiąca pod lasem osadził.

„Miemcy“ karczują las przy zegarkach

i w butach...

Rzecz godna bliższej uwagi.

G rom ada zbliża się do w si jeszcze

kilkadziesiąt kroków , a p rzejd ą m im o p rzy ­ drożnego krzyża.

Na krzyżu biały C hrystus w niekształtnej cier­ niow ej koronie w yciąga niecierpliw ie ram iona. R adby pobłogosław ił tej sp racow anej gro­ m adce, k tó ra błyszczy jeszcze zdaleka k ro p ­ lam i potu, w yciśniętem i przez pracę.

M ałaszkd podniosła głowę, ocknęła się z zadum y.

Do uszu jej doleciał gw ar, p o znała głosy w yw inęła w ręk u trzy m an ą chuściną, jak

(29)

_ i i

-po w italn ą chorągw ią, i puściła się naprzeciw grom ady.

' Cała rozp asan a chłopska n a tu ra ocknęła się w niej na w idok tej m asy zgrzebnych ko­ szul i nóg bosych.

Z apom niała na chw ilę o dw orze i o Julku — spieszyła do swoich.

Biegnąc, w skoczyła w kałużę, uderzyła zbłoconą nogą drzem iącego w ieprza, a doko­ naw szy tego chw alebnego czynu, popędziła co tchu z zapałem godnym lepszej spraw y.

Na sam ym przodzie grom ady idzie Iw a- nycha, duża, ro sła chłopka, o siw iejących w łosach i ciem nych, zapadłych oczach.

To m atka Małaszki.

Zresztą łatw o to poznać po sposobie, jakim się w ita z córką.

W ym ierza jej porządnego kułaka i n a j­ spokojniej w raca do rozpoczętej rozmowy»

M ałaszka zdaje się jedn ak niebardzo o b ra ­ żona tym dotykalnym dow odem m atczy­ nej m iłości, bo roześm iaw szy się idzie, p o d ­ skakując ze sw ą rodzicielką.

G rom ada przechodzi koło w ielkiego za­ padłego w ziem ię budynku, którego krzyw e małe okienka, zalepione papierem spoglądają na św iat niem iło jakoś»

(30)

/

- 22 —

Zczerniała słom a w isi w ielkiem i płatam i naokoło dachu, w ygląda ja k w ielka, dziuraw a płachta, k tó rą przyodziała się żebraczka.

U przegniłych słupów uw iązane konie z w ózkam i i biedkam i pospuszczały sm utne łby, rozm yślając nad p rzew ro tno ścią św iata.

D okoła kałuże cuchnące, w strętne...

Na jednej z nich rzu co n a kładka służy obecnie za ru ch o m ą h uśtaw k ę dw om żydow ­ skim bachorom .

B achory skaczą, śm iejąc się i krzycząc, a każdy ru c h kładki — to p o rcja błota, o b ry- zgująca ich ru m ian e tw arzyczki.

O podal stado gęsi pow ażnie n arad za się n ad w ycieczką do dw orskiego ogrodu.

Budynek ten — to karczm a, siedziba siwo^ włosego aren d arza Szmula* sław nego k o nio­ k rad a na całą okolicę.

Siedzi tu od dziada pradziada.

„Zasiedział“ już m iejsce i n ik t go m szyć Uie jest w stanie.

N astępca w ie napew no, że cała chudoba jego poszłaby z dymem* p o d p alonoby karczm ę z pew nością.

Nikt się w ięc nie kusi o aren d ę horodyską* a choć intratna* bo droga do kolei przechodzi tuż koło karczm y — nikom u przez myśl naw et pie przejdzie podkupić Szmula.

(31)

U

-Żresztą jaśnie p an go lubi — o ! naw et bardzo lubi.

Szm ul go k radnie, ale cóż ro b ić ? P rzy ­ najm niej konie mogą w stajni stać bezpiecznie — a i to coś znaczy.

Szmul m a siedm iu synów , sław nych sied­ miu końskich złodziei.

Jest z nich dum ny !

Ci synow ie stanow ią rozkosz jego życia, p odporę jego starości.

Od kilku dni wszakże krążą głuche wieści, a niepokojące bardzo.

Mówią, że jaśnie p an i postanow iła usunąć Szm ula z karczm y.

Miano oddać arend ę karaim om , którzy się zem sty Szm ula nie bali.

T rzeba zbadać rzecz na gruncie.

Dlatego to cała g rom ada ciśnie się do

karczm y, zam iast pow racać do dom ów . Na czele Iw anycha, a tuż za nią Małaszka. Szmul przyjaźnie w ita w szystkich, uspakaja bardziej zatrw ożonych — w zrusza ram ion am i i w ogóle m a pew ną siebie m inę.

G ospodarze i gospodynie zasiadają ław y, kładąc ręce na stołach. Rozszerzają o ile m oż­ ności łokcie i spoglądają z zadow oleniem po b ru d n y ch ścianach izby. D ziew ki zbiły się w jeden kąt, jak stado ow iec, i po p y chają się

(32)

— 24 —

naw zajem . P opychanie ow o stanow ić m a n aj­ wyższy szczyt wdzięku i kokieterji. W szyscy chw ytają blaszane m iarki i raczą się palącym przysm akiem .

W nuczek Szfnula, pejsaty piętnastoletni w yrostek o tw arzyczce ch eru b in a i przejrzys- tem w ejrzeniu ro zlew a w ódkę, starając się napełniać tylko przez p ó ł blaszanki,

Szm ul o p a rł się o ścianę, i gładząc siw ą brodę* ro zm aw ia z dw om a na kolej spieszą* cym i żydkam i.

Na dw orze ściem niło się zupełnie, jedna naftow a lam peczka p rzy b ita w ysoko, ośw ietla

słabo w nętrze karczm y. ,

P ełno tam gw aru, h ałasu i dymu»

O stra w oń wódki, zm ieszana z zapachem cebuli i sw ędem kopcącej lam pki, tw orzy p rzy ­ gniatającą atm osferę.

Coraz głośniej, coraz gw arniej i ciemniej» Z kątów w y ry w a się ch w ilam i przyciszony chichot dziewczyny, lub głośny odgłos p o ca­ łunku. G ospodynie k iw ają głow am i i p rzek rę­ cają chustki na ucho.

W szystkie te tw arze płoną, oczy się iskrzą, usta drżą od w ew nętrznej gorączki.

Jakiś żar czuć w tej dusznej, ciem nej izbie — coś, co p rzyśpiesza obieg krw i, oczy m głą żąsłaiiia;

(33)

Zda się, że c h m u ry w ódki p ływ ają w po­ w ietrzu, w szystko tonie w tej mgle niewi-. dzialrrej dla oka, ale tłoczącej piersi, przygnia­ tającej mózg człowieka.

Na środku Szmul pow ażny, spokojny, ze Swą siw ą b ro d ą i profilem patrjarchy. Na ław ce pod ścianą siedzi Małaszka»

I jej policzki płoną, w ilgotne usta drżą, czerw ieniąc się k o ralo w ą barw ą.

W ielkie siw e oczy o tw arła szeroko i w pa­ tru je się w ciem ny, b ru d n y sufit karczm y.

P o d w p ły w em wódki, której m atk a nie żałuje sw ej doni, po głow ie dziew czyny prze­ suw ają się tysiące myśli.

Niska, zapadła karczm a przem ien ia się w pałacyk, o sm ukłych gotyckich w ieżyczkach y b ru d n a izba jest nagle w spaniałym , złoconym

pokojem , tak w ysokim jak cerkiew . ■

Naokoło pali się sto św iec dużych, w osko­ w ych, w drew nianych, ogrom nych lichtarzach; . Ona sam a siedzi n am ięk k iem k rze śłe i u stro ­ jo n a w b łękitną suknię, zajada chleb w ypiekatty z jab łk am i i hreczane pierogi ze śmietaną*.»

P an Ł aw dański stoi p rzed n ią i w oła tak, jak n a W arkę po d krzakiem b e rb e ry s u :

— Chodź tu, głu p ia! choć tu L. y

I M ałaszka po słuszna p rag n ie w stać i pójść za ty m św ietn ym i błyszczącym lokajem , p le

(34)

- 26' ~

nagle nogi się jej plączą, siły ją opuszczają i p ada na ziemię.

Iw anycha w zrusza ram ion am i i dla o trzeź­ w ienia daje porządnego kułaka leżącej pod ław ą dziewczynie.

Widząc, że nie skutkuje, od w raca się o b o ­ jętnie i pije dalej.

Tu i ów dzie zaczynają się kłótnie, w y stę­ pują daw n e urazy, zapom niane w aśnie ; dziew ­ częta się śm ieją i p opy chają coraz b a rd z ie j; chłopcy stają się śm ielsi i nacierają zbliska.

Ciem ność p an ująca w karczm ie, kłótnie, w rzaski — w szystko usposabia g ro m ad ę-b ar­ dzo wesoło.

D obrze im i błogo w tym zaduchu i cia» snocie. A na dw orze cudow na noc Jetnia ro zsn u w ała swój ciem ny w elon, tkany b ry - lan to w em i blaski; D rzew a szum iały i k ło n iły gałęzie ku ziem i. Cała n atu ra usypiała zw olna,

jak dziecię, k tó re pieśń m atki do snu kołysze. Od Strony lasu d o laty w ała znów sm utna n u ta piosenki.

„U silsid a c h a ła b iła “...

W idocznie Ju lek ukończyw szy sw ą pracę, szedł dum ać nad m ogiłą wisielca, a potem grać... g r a ć ;

Nad drogą biały C hrystus napróżno w y­

(35)

-

27

-Ludzie, któ ry ch chciał po p racy błogosła­ wić, śm ieli się i kłócili w ciem nej karczem nej izbie.

N ieforem ne usta C hrystusa zdaw ały się s z e p ta ć :

„Przebacz im Panie, bo nie wiedzą, co czynią..."

Po tej nocy letniej m inęło lat cztery. Zbiegło szybko jak m gnienie oka, jak błyskaw ica p ru jąc a ciem ne ch m u r kłęby.

We w si nie zm ieniło się nic na pozór. Też sam e zapadłe chaty, te sam e zczerniałe strzechy i cuchnące dokoła kałuże.

Też sam e dzikie grusze w iodą m iędzy sobą ciche rozho w o ry, trzęsąc pow ażnie dro^ b n em i liśćmi.

Na w zgórku z pom iędzy ciem nej zieleni bieleją gotyckie wieżyczki i skrzypią żelazne chorągiew ki.

Opodal w si karczm a patrzy wciąż zezo^ w atem i oczkam i i zda się liczyć, ilu to ludzi; p rzem ieniła w bydlęta pod sw ym zczernia- łym sufitem .

W szystko tak sam o, tylko traw a przy d ro ż­ na bardziej w yschła, w y d ep tan a przez gęsi a ren d a rz a — tylko b aby na wsi chylą coraz w ięcej głow y i ram iona, a w „d o lach “ tych bosych kobiet sreb rn e nici połyskują.

(36)

W szystko tak sarno — tylko C hrystus, zniechęcony, m a jakiś w yraz zm ęczo ny ; czoło ch m u rn e pod Swą ciern iow ą k o ro n ą zw iesił ku ziem i — snać długo czeka, w yeiągając z błogosław ieństw em ram io n a.

G rom ada nie śpieszy po pracy do sm u ­ tnego C hrystusa, w karczm ie u Szm ula jak p iz e d Czterema laty szuka zapom nienia i od­ poczynku pó całodziennym znoju.

D ziew czyny tylko w yrosły i gibkie jak trzciny kołyszą się m iarow ym ru chem , idąc b ło tnistą drogą.

I M ałaszka u rosła — jak sósenka prosta, sm ukła i w m łodość strojna*

W łosy m iękkie, długie, jasne ow ija nao­ koło głowy, tw orząc tym sposobem diadem królew ski.

Oczy ziejortaw e p atrz ą z p o d długich, ciem* itych rzęs, m ieniąc się kam eleono w em i barw am i;

Usta rozchylone, zm ysłow e, z kącikam i do dołu spuszczonem i.

Te kąciki nadają tw arzy dziew czyny jakiś dum ny, h ard y w yraz.

Głowę nosi w ysoko, k la sy cz n ie; p ięk n a to głow a, osadzona ńa gibkiej, gładkiej szy i; roz­ ch ylona koszula znaczy k o n tu ry p iersi czystej, dziewiczej;.;

(37)

-— 29

Rów ne, p roste plecy łącarą się h arm o n ij­ nym łukiem z linją rąk i znaczą śliczne wygięcie spadzistych ram ion .

B iodra śm iało zarysow ane odcinają stan i w dalszem przedłużeniu tw o rzą iście posą­ gowe kształty.

Jakiś czar m łodości, uro k n iep rzeparty w ieje z tej bosej krasaw icy, gdy stanie z od­ k ry tą głow ą w jasny w iosenny dzionek i r u ­ m ian ą tw a rz sw oją ku słońcu obróci.

Snopy św iatła m igają po rysach dziew ­ czyny, p otok jasności oblew a ją w około, u w y ­ d atn ia jej rysy — ona stoi niew ruszona, uśm iechnięta, p e w n a siebie i tej chłopskiej urody, nielękającej się d nia białego.

Kocha się w niej w ieś cała — on a p atrzy na rozkochanych sw em i zielonem i oczam i i w zrusza ram ionam i.

Jeden Julek tylko m a łaski u niej. Ju lek zm ienił się także bardzo.

Zm ężniał, poehylił ram io n a — zestarzał się jakoś.

D ziew iętnastoletni chłopak m iał chód, r u ­ chy, spojrzenie siw ow łosego starca.

Nie chodził już gryw ać sm utnej piosenki nad sam obójczą m ogiłą — nie m iał czasu,

(38)

30

-Nie m iał bow iem najm niejszej „p rezen cji“ na lokaja.

T ak zdecydow ała jasn a pani.

Jasna p an i lubiła, aby w szystko m iało o d ­ p ow iednią „prezencję“, P rzypatrzyw szy się uw ażnie szerokim plecom chłopca, w y rzekła stanow czym głosem rozkaz przeniesienia go z k red en su na kozioł.

Jego rozłożyste plecy m ają szyk potrzebny tylko dla fu rm an a, na pokoje są zaw ielkie — „szokują“ sw em i ro zm iaram i.

Przeznaczono w ięc Julka do „k ary c h “ — tych m ałych, starych koni, k tó rem i w ożą gu­ w ern an tk ę i jaśnie panienkę do kościoła,

Jasn a p ani m a osobny ekw ipaż a la D au-

m ont, z dżokiejam i w ponsow ych k u rtk ach

i blach ach h erb o w y ch na ręku.

T rzaskają z k rótkich biczyków i pędzą przez wieś, obryzgując błotem blade, zam orusan e tw a ­ rzyczki dzieciaków baw iących się pod płotem . Julek nie m a wszakże ponsow ej kurtki, ani złoconej blach y — zaszczytne te oznaki zostaw iono dla dw óch ro sły ch N iem ców , w y­ b ran y ch z now ozałożonej kolonji p od lasem . Szerokie b ary polskiego chłopca nie mogły się pom ieścić w m ałpiej, dźokiejskiej kurtce. N iem com natom iast bardzo w tym stro ju do

(39)

-

31

W swej piaskow ej liberji, w szarym płasz- ezu z peleryn ą i w ysokiin kapeluszu siedzi nasz chłopak na w ysokim koźle zielonaw ego koczyka i w yw ija długim balem nad czw o- ro no żnem i inw alidam i.

Jest jak zaw sze sm utny i ch m u rn y ; teraz n aw et chm urniejszy jak przed czterem a laty — zakuto go w fo rm aln ą liberję, w łożono na niego kajdany.

W ysoki kołnierz piaskow ej kam izelki gnie­ cie w spaniały k ark jego — atletyczne to ciało chyli się pod ciężarem kilku łokci sukna. Siedzi prosto, niew zruszony, stosujący się jak au to m at do w szystkich k ap ry só w guw ernantki, lub zden erw o w an ej i w iecznie chorej jaśnie panienki.

Jaśnie p an ien k a w y b u jała jak m łoda to ­ pólka, ale zb lad ła jeszcze bardziej. C horow ita jej cera odbija jakim ś tru p im połyskiem od błękitnych* tkanin, k tó re Owiewają jej chudą i w y nędzniałą postać. Boi się i lęka w szyst­ kiego. D aw niej żaba sp raw ia ła jej odrazę, dziś krzyczy za każdem silniejszem w strząśn ien iem

pow ozu. Gdy w jadą w kałużę — zam yka

oczy, a u sta szepcą m im o w o li: Notre père,

qui est a u x d eu x...

Mimo tej bladej cery i kaszlu, k tó ry w strząsa jej piersią, roje „ep u z eró w “ kręcą się dokoła.

(40)

Nędza i ubóstw o fizyczne nie przeraża tych „rozkochanych“. Jedynaczka, trzy w sie i jedno m iastecz k o !

M ówią że zaręczona. Młody h ra b ia Jerzy, piękny b run et, w łaściciel cudnych w ąsów i olbrzym ich długów , p osiada serce miljo* nerki. P rzyjeżdża często do pałacu i przesia­ duje po kilka dni.

Chodzi w tedy po ogrodzie z narzeczoną i uśm iecha się do niej. K ocha się w sam ym sobie i z zadow oleniem spogląda na jasne, letnie g arnitu ry , k tó re leżą n a nim z n iepo­ szlakow aną elegancją.

Cieniutką, h eb an o w ą laseczką u derza po końcach lak iero w an y ch bucików i baw i zn u ­

dzoną pann ę o p o w iad aniem o olbrzym ich

b azarach w iedeńskich, gdzie w szystkiego, prócz ro zum u, po n iep raktyk o w an ie niskich cenach dostać można.

Chodzi w ięc tak ta kochająca się p a ra po gładkich alejach p a rk u i ziew a ukradkiem , do patru jąc w sobie b rak i i czyniąc w m yśli uw agi n ad rozkoszą ch w il p rzedślubnych.

Z poza sztachet błyszczą dw ie zielone źre­ nice i zdają się p o ch łan irć tych dw oje elegan­ cko przystrojon y ch ludzi, idących obok siebie... To Małaszka, której w iek i w zrost nie dozw ala p rzesiadyw ać już pod krzakiem b e rb e ry s u ;

(41)

m usi się w ięc zadow olić staniem koło szta­ chet i p rzy p atry w an iem się w nętrzu parku,

Jak w idzim y, przez lat cztery dziw aczna n a tu ra dziew czyny nie zm ieniła się w niczem, Ta sam a m yśl, taż sam a żądza tra w iła tę m łodą duszę, ukazując jej św iat nieznany, a na zaw sze dla niej zam knięty,

Na zaw sze ? — o ! n i e ! to być nie pow inno. Ona w iedziała, była pew ną, że ten cz a ro ­ dziejski Sezam otw orzy przed nią swe p o d ­ w oje ; ona m iała to głębokie przekonanie, że i jej bose nogi deptać będą kiedyś m iękkie kobierce, a płonące lica odbiją się w w ielkich zw ierciadłach.

Jak się to stanie, o tern nie w iedziała. Nie zastan aw iała się wcale, czy to los, czy cokol- w iekbądź innego u łatw i jej w ejście po d w u ­ nastu stopniach oszklonego ^an k u ; a choćby w idziała na szczycie tych stopni to p ó r kata, oczekujący na nią, onaby przecież tam poszła, gnana jakąś nadludzką siłą ^ stra sz n ą gorączką, k tó ra p ło n ęła w jej ł o n i ę / j

Przeczucie nie zaw iodło jej, w eszła po

czerw onem suknie, zaścielającem s c h o d y ;

w iodło ją przeznaczenie w postaci Julka, k tó ry na sw oją i jej zgubę o tw ie ra ł p rzed nią dw orskie podw oje.

(42)

A siało się to dziw nie szybko, ku w ielkiem u zdziw ieniu całej wsi, a n aw et i sam ej Małaszki.

Julek od lat kilku pokochał ja sn o w ło są dziewczynę.

K ochał ją dla tej prostej przyczyny, że nie m iał nikogo innego do kochania. Były to jedyne usta, k tó re się doń uśm iechały, — je­ dyna głów ka, k tó ra chęlnie g arn ęła się do jego ram ienia.

Choć M ałaszka była gospodarską córką, a on biednym sierotą, jednak uw ażał ją zawsze za sw ą przyszłą żonę. Czuł przecież, że żonę m ieć m usi — a któż inny m iał nią być, jeśli nie to jedno dziewczę, które z nim letniem i w ieczoram i rozm aw iało w dw o rsk im sadzie?

Między d w o rsk ą służbą nie m iał an i jed ­ nego przyjaciela, nikogo, ktoby doń przyjaz- nem słów kiem przem ów ił, lub m ile pozdrow ił. Dnie całe spędzał sam, krzątając się koło koni, lub czyszcząc uprzęże.

Jaśnie p an n a rzadko w yjeżdżała — czasem pop ołud niu na spacer. W ieczory zaś i noce sp ły w ały m u sam otnie w stajni, bo do cze­ ladnej izby chodzić nie chciał. C hichot d zie­ w ek i gruby, zm ysłow y śm iech mężczyzn raził go niemile. Był więc sam, sm utny, milczący. O ddalać się od d w o ru nie mógł, służba m u na to nie p o z w a la ła ; siedział więc długo w nocy

(43)

na progu stajni i p atrzy ł w ciem ne niebo, na k tó rem św iecił sreb rn y miesiąc.

Było m u w tedy tak ciężko, tak łzaw o, że rad by szlochał jak dziecko. O pierał głow ę o tw a rd ą fu trynę drzw i i tulił się do drzew a jak m ałe chłopię do m atki.

P otrzeb ow ał łona, na k tórem by mógł złożyć zm ęczoną głowę swoją, — serca, którego bicie czułby przy sw ojem , m iękkiej dłoni w sw em ręku, ciepłego ram ien ia dokoła szyi...

W takiej chw ili bezgranicznej tęsknoty za­ p rag n ął m ieć przy sobie na zaw sze ja sn o ­ w łosą dziewczynę, k tó ra lat tem u cztery, sie­ dząc na przydrożnym płocie, w ołała : Julku !..“

Nie m iałjed n ak an i chaty, ani dachu, pod który m ógłby tow arzyszkę swego życia zaprow adzić.

Zasłużeni lokaje m ieli na w si chaty i po kilka m orgów gruntu, ale na to potrzeba było fro tero w ać pokoje i trzepać d yw any po lat dw adzieścia, a czasem i więcej.

Zkądźe w ięc Ju lk o w i m arzyć o podobnem szczęściu!

Jedna wszakże noc jesienna przyniosła m u na czarnych skrzydłach sw oich to szczęście do którego w zdychał.

Było to w listopadzie, w tym brzydkim jesiennym m iesiącu, pełnym błota, deszczu, niezdrow ej wilgoci.

(44)

W listopadzie podobno anioł śm ierci scho­ d zi na ziemię i zabiera ze sobą dusze biednych

suchotników , którzy drżą, kaszląc za zbliże­ niem się w ilgotnej, szarej sukni anioła.

N iektóre dusze pozostają jeszcze w tych w ątłych, zniszczonych ciałach do przyszłej jesieni.

M roźny anioł sądzi, że niedość cierpiały, a m oże daje się ubłagać kochającej m atce lub łzom narzeczonego, Nie w iem , co silniejsze, — tylko to w iem n a pew no, że każde z tych nieszczęśliw ych cierp i w ięcej, niż przynosi 8 w era przedłużonem isin ien iem rozkoszy.

D latego to sądzę, że w y słan nik Boga jest raczej surow y m sędzią, m ierzącym karę, niż litościw ym duchem , rozrzew n io ny m p ro śb ą zatrw ożonego serca. W pałacyku o gotyckich w ieżyczkach odgryw ała się w łaśn ie w śró d piem nej, listopadow ej nocy n ie ró w n a w alka, toczona u bogatego w ęzgłow ia rzeźbionego łoża.

N a łożu tem , w śró d c h m u r baty stu i ko­ ro n ek spoczyw ała blada, w y n ęd zn ia ła d zie­

w icza tw arzyczka.

To m iljo n e rk a — narzeczona, schw ycona w śró d sw ych lat szesnastu przez ow ą o k ro p n ą h ydrę, nazw aną ch o ro b ą piersiow ą.

(45)

Nie m a jeszcze suchot, ale bardzo groźne zapalenie płu c p rzy k u w a ją od tygodnia do łoża. D w óch doktorów , sprow adzonych z od­ ległych stron, czuw a dzień i noc koło chorej; W yczerpują w szystkie śro d k i ratu n k u , kłócąc się i rzucając na siebie nien aw istne w ejrzenia; Jasn a p a n i jest „w y cźerp an ą“. Upada ze zn u ­ żenia, gdyż trzy razy dziennie w chodzi do pokoju córki. T a atm o sfera lek arstw za­ bija ją ; czuje, że jeśli to dłużej p o trw a — ona sam a się ro zch o ruje.

Z ap ew n ia o tem m dlejącym głosem , po- ćzem odchodzi do swego b u d u aru , szeleszcząc tren e m jedw abnego szlafroka; W sercu tej m atk i nie tleje isk ra p raw d ziw ej m iłości, ona nie zaw iąże bielizny swej córki dokoła d re w - nianego krzyża, jak to czynią bose, w iejskie m atule. N ajw ięcej, układając się do snu, w zniesie głow ę strojną w ko ronkow y czepek, i spoglądając na heban o w y krucyfiks, wyszepce;

«Seigneur ! sauvez m on enfant /“ poczem zaśnie

spokojna, zostaw iając troskę najem nym słu- gom i p ła tn y m d oktorom

Jaśnie p an ien k a m iała się źle, źle bardzo. Spocona, rozpalona, leżała na sam ym środku łóżka, z w yp rostow an em ciałem , z ręk o m a w y- ciągniętem i ; głowę, o p a rtą n a poduszce, p o ­ ch y liła n a piersi. O ddychała ciężko, otw ierając

(46)

co chw ila blade, bezbarw ne oczy, przysłonięte m głą jakąś. O tw ierała usta dla przyjęcia p o ­ d aw anych lekarstw , ale czyniła to m ach i­ nalnie, bez chęci w yzdrow ienia, w idocznie życie zm ęczyło to biedne, nędzne stw orzenie.

N iebieskie św iatło lam py rzucało blady cień na czyste, dziew icze s k ro n ie ; kaskada jasnych w łosów , ro zsy pan a po poduszkach, chłonęła te b łękitnaw e blaski i żółta b arw a w łosów n ab ierała pod w p ływ em tego św iatła zielonych odcieni. Na d w o rze noc ciem na i w ilgotna ro zp o ścierała p an o w an ie swoje. Deszcz lał w ielkiem i strum ieniam i, bijąc w duże gotyckie okna. Niebo to pn iało n a w odę, m o ­ notonny odgłos deszczu w d zierał się do sy­ pialn i chorej. W śró d tej m onotonności pręgi w odniste biły bez końca o w ysm ukłe w ie­ życzki i w yniosłe topole, rosn ące dokoła p a ­ łacu. C hm ury skupiły się po n ad w ioską i z a ­ w isły ciężko, nisko — tuż nad słom ianem i strzecham i chatek. .

Nagle ch o ra podniosła głowę, zabrakło jej oddechu ; na czole biednej dziew czyny w y­ stąpiły fioletow e pręgi, piersi w ygięły się lek­ kim łukiem .

Kaszel zm ienił się W świst, a odgłos jego • przerażająco rozległ się p o z ło c o n e j, wysokiej

(47)

Zdaw ało się, że z każdą chw ilą czysta dusza dziew częcia uleci w w ilgotną, ciem ną dal, — uleci, aby nie pow rócić więcej.

Lekarze z trw o gą spojrzeli po sobie. Kazali zbudzić jaśnie panią, a sam i p rzy ­ stąpili do cichej narady. Po chw ili sypialnia chorej zaczęła n apełniać się ludźm i. Tuż przy

łóżku stanęła nakoniec m atka, zaspanem i

oczam i w p atru jąc się w córkę. B iałe kaszm i­ ro w e okrycie spadało z jej ram io n , pełna b y ła jeszcze ciepłej, sennej w oni i nocnych m arzeń. Chyliła się n ad córką, nie m ogąc zrozum ieć, żeby tak źle było. L ekarze przystąpili, a zba- daw szy bliżej stan chorej, orzekli iż tylko użycie jodu ocalić może tę konającą kobietę. N ale­ żało jed nak się śpieszyć, śpieszyć się bardzo. Półgodzinna zw łoka — a za nic ręczyć nie mogą. W dom ow ej apteczce okazał się b rak tego środka. W yczerpano go. Do m ia ­ steczka było pięć w iorst. Tam i n a p o w ró t przejechać pięć w io rst w noc tak ciem ną — przejechać tak szybko, kto się na to odw aży ? Do sypialni chorej w szedł jasny pan, w ysoki, du m ny szlachcic z siw iejącą głową. W ysłu­ chaw szy rzecz całą, w yszedł spiesznie i kazał zbudzić dżokiejów . Tym czasem L aw dański po w ró cił z niczem ; H ans i F ra n c byli w i­ docznie na wsi, uznając za stosow ne użyć

(48)

= -

40

-p rzyjem niej w ieczornych i nocnych w akacyj, niż ch rap ać w stajni, pilnu jąc p ańskich koni.

F u rm an pana, H ieronim , był stary m znie- dołężniałym człow iekiem — jego posłać ? m iły Hoże! w róciłby p ojutrze ż rana.

— Góż ro b ić ? — p y ta z rozpaczą jaśnie pan, stojąc w o tw arty ch drzw iach swojej kancelarji.

D rzw i te prow ad ziły do k red en su. Słabe św iatło tlejącej na kom inku kłody rźucało niepew ne cienie na w ielką k red en so w ą izbę. P od ścianam i cztery tapczany lokai z p o ro z ­ rzucaną pościelą. Na środku stali lokaje w n a ­ p ręd ce narzu co ny ch sukniach, z rozczochra^ nem i w łosam i i zgłupiałem i m inam i. W śród nich L aw dański z tw arzą obojętną, znudzoną; Z daw ał się nie dostrzegać niepokoju, m a lu ­ jącego się w ry sach jego chlebodaw cy.

Ten jasny pan, płacący tyle pieniędzy, spraw iający m igdałow e su rd u ty i ponsow e k u rtk i swej służbie, stał teraz na p rogu ciem ­ nego pokoju sm utny i zgnębiony, a niedaleko konała jego jedyna córka, m iljonerka, i sko*4 nać m ogła dla b rak u jedynego środka ratu n k u .

— Co ro b ić ? — p o w tó rzył jasny pan, spo^ glądając na zaspanych lokai — k tó ry z w as pojedzie, może ty, B azyli?

(49)

41

-Głos dum nego szlachcica staw ał się m ięk ­ kim, cichym , jak p ro śba dziecka. Bazyli za­ kłopotany podniósł głow ę Chciał coś p rze­ mówić* — nagle w ysoka ciem na postać z a ry ­ sow ała się w półcieniu.

— Niechaj jaśnie pan pozwoli* ja pojadę; Czerw ony blask dogasającego ognia o św ie­ tlił bladą tw arz i czarne oczy przybyłego; P atrzy ł w ziem ię i W ręk u m iał szarą czapkę; Z daw ał się być o nieśm ielonym obecnością p an a i w zrokiem lokai, którzy go z niechęcią od stóp do głów m ierzyli.

Mimo to stał tuż przed p an em i p ow tó rzył raz jeszcze i

— Ja pojadę,

łBył to Julek* który posłyszał od L aw d ań - skiego o żądaniu doktora i niebezpieczeństwie* w jakiem znajdow ała się panienka. Szlachetna n a tu ra chłopca o b u rzy ła się na obojętność* z jaką L aw dański op ow iadał sm utne w ieści w piekarni. P rzyszedł tam przy p ad ko w o po ogień do fajki i zastał na w p ó ł ubranego ka- m erd y n era, szukającego niem ieckich dżokiejóW;

— W y b rała się u m ierać w nocy i na taką szarugę - m ów ił przyw iązany sługa, w z ru ­ szając ram io nam i.

W ów czas to Julek pow iedział s o b ie : „p o ­ ja d ę “.

(50)

4‘) ^

I dlatego to przyszedł do kredensu, choć w iedział, że czyn jego ściągnie nienaw iść ca­ łego dw oru.

Nie obhczał następstw . Ktoś konał, on mógł przynieść ratunek, — było to jego obow iązkiem ,

O prócz tego, taka szalona jazda w noc ciem ną m iała dlań u ro k w ielki. P rag n ął o d ­ świeżyć spalone gorączką czoło ; sądził, że to go uspokoi. Dlatego to w głosie jego brzm iała n aw et prośba.

Jaśnie pan nie zastan aw iał się nad p o b u d ­ kam i — były m u o b o ję tn e; — szczęśliwy — p rzyjął ofiarę chłopca.

— D ostaniesz chatę i g ru n t — w yrzekł szybko — chatę, a n aw et całe gospodarstw o — dodał, sądząc, że w ysokością nagrody p o ­ dw oi do bre chęci chłopca.

Julek podniósł schyloną głowę. — Ghatę i g ru n t p o w tó rzy ł w myśli. ByłO to ziszczenie najpiękniejszych jego m arzeń — dach, pod k tó ry m m ógłby żyć z Małaszką, w ypocząć po tru d a c h dnia całego.

Zaszeleściły jedwabie^ na progu kred en su tuż obok jaśnie pana po jaw iła się biała ko­ bieca postać. D elikatna, d ro b n a ręk a w y cią­ gnęła długą kartk ę p ap ieru , zakreśloną m ęs- kiem pism em , To sam a p an i p rzy n o siła r e ­ ceptę lekarza. Ręka jej drżała febrycznie, usta

(51)

zbielały — w idocznie uczucie m atki stojiiłO ten lód okryw ający serce, — jasna pani w jed­ w abnym szlafroku trw o ży ła się o życie dziecka, k ló re konało w przyległym pokoju.

— Kto jedzie ? któż jedzie ? — pytała nie­ spokojnie.

— Ja, jaśnie p ani — o d p a rł Julek. — Dlaczego nie H an s? nie F ra n z ?

— N iem a ich nigdzie — odpow iedział mąż* a zbliżając się do Julka, o ddał m u receptę m ów iąc — do apteki co koń wyskoczy, bierz Miss Jackso n; pam iętaj, za pół godziny m usisz być z p ow ro tem . Gzy będziesz?

— Będę, jaśnie pan ie — rzekł w olno Julek> — W takim razie chata koło b ram y , ta po Semenie, tw o ja i ogród tw ój. Jedź i w racaj...

— W ra c a j! — p o w tórzyła jaśnie pani będziesz dżokiejem .

Ale^Julek nie słyszał tej obietnicy, był już na progu kredensu, chow ając receptę w kieszonkę kam izelki. Nagle zaw achał się i zw rócił głowę.

— A jeżeli koń p a d n ie ? — zapytał, patrząc na strw ożonych rodziców^ którzy stojąc jeszcze na progu, śledzili jego kroki.

— Niech p ad a! — zaw ołał ojciec, byłeś pow rócił.

— D obrze jaśnie panie.

(52)

- i i

-W p arę m inu t później tę ten t galopującego konia rozległ się w śró d nocnej ciszy. Miss .Jackson, klacz pełnej krw i, cud praw dziw y, o delikatnej szyi i suchych, ilerwowyCh nóż- kUch* pędziła iście z w iatrem w zawody.

T resow ano ją na przyszłordczne wyścigi. t)ziś pierw szy d ebju t odbyło szlachetne zw ierzę ścigając się z białem w idm em , k tó re swój śm ierteln y całun roztoczyć chciało had go­ tyckim pałacem ...

Julek zdjął Czapkę i Rozpiął g ru b ą burkę* k tó rą n arzu ciła m u gw ałtem klucznica n a ra - tniona. Deszcz b ił w tw arz jego i sm agał okrągłą pierś chłopca

Ciemno było dokoła; Miss .Jackson* jakby Rozumiejąc ważność swego posłannictwa, p ę­ dziła z szybkością błyskawicy* obryzgując jeźdźca błotem i wodą.

W niecałe pó ł godziny prżed ganek kre- den sow y w ró cił Julek i w p ad ł do pałacu. W ręk u trzy m ał ciem ną flaszeczkę i oddał ją panu, k tó ry na tę ten t konia Wybiegł z pokoju Córki. Julek d rżał cały, a z sukien jego spły­ w ały stru m ien ie w ody. W łosy zm oczone p rz y ­ legały do skroni, na tw arzy w idniały, sm ugi błota. P rzed gankiem , o k ry ta p ła ta m i piany, z p o ran io n e m i bokam i i k rw ią nabiegłem i oczami, p ad ła Miss Jackson, dysząc ciężko.

(53)

Śliczne stw orzenie podniosło kilkakrotnie kszlatną głów kę i spojrzaw szy w stronę stajni, żałośnie jęknęło. Miss Jackson istnieniem sw o- jem opłaciła u rato w an ie panienki. Gdy ludzie nadbiegli, łagodne zw ierzę leżało m a rtw e z sze­ roko o tw arte m i oczami.

Julek p o w ró cił do s ta jn i; resztę nocy p rze­ pędził w gorączce, m arząc, o chacie koło b r a ­

m y o ładnej, białej chacie, p raw d ziw ej

hospodzie, k tó rą mu jaśnie p an obiecał.

Tym czasem w pałacu p o w racał spokój

i nadzieja. L ek arstw o okazało się zbaw ienne, ta m ała, ciem na flaszeczka była silniejszą od potężnej, zim nej pani, której lodow e uściski zaczynały m rozić już w ątłe ciało m łodej dziew ­ czyny.

N arzeczona m iljonerka była uratow an ą.

* *

0 ile październik by ł ch m u rn y i sm utny, o tyle listopad śm iał się ciepłem i słonecznem i prom ieniam i. Żółte słońce ośw ietlało resztki liści drżących na gałęziach drzew i całow ało zziębniętą i w ilgotną ziemię. Były to w p ra w ­ dzie pocałunki w ystygłej piękności, k tóre ną p p zór gorące, nie udzielają w szakże ciepła, nie budzą do życia. Słońce błyszczało jakim ś pożyczanym blaskiem , sztuczną kokieterją

(54)

-— 46 -—

szłej z pola kobiety, której przyszła fantazja ukazać się raz jeszcze na sali balow ej.

Pew nego dnia, o sam em południu, szła drogą do d w o ru spo ra grom adka ludzi.

Na sam ym czele poznajem y Małaszkę, u b ran ą odśw iętnie, z głow ą bogato stro jną w złociste kw iaty i paw ie pióra. Koszula o d ­ św iętna, siną i k rasną b aw ełną szyta na r ę ­ kaw ach, opina jej kształtne piersi. Zam iast płóciennej ochw oty i zapaski, w łożyła krasną, w ełnian ą spódnicę. C zerw ona serżo w azap ask a, jak ogień czerw ona, ściśnięta w stanie p o n - sowym pasem , spadającym długiem i końcam i na przodzie. Nogi ustro jo ne w złote buty z w ielkiem i podkow am i. Stąpa w tym stroju pew nie i śm iało, niosąc głow ę wysoko. P a ­ pierow e, złote kw iatki i ponsow e, dym kow e róże stan ow ią jej królew ską koronę. Nosi swój djadem z godnością. D ziewicza ta oznaka stroi tylko głow ę dziew czyny, k tó rą w e w si zw ą „suźenaja“. Sużenaja — znaczy przysądzona.

P rzysąd zon a przez Boga tem u i tem u za żonę. L ud m ocno w ierzy, że p ary łączące się na ziem i były w p ierw złączone w niebie. Cudna to w iara, bo uśw ięca związek, który dla nas ludzi inteligentnych, jest tylko ś ro d ­ kiem do zw iększenia fortuny lub podniesienia blasku nazw iska,

(55)

_ 47

Małaszka więc była przysądzona za żonę Julkow i. Po owe] pam iętne] nocy ]asny pan dotrzym ał obietnicy. Julek dostał chatę po Sem enie leśniczym i został dżokie]em. Gdy przyszedł na wieś w swe] czerw onej kurtce, zrobił olbrzym ią senzaeję.

W szystkie krasaw ice zaczęły się wdzięczyć i potrącać znacząco łokciam i. Chciały w ten sposób ujaw nić gw ałtow ną miłość, jaką zapło­ nęły ich serca na w idok szkarłatne] k u rtk i; biała, czysta i w id n a chata nie m iała tyle uroku dla tych w iejskich „panien na w y d a n iu “, jak ta ognista b arw a, strojąca szerokie plecy p o ­ gardzanego daw niej chłopca.

W ysokość godności, jaką Julek piastow ał, czyniła zeń istotę wyższą, nad w yraz pocią­ gającą.

Ale on nie zw ażał na żadną z nich : ani Naścia Paziochow a, k tó ra m iała taką moc ko­ ra li n a szyi, ani D ziuba S tepanów na, n a j­ śliczniejsza dziew ka w całej wsi, b a ! n aw et i z siedm iu w si dokoła, — nie odw róciły tego serca, które od chw ili szczęścia, jak ie się doń zaśm iało, zapragnęło tylko jednej krasaw icy, ru sałk i o zielonych oczach — Małaszki.

—i Będziesz m oją m o ło d y c ą? — p y tał dziewczynę, stojąc koło tegoż samego płota,

(56)

— 48 —

na k tó ry m cztery lata tem u siedziała b ru d n a, z pokaleczonem i nogam i i p o d artą chuściną,

Zielone oczy M ałaszki zaśw ieciły nagle; rzekłbyś, że złote słońca p ro m ien ie odbijają się od gładkiej blachy herbow ej, przytw ier~ dzonej do ram ien ia now o -k reo w aneg o dżo- kieja i zapalają te fosforyczne błyski, drgające w dziew częcych źrenicach.

— Będę — odrzekła sucho.

W głosie jej nie dźw ięczała żadna serdeczna nuta, nie drżało uczucie. W yrzekła „będę“ bezdźwięcznie, bezdusznie, ostro ja k o ś/f Nie o d daw ała rnzem z tem słow em i duszy sw o­ jej, d aw ała tylko k ró lew ską piękność ciała swego, w zam ian za godność żony dżokieja. Był to z jej strony m ariage de raison — szczebel wyżej.

W iedziała, że p rzedew szyslkiem pójdzie z korow ajem do dw oru. To było dla niej dostateczne.

U stroiła się też pięknie, zgrabnie głow ę w zniosła do góry i idzie na czele grom adki z calem prześw iadczeniem swej w ielkiej krasy.

Obpk niej .Julek odm łodzony, uśm iechnięty n a w e t; za nim i dw ie drużki, starszy bojaryn, dw ie sw achy i św ityłka

W szyscy ci ludzie m ają szaty o d ś w ię tn e : szare św itki, sute w yszyte czarnem i sznurkam i;

(57)

mężczyźni bu ty czarne, w oniejące n a m ilę dziegdziem ; dziew ki dzw onią szklanem i p a ­ ciorkam i, strojącem i ich spalone szyje.

Starszy b ojaryn niesie ostrożnie, z w ielkim szacunkiem w eselny korow aj.

Zatknięte w eń drzew ko świeci zdaleka kras- nem i jagodam i, dokoła m nóstw o w erczu zie­ leni się w dzięcznie dla oka. W oskow e po- n ad p alan e św ieczki pok rzy w iły się trochę, ale to nic nie s z k o d z i! K orow aj u d ał się nad podziw .

Idą w ięc d um n i z swego dzieła i donośnie ś p ie w a ją :

Podoszw a jem u żelizna, O bruczi jem u srib rn y i,

A na w ersoczku żow tyj ew it — Sław nyj nasz korow aj na w eś św it.

D ochodzą już do dw oru. Czyste głosy dźwięczą w p o w ietrzu ; n u ta niebardzo h a r ­ m onijna, ale zaw sze m ilsza od W agnerow skich utw orów . Silne p iersi u k raińsk ich chłopów szlą w dal pieśń godow ą, tc h n ącą życiem, a m im o to sm u tn ą i rzewną.]’M ałaszka p rz y ­ śpiesza kroku, ru ch o m e jej nozdrza o tw ierają się jak skrzydełka ptaka, oddycha szybko, oczy u tk w iła w podjazdow y ganek, o tw ie ra ­ jący szeroko rzeźbione podw oje. Julek chce

Cytaty

Powiązane dokumenty

( Jeśli wpiszecie sobie te zdanie w słownik DIKI, będziecie mogli posłuchać, jak się je wymawia)!. Let's start our

Zębate gady, straszne jaszczury ważyły więcej niż stado słoni, na łapach miały ostre pazury, znosiły jaja wielkości dłoni.. Choć brachiozaury jadły rośliny tyranozaury

Dostrzegam, że w doświadczeniu pacjentów niedecydujących się na kontynuowanie terapii online jest powtarzająca się trauma zerwanych więzi.. W prze- szłości porzuceni,

Zawartość pliku Srednia_(Xp_0_Yp_20)_(Xk_40_Yk_50)_Od_30_Do_40.dat zawiera: położenie ru- chomego obiektu, – czas wykonania zdjęcia, wartość „Średniej” wartości dla Vx,

Mamy niezgodność jednostek, dlatego należy zamienić 105 minut na godziny. Rowerzysta pokona 31,5 km. Jakie przyspieszenie ma samochód który w ciągu 10 sekund rozpędza się

Po każdej jednostce czasu następują narodziny i zgony oraz starze- nie (przechodzenie do następnej

czyż do końca wojny pozostaniecie tylko biernemi widzami okropnych klęsk naszej ojczyzny i tylko siłą przymuszeni w obcych mundurach przelewać bę­. dziecie krew za

Amant-szaleniec nagle jakby się zreflektował, widocznie pod wpływem mojej groźby, otrząsnął się z letargu, potem odwrócił wzrok, a twarz jego rozpromieniła się i