WYDAWNICTWA „LEKTORA“
D’ALCOFORADO. L isty m iło sn e .
BAŃKOWSKA M. H o ry ń c e . L w ó w 1920. (w y c z e rp a n e ). BOHOW ITYN. D zieje m ę ża tek , (w y c z e rp a n e ).
„ K o b ie ta z p rz e sz ło ś c ią . K ra k ó w 1922. u S ło n ec zn ik i. W a rsz a w a 1920.
„ Za c h im e r ą szczęścia, (w y c z e rp a n e ). BOJANOW SKI H. V ae v ic tis. (w y c z e rp a n e ). CONRAD J. B an ita, (w y c z e rp a n e ).
EW ER S H. H. A lrau n e IV. w y d . L w ó w 1921. „ M am aloi. (w d ru k u ).
„ P ają k , (w y c z e rp a n e ).
U czeń c z a rn o k się sk i, (w y c ze rp a n e). „ W a m p ir (w d ru k u ).
FARRERE C. L u d zie cy w iliz a c ji. K ra k ó w 1921. N asze so ju szn ic zk i. II. w y d . W a rsz a w a 1922 r. t P a n ie ń s tw o P a n n y D ax. K ra k ó w 1921. O p iu m , (w y c z e rp a n e ). FRANCE A. B u n t an io łó w , (w y c z e rp a n e ). „ C z erw o n a lilja . W a rsz a w a 1921.
H ELLA J. R u sk i m ie sią c. [O b ro n a L w o w a], (w y czerp ). KELLERM ANN B. T u n e l, (w y c z e rp a n e ).
KUPR1N A. M iłość S u lam ity . (w y c z e rp a n e ). LOUYS P K o b ie ta i P a ja c W a rs z a w a 1921.
PRZYBYSZEW SKI S. K rzyk. II. w y d . W a rsz a w a 1921. N a m a rg in e sie tw o r u E w e rsa .
(w y c z e rp a n e ). P o w ró t, (w y c ze rp a n e). RACHILDE. Ż o n g le rk a . L w ó w 1920.
SINCLAIR U. E m il p o sz u k u ją c y p r a w d y , (w y c z e rp a n e ). SROKOW SKI M. K u lt ciała . L w ó w 1920.
W IERBICKAJA A. P ie rw s z e ja sk ó łk i. W a rs z a w a 1920. W ILLY. M ałżeń stw o K lau d y n y . K ra k ó w 1920.
ZAPOLSKA G. A n ty se m itn ik . L w ó w 3 921. C ó rk a T u śk i. K ra k ó w 1920. Ja k tęcza. L w ó w 1921. „ Ja n k a . L u b lin 1921. - K o b ie ta b ez skazy. L w ó w 1921. ” R a jsk i p ta k . (w y c z e rp a n e ). S ezo n o w a m iło ść . L w ó w 1921. „ P rz e d p ie k le , (w y c z e rp a n e ).
-G. ZAPOLSKA.
MAŁASZKA
P O W IE Ś Ć .
X. TYSIĄC.
WYDAŁ „LEKTOR“ INSTYTUT LITERACKI S P . Z O. O, LWÓW - W ARSZAW A — KRAKÓW
WSZELKIE PRAWA PRZEKŁADU NA WSZYSTKIE JĘZYKI ZASTRZEŻONE.
S K Ł A D Y G Ł Ó W N E :
we Lwowie:
„L ektor“ , Mikołaja 23. (dom własny) „Księgarnia Nauczycielska“, Batorego 12.
w Krakowie: w Lublinie:
„L e k to r“, Rynek 22. „ L ek to r“ , Szopena 5.
w Warszawie:
„L ek to r“, Sienkiewicza 5.
w Czerniowcach: we Wiedniu:
„Lektor“ , Gregora 3. „L ektor“ , Kärtnerring 6.
w Lipsku: F. Volckmar. w G d ań sku: „ L e k to r“. -,.;y w 7 8 7 1 4 O K Ł A D K Ę P R O J E K T O W A Ł I W Y K O N A Ł ART. MA L. A L F R E D Ż M U D A . OD B IT O W D RU KA RN I . U D Z I A Ł O W E J “ W E L W O W I E .
U siadła sobie na płocie.
W iatr igrał z jej spódniczką, odsłaniając n a gie, b ru d n e kolana.
Bosemi p iętam i uderzała tak t piosenki, a ręce złożyła bezw iednie, jak do m odlitw y.
Ł ad n a była m im o b ru d u , kurzu i w łosów daw no nieczesanych.
Oczy jej szare, ocienione długiem i rzę sam i patrzyły na św iat badaw czo, niespokoj nie jakoś.
W oczach tego chłopskiego dziewczęcia m igały chw ilam i jakieś zielonaw e ogniki.
T ryskała z nich ciekaw ość i żądza n iezn a nego.
Usta uśm iechały się n aw p ó ł bezm yślnie, n aw p ó ł zm ysłow o; spadek ram io n i zarys bioder, jakkolw iek znaczony o strem i k o n tu ram i, obiecyw ał w przyszłości klasyczne p ra w ie kształty.
Nogi m a tylko niekształtne duże, czerw one; pięty p oran io n e o p rzy drożne osty i ciernie ■— za to już nad kostką zarysow uje się silna.
choć sm ukła linja, k tó ra m ogłaby służyć za m odel sztucznej łydki niejednej tancerce,
D okoła cisza, spokój w ielki, chw ilam i tylko p rzery w an y odgłosem dzw onków lub naw o ły w aniem pastuchów .
Był to w eczór letni, pełen w oni i blasków zachodzącego słońca.
W spaniałe p u rp u ro w e p ro m ien ie ślizgały si.ę po słom ianych strzechach niskich, zapa dłych w ziem ię chatek, ozłacały drżące liście gruszki dzikich śliw ek.
* I Mała dziew czyna siedząca na płocie, zda w ała się kąpać w tych ognistych blaskach.
K osm yki jasnych w łosków , w ysuw ające się z krasnej chuściny, połyskiw ały niby szczere złoto i tw orzyły nad opalonem czołem deli katną aureolę. Jeden z p u rp u ro w y ch p ro m ien i o w in ął w koło ram io n a dziew czyny; czerw ony, w ąski pasek słoneczny znaczył rów nież w zdłuż bio d er H ogartow ską w ężow ą linję...
Ciem ne tło lasu, opasującego dokoła w io skę przecinało horyzont, poza ten las zapa d ała ognista kula w ielka, w sp an iale ścieląc swój płaszcz królew ski.
P o nad b ło tnistą drogą na w zgórku nielo- rem n y C hrystus na krzyżu w yciągał drew n ian e ram iona,
— 3 —
U stóp jego zaw iązana dziecięca koszulka św iadczyła o pobożności m ieszkańców w ios- czyny.
Była to gorąca p ro śb a m atki o życie dziecięcia. Ileż łez gorżkich zmoczyło tę zgrzebną, grubą koszulinę, zaciśniętą rozpaczliw ym w ęz łem naokoło k rz y ż a ! D ziew czyna siedząca na płocie przestała w ybijać tak t piętam i i zw olna zapadła w zadum ę.
Od stro n y w ioski dolaty w ał odgłos zna nej piosenki:
„U susida ch ata biła...“
Jakiś dom orosły arty sta grał pod lasem , a rzew n e drżące tony płynęły w dal i zda w ały się skarżyć, płakać...
° D ziew czyna p ow oli spuściła głowę i w p a
trzyła się w ziem ię. Słońce zaszło zupełnie.
Ciemny las zdaw ał się p ochłaniać resztki dogasających prom ieni.
P ro m ienie cofały się drżące i jakby za w stydzone na zachód.
„A u m e n e s ir o ty n k i
Ani sz cz astja, ni c h a ty n k i...“
Mówiły słow a piosenki, której nuta dźw ię czała w pow ietrzu.*
Małaszka odw róciła głowę.
— To Julek — szepnęła — s ie r o ta !
W szepcie tym b yła jakaś litość ukryta. Po ch w ili na drodze od lasu ukazała się postać młodego, bo zaledw ie piętnastoletniego w yrostka. Miał na sobie su rd u cik czarny z w y - ta rtem i łokciam i i w ysokie, w ykrzyw ione buty.
W ręk u trzy m ał fujarkę i idąc, przygryw ał. Ciem ne w łosy spadały m u n a c z o ło ; cudo w nie piękne, błyszczące oczy patrzały c h m u r nie i p o n u ro p rzed siebie.
Jakaś nieokreślona tęsknota, ból tłum ion y w iał z tej pochylonej, chłopięcej postaci. Mimo p odartego su rd u ta, m im o dziu raw y ch butów , ciekaw ość kazała o dw racać głow ę i niezapo- m inać tego dziw nego w y razu tw arzy.
C hłopak m iał rysy regu larne, posągow e '»
niem al.
Między b rw iam i zary so w an a zm arszczka i te oczy, tak ch m u rn e jak noc bezgw iażdzista św iadczyły o jakim ś bólu i sm utku, co tr a w ił tę m łodą a przedw cześnie zniszczoną istotę.
P o w o li p rzestał grać i w sunąw szy fujarkę w zanadrze szedł niezgrabnym , ociężałym k ro kiem naprzód.
D ziew czyna p o p raw iła się na płocie i z ko- k ieterją pociągnęła k ra sn ą chustkę na gło wie.
-
5
-Pogładziła w łosy i p o p ra w iła koszulinę u szyi.
Nie zw ażała jednak, że spódnica zagięta nad kolanem , ukazuje całą jej nagą nogę i b ru d n e, czerw one kolano.
[ Chłopiec szedł dalej, nie w idząc tej nie m ytej Dalili, uczepionej na ch ru ścian ym płocie.
Przechodzić jedn ak tędy m usiał. — J u lk u ! — zaw ołała Małaszka.
Stanął i ob ejrzał się.
— Ach! to ty! — w yrzekł w olno — znów b ru d n a i ob darta, co robisz n a tym p lo c ie ?
Głos jego b rzm iał dźw ięcznie i czysto. Małaszka pok raśniała nagle.
— M yłam się w sobotę — tłum aczyła p ó ł głosem.
— Tak! a dziś w to rek — odrzekł Julek — w stydź się... i chcesz, żebym cię zaprow adził do dw o ru i pokoje pokazał, j
Stał tak naprzeciw niej i p atrz y ł w p ro st na jej czarne i pokaleczone nogi.
— Nie m am 4 b utyn ek , wiesz przecie — szeptała Małaszka.
Ale Julek nie słu chał — w zro k jego ro z m arzony b łąkał się po ciem niejącem niebie, ślizgał się po ciem nej lin ji lasu, aż nakoniec spoczął na głow ie dziewczyny. Małaszka p a trzy ła także w tw arz jego.
Oczy dw ojga dzieci spotkały się.
I m im ow olnym , bezw iednym ru ch em w y ciągnęli oni ku sobie ręce.
j Jasn a głow a Małaszki spoczęła na w y tartym
Smrducie Julka.
On objął ją spokojnie ojcow skiem jakiem ś ujęciem .
Oczy jego zaszły tylko m głą w ilgotną i jesz cze pociem niały — był spokojny, cichy, sm u tny ja k pow ierzchn ia m orskiej głębiny.
Ona — przeciw nie] tu liła się doń nam iętnie, drżąc dziw nym , gorączkow ym dreszczem .
Zdaw ało się, że każdy nerw tw arzy drży osobno, źe po żyłach tego dziecięcego niem al ciała biegnie jakiś stru m ień gorący, który zapala w jej oczach te d w a niepoczciw e ognie^ płonące w jej źrenicach.
C zternastoletnie dziewczę zm ieniło się
w objęciu chłopca na zm ysłow ą, nam iętną kobietę.
K ucham i kotki ocierała tw arzyczkę sw oją o ram ię chłopaka — jedna ręk a n erw ow ym ru ch em p lątała jego ciem ne włosy.
Cicho było dokoła.
Na ziem ię zd aw ała się spadać czarna k re po w a zasłona.
Noc zarzucała swój w elon i szła w olno jak kochanka, któ rą codzienne schadzki znużyły.
Mrok ten ow ijał i dw ie m łodzieńcze p o stacie, stojące przy sobie w m ilczeniu, a p rzy tulone jak dw ie m łode brzozy, którym Bóg kazał w iecznie rosnąć przy sobie N akoniec ■lulek p ie rw szy ocknął się. z tej m iłosnej za dum y.
— Czas mi iść do d w o ru — w yszeptał, odw racając z niechęcią głowę w stronę, gdzie między drzew am i bielały dw ie w ysokie w ie życzki o spiczastych dachach.
Małaszka żyw o podniosła oczy.
— Do d w o ru ! — pow tórzyła — a co ty tam będziesz robił teraz?
Po ustach chłopca p rzew in ął się uśm iech sm utny, gorzki - dziw ny jakiś.
— Muszę zm yw ać szklanki i przynosić
z kuchni pó łm iski do kolacji — w yrzekł,
pochylając głowę.
Ale po ch w ili w y p ro sto w a ł się i odrzucił w tył spadające w łosy.
— O c h ! M ałaszko! M ałaszko! —- zaczął znow u, a oczy jego ożyw iały się stopniow o i głęboka bruzda, w y ry ta m iedzy b rw iam i znikła jak pod dotknięciem czarodziejskiej różczki — jaka ty szczęśliw a! Ty możesz cały dzień latać po polu i chodzić do b o ru, gdzie takie w ysokie choiny sięgają aż w niebo... Coby ja za to dał, żeby i m nie w olno było
siedzieć tam daleko, w ciem nym borze, wiesz, tam koło mogiły w isielca, taj grać, grać... a potem dum ać.
U rw ał i w y p ro sto w a ł się — pierś jego zd aw ała się rosn ąć i przep ełniać tą tęsknotą sw obody, k tó ra go tra w ija ,/
W y tarte nitki dw orskiego surducika p ę kały z suchym trzaskiem p o d tym nagłym , nerw ow ym ru chem , któ ry m rozszerzały się ram io n a chłopca.
M ałaszka patrzy ła nań zdziw ionem i oczyma. — Koło mogiły w isielak a? ta tam straszy, Julku... w nocy tak jęczy, taj płacze...
— G łupia ty! — o d p a rł Julek - to b ó r szum i i sosny grają. A c h ! jak grają p rzecu d nie! N ad m ogiłą jęczy sow a, p ew n ie dusza w isielaka, a w koło ciem no, choc oczy w y patrz, nic nie w idzisz A tylko nad tobą niebo i gw iazdy błyszczą, a taka ich m oc w ielka a takie jasn e i czyste...
. M ałaszka m ach n ęła ręką.
/ _ ja b y w o lała być w e dw orze, tam takie jasne świece jak w cerkw i, a ściany m alo w an e z ło te m ! W idziałam przez szyby.
Ju lek po p atrzy ł na dziew czynę, ręk a op a dła w olno, od sun ął się od niej i rzekł:
— Byw aj zdrow a, ty za głupia, żeby m nie zrozum ieć.
O dw rócił się i poszedł do dw oru. M ałaszka zosłała sam a.
Zam yśliła się.
A m yśli jej kręciły się koło tego, co ją zajm ow ało zw ykle, to jest koło d w o ru i jego m ieszkańców .
Mała jej głów ka p raco w a ła bardzo. Miała ona dotychczas bardzo niejasne jeszcze p o ję cie o tym pałacyku z w ieżyczkam i i w ielkim d w un asto sto pn io w y m gankiem . P rzerażał ją i zachw ycał zarazem . Często, u k ry ta za gęstym krzakiem b erb ery su , bez tch u w p a try w ała się godzinam i całem i w tę w ielką, białą masę, p rzecin aną ogrom nem i, gotyckiem i oknam i.
K olorow e szyby, białe m arkizy z ponso- w em i zębam i olśniew ały ją... w pobożnem . uniesieniu składała ręce jak do m odlitw y, a oczy utk w ion e w jeden p u n k t zachodziły łzam i Siedziała ta k cicha i m ilcząca, jakby p rzygnieciona tym niegustow nym , bez sm aku i stylu pałacykiem , któ ry zdaleka błyszczał złoconym herb em , w ylep io n y m na fro n to n ie
ganku. '
M arzeniem jej było w ejść w ew nątrz, choćby
do kreden su. ^
Dalej prag nien ie jej sięgać nie śm ia ło j Na sam ą m yśl do staw ała zaw ro tu głowy. Chciałaby w ięc tylko w ejść do kredensu.
10
W idziała nieraz w chodzących tam lokai, pow ażnych lub w esołych, stosow nie do uspo sobienia. Jeden szczególniej jej im ponow ał.
Był to w ysoki i barczysty chłop z ogrom - nem i czarn erai w ąsam i.
N azyw ał się Law dański, był synem chłopa z pobliskiej w ioski i m ów iono na niego zw y kle H ryć, ale gdy poszedł do d w o ru i z chłopca kredensow ego stał się k am erd yn erem , m ó w iono nań L aw dański, a często i pan L aw dański.
iał na sobie szary su rd u t i kam asze. ivamasze te m iały dw anaście guzików. M ałaszka policzyła te guziki, gdy raz pan L aw dański przyszedł do karczm y i cały k w a dran s ro zm aw iał z arend arzem Szmulem.
Stała obok niego i liczyła sreb rn e p o ły skujące guziki. Potem , gdy w nocy poszła zam knąć chlew nik i spojrzała przypadkiem na niebo, gw iazdy zm ieniały się w jej oczach na sreb rn e połyskujące guziki.
Każda gw iazdka m iała h erb i była w y p o lero w an a, okrągła, błyszcząca.
Zasnęła, m yśląc o tych w spaniałych gw iazd kach.
Często w idziała w padające' do kredensu d w o rsk ie dziewczęta. Było ich trzy, trzy sios try P olikarp a leśniczego. W ybiegały i w
bie-i bie-i _ _
gały chichocząc, niby z jakim ś p ilnym in te resem , a w łaściw ie ze śm iechem i zaczepką do lokai.
Miały na sobie białe, cienkie koszule i krasne k ro chm alo n e spódnice.
Szeleściły niem i, a czerw one szklane pa ciorki dzw oniły zw iązane na szyi.
Raz jeden W arka, najładniejsza i n ajsm u- klejsza przebiegła pędem do kred ensu , niosąc ze sobą szczotkę, k tó rą codziennie pożyczała, m im o, że w garderobie pięć szczotek stało jak w ojsko przy ścianie.
Po ch w ili uciekła, śm iejąc się głośno — za nią gonił pan L aw dański, trzym ając w ręku ściereczkę od kurzu.
W ark a zatrzy m ała się koło krzaku i z p rze chyloną głow ą zdaw ała się czekać na nie przyjaciela.
M ałaszka siedząc na zw ykłym posterun ku , uczuła nagle dziw ne ciepło przebiegające jej
żyły-— W arka I chodź t u ! żyły-— zaw ołał ro zk a zująco.
W ark a zaw ah ała się chw ilę, w idocznie jednak czarne w ąsy p an a L aw dańskiego m iały m oc czarodziejską, bo zbliżyła się w olno, bo- jaźliw ie jakoś.
■“ “ *
~ Głupia ty! — rzekł L aw dański — czego uciekasz ?
I objął ją zręcznie, a głośny całus rozległ się w p ow ietrzu.
Małaszce k rew p u rp u ro w ą falą zasłoniła oczy, nie w idziała nic, siedziała bez ru c h u — bez myśli.
Gdy ochłonęła z p rzestrachu , ani L aw d ań - skiego, ani W arki koło krzaku nie było.
W ysunęła się na czw orakach i stanęła w tem sam em m iejscu, gdzie p rzed chw ilą w ygalonow any lokaj cało w ał dziewczynę.
K rew jej u d erzała gw ałto w n ie do głowy, p u lsa biły jak m łotem .
Zazdrościła szczęścia tej W arce, k tó ra nie- dość, że chodzić m ogła po dw o rsk ich poko jach, ale jeszcze całow ali ją dw orscy lo k a je !
Jakże nędzną i opuszczoną w ydała się sama,
so b ie ! J
Jakkolw iek m iała do piero czternaście lat, ale b yła tak w ysoka jak W arka, zęby m iała bielsze i czuła się o w iele piękniejszą od niej.
Jej dotąd nie całow ał nikt, nikt prócz o r dyn arn ych w iejskich chłopaków , nieuczesa nych, nieum ytych, w płóciennych spodniach i z bosem i nogami, /f
Na ziemi, pom iędzy gęstą tra w ą zaezerw ie • niło się coś nagle.
M ałaszka schyliła się skw apliw ie. Co to być m oże?
Przecież to nie jagoda. Jagody nie ro sn ą na rów ny ch, strzyżonych traw n ik a c h d w o r skich.
Ach, to p acio rk a!
Jedna, druga, trzecia . cały ich sznurek rozsypany, zerw any w idocznie z szyi d w o r skiej dziewczyny.
Małaszce serce biło gw ałtow nie. Zebrała paciorki i pobiegła do chaty. T am naw lokła je uw ażnie, zostaw iając n aj w iększe na sam środek. Gdy się w nie u b rała, chodziła dum nie, z głow ą zad a rtą w ysoko — zu p ełnie jak p an L aw dański, gdy w łożył p ierw szy raz kam asze o sreb rn y ch guzikach.
W tym to czasie rzuciła sieć ko kieteryjną na Julka, chłopca kredensow ego.
Poznała się z nim łatw o, bo chłop ak czę sto chodził do wsi, a częściej jeszcze do karczm y po w ódkę dla lokai. P oniew aż był sierotą, a w łaściw ie nieślubnym synem jednej z dziewczyn, odtrącan y przez w ieś całą, rad był znaleźć jakieś przych y ln e serce i d obre słow o.
— 14 —
niem u, przyjął ją z radością naw et — jego poczciw a, sm utna n a tu ra nie przypuszczała naw et, że ta jasnow łosa dziewczyna, w zgrzeb nej koszuli i ze sznurkiem potłuczonych p a ciorek na szyi używ a tylko jego niepozornej i nicnieznaczącej istoty do sw ych tajnych i p rzew ro tn y ch celów
A jedn ak ta bosa i b ru d n a d y p lom atk a zaw stydziłaby może sztuczkam i i fortelam i sw em i M etternicha, a może i Żelaznego księ cia w Berlinie.
P o w oli p otrafiła przyw iązać do siebie sm utnego chłopca, k tó ry choć czuł, że go ciasny um ysł dziewczyny zrozum ieć nie jest
w stanie lgnął do niej z każdym dniem
w ięcej.'
Obiecał jej naw et pokazać pokoje, jeśli p ań stw o w yjadą, a L aw dańskiego w k red en sie nie będzie. Tego tylko pragnęła teraz Małaszka.
Jak w idzim y, prag nienia jej rosły, a cie kaw ość nie u staw ała.
Zam ało jej było w idzieć d w ó r p o w ierz chow nie — p o d k rad ała się w nocy pod w iel kie, gotyckie okna i chciała przez szare p łó cienne rolety dojrzeć, co się dzieje w ew n ątrz
Czasem udało się jej dojrzeć, jak przez o tw arte na oścież podw oje ganku schodziła
mło-dziuchna trzynastoletnia dziew czynka w b łę kitnej sukience, a potem w olno i pow ażnie obchodziła trzyk ro tnie traw n ik i w racała do dom u.
D ziew czynka ta m iała bladą, m izern ą tw a rzyczkę, rzadkie jasne w łoski i chude a lab a strow ej białości rączęta.
S tąpała w olno w sw ych błękitnych ażu ro w y ch pończoszkach i czarnych p a n to fe lk ach ; b y ła tak nikła i w ątła, że zdaw ało się, iż naj lżejszy p odm uch w iatru uniesie ją do góry.
P rzestraszyła się raz ok rop nie żaby i k rzy knęła z trw ogi.
Czem prędzej w róciła do pokoju, unosząc w ręk ach falbany krótkiej sukienki i gubiąc po drodze hafto w an ą chusteczkę.
Małaszkę p aliła głucha, niew ytłum aczona zazdrość.
Ach! m ieć taką sukienkę, takie trzew iki!... Jakaż szczęśliw a ta blada, jasn ow łosa panienka! Te niebieskie falbany i haftow an e k reski zda w ały się jej sk arbam i bez ceny.
Ileż ona więcej skarb ów p o siadała! miły Boże! A n ajprzód te w łosy m iękkie, długie i g ę s te ; dw ie śliczne kosy sięgające do kolan, a potem te dw a szn ury p erło w y ch zębów, błyszczących w czerw onej ust o p raw ie ! A w e źm y w dodatku silne ru m ian e policzki w
spa-- 16
m ałe ram io na i biodra, śm iałe lin je gorsu i to bogactw o zd row ia, jakie śm iało się z ca«, łej jej postaci.
B lada p an ien k a zdaw ała się jakiem ś mgli« stem w idziadłem w obec tej w iejskiej jagody, tak strojnej w najpiękniejsze, bo ręk ą bożą stw orzone pow aby.
Ale M ałaszka była nieczuła na sw oje w dzięki. R adaby u rodzić się g arb atą i ślepą, byle chodzić tak koło traw n ik a w niebieskiej k aszm irow ej sukience i skórkow ych p an to flach. Jaki szczęśliw y ten Julek! — on chodzi w su rd u cie! I ten w y tarty su rd u t k red en so wego chłopca m iał dla niej znaczenie w ielkie.
To było przecież u bran ie dw o rsk ie!
D latego to ocierała tw arzyczkę sw oją o za- tłuszczony przód su rd u ta, w ciągała w siebie z lubością tę w oń w ilgotnąj niezdrow ą, jaką przesiąkają suknie sług przeznaczonych do zm yw ania talerzy.
Zdaw ało się jej, że rozróżn ia gatunki i sm ak p o traw , k tó rych p lam y św ieciły na ciem nem suknie.
P rócz tego zdaw ało się jeszcze, źe choć w części zbliża się do d w o rskich dziewcząt.
W szakże W ark a tu liła się tak sam o do ram ienia L aw dańskiego.
17
-zaw sze był to już sługus dw orski, ktoś z p a łacu, z kredensu...
N iecierpliw iło ją tylko, źe nigdy jej nie pocałow ał.
Nie dlatego, ażeby go kochała i całus ten uw ażała za w y nik w zajem nej m iłości, bro ń B o ż e ! O na pragnęła uścisku tego, aby d o ró w n ać choć w części W arce, k tó rą w idziała całow aną tam , koło krzaku berberysow ego...
Zdaw ało się jej, że pieszczota ta inaczej sm akuje niż te całusy daw ane i kradzione przez chłopaków bosych w gęstw inie lasu, gdy szli razem po czernice.
Była pew ną, że stanie się z nią coś n a d zwyczajnego, coś, co ją uspokoi, zadow oli choć chw ilow o. 7
Tym czasem Julek m ów ił jej o szum ie sosen w lesie, o gw iazdkach na niebie, a ona w szum ie lasu słyszała zaw sze głos L aw d ań - skiego, a w św ietle gw iazd w idziała błyszcząca
lib er^jn e guziki... .
Nie rozum ieli się.
On m arzy ł o sw obodzie, o borze, gdzie niebotyczne d rzew a w ieczną p ro w ad zą r o z m ow ę, o tern jasnem , niebieskiem sklepieniu, po któ rem płynęły c h m u ry jak stada g o łę b i;
ona zaś o ciem nej, b rud n ej izbie
wej, o popękanym suficie i tem po w ietrzu pcłnem tłustych, korzennych w yziew ów .
On dążył jak orzeł ku górze, p rag n ął
pow ietrza, przestrzeni, w y ry w ał się z klatki i tęsknił za w olnością; ona przeciw nie z tej w olności chciała zakuć się w pęta, z szero kiego św iata zam knąć się w klatee o gotyc kich w ieżyczkach.
*
+ *
Zostaw iliśm y bohaterkę naszą stojącą
w śró d błotnistej, sam otnej drogi i zam yśloną głęboko...
O kilka kroków od niej duży, czarny w ieprz drzem ał w kałuży...
Chłodno m u było i spokojnie p rzew ró cił się w ięc na drugi bok z w idocznem zado w oleniem .
Nagle od stro n y pola doleciał gw ar, z p o czątku niew yraźny, potem coraz głośniejszy. G w ar ten p łyn ął w p ow ietrzu i dzielił się na głosy.
A nie był to h arm o n ijn y akord.
P ry m w iodły cienkie kobiece sop rany i przygłuszały pow ażne^ m ęskie basy, b ary
tonom nie dając odezw ać się naw et.
W gw arze tym była kłótnia, zgoda, p rzy jaźń i nienaw iść,
19
-Był to ch ó r kilkudziesięciu ludzi, zm u szonych żyć obok siebie.
K ochali się i nienaw idzili, kłócili się i go dzili — w szystko brzm iało w tym gw arze płynącym w śró d ciszy letniego w ieczora.
l o grom ada p o w raca z pola, P rzodem idą baby.
Chustki poprzek ręcane na bakier, p o li czki zapadnięte, rzadkie kosm yki, w ysuw a jące się za uszami, przystrzyżone w tak zw aną »Jolę , p ie rsi w yschłe — oto wszystko.
Idą boso, zgarbione — brzydkie.
Jedne m ilczą uparcie, drugie się kłócą, gestykulując p rzytem z zapałem w ielkim .
Robią sobie w zajem ne zarzuty, w ym ów ki. Za niem i w grom adce zbitej suną dziewczęta. Są tam i ładne i brzydkie, u niektórych oczy św iecą jak gw iazdy, a m alinow e usta śm ieją się bezm yślnie.
W szystkie m ają zgrzebne koszule, spięte na guziczek i rozchylone cokolw iek na p ie r siach. O ddychają sw obodnie, szeroko — nie- ściśnięte p ętam i stalow ych sznurów ek.
Idąc, kołyszą się z h arm o n ijn y m w dzię kiem, przyczem spódnice falują m iarow ym ru c h e m ; stąpają pew nie, śm iało sw em i du- żemi, czerw onem i nogami, w chodząc bez trw ogi
— 20 —
w błoto i zakasując przy tem bez n ajm n iej szej żenady sw e płócienne spódnice.
Za niem i idący paro bcy nie okazują naj m niejszego zachw ytu na w idok tych ponęt, o d słanianych z taką dziecięcą p r o s to tą ; p rzy w ykli do tego bogactw a form — św ietny kształt tych nagich, o m iedzianych połyskach nóg, nie olśniew a ich, nie nęci..,
Miejski gogo stanąłby zachw ycony i rzek ł b y ; J r e s chic% H ryć i O rchim id ą n iew zru szeni, rozm aw iając o gru ntach i Niem cach kolonistach, których jasny pan od m iesiąca pod lasem osadził.
„Miemcy“ karczują las przy zegarkach
i w butach...
Rzecz godna bliższej uwagi.
G rom ada zbliża się do w si jeszcze
kilkadziesiąt kroków , a p rzejd ą m im o p rzy drożnego krzyża.
Na krzyżu biały C hrystus w niekształtnej cier niow ej koronie w yciąga niecierpliw ie ram iona. R adby pobłogosław ił tej sp racow anej gro m adce, k tó ra błyszczy jeszcze zdaleka k ro p lam i potu, w yciśniętem i przez pracę.
M ałaszkd podniosła głowę, ocknęła się z zadum y.
Do uszu jej doleciał gw ar, p o znała głosy w yw inęła w ręk u trzy m an ą chuściną, jak
_ i i
-po w italn ą chorągw ią, i puściła się naprzeciw grom ady.
' Cała rozp asan a chłopska n a tu ra ocknęła się w niej na w idok tej m asy zgrzebnych ko szul i nóg bosych.
Z apom niała na chw ilę o dw orze i o Julku — spieszyła do swoich.
Biegnąc, w skoczyła w kałużę, uderzyła zbłoconą nogą drzem iącego w ieprza, a doko naw szy tego chw alebnego czynu, popędziła co tchu z zapałem godnym lepszej spraw y.
Na sam ym przodzie grom ady idzie Iw a- nycha, duża, ro sła chłopka, o siw iejących w łosach i ciem nych, zapadłych oczach.
To m atka Małaszki.
Zresztą łatw o to poznać po sposobie, jakim się w ita z córką.
W ym ierza jej porządnego kułaka i n a j spokojniej w raca do rozpoczętej rozmowy»
M ałaszka zdaje się jedn ak niebardzo o b ra żona tym dotykalnym dow odem m atczy nej m iłości, bo roześm iaw szy się idzie, p o d skakując ze sw ą rodzicielką.
G rom ada przechodzi koło w ielkiego za padłego w ziem ię budynku, którego krzyw e małe okienka, zalepione papierem spoglądają na św iat niem iło jakoś»
/
- 22 —
Zczerniała słom a w isi w ielkiem i płatam i naokoło dachu, w ygląda ja k w ielka, dziuraw a płachta, k tó rą przyodziała się żebraczka.
U przegniłych słupów uw iązane konie z w ózkam i i biedkam i pospuszczały sm utne łby, rozm yślając nad p rzew ro tno ścią św iata.
D okoła kałuże cuchnące, w strętne...
Na jednej z nich rzu co n a kładka służy obecnie za ru ch o m ą h uśtaw k ę dw om żydow skim bachorom .
B achory skaczą, śm iejąc się i krzycząc, a każdy ru c h kładki — to p o rcja błota, o b ry- zgująca ich ru m ian e tw arzyczki.
O podal stado gęsi pow ażnie n arad za się n ad w ycieczką do dw orskiego ogrodu.
Budynek ten — to karczm a, siedziba siwo^ włosego aren d arza Szmula* sław nego k o nio k rad a na całą okolicę.
Siedzi tu od dziada pradziada.
„Zasiedział“ już m iejsce i n ik t go m szyć Uie jest w stanie.
N astępca w ie napew no, że cała chudoba jego poszłaby z dymem* p o d p alonoby karczm ę z pew nością.
Nikt się w ięc nie kusi o aren d ę horodyską* a choć intratna* bo droga do kolei przechodzi tuż koło karczm y — nikom u przez myśl naw et pie przejdzie podkupić Szmula.
U
-Żresztą jaśnie p an go lubi — o ! naw et bardzo lubi.
Szm ul go k radnie, ale cóż ro b ić ? P rzy najm niej konie mogą w stajni stać bezpiecznie — a i to coś znaczy.
Szmul m a siedm iu synów , sław nych sied miu końskich złodziei.
Jest z nich dum ny !
Ci synow ie stanow ią rozkosz jego życia, p odporę jego starości.
Od kilku dni wszakże krążą głuche wieści, a niepokojące bardzo.
Mówią, że jaśnie p an i postanow iła usunąć Szm ula z karczm y.
Miano oddać arend ę karaim om , którzy się zem sty Szm ula nie bali.
T rzeba zbadać rzecz na gruncie.
Dlatego to cała g rom ada ciśnie się do
karczm y, zam iast pow racać do dom ów . Na czele Iw anycha, a tuż za nią Małaszka. Szmul przyjaźnie w ita w szystkich, uspakaja bardziej zatrw ożonych — w zrusza ram ion am i i w ogóle m a pew ną siebie m inę.
G ospodarze i gospodynie zasiadają ław y, kładąc ręce na stołach. Rozszerzają o ile m oż ności łokcie i spoglądają z zadow oleniem po b ru d n y ch ścianach izby. D ziew ki zbiły się w jeden kąt, jak stado ow iec, i po p y chają się
— 24 —
naw zajem . P opychanie ow o stanow ić m a n aj wyższy szczyt wdzięku i kokieterji. W szyscy chw ytają blaszane m iarki i raczą się palącym przysm akiem .
W nuczek Szfnula, pejsaty piętnastoletni w yrostek o tw arzyczce ch eru b in a i przejrzys- tem w ejrzeniu ro zlew a w ódkę, starając się napełniać tylko przez p ó ł blaszanki,
Szm ul o p a rł się o ścianę, i gładząc siw ą brodę* ro zm aw ia z dw om a na kolej spieszą* cym i żydkam i.
Na dw orze ściem niło się zupełnie, jedna naftow a lam peczka p rzy b ita w ysoko, ośw ietla
słabo w nętrze karczm y. ,
P ełno tam gw aru, h ałasu i dymu»
O stra w oń wódki, zm ieszana z zapachem cebuli i sw ędem kopcącej lam pki, tw orzy p rzy gniatającą atm osferę.
Coraz głośniej, coraz gw arniej i ciemniej» Z kątów w y ry w a się ch w ilam i przyciszony chichot dziewczyny, lub głośny odgłos p o ca łunku. G ospodynie k iw ają głow am i i p rzek rę cają chustki na ucho.
W szystkie te tw arze płoną, oczy się iskrzą, usta drżą od w ew nętrznej gorączki.
Jakiś żar czuć w tej dusznej, ciem nej izbie — coś, co p rzyśpiesza obieg krw i, oczy m głą żąsłaiiia;
Zda się, że c h m u ry w ódki p ływ ają w po w ietrzu, w szystko tonie w tej mgle niewi-. dzialrrej dla oka, ale tłoczącej piersi, przygnia tającej mózg człowieka.
Na środku Szmul pow ażny, spokojny, ze Swą siw ą b ro d ą i profilem patrjarchy. Na ław ce pod ścianą siedzi Małaszka»
I jej policzki płoną, w ilgotne usta drżą, czerw ieniąc się k o ralo w ą barw ą.
W ielkie siw e oczy o tw arła szeroko i w pa tru je się w ciem ny, b ru d n y sufit karczm y.
P o d w p ły w em wódki, której m atk a nie żałuje sw ej doni, po głow ie dziew czyny prze suw ają się tysiące myśli.
Niska, zapadła karczm a przem ien ia się w pałacyk, o sm ukłych gotyckich w ieżyczkach y b ru d n a izba jest nagle w spaniałym , złoconym
pokojem , tak w ysokim jak cerkiew . ■
Naokoło pali się sto św iec dużych, w osko w ych, w drew nianych, ogrom nych lichtarzach; . Ona sam a siedzi n am ięk k iem k rze śłe i u stro jo n a w b łękitną suknię, zajada chleb w ypiekatty z jab łk am i i hreczane pierogi ze śmietaną*.»
P an Ł aw dański stoi p rzed n ią i w oła tak, jak n a W arkę po d krzakiem b e rb e ry s u :
— Chodź tu, głu p ia! choć tu L. y
I M ałaszka po słuszna p rag n ie w stać i pójść za ty m św ietn ym i błyszczącym lokajem , p le
- 26' ~
nagle nogi się jej plączą, siły ją opuszczają i p ada na ziemię.
Iw anycha w zrusza ram ion am i i dla o trzeź w ienia daje porządnego kułaka leżącej pod ław ą dziewczynie.
Widząc, że nie skutkuje, od w raca się o b o jętnie i pije dalej.
Tu i ów dzie zaczynają się kłótnie, w y stę pują daw n e urazy, zapom niane w aśnie ; dziew częta się śm ieją i p opy chają coraz b a rd z ie j; chłopcy stają się śm ielsi i nacierają zbliska.
Ciem ność p an ująca w karczm ie, kłótnie, w rzaski — w szystko usposabia g ro m ad ę-b ar dzo wesoło.
D obrze im i błogo w tym zaduchu i cia» snocie. A na dw orze cudow na noc Jetnia ro zsn u w ała swój ciem ny w elon, tkany b ry - lan to w em i blaski; D rzew a szum iały i k ło n iły gałęzie ku ziem i. Cała n atu ra usypiała zw olna,
jak dziecię, k tó re pieśń m atki do snu kołysze. Od Strony lasu d o laty w ała znów sm utna n u ta piosenki.
„U silsid a c h a ła b iła “...
W idocznie Ju lek ukończyw szy sw ą pracę, szedł dum ać nad m ogiłą wisielca, a potem grać... g r a ć ;
Nad drogą biały C hrystus napróżno w y
-
27
-Ludzie, któ ry ch chciał po p racy błogosła wić, śm ieli się i kłócili w ciem nej karczem nej izbie.
N ieforem ne usta C hrystusa zdaw ały się s z e p ta ć :
„Przebacz im Panie, bo nie wiedzą, co czynią..."
Po tej nocy letniej m inęło lat cztery. Zbiegło szybko jak m gnienie oka, jak błyskaw ica p ru jąc a ciem ne ch m u r kłęby.
We w si nie zm ieniło się nic na pozór. Też sam e zapadłe chaty, te sam e zczerniałe strzechy i cuchnące dokoła kałuże.
Też sam e dzikie grusze w iodą m iędzy sobą ciche rozho w o ry, trzęsąc pow ażnie dro^ b n em i liśćmi.
Na w zgórku z pom iędzy ciem nej zieleni bieleją gotyckie wieżyczki i skrzypią żelazne chorągiew ki.
Opodal w si karczm a patrzy wciąż zezo^ w atem i oczkam i i zda się liczyć, ilu to ludzi; p rzem ieniła w bydlęta pod sw ym zczernia- łym sufitem .
W szystko tak sam o, tylko traw a przy d ro ż na bardziej w yschła, w y d ep tan a przez gęsi a ren d a rz a — tylko b aby na wsi chylą coraz w ięcej głow y i ram iona, a w „d o lach “ tych bosych kobiet sreb rn e nici połyskują.
W szystko tak sarno — tylko C hrystus, zniechęcony, m a jakiś w yraz zm ęczo ny ; czoło ch m u rn e pod Swą ciern iow ą k o ro n ą zw iesił ku ziem i — snać długo czeka, w yeiągając z błogosław ieństw em ram io n a.
G rom ada nie śpieszy po pracy do sm u tnego C hrystusa, w karczm ie u Szm ula jak p iz e d Czterema laty szuka zapom nienia i od poczynku pó całodziennym znoju.
D ziew czyny tylko w yrosły i gibkie jak trzciny kołyszą się m iarow ym ru chem , idąc b ło tnistą drogą.
I M ałaszka u rosła — jak sósenka prosta, sm ukła i w m łodość strojna*
W łosy m iękkie, długie, jasne ow ija nao koło głowy, tw orząc tym sposobem diadem królew ski.
Oczy ziejortaw e p atrz ą z p o d długich, ciem* itych rzęs, m ieniąc się kam eleono w em i barw am i;
Usta rozchylone, zm ysłow e, z kącikam i do dołu spuszczonem i.
Te kąciki nadają tw arzy dziew czyny jakiś dum ny, h ard y w yraz.
Głowę nosi w ysoko, k la sy cz n ie; p ięk n a to głow a, osadzona ńa gibkiej, gładkiej szy i; roz ch ylona koszula znaczy k o n tu ry p iersi czystej, dziewiczej;.;
-— 29
Rów ne, p roste plecy łącarą się h arm o n ij nym łukiem z linją rąk i znaczą śliczne wygięcie spadzistych ram ion .
B iodra śm iało zarysow ane odcinają stan i w dalszem przedłużeniu tw o rzą iście posą gowe kształty.
Jakiś czar m łodości, uro k n iep rzeparty w ieje z tej bosej krasaw icy, gdy stanie z od k ry tą głow ą w jasny w iosenny dzionek i r u m ian ą tw a rz sw oją ku słońcu obróci.
Snopy św iatła m igają po rysach dziew czyny, p otok jasności oblew a ją w około, u w y d atn ia jej rysy — ona stoi niew ruszona, uśm iechnięta, p e w n a siebie i tej chłopskiej urody, nielękającej się d nia białego.
Kocha się w niej w ieś cała — on a p atrzy na rozkochanych sw em i zielonem i oczam i i w zrusza ram ionam i.
Jeden Julek tylko m a łaski u niej. Ju lek zm ienił się także bardzo.
Zm ężniał, poehylił ram io n a — zestarzał się jakoś.
D ziew iętnastoletni chłopak m iał chód, r u chy, spojrzenie siw ow łosego starca.
Nie chodził już gryw ać sm utnej piosenki nad sam obójczą m ogiłą — nie m iał czasu,
30
-Nie m iał bow iem najm niejszej „p rezen cji“ na lokaja.
T ak zdecydow ała jasn a pani.
Jasna p an i lubiła, aby w szystko m iało o d p ow iednią „prezencję“, P rzypatrzyw szy się uw ażnie szerokim plecom chłopca, w y rzekła stanow czym głosem rozkaz przeniesienia go z k red en su na kozioł.
Jego rozłożyste plecy m ają szyk potrzebny tylko dla fu rm an a, na pokoje są zaw ielkie — „szokują“ sw em i ro zm iaram i.
Przeznaczono w ięc Julka do „k ary c h “ — tych m ałych, starych koni, k tó rem i w ożą gu w ern an tk ę i jaśnie panienkę do kościoła,
Jasn a p ani m a osobny ekw ipaż a la D au-
m ont, z dżokiejam i w ponsow ych k u rtk ach
i blach ach h erb o w y ch na ręku.
T rzaskają z k rótkich biczyków i pędzą przez wieś, obryzgując błotem blade, zam orusan e tw a rzyczki dzieciaków baw iących się pod płotem . Julek nie m a wszakże ponsow ej kurtki, ani złoconej blach y — zaszczytne te oznaki zostaw iono dla dw óch ro sły ch N iem ców , w y b ran y ch z now ozałożonej kolonji p od lasem . Szerokie b ary polskiego chłopca nie mogły się pom ieścić w m ałpiej, dźokiejskiej kurtce. N iem com natom iast bardzo w tym stro ju do
-
31
W swej piaskow ej liberji, w szarym płasz- ezu z peleryn ą i w ysokiin kapeluszu siedzi nasz chłopak na w ysokim koźle zielonaw ego koczyka i w yw ija długim balem nad czw o- ro no żnem i inw alidam i.
Jest jak zaw sze sm utny i ch m u rn y ; teraz n aw et chm urniejszy jak przed czterem a laty — zakuto go w fo rm aln ą liberję, w łożono na niego kajdany.
W ysoki kołnierz piaskow ej kam izelki gnie cie w spaniały k ark jego — atletyczne to ciało chyli się pod ciężarem kilku łokci sukna. Siedzi prosto, niew zruszony, stosujący się jak au to m at do w szystkich k ap ry só w guw ernantki, lub zden erw o w an ej i w iecznie chorej jaśnie panienki.
Jaśnie p an ien k a w y b u jała jak m łoda to pólka, ale zb lad ła jeszcze bardziej. C horow ita jej cera odbija jakim ś tru p im połyskiem od błękitnych* tkanin, k tó re Owiewają jej chudą i w y nędzniałą postać. Boi się i lęka w szyst kiego. D aw niej żaba sp raw ia ła jej odrazę, dziś krzyczy za każdem silniejszem w strząśn ien iem
pow ozu. Gdy w jadą w kałużę — zam yka
oczy, a u sta szepcą m im o w o li: Notre père,
qui est a u x d eu x...
Mimo tej bladej cery i kaszlu, k tó ry w strząsa jej piersią, roje „ep u z eró w “ kręcą się dokoła.
Nędza i ubóstw o fizyczne nie przeraża tych „rozkochanych“. Jedynaczka, trzy w sie i jedno m iastecz k o !
M ówią że zaręczona. Młody h ra b ia Jerzy, piękny b run et, w łaściciel cudnych w ąsów i olbrzym ich długów , p osiada serce miljo* nerki. P rzyjeżdża często do pałacu i przesia duje po kilka dni.
Chodzi w tedy po ogrodzie z narzeczoną i uśm iecha się do niej. K ocha się w sam ym sobie i z zadow oleniem spogląda na jasne, letnie g arnitu ry , k tó re leżą n a nim z n iepo szlakow aną elegancją.
Cieniutką, h eb an o w ą laseczką u derza po końcach lak iero w an y ch bucików i baw i zn u
dzoną pann ę o p o w iad aniem o olbrzym ich
b azarach w iedeńskich, gdzie w szystkiego, prócz ro zum u, po n iep raktyk o w an ie niskich cenach dostać można.
Chodzi w ięc tak ta kochająca się p a ra po gładkich alejach p a rk u i ziew a ukradkiem , do patru jąc w sobie b rak i i czyniąc w m yśli uw agi n ad rozkoszą ch w il p rzedślubnych.
Z poza sztachet błyszczą dw ie zielone źre nice i zdają się p o ch łan irć tych dw oje elegan cko przystrojon y ch ludzi, idących obok siebie... To Małaszka, której w iek i w zrost nie dozw ala p rzesiadyw ać już pod krzakiem b e rb e ry s u ;
m usi się w ięc zadow olić staniem koło szta chet i p rzy p atry w an iem się w nętrzu parku,
Jak w idzim y, przez lat cztery dziw aczna n a tu ra dziew czyny nie zm ieniła się w niczem, Ta sam a m yśl, taż sam a żądza tra w iła tę m łodą duszę, ukazując jej św iat nieznany, a na zaw sze dla niej zam knięty,
Na zaw sze ? — o ! n i e ! to być nie pow inno. Ona w iedziała, była pew ną, że ten cz a ro dziejski Sezam otw orzy przed nią swe p o d w oje ; ona m iała to głębokie przekonanie, że i jej bose nogi deptać będą kiedyś m iękkie kobierce, a płonące lica odbiją się w w ielkich zw ierciadłach.
Jak się to stanie, o tern nie w iedziała. Nie zastan aw iała się wcale, czy to los, czy cokol- w iekbądź innego u łatw i jej w ejście po d w u nastu stopniach oszklonego ^an k u ; a choćby w idziała na szczycie tych stopni to p ó r kata, oczekujący na nią, onaby przecież tam poszła, gnana jakąś nadludzką siłą ^ stra sz n ą gorączką, k tó ra p ło n ęła w jej ł o n i ę / j
Przeczucie nie zaw iodło jej, w eszła po
czerw onem suknie, zaścielającem s c h o d y ;
w iodło ją przeznaczenie w postaci Julka, k tó ry na sw oją i jej zgubę o tw ie ra ł p rzed nią dw orskie podw oje.
A siało się to dziw nie szybko, ku w ielkiem u zdziw ieniu całej wsi, a n aw et i sam ej Małaszki.
Julek od lat kilku pokochał ja sn o w ło są dziewczynę.
K ochał ją dla tej prostej przyczyny, że nie m iał nikogo innego do kochania. Były to jedyne usta, k tó re się doń uśm iechały, — je dyna głów ka, k tó ra chęlnie g arn ęła się do jego ram ienia.
Choć M ałaszka była gospodarską córką, a on biednym sierotą, jednak uw ażał ją zawsze za sw ą przyszłą żonę. Czuł przecież, że żonę m ieć m usi — a któż inny m iał nią być, jeśli nie to jedno dziewczę, które z nim letniem i w ieczoram i rozm aw iało w dw o rsk im sadzie?
Między d w o rsk ą służbą nie m iał an i jed nego przyjaciela, nikogo, ktoby doń przyjaz- nem słów kiem przem ów ił, lub m ile pozdrow ił. Dnie całe spędzał sam, krzątając się koło koni, lub czyszcząc uprzęże.
Jaśnie p an n a rzadko w yjeżdżała — czasem pop ołud niu na spacer. W ieczory zaś i noce sp ły w ały m u sam otnie w stajni, bo do cze ladnej izby chodzić nie chciał. C hichot d zie w ek i gruby, zm ysłow y śm iech mężczyzn raził go niemile. Był więc sam, sm utny, milczący. O ddalać się od d w o ru nie mógł, służba m u na to nie p o z w a la ła ; siedział więc długo w nocy
na progu stajni i p atrzy ł w ciem ne niebo, na k tó rem św iecił sreb rn y miesiąc.
Było m u w tedy tak ciężko, tak łzaw o, że rad by szlochał jak dziecko. O pierał głow ę o tw a rd ą fu trynę drzw i i tulił się do drzew a jak m ałe chłopię do m atki.
P otrzeb ow ał łona, na k tórem by mógł złożyć zm ęczoną głowę swoją, — serca, którego bicie czułby przy sw ojem , m iękkiej dłoni w sw em ręku, ciepłego ram ien ia dokoła szyi...
W takiej chw ili bezgranicznej tęsknoty za p rag n ął m ieć przy sobie na zaw sze ja sn o w łosą dziewczynę, k tó ra lat tem u cztery, sie dząc na przydrożnym płocie, w ołała : Julku !..“
Nie m iałjed n ak an i chaty, ani dachu, pod który m ógłby tow arzyszkę swego życia zaprow adzić.
Zasłużeni lokaje m ieli na w si chaty i po kilka m orgów gruntu, ale na to potrzeba było fro tero w ać pokoje i trzepać d yw any po lat dw adzieścia, a czasem i więcej.
Zkądźe w ięc Ju lk o w i m arzyć o podobnem szczęściu!
Jedna wszakże noc jesienna przyniosła m u na czarnych skrzydłach sw oich to szczęście do którego w zdychał.
Było to w listopadzie, w tym brzydkim jesiennym m iesiącu, pełnym błota, deszczu, niezdrow ej wilgoci.
W listopadzie podobno anioł śm ierci scho d zi na ziemię i zabiera ze sobą dusze biednych
suchotników , którzy drżą, kaszląc za zbliże niem się w ilgotnej, szarej sukni anioła.
N iektóre dusze pozostają jeszcze w tych w ątłych, zniszczonych ciałach do przyszłej jesieni.
M roźny anioł sądzi, że niedość cierpiały, a m oże daje się ubłagać kochającej m atce lub łzom narzeczonego, Nie w iem , co silniejsze, — tylko to w iem n a pew no, że każde z tych nieszczęśliw ych cierp i w ięcej, niż przynosi 8 w era przedłużonem isin ien iem rozkoszy.
D latego to sądzę, że w y słan nik Boga jest raczej surow y m sędzią, m ierzącym karę, niż litościw ym duchem , rozrzew n io ny m p ro śb ą zatrw ożonego serca. W pałacyku o gotyckich w ieżyczkach odgryw ała się w łaśn ie w śró d piem nej, listopadow ej nocy n ie ró w n a w alka, toczona u bogatego w ęzgłow ia rzeźbionego łoża.
N a łożu tem , w śró d c h m u r baty stu i ko ro n ek spoczyw ała blada, w y n ęd zn ia ła d zie
w icza tw arzyczka.
To m iljo n e rk a — narzeczona, schw ycona w śró d sw ych lat szesnastu przez ow ą o k ro p n ą h ydrę, nazw aną ch o ro b ą piersiow ą.
Nie m a jeszcze suchot, ale bardzo groźne zapalenie płu c p rzy k u w a ją od tygodnia do łoża. D w óch doktorów , sprow adzonych z od ległych stron, czuw a dzień i noc koło chorej; W yczerpują w szystkie śro d k i ratu n k u , kłócąc się i rzucając na siebie nien aw istne w ejrzenia; Jasn a p a n i jest „w y cźerp an ą“. Upada ze zn u żenia, gdyż trzy razy dziennie w chodzi do pokoju córki. T a atm o sfera lek arstw za bija ją ; czuje, że jeśli to dłużej p o trw a — ona sam a się ro zch o ruje.
Z ap ew n ia o tem m dlejącym głosem , po- ćzem odchodzi do swego b u d u aru , szeleszcząc tren e m jedw abnego szlafroka; W sercu tej m atk i nie tleje isk ra p raw d ziw ej m iłości, ona nie zaw iąże bielizny swej córki dokoła d re w - nianego krzyża, jak to czynią bose, w iejskie m atule. N ajw ięcej, układając się do snu, w zniesie głow ę strojną w ko ronkow y czepek, i spoglądając na heban o w y krucyfiks, wyszepce;
«Seigneur ! sauvez m on enfant /“ poczem zaśnie
spokojna, zostaw iając troskę najem nym słu- gom i p ła tn y m d oktorom
Jaśnie p an ien k a m iała się źle, źle bardzo. Spocona, rozpalona, leżała na sam ym środku łóżka, z w yp rostow an em ciałem , z ręk o m a w y- ciągniętem i ; głowę, o p a rtą n a poduszce, p o ch y liła n a piersi. O ddychała ciężko, otw ierając
co chw ila blade, bezbarw ne oczy, przysłonięte m głą jakąś. O tw ierała usta dla przyjęcia p o d aw anych lekarstw , ale czyniła to m ach i nalnie, bez chęci w yzdrow ienia, w idocznie życie zm ęczyło to biedne, nędzne stw orzenie.
N iebieskie św iatło lam py rzucało blady cień na czyste, dziew icze s k ro n ie ; kaskada jasnych w łosów , ro zsy pan a po poduszkach, chłonęła te b łękitnaw e blaski i żółta b arw a w łosów n ab ierała pod w p ływ em tego św iatła zielonych odcieni. Na d w o rze noc ciem na i w ilgotna ro zp o ścierała p an o w an ie swoje. Deszcz lał w ielkiem i strum ieniam i, bijąc w duże gotyckie okna. Niebo to pn iało n a w odę, m o notonny odgłos deszczu w d zierał się do sy pialn i chorej. W śró d tej m onotonności pręgi w odniste biły bez końca o w ysm ukłe w ie życzki i w yniosłe topole, rosn ące dokoła p a łacu. C hm ury skupiły się po n ad w ioską i z a w isły ciężko, nisko — tuż nad słom ianem i strzecham i chatek. .
Nagle ch o ra podniosła głowę, zabrakło jej oddechu ; na czole biednej dziew czyny w y stąpiły fioletow e pręgi, piersi w ygięły się lek kim łukiem .
Kaszel zm ienił się W świst, a odgłos jego • przerażająco rozległ się p o z ło c o n e j, wysokiej
Zdaw ało się, że z każdą chw ilą czysta dusza dziew częcia uleci w w ilgotną, ciem ną dal, — uleci, aby nie pow rócić więcej.
Lekarze z trw o gą spojrzeli po sobie. Kazali zbudzić jaśnie panią, a sam i p rzy stąpili do cichej narady. Po chw ili sypialnia chorej zaczęła n apełniać się ludźm i. Tuż przy
łóżku stanęła nakoniec m atka, zaspanem i
oczam i w p atru jąc się w córkę. B iałe kaszm i ro w e okrycie spadało z jej ram io n , pełna b y ła jeszcze ciepłej, sennej w oni i nocnych m arzeń. Chyliła się n ad córką, nie m ogąc zrozum ieć, żeby tak źle było. L ekarze przystąpili, a zba- daw szy bliżej stan chorej, orzekli iż tylko użycie jodu ocalić może tę konającą kobietę. N ale żało jed nak się śpieszyć, śpieszyć się bardzo. Półgodzinna zw łoka — a za nic ręczyć nie mogą. W dom ow ej apteczce okazał się b rak tego środka. W yczerpano go. Do m ia steczka było pięć w iorst. Tam i n a p o w ró t przejechać pięć w io rst w noc tak ciem ną — przejechać tak szybko, kto się na to odw aży ? Do sypialni chorej w szedł jasny pan, w ysoki, du m ny szlachcic z siw iejącą głową. W ysłu chaw szy rzecz całą, w yszedł spiesznie i kazał zbudzić dżokiejów . Tym czasem L aw dański po w ró cił z niczem ; H ans i F ra n c byli w i docznie na wsi, uznając za stosow ne użyć
= -
40
-p rzyjem niej w ieczornych i nocnych w akacyj, niż ch rap ać w stajni, pilnu jąc p ańskich koni.
F u rm an pana, H ieronim , był stary m znie- dołężniałym człow iekiem — jego posłać ? m iły Hoże! w róciłby p ojutrze ż rana.
— Góż ro b ić ? — p y ta z rozpaczą jaśnie pan, stojąc w o tw arty ch drzw iach swojej kancelarji.
D rzw i te prow ad ziły do k red en su. Słabe św iatło tlejącej na kom inku kłody rźucało niepew ne cienie na w ielką k red en so w ą izbę. P od ścianam i cztery tapczany lokai z p o ro z rzucaną pościelą. Na środku stali lokaje w n a p ręd ce narzu co ny ch sukniach, z rozczochra^ nem i w łosam i i zgłupiałem i m inam i. W śród nich L aw dański z tw arzą obojętną, znudzoną; Z daw ał się nie dostrzegać niepokoju, m a lu jącego się w ry sach jego chlebodaw cy.
Ten jasny pan, płacący tyle pieniędzy, spraw iający m igdałow e su rd u ty i ponsow e k u rtk i swej służbie, stał teraz na p rogu ciem nego pokoju sm utny i zgnębiony, a niedaleko konała jego jedyna córka, m iljonerka, i sko*4 nać m ogła dla b rak u jedynego środka ratu n k u .
— Co ro b ić ? — p o w tó rzył jasny pan, spo^ glądając na zaspanych lokai — k tó ry z w as pojedzie, może ty, B azyli?
41
-Głos dum nego szlachcica staw ał się m ięk kim, cichym , jak p ro śba dziecka. Bazyli za kłopotany podniósł głow ę Chciał coś p rze mówić* — nagle w ysoka ciem na postać z a ry sow ała się w półcieniu.
— Niechaj jaśnie pan pozwoli* ja pojadę; Czerw ony blask dogasającego ognia o św ie tlił bladą tw arz i czarne oczy przybyłego; P atrzy ł w ziem ię i W ręk u m iał szarą czapkę; Z daw ał się być o nieśm ielonym obecnością p an a i w zrokiem lokai, którzy go z niechęcią od stóp do głów m ierzyli.
Mimo to stał tuż przed p an em i p ow tó rzył raz jeszcze i
— Ja pojadę,
łBył to Julek* który posłyszał od L aw d ań - skiego o żądaniu doktora i niebezpieczeństwie* w jakiem znajdow ała się panienka. Szlachetna n a tu ra chłopca o b u rzy ła się na obojętność* z jaką L aw dański op ow iadał sm utne w ieści w piekarni. P rzyszedł tam przy p ad ko w o po ogień do fajki i zastał na w p ó ł ubranego ka- m erd y n era, szukającego niem ieckich dżokiejóW;
— W y b rała się u m ierać w nocy i na taką szarugę - m ów ił przyw iązany sługa, w z ru szając ram io nam i.
W ów czas to Julek pow iedział s o b ie : „p o ja d ę “.
4‘) ^
I dlatego to przyszedł do kredensu, choć w iedział, że czyn jego ściągnie nienaw iść ca łego dw oru.
Nie obhczał następstw . Ktoś konał, on mógł przynieść ratunek, — było to jego obow iązkiem ,
O prócz tego, taka szalona jazda w noc ciem ną m iała dlań u ro k w ielki. P rag n ął o d świeżyć spalone gorączką czoło ; sądził, że to go uspokoi. Dlatego to w głosie jego brzm iała n aw et prośba.
Jaśnie pan nie zastan aw iał się nad p o b u d kam i — były m u o b o ję tn e; — szczęśliwy — p rzyjął ofiarę chłopca.
— D ostaniesz chatę i g ru n t — w yrzekł szybko — chatę, a n aw et całe gospodarstw o — dodał, sądząc, że w ysokością nagrody p o dw oi do bre chęci chłopca.
Julek podniósł schyloną głowę. — Ghatę i g ru n t p o w tó rzy ł w myśli. ByłO to ziszczenie najpiękniejszych jego m arzeń — dach, pod k tó ry m m ógłby żyć z Małaszką, w ypocząć po tru d a c h dnia całego.
Zaszeleściły jedwabie^ na progu kred en su tuż obok jaśnie pana po jaw iła się biała ko bieca postać. D elikatna, d ro b n a ręk a w y cią gnęła długą kartk ę p ap ieru , zakreśloną m ęs- kiem pism em , To sam a p an i p rzy n o siła r e ceptę lekarza. Ręka jej drżała febrycznie, usta
zbielały — w idocznie uczucie m atki stojiiłO ten lód okryw ający serce, — jasna pani w jed w abnym szlafroku trw o ży ła się o życie dziecka, k ló re konało w przyległym pokoju.
— Kto jedzie ? któż jedzie ? — pytała nie spokojnie.
— Ja, jaśnie p ani — o d p a rł Julek. — Dlaczego nie H an s? nie F ra n z ?
— N iem a ich nigdzie — odpow iedział mąż* a zbliżając się do Julka, o ddał m u receptę m ów iąc — do apteki co koń wyskoczy, bierz Miss Jackso n; pam iętaj, za pół godziny m usisz być z p ow ro tem . Gzy będziesz?
— Będę, jaśnie pan ie — rzekł w olno Julek> — W takim razie chata koło b ram y , ta po Semenie, tw o ja i ogród tw ój. Jedź i w racaj...
— W ra c a j! — p o w tórzyła jaśnie pani będziesz dżokiejem .
Ale^Julek nie słyszał tej obietnicy, był już na progu kredensu, chow ając receptę w kieszonkę kam izelki. Nagle zaw achał się i zw rócił głowę.
— A jeżeli koń p a d n ie ? — zapytał, patrząc na strw ożonych rodziców^ którzy stojąc jeszcze na progu, śledzili jego kroki.
— Niech p ad a! — zaw ołał ojciec, byłeś pow rócił.
— D obrze jaśnie panie.
- i i
-W p arę m inu t później tę ten t galopującego konia rozległ się w śró d nocnej ciszy. Miss .Jackson, klacz pełnej krw i, cud praw dziw y, o delikatnej szyi i suchych, ilerwowyCh nóż- kUch* pędziła iście z w iatrem w zawody.
T resow ano ją na przyszłordczne wyścigi. t)ziś pierw szy d ebju t odbyło szlachetne zw ierzę ścigając się z białem w idm em , k tó re swój śm ierteln y całun roztoczyć chciało had go tyckim pałacem ...
Julek zdjął Czapkę i Rozpiął g ru b ą burkę* k tó rą n arzu ciła m u gw ałtem klucznica n a ra - tniona. Deszcz b ił w tw arz jego i sm agał okrągłą pierś chłopca
Ciemno było dokoła; Miss .Jackson* jakby Rozumiejąc ważność swego posłannictwa, p ę dziła z szybkością błyskawicy* obryzgując jeźdźca błotem i wodą.
W niecałe pó ł godziny prżed ganek kre- den sow y w ró cił Julek i w p ad ł do pałacu. W ręk u trzy m ał ciem ną flaszeczkę i oddał ją panu, k tó ry na tę ten t konia Wybiegł z pokoju Córki. Julek d rżał cały, a z sukien jego spły w ały stru m ien ie w ody. W łosy zm oczone p rz y legały do skroni, na tw arzy w idniały, sm ugi błota. P rzed gankiem , o k ry ta p ła ta m i piany, z p o ran io n e m i bokam i i k rw ią nabiegłem i oczami, p ad ła Miss Jackson, dysząc ciężko.
Śliczne stw orzenie podniosło kilkakrotnie kszlatną głów kę i spojrzaw szy w stronę stajni, żałośnie jęknęło. Miss Jackson istnieniem sw o- jem opłaciła u rato w an ie panienki. Gdy ludzie nadbiegli, łagodne zw ierzę leżało m a rtw e z sze roko o tw arte m i oczami.
Julek p o w ró cił do s ta jn i; resztę nocy p rze pędził w gorączce, m arząc, o chacie koło b r a
m y o ładnej, białej chacie, p raw d ziw ej
hospodzie, k tó rą mu jaśnie p an obiecał.
Tym czasem w pałacu p o w racał spokój
i nadzieja. L ek arstw o okazało się zbaw ienne, ta m ała, ciem na flaszeczka była silniejszą od potężnej, zim nej pani, której lodow e uściski zaczynały m rozić już w ątłe ciało m łodej dziew czyny.
N arzeczona m iljonerka była uratow an ą.
♦
* *
0 ile październik by ł ch m u rn y i sm utny, o tyle listopad śm iał się ciepłem i słonecznem i prom ieniam i. Żółte słońce ośw ietlało resztki liści drżących na gałęziach drzew i całow ało zziębniętą i w ilgotną ziemię. Były to w p ra w dzie pocałunki w ystygłej piękności, k tóre ną p p zór gorące, nie udzielają w szakże ciepła, nie budzą do życia. Słońce błyszczało jakim ś pożyczanym blaskiem , sztuczną kokieterją
-— 46 -—
szłej z pola kobiety, której przyszła fantazja ukazać się raz jeszcze na sali balow ej.
Pew nego dnia, o sam em południu, szła drogą do d w o ru spo ra grom adka ludzi.
Na sam ym czele poznajem y Małaszkę, u b ran ą odśw iętnie, z głow ą bogato stro jną w złociste kw iaty i paw ie pióra. Koszula o d św iętna, siną i k rasną b aw ełną szyta na r ę kaw ach, opina jej kształtne piersi. Zam iast płóciennej ochw oty i zapaski, w łożyła krasną, w ełnian ą spódnicę. C zerw ona serżo w azap ask a, jak ogień czerw ona, ściśnięta w stanie p o n - sowym pasem , spadającym długiem i końcam i na przodzie. Nogi ustro jo ne w złote buty z w ielkiem i podkow am i. Stąpa w tym stroju pew nie i śm iało, niosąc głow ę wysoko. P a pierow e, złote kw iatki i ponsow e, dym kow e róże stan ow ią jej królew ską koronę. Nosi swój djadem z godnością. D ziewicza ta oznaka stroi tylko głow ę dziew czyny, k tó rą w e w si zw ą „suźenaja“. Sużenaja — znaczy przysądzona.
P rzysąd zon a przez Boga tem u i tem u za żonę. L ud m ocno w ierzy, że p ary łączące się na ziem i były w p ierw złączone w niebie. Cudna to w iara, bo uśw ięca związek, który dla nas ludzi inteligentnych, jest tylko ś ro d kiem do zw iększenia fortuny lub podniesienia blasku nazw iska,
_ 47 —
Małaszka więc była przysądzona za żonę Julkow i. Po owe] pam iętne] nocy ]asny pan dotrzym ał obietnicy. Julek dostał chatę po Sem enie leśniczym i został dżokie]em. Gdy przyszedł na wieś w swe] czerw onej kurtce, zrobił olbrzym ią senzaeję.
W szystkie krasaw ice zaczęły się wdzięczyć i potrącać znacząco łokciam i. Chciały w ten sposób ujaw nić gw ałtow ną miłość, jaką zapło nęły ich serca na w idok szkarłatne] k u rtk i; biała, czysta i w id n a chata nie m iała tyle uroku dla tych w iejskich „panien na w y d a n iu “, jak ta ognista b arw a, strojąca szerokie plecy p o gardzanego daw niej chłopca.
W ysokość godności, jaką Julek piastow ał, czyniła zeń istotę wyższą, nad w yraz pocią gającą.
Ale on nie zw ażał na żadną z nich : ani Naścia Paziochow a, k tó ra m iała taką moc ko ra li n a szyi, ani D ziuba S tepanów na, n a j śliczniejsza dziew ka w całej wsi, b a ! n aw et i z siedm iu w si dokoła, — nie odw róciły tego serca, które od chw ili szczęścia, jak ie się doń zaśm iało, zapragnęło tylko jednej krasaw icy, ru sałk i o zielonych oczach — Małaszki.
—i Będziesz m oją m o ło d y c ą? — p y tał dziewczynę, stojąc koło tegoż samego płota,
— 48 —
na k tó ry m cztery lata tem u siedziała b ru d n a, z pokaleczonem i nogam i i p o d artą chuściną,
Zielone oczy M ałaszki zaśw ieciły nagle; rzekłbyś, że złote słońca p ro m ien ie odbijają się od gładkiej blachy herbow ej, przytw ier~ dzonej do ram ien ia now o -k reo w aneg o dżo- kieja i zapalają te fosforyczne błyski, drgające w dziew częcych źrenicach.
— Będę — odrzekła sucho.
W głosie jej nie dźw ięczała żadna serdeczna nuta, nie drżało uczucie. W yrzekła „będę“ bezdźwięcznie, bezdusznie, ostro ja k o ś/f Nie o d daw ała rnzem z tem słow em i duszy sw o jej, d aw ała tylko k ró lew ską piękność ciała swego, w zam ian za godność żony dżokieja. Był to z jej strony m ariage de raison — szczebel wyżej.
W iedziała, że p rzedew szyslkiem pójdzie z korow ajem do dw oru. To było dla niej dostateczne.
U stroiła się też pięknie, zgrabnie głow ę w zniosła do góry i idzie na czele grom adki z calem prześw iadczeniem swej w ielkiej krasy.
Obpk niej .Julek odm łodzony, uśm iechnięty n a w e t; za nim i dw ie drużki, starszy bojaryn, dw ie sw achy i św ityłka
W szyscy ci ludzie m ają szaty o d ś w ię tn e : szare św itki, sute w yszyte czarnem i sznurkam i;
mężczyźni bu ty czarne, w oniejące n a m ilę dziegdziem ; dziew ki dzw onią szklanem i p a ciorkam i, strojącem i ich spalone szyje.
Starszy b ojaryn niesie ostrożnie, z w ielkim szacunkiem w eselny korow aj.
Zatknięte w eń drzew ko świeci zdaleka kras- nem i jagodam i, dokoła m nóstw o w erczu zie leni się w dzięcznie dla oka. W oskow e po- n ad p alan e św ieczki pok rzy w iły się trochę, ale to nic nie s z k o d z i! K orow aj u d ał się nad podziw .
Idą w ięc d um n i z swego dzieła i donośnie ś p ie w a ją :
Podoszw a jem u żelizna, O bruczi jem u srib rn y i,
A na w ersoczku żow tyj ew it — Sław nyj nasz korow aj na w eś św it.
D ochodzą już do dw oru. Czyste głosy dźwięczą w p o w ietrzu ; n u ta niebardzo h a r m onijna, ale zaw sze m ilsza od W agnerow skich utw orów . Silne p iersi u k raińsk ich chłopów szlą w dal pieśń godow ą, tc h n ącą życiem, a m im o to sm u tn ą i rzewną.]’M ałaszka p rz y śpiesza kroku, ru ch o m e jej nozdrza o tw ierają się jak skrzydełka ptaka, oddycha szybko, oczy u tk w iła w podjazdow y ganek, o tw ie ra jący szeroko rzeźbione podw oje. Julek chce