varia
202
Z najwcześniejszego dzieciństwa zapamię-tałem przerwaną wyprawę do kina. To, że nie dotarliśmy do celu, z pewnością mocno mnie rozczarowało, skoro to wydarzenie mam w pamięci do dzisiaj. Była pełnia lata, wczesne popołudnie, chyba rok 1938 a może 1939. Wybieraliśmy się z Matką i z Babką do prusz-kowskiego kina, które wówczas mieściło się w pałacyku Sokoła, mieliśmy obejrzeć
Kró-lewnę Śnieżkę. Ale gdy idąc sobie w ten piękny
dzień spacerem, przechodziliśmy nieopodal stacji kolejowej, wyszedł z niej ktoś z bliskiej rodziny, który niespodziewanie, bez zapowie-dzi, przyjechał z Warszawy w odwiedziny. Trzeba było zawracać. Z powodu takiego, jakże dla mnie niekorzystnego, biegu wyda-rzeń w kinie przed wojną nie byłem.
Oczywiście, lata okupacji stanowiły dla mnie czas bez kina. Nie tylko dlatego, że obo-wiązywał bojkot, lapidarnie zalecany w zna-nym sloganie „tylko świnie siedzą w kinie”. Brakowało po temu okazji, nawet gdyby chciano mnie na jakiś seans poprowadzić. W warszawskim getcie kina nie było, po stro-nie aryjskiej zaś miałem status zaszczutego żydowskiego dziecka, nie myślało się o roz-rywkach, chodziło o życie. Na ogół zresztą przebywałem w miejscach, w których kina nie było – i nie ma go także dzisiaj.
Po raz pierwszy w roli widza wystąpiłem jesienią roku 1945, gdy dobiegałem jedenaste-go roku życia. Wówczas kino pruszkowskie wyniosło się z pałacyku „Sokoła”, wykorzysty-wanego do jakichś innych celów, mieściło się na ulicy Kraszewskiego i nie wiedzieć czemu nazywało się „Metro”. To w nim właśnie zoba-czyłem rosyjski film pod tytułem
Szyrmet--chan. Byłem zachwycony. Nie potrafię
opo-wiedzieć jego fabuły, w każdym razie – nie mam w tej kwestii wątpliwości, gdy patrzę z odległej perspektywy – była to historia w stylu amerykańskich filmów z Dzikiego
Zachodu, z tą różnicą, że sławiła dzielnych carskich bojowników, walczących z barba-rzyńskimi Azjatami i zdobywających nowe tereny dla rosyjskiego imperium. Dzisiaj pew-nie bym powiedział, że to wytwór ideologii kolonialnej. Nie wiem, kiedy dzieło to wypro-dukowano, nie jestem świadom, jak brzmi nazwisko reżysera. W wielotomowej historii filmu Jerzego Toeplitza, w której padają setki tytułów, o Szyrmet-chanie wzmianki nie ma, czemu trudno się dziwić.
W następnych latach byłem dość częstym gościem kina „Metro”, choć repertuar w pierwszej powojennej dekadzie był nader marny. Fascynacja sztuką filmową pozostała mi do dzisiaj. Nie przepadam za oglądaniem filmów w domu, lubię chodzić do kina – z różnych powodów, także dlatego, że to czas wydzielony z codzienności, na swój sposób odświętny. Kiedy przyglądam się publiczno-ści, stwierdzam od wielu lat, że jestem na sali widzem najbardziej wiekowym. Starsi pań-stwo wolą oglądać filmy, siedząc w fotelu przed telewizyjnym ekranem.
Sierpień 2010