W IESŁAW GRABOW SKI
TRZY RZECZY
„D LACZEGO?”
Pascal: „Pan de Roannez pow iadał: »Racje przychodzą mi później; ale zrazu dana rzecz pociąga m nie lub odpycha bez św iadom ej racji; a w sze lako odpycha m nie dla tej racji, k tó rą odkryw am dopiero później«. — Ale ja sądzę, że to nie rzecz odpychała go d la tych racji, k tó re znajdu je później, ale że znajduje te racje jedynie dlatego, że rzecz go odpycha” . Nie. Jeżeli de R. powiedział, że dlatego — to dlatego!
Podoba mi się... Dlaczego? — Byw a różnie:
— Dlatego, że... (lecz może się m ylę? może nie dlatego?). — Nie wiem (mam jakieś powody, tylko ich nie dostrzegam ?). Wiem, ale nie od razu : — T eraz ju ż wiem!., (dopiero tera z zobaczy łem to, co było od początku?).
M oja m otyw acja zm ieniła się, jest in n a niż poprzednio (przedtem była błędna?).
W aham się, domyślam, w ątpię: — C hyba dlatego, że... A może dla... (coś mi zasłania m oje racje?).
Czy te naw iasow e przypuszczenia są sensow ne? Czy m ożna się m y lić — pom ińm y tzw. m otyw y podśw iadom e — co do w łasny ch m otyw ów , racji, ’uzasadnień, powodów? — Nonsens. W ty ch spraw ach pierw szą i os tatn ią instancją jest: dla inny ch — nasze ośw iadczenie; dla nas sam ych — nic („tak czuję”). Oświadczenie jest ekspresją, nie hipotezą, stąd nie podlega korekcie.
Logika powiedzeń „w iem ”, „nie w iem ”, „m oże”... jest tu ta j odpow ied nio inna — inne konsekw encje — niż kiedy np. zgadujem y, czem u zgasło światło. „Może...” nie jest w yrazem niepew ności co do praw dziw ego sta nu rzeczy, lecz w yrazem niejasności sam ej rzeczy, podobnie „nie w iem ” w yraża nie ignorancję, lecz b rak m otyw acji („zrobiłem to bez żadnego powodu”).
„G dyby m nie ktoś przypierał, aby m powiedział, czem um go pokochał, czuję, że nie m ożna by tego w yrazić inaczej, ja k jeno odpow iedzią: Bo to był on; bo to byłem ja ” (Montaigne). Miłość, mówią, nie potrzebuje
racji. Estetyka, k ry ty k a ■— odw rotnie. Sam a ocena, reakcja, w rażenie są tylko okazją do startu . Co kogo obchodzi, że uw ażam koksy za pyszne? Gdy jed n a k mówię, że lubię koksy ze w zględu na ich ananasow y arom at, w praw dzie to też m oja spraw a, lecz przy okazji przerzucam pom ost — poprzez im plikow ane tw ierdzenie przedm iotow e — do samego obiektu.
Część w ypow iedzianych dotąd uw ag zaw iera się zapew ne w poglą dach L udw ika W ittgensteina. Id en ty fik acja ich jest spraw ą otw artą i za wiłą, lecz cokolw iek „chciał n apraw dę powiedzieć”, jego m yśli nie fał szuje, choć zuboża, zdanie następ u jące: często się m yli racje naszych po czynań z ich przyczynam i, zwłaszcza kiedy uzasadnienia się kończą, a k w estia „dlaczego” staw ian a jest dalej (podsądny np., dodajm y, pow ołu jący się w takim m om encie n a „ tru d n e dzieciństw o”); a przecież są to rzeczy różne, sąd np. p y ta o m otyw y postępku, zakładając, że sprawca je zna, podczas gdy w gląd w przyczyny pozostaje w zasadzie o tw arty jednako dla w szystkich; i racjam i, nigdy przyczynam i, naszych reak cji estetycznych zajm u je się estety k a; racje te m ają charak ter „dalszych opisów ” .
„Dlaczego” k ieru jem y nie tylko pod adresem naszych reakcji, ale także w pro st pod adresem sam ych obiektów. Czemu A rkadiusz M akare wicz, pragn ąc postąpić szlachetnie, postąpił nikczem nie? — W yobraźm y
sobie początek odpowiedzi: Bo ludzie Dostojew skiego działają jakby natchnieni, czyli nakręceni, czyli jak b y to, co robią, nie oni robili, ale ro biło się „ ta k jakoś”, niechcący, a n a w e t w b rew woli..., przy czym ta po zorna dew iacja od n o rm y sam a staje się norm ą na głębszym poziomie m echanizm ów osobowości; itd. F rag m en t lub aspekt całości w yjaśniam y przez odw ołanie się do pow szechniej obow iązujących w niej zasad. — Taki rodzaj w y jaśn ien ia m ożem y nazwać system ow ym albo funkcjonal ny m (obok tam ty ch : przyczynow ego i m otyw acyjnego).
J a k i jest sta tu s ow ych w yjaśn iający ch zasad? To kw estia fundam en talna.
Dzieło — słyszym y — jest złożonym m echanizm em ; organizm em ; mi- krokosm osem ; w ypow iedzią generow aną ze zbioru reguł, jakie sam a w y znacza; p rod uk tem dy rek ty w artystycznego postępow ania. —- Te i inne sugestie poddają koncepcję w yraźnie dualistyczną: w idom a powierzchnia i w n ętrze pełne sek retn y ch przyczyn czy sprężyn, za n ią jakoś odpo w iedzialnych; tw a rd a m ate ria m echanicznego indyw iduum i eteryczne praw a jego k o n stru k cji; gotow y w yrób i recepta nań. W tej koncepcji zasady dzieła graw itu ją, ta k czy inaczej, ku roli wobec niego sprawczej, a spraw ow anej z ukrycia. U stalić je to jakby odkryć tajem nice n a tu ry (tyle że dem iurgiem jest tu ta j człowiek).
Serię liczb 2, 5, 9, 14, 20 m ożna uw ażać za zapis ilości przekątnych w wielobokach forem nych, liczących odpow iednio 4, 5, .... 8 boków. Ale p ytanie o „sens w łasny” sekw encji w ym aga w yjaśnienia innego typu. M amy do czynienia z system em zbudow anym z w yrazów ch arak teryzo w anych przez w artość liczbową i pozycję (w ykładnik pozycjonalny) w szeregu. Jeśli przedstaw im y w artość liczbową w yrazów jako fu nk cję ich pozycji w szeregu, każdy w yraz zyska w yjaśnienie przez odw ołanie się — łączne — do zajm ow anej przezeń pozycji i do reg uły przekształcania, wiążącej w zajem nie pozycję i w artość liczbową; n ato m iast w yjaśnienie sekw encji jako całości stanow ić będzie sam a reguła:
(n) 1 2 3 4 5 n (n + 3 )
(S) 2 5 9 14 20 Reg-: Sn — 2
Jako zasada powiązań w ew n ętrzn y ch i funkcjonalnych, a nie zew n ętrz nych i przyczynowych, pokazuje szereg jako rów nanie, a nie jako stronę w rów naniu; jako niezależną całość, a nie frag m en t od całości zależny; mówi, „jak i”, a nie „skąd” (o sy stem ie jako całości) i „z jakiego w zglę du ”, nie „z jakiej przyczyny” (o składnikach). E nigm atyczne pow iedze nie, że dzieło w yjaśnia samo siebie, m a ta k i w łaśnie sens — albo nie m a żadnego.
Oczywiście możemy tw ierdzić, że reg uła d e te rm in u je szereg, je s t jego jak by siłą sprawczą. Ale cóż z tego w y n ika? Rów nie dobrze m ożna by utrzym yw ać, że gra kółek, k resek i krop ek d eterm in u je w yraz tw arzy ; niech będzie, ale z pew nością nie w takim sensie, w jakim zjaw isko fi zyczne jest determ inow ane łącznie przez stan poprzedzający oraz o k reś lone praw o uniw ersalne („prawo n a tu r y ”). R eguła nie jest w zględem sekw encji ani „spoza” ani „uprzednio”, lecz tylko o ty le i taka, o ile i jaka istnieje sam a sekw encja. Czymże więc jest? — Nie objaw ieniem jakichś m itycznych sprężyn, m echanizm ów czy param echanizm ów („ge- n eraty w n y ch ”), kształtujących „pow ierzchnię”, ale — sposobem opisu sam ych postrzegalnych cech zjaw iska (byłaby n a w e t m nem otechnicznym zabiegiem, ułatw iającym spam iętanie, że to -tak-w ygląda, gdyby nie oko liczność — zresztą nie przypadkow a — że w swej form ie nie jest ad hoc). Taki stan rzeczy jest l o g i c z n ą konsekw encją fak tu , że szereg, w swych postrzegalnych rysach, jest nie tylko m ateriałem , z którego w y snuw am y właściwe m u zasady porządku, ale ponadto testem ich p ra w dziwości: a o treści tw ierdzeń mówi sposób ich testow ania. (Pierw sza okoliczność nie m a sama przez się znaczenia: kw estia, skąd coś w iem y, nie przesądza kw estii, co wiem y. Rozw iązanie jakiegoś p roblem u może się choćby przyśnić — a mimo to będzie praw dziw ym rozw iązaniem , jeśli sprosta odpow iednim próbom).
Jeśli reguły to tylko sposób opisu, jakże m ogą cokolwiek w yjaśniać? —• W spraw ach sztuki w yjaśn ienia — będące raczej objaśnieniam i — są swoiste: w idzieliśm y, jakie. Całe zadanie to akom odacja oka do tego, co w idzialne — i nic w ięcej. W łaściw y m odus postępow ania k ry ty k a to bar dziej tautologia niż hipoteza i eksp ery m en t; nastaw ienie — istotnie bliskie tem u, w jakim roztrząsam y problem m atem atyczny. Natom iast „sp ręży n y ” w pole rozw ażań nie w chodzą w ogóle. W tym sensie można powiedzieć, że w utw orze sztu k i w szystko leży na w ierzchu — wszystko, co się liczy jako sztuka; albo że nie m a różnicy m iędzy głębią a po w ierzchnią (i nic przez to nie staje się prostsze).
W ieloznaczność — przy jednoczesnej bliskoznaczności tych znaczeń -— tak ich zw rotów , ja k „dlaczego”, „jak to jest zrobione?” (można od rzec zarów no „dodać pół szklanki c u k ru ”, jak „na słodko”, ale pierwsze jest frag m en tem technologii w yrobu, drugie — fragm entem opisu goto wego produktu), nie kontrolow ane analogie (np. z samego oglądania m e chanizm u nie odgadniem y zasad jego działania) — ponoszą dużą część odpow iedzialności za nieuleczalny pęd do szukania w sztuce tego, co „ u k ry te ”.
M o n t a i g n e , P róby, ks. I, rozdz. 28, tłum . T. Ż eleński; P a s c a l , M yśli, n r 473, w ukł. J. C hevaliera, tłum . T. Ż eleński; G. E. M o o r e, W ittg e n ste in ’s Lectures
in 1930— 1933, „M ind”, Vol. 64 (1955), No. 253, s. 16—21; L. W i t t g e n s t e i n , The Blue and B ro w n Books, O xford I960 2, s. 14—15; t e n ż e , L ectures and C onversa tions on A esth etics, P sychology and Religious B elief, ed. by C. B a rre tt, O xford (1967
repr,), s. 13—22.
„NIE — TO W SZYSTKO NIE TO!”
O s o b l i w a t o r z e c z , i ż n i e m o ż n a o k r e ś l i ć t y c h r z e c z y b e z z a c i e m n i e n i a i c h
Pascal
B o w ż y j ą c y c h j ę z y k u n i e m a n a t o g ł o s u
Mickiewicz Rozm aitość św iadectw . B ohdan P o c iej: „ Jak scharakteryzow ać brzm ie nie k law esynu? J a k określić jego odrębność? Za pomocą term inów za czerpniętych ze sfe ry w izualnej? Poprzez porów nania? Ktoś, kto zasta n aw iał się trochę n a d zjaw iskiem b a rw y brzm ienia, kto próbow ał ją uchwycić, określić, przełożyć n a język pojęć — dobrze zdaje sobie spra w ę z niesam odzielności term in ó w w tej dziedzinie. Są one w szystkie za pożyczone. [...]” ; „Z dajem y sobie spraw ę, że tego rodzaju piękno melo dyczne, jakie spotykam y u C ouperina czy Ram eau, jest w ogóle zjaw is kiem w X V III w ieku w yjątkow ym , poza F ran cją nigdzie nie w y stępu ją cym. Tego p iękn a nie p o trafim y oczywiście zanalizować, jego intensyw
ności nie potrafim y zmierzyć. P o trafim y je tylko odczuć. Dochodzim y tu w ogóle do granicy języka, do pew nych pierw o tny ch danych intuicji, do swego rodzaju aksjom atów estetycznych; m ożem y tylko stw ierdzić i sform ułow ać elem en tarn y sąd egzystencjalny [...]”.
W ittgenstein: co to jest gra? jak brzm i k larn e t? m ożna „to w iedzieć i nie um ieć powiedzieć”.
I słynne zdanie św. A ugustyna: „Czymże więc jest czas? Jeśli m nie n ik t o to nie pyta, w iem ; gdy zaś chcę w yjaśnić pytającem u, nie w ie m ”
N agm inna liryka filozofów, poetów — każdego. K to nie przeżyw ał tych doświadczeń — gdy na próżno szuka się właściwego słowa; gdy czujemy, jak nasza relacja przechodzi obok, w brew w szelkim w ysiłkom ; gdy wreszcie, przy akom paniam encie zrezygnow anych gestów, woła się coś, generalnie i na „nie!? — Nie to, byśm y zaniem ów ili zupełnie •— tylko że zostaje niedosyt.
B rak spraw ności językow ej? N iedopatrzenia w w idzeniu? List goń czy na przykład — niech no tam zapom ną w zm iankow ać o łysinie, a bę dzie do niczego. Co dopiero kiedy nie o łysinę chodzi, kiedy wypow iedź,
żeby była zadowalająca, m usi być w yrazista, ew okatyw na, subtelna, bo g ata — co tylko chcecie. J a k ten opis nocy m ajow ej u Gogola. Albo te Leśm iana, z polskich baśni. W tedy trudności m ogą być. „Czy próbow a łeś kiedy w yrazić w słowach jakieś m ało spotykane i subtelne przeżycie, albo na pół zapom niane — lecz silne — w rażenie? Jeśli tak, to uznasz, że w tym w ypadku praw da jest nieodłączna od literackiej jakości tw ojej w ypow iedzi” (Waismann).
Nasz jed n ak problem nie jest problem em techniki operow ania języ kiem, tak samo ja k nie jest spraw ą nieznajom ości rzeczy. Słabość tech niki to rzecz do nadrobienia. My natom iast ro zp atru jem y „p rzyp adek
beznadziejny”.
Alice Am brose w swoim rep rezen taty w n y m ujęciu problem u w y gła sza pogląd, że skarga n a „niew ypow iedzialność przeżyć” ig no ru je logicz ną konieczność, która stanow i, że „przeżycie w cielone w słow o” jest sprzecznością, bo albo znak, albo desygnat. Skoro jed n ak nie sposób w yobrazić sobie stan u rzeczy innego niż istniejący, skarga nań jest w istocie pseudoskargą. Podobnie — pró b u jm y ilustrow ać m yśl a u to rk i — tęsknota jest tylko pozorem tęsknoty, jeśli nie d a się pom yśleć obiek tu dla niej. Na tle szalonej preten sji — b rn ijm y dalej — że języ k o tyle tylko jest językiem , o ile nie jest czymś innym , zdanie,, powiedzm y: ..Nie da się opisać, jak pachnie rezeda” w ygłaszam y z dom yślnym — „bo opis nie pachnie!”.
Czy rzeczywiście żałujem y (pseudożałujem y), że słowo nie jest rze czą?
K iedy stw ierdzam y, że ję z y k nie jest w stanie -czegoś wyrazić, nie żądam y „w cieleń”. W przeciw nym w y pad k u m usielibyśm y -dyskwalifi kować nie tylko niektóre, ale w szelkie -opisy, z tym , jakiego dokonała filozofka, w łącznie; i w -ostatecznej konsekw encji język byłby niem ożli wy. W rzeczyw istości n ik t nie uw aża na przykład, by pospolity w zór na •serwecie był nieopisalny.
Nie nasze p rete n sje decydują, lecz fakt, że — są rzeczy i rzeczy. — Czem u język jest, to znów nie jest, w stanie podołać? — Próbuję dać czem uś św iadectw o i przekreślam je na „nie” : uprzytom niłem sobie, że cokolw iek powiem, nie w ystarczy to do identy fikacji przedm iotu. Ja k brzm i k la rn e t? G dy w iem to tylko z m ówienia, w ątpliw e, czy brzm ienie to rozpoznam , gotów będę zapew ne m ylić je z głosem trąbki, a może na w e t fletu. (Kiedy indziej, być może, sch arak teryzuję rze-cz bez sk ru pu łów, ale będzie to tylko znaczyć: „w praw dzie i ta k nie będziesz wiedział, ja k to n ap raw d ę w ygląda, ale co nieco zorientujesz się może”).
Świadom ość, m ożna powiedzieć, przekracza możliwości języka. K oncepcja niew yrażalności splątana jest z wielom a innym i: praw dy, w iedzy, um iejętności... Tajem nicy też („T ajem nica, k tó ra w ym yka się słow om ”. Nie! Dlatego tylko jest tajem nicą, że w ym yka -się słowom. Nie k tó re w idzim y na wylot).
Pro b lem istn ieje i — przede w szystkim — nie m usi mieć jednego roz w iązania (klarnet — i czas). Bo nie je s t to problem „ogólny”, lecz seria ko n k retn y ch przypadków , a nie m am y pow odu przypuszczać, że jakaś Logiczna O patrzność rozkłada je porządnie w -kilku prostych kategoriach.
J a k np. -odrębna — nieznacznie, a jed n a k — jest liturgia wzruszenia. To w tedy, gdy jesteśm y czymś przejęci, zaczynam y mówić i nagle za leży nam — ogrom nie — nie na poinform ow aniu drugiego, lecz na tym, żeby przeżył, dośw iadczył ta k samo, jak my. Ale jak? Nie sposób. Mó w ieniem n ik t się nie najadł. T ru d n e -chwile, toteż akcent n a „nie!” n a stręcza się w te d y praw ie jako gest, gest praw ie jako odruch; jakby coś w ro dzaju „co tu gadać — żebyś ty sam mógł to zobaczyć!” .
Św. A u g u s t y n , W yzn a n ia , X I 14, tłum . J. Czuj; P a s c a l , M yśli, n r 383; t e n ż e , O g eo m e try c zn y m sposobie m yślen ia ; B. P o c i e j , K law esyn iści francuscy, [K raków 1969], s. 59, 148; A. A m b r o s e , T h e P roblem of L inguistic Inadequacy, [W:] M. B lack (ed.), P hilosophical A nalysis, Englew ood C lifis, N J, 1950; F. W a i s - m a n n, L anguage S tra ta , [W:] A. F lew (ed.), Logic and Language (second series), O xford 1961 (1st p rin t. 1953), s. 23; L. W i t t g e n s t e i n , Philosophical In ve stig a
tions, O xford 1958 (1st ed. 1953), n r 65—78; t e n ż e , L ectures and C onversations, s. 37—40.
KO NCEPCJE, D E FIN IC JE I ZGODA POW SZECHNA (z uw ag o m etaforze, 1964)
„M etafora jest zestaw ieniem na zasadzie podobieństw a” : jak i ten czcigodny slogan m a udział w istnieniu i pojm ow aniu koncepcji m eta fory? — „To jest po prostu drogow skaz” . Dokąd?
Spróbujm y oderw ać się od wszystkiego, co w tych spraw ach w iem y i robim y. W yobraźm y sobie, że dopiero zaczynam y projektow ać zasady funkcjonow ania nowego term in u i że w łaśnie przyjęliśm y przytoczoną form ułę jako umowę, przepis czy p ro je k t n a ten tem at. Uzgodniony do k um ent został podpisany i rozchodzim y się, żeby go „wcielać w życie”. Patrzm y, co nas czeka.
Żeby móc trzym ać się umowy, potrzeba tylko jednego: um iejętności — „zdolności o p eracyjnej” -— odróżniania zestaw ień o p arty ch n a podo bieństw ie od innych. M usim y m ieć k ry te ria pozw alające rozstrzygać, czy w danym w ypadku podobieństw o zachodzi czy nie.
P rzystępujem y do sortow ania. Czy „włosy słońca” to m etafora? Jeżeli włosy podobne są do prom iepi, to tak. Ale czy są podobne? Odpowiedzi nasuw ają się rozm aite: tak ; nie; krucze i kędzierzaw e nie. ale w aham się co do włosów jasnoblond, długich, rozpuszczonych i po łyskliw ych; nie w iem ; pod jakim w zględem ? itd.
Nasze niezdecydow anie tu taj nie jest byn ajm niej skutkiem niew ie dzy czy b raku orientacji, dowolnie duża w iedza nie um niejszy go ani na jotę; przeciw nie, stanow i ono k ry te riu m niejasności samej spraw y. (Tak często w hum anistyce; „nie w iem ” znaczy wówczas tyle, co „to jest nie jasn e”).
Potoczna koncepcja podobieństw a nie d aje zdecydow anej odpowiedzi na pytania tego rodzaju. W rezultacie powiedzieć, że nie wiadomo, jak sortować zgodnie z umową, to powiedzieć za w iele; tu naw et nie może być mowy o samej choćby możliwości sortow ania właściwego bądź n ie właściwego. Jeżeli um ow a do czegoś zobowiązuje, to tu ta j w ogóle nie zaw arto żadnej umowy. — Mogło być oczywiście naszym zam iarem , aby mieć term in dokładnie tak samo giętki, jak słowo „podobny” w użyciu potocznym; i tak i zam iar nie m usiałby być głupi — m ógłby mieć jakiś cel. Tak — ale pam iętajm y, że wówczas spow odow ałby inne skutki niż to, co m am y dzisiaj: m etafora nie byłaby tym , czym jest.
P raw dziw ą rolę powiedzenia, że m etafo ra jest zestaw ieniem n a z a sadzie podobieństwa, tru d no zobaczyć dlatego, że tego samego słowa „podobny” używ am y zarów no w sytuacjach życia codziennego, ja k i w tych bardziej specjalnych okolicznościach, kied y m ow a o m etaforze; to oraz rów na łatwość, z jak ą operujem y nim tu i tam , u k ry w a ją różnice zastosowań — ukryw ają, m ożna by powiedzieć, w cieniu ich
bliskoznacz-ności. T rudno zobaczyć, że język danej dyskusji, specjalistycznej, ale jeszcze zachow ującej m ocny związek z m ową potoczną, m a swoje szcze gólne reguły i wym ogi, spełniam y je bowiem autom atycznie. Jedynie wówczas, gdy zdobędziem y się na ujrzen ie rzeczy oczyma tych, którzy znają słowo „podobny” wyłącznie w try b ie codziennym — w tedy tylko klasyczna definicja m etafo ry zdoła nas zaniepokoić i zająć problem am i inaczej nie zauważonym i.
Czy podobne są w łosy do słońca, a m ilczenie do złota? N orm alnie od pow iedzielibyśm y tak lub inaczej, w każdym razie kw estie są dyskusyj ne — przy tym trochę dziwaczne. Gdy jed n a k dane są jako kw estie n a leżące do uni w ersu m określonej dyskusji, dyskusji o m etaforze, w takim w ypad k u nie m a żadnych w ątpliw ości ani niezw ykłości: oczywiście, są podobne'.
No tak, ale to jednom yślność dzisiejsza i osiągnięta wcale nie za spraw ą zgodnego „używ an ia” sloganu ¡(bo jest a k u ra t odwrotnie). — P roblem pozostaje: skąd pewność?, czyli: skąd zgoda w interpretacjach?
„Ale od czego załączniki? — powie ktoś —■ w ystarczy dodać do um o w y wzorzec, w zorcow ą m etaforę, a w szystko będzie jasn e”. Zobaczymy. Na razie okazuje się, ja k m niej pew na, niż m yśleliśm y, jest użyteczność definicji w roli — pow iedzm y — fu n d ato rk i znaczenia. To tak, jakby dano opis nie w iadom o czego i dopiero ilu stra c ja — in terp retacja — m ów iła n a m bliżej, o co chodzi. Dobór ilustracji, oczywiście, jest arb i tra ln y : „ ta k chcem y to rozum ieć”. (Por. znaczenie ilu stracji w bajkach). Tylko znajom ość przykładów n ad aje definicji sens. P rzykłady m a się nie dzięki definicji.
W ięc tak : to, 00 może w yglądać n a stosow anie się do definicji, jest w gruncie rzeczy stosow aniem się do całości, złożonej z definicji i przy kład u ; dopiero tak a całość może stanow ić umowę.
J a k um ow a — definicja plus przy k ład — każe postąpić z w yrażeniem „hip ok ryzja je s t czerw ona” ? Czy nie jest tak, że nadal, m imo obecności przykładu, każda decyzja może tu kandydow ać do m iana a k tu zgodnego z um ow ą? Ta całość -— um ow a — nie mówi z góry i sam a przez się, na czym polega przestrzeganie jej we w szystkich m ożliw ych okolicznościach. Za każdym razem , ilekroć uw ażam y nasze postępow anie za zgodne z p rzy ję tą zasadą, to dlatego że in te rp re tu je m y ją w duch u wcześniejszych p rzypadków „stosow ania się do zasady” ; albo też — jeśli np. b rak jest odpow iedniej p rak ty k i — p odejm ujem y now ą decyzję („to będzie zgod n e z zasadą”), któ ra wzbogaca całą koncepcję o nowe im plikacje i która może być odtąd tra k to w a n a jako obow iązujący precedens. W takim przy p adku ak ty w ykonaw czy i ustaw odaw czy są jednym i tym samym. Po
dobnie jak nie m a różnicy m iędzy w yrąb y w aniem drogi a przebyw aniem drogi w jakim ś zw arty m gąszczu.
I ta p raktyk a — postępow anie — m ogłaby być tak a lub inna, a od powiednio do tego ustalałby się ta k i lub inny sens um ow y, pojęcia — taka lub inna trad ycja in terp retacy jn a. D efinicja m etafory jako p o stu lat dotyczący sposobu posługiw ania się term in em m a w tej tra d y c ji rolę do zagrania; ale żeby ją ujrzeć w całej rozciągłości, na to p otrzeba w yo braźni — bo nigdy nie jesteśm y n a całym przedstaw ieniu.
Nowe znaczenie to now a historia, now e w ydarzenia i zachow anie się ludzi, którzy postępują tak lub inaczej. Nie m oże zostać ustalone w je d nym akcie umowy, chociaż może brać z niego początek.
P rzyd ają się definicje — żeby ruszyć z m iejsca, zasugerować, za ty tułować, co i tak już w iadom e — ale nie m ożna brać ich zbyt poważnie. To nie światło, to zaledwie pow ierzchnia odblaskow a. K iedy jest ciem no, świecić nie jest w stanie, kiedy widno, praw ie nie potrzeba jej.
„— Ależ, powiecie, w ten sposób zam yka się w szystko, w jed n y m sło wie. — Tak, ale to jest bezużyteczne, o ile się nie objaśni; a kiedy się chce objaśnić, z chw ilą gdy się otw orzy tę form ułę, k tó ra zaw iera w szy stkie inne, w ychodzą z niej one w pierw o tn y m bezładzie, którego chcie liście uniknąć. Tak więc kiedy są w szystkie zam knięte w jednej, są w niej u k ry te i bezużyteczne niby w kufrze, uk azu ją się zaś jedynie w swoim przyrodzonym bezładzie. N a tu ra u stanow iła je w szystkie, nie za m ykając jednych w d ru g ich ” (Pascal).