• Nie Znaleziono Wyników

Morderca : powieść

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Morderca : powieść"

Copied!
134
0
0

Pełen tekst

(1)

mordehca

(2)
(3)

T

POW IEŚĆ

w przekładzie C. H.

W A R S ZA W A

1ŃTałsłaćL „1,3>-gro d .n .Iłca , I l l - i a s t r o w a j a .e g '© ” 1 8 9 7

(4)

iI,03B0:ieH0 Ueusypoio. BapmaBa 2 Im a 1897 ro;i,a.

(5)

Potok złotych promieni przez szerokie okno wpłynął ciepłą i jasną falą do pokoju, witając znane sprzęty weso­ łym uśmiechem. Prześliznął 'się po białych narcyzach na oknie, w starym, kosztownym, egipskim wazonie; zadrżał na strunach pięknej mandoliny, zawieszonej na ścianie; w ciemnych włosach kobiety, piszącej przy biurku, rozpalił złote, pełne życia blaski, i — zawisł na przepysznej głowie „Antinousa,” na pięknych, białych, marmurowych ustach, uśmiechających się dziwnym, milczącym, lekko ironicznym uśmiechem.

Alicya kupiła to piękne popiersie w „British Museum” za cenę wysoką, gdyż wydawało się jej, że klasyczne rysy rzeźby greckiej przypominają jej męża. Nikt inny dopa­ trzyć się nie mógł tego podobieństwa, ona widziała je prze­ cież wyraźnie, i martwy przedmiot stał się dla niej drogim. Drogim, jak wszystko, co łączyło się z myślą o mężu. Dziwnie, gorąco ukochała tego człowieka, sercem bez granic ufnem. Siłą wyobraźni zdobiła go w tysiące przymiotów i blasków i podnosiła wysoko, wysoko. W yrastał na boha­ tera, gdy ona pozostawała zwykłą pracownicą, „nowelistką,” jak niegdyś nazwał ją pewien krytyk, nie chcąc przyznać

(6)

6

kobiecie tytułu autorki. Od tego czasu dużo zmieniło się jednak — Alicya była dzisiaj nietylko autorką, lecz jedną z najsławniejszych, najbogatszych kobiet.

Piękna willa, w której mieszkała, urządzona z wytwor­ nym gustem, drogie obrazy, rzeźby, sprzęty, wszystko, co ją otaczało, było owocem pracy literackiej, która w ciągu lat kilku zapewniła utalentowanej autorce, oprócz sławy, nie­

zależne stanowisko w świecie.

Alicya Yaughan wyróżniała się wybitnie od współ­ czesnych jej kobiet piszących. Święta iskra natchnienia pło- nęła w jej duszy, nadając jej utworom wartość nieśmiertel­ ną. Umiała wzruszać i w sercach swoich czytelników bu­ dzić szlachetne i wzniosłe uczucia, więc też rozchwytywano jej utwory, a wydawcy na wyścigi ubiegali się o nie.

Mogła być dumną, próżną, a była nieśmiałą prawie, rozmarzoną trochę szczęściem, silną tylko w przekonaniach, młodą i pełną wdzięku, a kochającą sercem prawdziwie kobiecem.

W chwili, gdy promień porannego słońca zajrzał cie­ kawie do jej wytwornej pracowni, zajętą była jak zwykle przy biurku, kończąc pracę, która od kilku miesięcy pochła­ niała jej czas i myśli.

Pisała szybko. Biała, drobna ręka ruchem pewnym kreśliła na białym papierze litery bardzo czytelne, stanow­ cze. Stanowczy także wyraz miała twarz autorki, jej jasne, duże, pełne blasku oczy, a świeża cera świadczyła o zdro­ wiu. Postać jej, chociaż wysmukła i wdzięczna, nie była wątłą; bujne, ciemne włosy z odcieniem złota, w natural­ nych liniach otaczały jej kształtne, gładkie, białe czoło, a fijołkowe oczy, gorące i słodkie, kryły się chętnie pod cie­ niem rzęs długich.

Alicya jednak nie znała widocznie uroku własnej twa­ rzy. Nie myślała o tern, nie miała czasu. Inne myśli i obrazy zapełniały jej duszę i potężnym głosem domagały się kształtów. A w stosunku z ludźmi talent takim ją

(7)

opromieniał blaskiem, że jej osoba niknęła w nim prawie. Pochlebstwa nie lubiła, a słowa pochwały tylko z ust mę­ ża miłemi jej były. I wówczas tkliwe, kobiece jej "serce otwierało się, niby kwiat do słońca, wdzięczne i słodkie, szczęśliwe, że człowiek, który był dla niej wszystkiem, za miłość, wiarę, uwielbienie płacił serdecznem słowem, pie­ szczotą., uwagą.

Szczęśliwą była, gdy spojrzał w jej duszę, pytał cę lub czytał jej dzieła; szczęśliwą była, gdy z cichą pie­ szczotą gładził jej włosy, podziwiał blask oczu albo krój sukni. I)la niego, dla niego nauczyła się myśleć o swej toalecie, starannie układała bujne, ciemne sploty, uważnie przeglądała dzienniki mód, aby wybrać strój prosty, a wdzię­ czny i miły dla oka. Dla niego ubierała się i pracowała, dla niego były wszystkie myśli i natchnienia, czas jej wszy­ stek, grosz każdy, jej myślą zdobyty.

Alicya bez wątpienia kochała swą pracę, kochała sła­ wę i szczęśliwą była z jej rezultatów, ale nad to wszystko kochała męża. Trzy lata ubiegły od dnia jej ślubu, lecz ten czas upłynął dla niej jak długa i rozkoszna chwila. Jeden przesłonił ją smutek: śmierć dziecka. A le ta strata paromiesięcznej istotki spotęgowała tylko uczucie dla męża, dla jego męskiej siły i śmiałości, w które wcieliła wszystkie ideały.

I ten wspaniały, ten piękny Herkules, o rysach grec­ kich, muskułach atlety, przybierał dla niej postać bohatera i bohaterską widziała w nim duszę.

— Jestem najszczęśliwszą pod słońcem istotą— mówiła nieraz do siebie o sobie: — o cóżbym jeszcze śmiała prosić Pana Boga? Lękam się czasem, że nie zasłużyłam na to co mi dać raczył...

I z podwójną energią brała się do pracy, jakby nią płacić chciała za to szczęście. Praktyczna strona jej uspo­ sobienia odzywała się także: czy nie grzeszy zbytniem doga dzaniem sobie? Robiła ścisły rachunek sumienia, rozpatrywała

(8)

8

swoje potrzeby, wydatki, oceniała je trzeźwo, hojną, była dla ubogich, jednej rubryki tylko nie mierzyła miarą roz­ sądku: wydatków pana domu. Dla niego nic nie było ko- sztownem, zbytkownem, każde życzenie jogo, chociażby prze­ lotne, zaspokajała z radością i dumą, a w banku na imię Wilfreda de Trący Gifford Carlyona złożoną była zawsze znaczna suma.

Piękny oficer gwardyi bez skrupułów korzystał z pra­ cy żony: wszak to czyniło ją bardziej szczęśliwą! Zresztą— skądże miał czerpać? Nie posiadał nic, oprócz bardzo skromnej pensyi i pięknego imienia, no— i tej ambicyi, aby je wymawiano poprawnie: Carlee-on, nie Carlyon, podług pisowni.

Świat złośliwy porównywał tę szczęśliwą parę do bez­ władnego wozu, który po drodze życia ciągnie koń rączy i silny, jednakże- może nieslusznem było takie porównanie... Skoro Alicya czuła się szczęśliwą, skoro kochała i była kochaną, któż miał prawo oceniać jej rolę w małżeństwie?

Oprócz imienia, po przodkach rycerzach Wilfred odzie­ dziczył wspaniałą postawę, klasyczne rysy i głos bogaty i dźwięczny, zdolny do wszelkich tonów i odcieni, głos, któ­ rym władał z prawdziwem mistrzostwem. W kosztownym pułku piękny, ubogi oficer żył nadzieją bogatego małżeństwa, gdy po raz pierwszy spotkał Alicyę Yaughan na swej, drodze.

Stała ona u szczytu sławy, szeptano w salonach, że wydawcy ubiegają się o jej utwory, że płacą za nie tysiące, nim są jeszcze napisane. Mówiono o tern wiele, ale jej uro­ da nie zwracała wielkiej uwagi. Zbyt eteryczną była, ide­ alną, a strój, skromny zazwyczaj, nie podnosił jej wdzięków. Wilfred jednakże dłużej wzrok na niej zatrzymał. Nie by­ ło w tern rachunku. Jakkolwiek ubogi, nazwisko, uroda, stopień, dawały mu prawo sięgać wysoko, i niejedna może młoda i piękna bogata dziedziczka chętnieby podzieliła z nim majątek.

(9)

Od spotkania jednak Alicyi, Wilfred Carlyon zapomniał, nie widział, ze są piękne i młode dziedziczki na świecie. Delikatny powab niepospolitej kobiety oddziaływał nań dzi­ wnym urokiem, a rozsądek nieuśpiony pozwalał spokojnie poddawać się tym czarom.

Obserwował ją z początku z daleka i słuchał chciwie, co o niej mówiono. Z podziwem patrzał na jej drobne rączki, na czoło jasne, z którego myśl przędła złotą, szczero­ złotą nitkę. Niełatwo mógł uwierzyć temu. Dotąd raz jeden w życiu spotkał kobietę autorkę, o męskim głosie, giubych rysach twarzy i badawczem spojrzeniu małych si­ wych o c z u ,- i w wyobraźni jego takim już pozostał typ ko­ biety emancypantki, uczonej, autorki. Lecz Alicya?.. J a ­ kim cudem w tej wdzięcznej istocie tak harmonijnie łączyły się świetne dary umysłu z powabami ciała? I jakaż ta­ jemnicza siła w tej kobiecie, potęga twórcza, którą przeku­ wa na złoto? Za ostatnią jej pracę szczęśliwy wydawca zapłacił bez wahania 10,000 funtów... Dziesięć tysięcy fun­ tów za jedną jej książkę!

A ile ich napisać mogła w ciągu lat 8, od czasu uka­ zania się pierwszego dzieła? A ile jeszcze napisać ich może? Wilfred rozważał, liczył, ale nie na zimno. Miał wy­ bór i wybierał. Nie krążył już teraz z daleka; przeciwnie, szukał, korzystał z każdej sposobności, aby się zbliżyć do pięknej kobiety, aby okazać jej swe uwielbienie. Uczucie jego wzrastało z dniem każdym, stawało się namiętnością, ogarniało go niby płomień, który dawał mu potęgę prawdy w walce o wielkie szczęście, ukryte w dziewiczem sercu.

Walka nie trwała długo. Ciche, nieśmiałe dziewczę odczuło wkrótce zar tego płomienia, który odblaskiem zorzy padał na twarz bladą pod wpływem „jego” głosu, uśmiechu, spojrzenia...

Nadeszła chwila wreszcie, która raz się tylko zdarza w życiu człowieka. Noc była spokojna, ciepła noc letnia. Pizez otwarte okna wspaniałej willi płynął potok światła

(10)

10

i dźwięki skrzypiec z pod mistrzowskiej ręki, z niebios błę- | kitu płynął blask księżyca, woń róż z ogrodu, lekki zapach' siana gdzieś het, od łąki... Ścieżką, srebrzystą od blasku księżyca, szła Alicya z Wilfredem. Cichy szmer fontanny, cisza nocy, woń kwiatów, daleka muzyka upajały ich czarem poezyi i szczęścia. Umilkli nagle, — zdało się im tylko, ze słyszą własnych serc swych uderzenia, i tak stali przez chwilę...

— Kocham cię, Alicyo!— przemówił nagle głos męski, pieszczony, znany jej dobrze.

Alicya milczała; mówiły za nią oczy i usta jej nieme. Cóż mówić mogła? Świat zniknął jej z oczu, lecz w tejże chwili jakieś silne ramię objęło ją gorącym, namiętnym uściskiem, głowa, dziewczęcia spoczęła z ufnością na męskiej piersi, w której głośno, głośno biło szczerem uczuciem ko chające serce.

Szczęście? Tak wielkie szczęście? Ledwie wierzyć mo­ gła temu, co ją spotkało. Tylu, tylu ludzi idzie przez zy- j cie i nie zna chwil takich, chwil upojenia... Gzemże ona zasłużyła? Ozem się wypłaci?

I W ilfred był dumny, szczęśliwy także. Rozumiał w tej chwili, że zerwał kwiat niezwykły, i rad był ozdobić się tą zdobyczą.

W klubie żartowano z niego.

— Szczęśliwy nicpoń!., udało mu się wyciągnąć stawkę na małżeńskiej loteryi. Nie wart jej jesteś.

— Może — odparł Oarlyon z uśmiechem, spoglądając -w zwierciadło.

W salonach ta nowina inne sprawiła wrażenie: ze współ­ czuciem i żalem spoglądano na pięknego syna Marsa o szla­ chetnej postaci i klasycznych rysach, w kostiumie bez za­ rzutu, choć rachunek krawca...

Ach, ten rachunek krawca!

Lecz bogate dziedziczki nie wiedziały o nim; choćby wiedziały zresztą, czyż każda z nich chętnie nie zmazałaby go własną swą rączką?

(11)

— Biedny Carlyon! — szeptano.

Nowelistka, wyobraź sobie! Taki wspaniały męż­ czyzna! Szkoda go, szkoda.

Wielka, wielka szkoda. Autorka! Co za pomysł! Wiązać sobie życie!..

’ Brzydka być musi, nie prawdaż? Autorki zawsze są brzydkie.

— Ta stanowi wyjątek, ale tem gorzej dla niego. Będzie miał życie!

Naturalnie, naturalnie! Czegóż się spodziewać można od autorki? Biedny Carlyon! Nic mu nie pomoże współ­ czucie.

Tak sądził o małżeństwie świat kobiecy.

Mimo to ślub Wilfreda i Alicyi odbył się uroczyście i wspaniale. Świątynia była pełna: jednych przywiodła cie­ kawość, innych szczera sympatya i uwielbienie dla sławnej autorki. Świat wielki, a właściwie jego piękniejsza połowa krytykowała z cicha skromny strój panny młodej, nawet we­ lon, który osłaniał ją całą, niby mgła lekka; lecz świat literacki, oficerowie gwardyi i tłum wielbicieli serdecznie i gorąco cisnął się do młodej pary, aby życzliwie uścisnąć jej dłonie. Droga też od ołtarza do powozu była dla nich prawdziwie tryumfalnym pochodem. Tłum przed kościołem obsypał idących kwiatami, potem ktoś szybko zamknął drzwi karety, konie ruszyły, z kościoła popłynął potok głów ludz­ kich i rozlał się na wszystkie strony.

Zwolna rozeszli się wszyscy, kościół zamknięto. Na pustym chodniku pozostało dwóch mężczyzn. Stali w za­ myśleniu, widocznie pod wrażeniem tego, co widzieli.

— W ięc to jest owa świetna, sławna Alicya Yaughan!— odezwał się z nich jeden, jak gdyby do siebie. - Nie uwie­ rzyłbym temu. Taka po prostu — kobieta.

-A- czemźe chcesz, aby była? — odparł, śmiejąc się, drugi. — Skoro nie jest mężczyzną, musi być kobietą. K o ­

(12)

12

bietka, i to ładna, nie mówiąc nic o pieniądzach. Carlyon stanął wreszcie na gruncie, ha, ha, ha!

Trzy lata upłynęły od tej chwili, lecz w pamięci AK- cyi tak żywo tkwiły te słodkie wspomnienia, jakby je wczo­ raj dopiero przeżyła. Na skrzydłach szczęścia czas szy o upływa, a szczęśliwa miłość młodej kobiety nie straciła do­ tąd nic ze swych marzeń, blasków i nadziei. Małżeństwo zresztą niewiele zmieniło w jej życiu: pracowała tylko wię­ cej, niż przed trzema laty, gdyż praca dziś nie była tylko przyjemnością, zaspokojeniem potrzeby tworzenia, ale zarazem źródłem obfitości, z którego czerpał człowiek ukochany.

I z pod jej pióra wychodziły prace pełne szlachetnych uczuć, świeżych, wzniosłych myśli, splecionych w formę pię­ kną i wytworną. Sława jej rosła, z daleka śpieszyli lu zie zasłużeni, znani w kraju, ażeby ją poznać, wyrazić jej swe uznanie i szczerą sympatyę. Chwile takie miłemi były dla Alicyi, głównie jednak dlategoj że czuła się wtedy godniej­ szą ukochanego człowieka.

Wszystko, wszystko dla niego! Czegóż mógł pragnąc więcej? Troski życia zniknęły z dniem ślubu zupełnie z ho­ ryzontu Wilfreda Carlyona. Zapomniał o nich. Dzisiaj ota­ czał go zbytek, mógł zadowalać nietylko potrzeby, ale najkosztowniejsze fantazye: trzymał konie cugowe, pięknego wierzchowca, grał na wyścigach; w domu miał wybrane to­ warzystwo inteligentne i wytworne, gdyż pod tym względem

Alicya niezmiernie wymagającą była i wybredną; za to me krępowała zupełnie Wilfreda w stosunkach jego koleżeńskich i nie miała mu za złe, że się dobrze bawił po za domem w towarzystwie tak zwanych wesołych chłopców, z którymi nie pragnęła sama żadnego zbliżenia.

„Weseli przyjaciele” Wilfreda odczuli jednak w tern obrazę", którą radzi byliby szczerze pomścić plotką, me mo­ gli jednak znaleźć dla młodej kobiety cięższego zarzutu nad ten, że jest do śmieszności zakochana we własnym mężu.

(13)

Inni pragnęli rzucić w jej serce nieufność, która była­ by zatruła jej szczęście. Pora wyścigów dawała do tego materyał. Alicya miała sposobność z daleka obserwować tłum dziwny, w którym jej małżonek odgrywał czynną i wy­ bitną rolę. Otaczali go mężczyźni nieznani, kobiety strojne, śmiałe i wesołe, a on w tern kółku zdawał się wodzem i panem.

__ Widziałem wczoraj Wilfreda w Renelagh — mówił tonem współczucia jeden z życzliwych przyjaciół:— był w to­

warzystwie tak dziwnem!.. ^

— Tem lepiej, bawił się dobrze. Towarzystwo „dziwne” już przez swoją niezwykłość bywa zajmującem — odparła Alicya spokojnie. — Ozy sądzisz pan, iż nie rozumiem, że dla mężczyzn może mieć powab i urok zabawa w gronie ludzi nawet „dziwnych?” To przywilej, którego tylko śmie­ szne żony pragną pozbawić mężów. Dziwię się, że zaliczasz mię pan do tej kategoryi.

Podobne odpowiedzi zraziły dość prędko zbyt gorli­ wych przyjaciół i najlepszą tarczą stały się dla spokoju m ło ­ dej pary. Wprawdzie niezadowoleni szeptali półgłosem o nie­ zwykłej pobłażliwości Alicyi, usiłując dopatrzyć się w mej jakiegoś związku z okazywanem jej w ostatnich czasach go­ rącem uwielbieniem przez Pawła Waldisa, sławnego aktora. Ale dla plotki nawet grunt był niedość trwały. .

Alicya nie troszczyła się o to zupełnie. Życie jej biegło tak cicho, szczęśliwie, ranki spędzała w swojej wy­ twornej pracowni, przy ukochanej pracy; potem wracał W il- fred, potem przejażdżka,^ piękne widoki natury, teatr albo wybrane towarzystwo. Świat plotkarski, drobnych intryg i zabiegów dla niej nie istniał wcale.

Dziś właśnie w swojej słonecznej pracowni, siedząc przy biurku, odłożyła pióro i niby w rozmarzeniu spojrzała na błękit przejrzysty, świeżą zieloność ogrodu i z uśmie­ chem zadowolenia i zachwytu poiła wzrok przez chwilę grą barw i odcieni.

(14)

u

Nagle wstała, wyjęła z wazy biały narcyz, z rozkoszą odetchnęła słodką wonią kwiatu i umieściła go napowrót w wodzie. Wtem wzrok jej padł na dywan, gdzie wygrze­ wając się w promieniach słońca, spał wielki pies bernardzki.

— Ach, Spartan! — zawołała. — Ty próżniaku! Czy ci nie wstyd tak czas marnować?

Pies otworzył mądre oczy, wyciągnął się z niezgrabną pieszczotą, wstrząsnął łbem, ziewnął i zmienił pozycyę.

Czas na śniadanie, prawda? — mówiła Alicya, gła­ dząc lekko łeb kudłaty.— Jak ci się zdaje: pan pewno nie wróci? Będziemy jedli sami... prawda, stary?

Pies patrzał na nią mądrze i poczciwie, jak gdyby namyślając się nad odpowiedzią.

Tak, tak— powtórzyła z uśmiechem Alicya.— Niema się co spodziewać; najczęściej jadamy sami, więc chodźmy, przyjacielu. Co też na nas dziś czeka w jadalnym pokoju?

Pies podniósł się poważnie, otrząsnął raz jeszcze, wy­ prostował, lecz nagle łeb wyciągnął i podniósł uszy, bardzo wymownie spojrzawszy na panią.

Alicya przystanęła też z ręką opartą na czarnej, ku­ dłatej szyi i twarz rozpromienioną zwróciła ku drzwiom, za któremi wyraźnie słychać było lekkie kroki. Aksamitna portyera podniosła się cicho, i piękna postać męska stanęła na progu.

Co za niespodzianka! — zawołała radośnie kobieta, śpiesząc naprzeciw męża. — Nie myślałam, że powrócisz na śniadanie. Cóż się stało?

Podniosła się na pałce, aby go objąć za szyję. Wilfred otoczył ją silnem ramieniem i prawie uniósł w górę, z wy­ razem zachwytu patrząc w jej wielkie fijołkowe oczy. W re ­ szcie uśmiechnął się z lekkim grymasem purpurowemi, pięk- nemi ustami, ucałował śliczną żonę i postawił ostrożnie na podłodze.

— W porę wróciłem?— zapytał z uśmiechem, a kładąc rękawiczki na biurku, rzucił okiem na rękopis.

(15)

— Skończyłaś?

— Prawie. Kilka zdań ostatnich chcę opracować z roz­ wagą, aby wyraziły myśl jasno i silnie.

— Możnaby i tak skończyć — zauważył W ilfred.—Nie każdy autor zadaje sobie tyle trudu. Wyjątkiem jesteś — zresztą nietylko pod tym względem. Nie uwierzysz, jak mię ludzie dopytują o ciebie! Dziś np. ktoś ze znajomych utrzymywał, iż jest pewnym, że ja ci pomagam w pracy.

— I cóźeś mu odpowiedział? — zapytała z uśmiechem Alicya.

— Ja? Powiedziałem naturalnie, że się myli, że dla ocalenia życia nie umiałbym napisać jednego wiersza. Ale czy nie znasz ludzi? W geniusz kobiety nigdy nie uwierzą.

Alicya patrzała w przestrzeń, po ustach jej bezwiednie błądził cień uśmiechu.

— Geniusz?—powtórzyła w zamyśleniu.— To za wiele. Nie mam do tego pretensyi. Dziwna rzecz jednak, jak często najpospolitsi mężczyźni każą podziwiać liche swe utwo­ ry i znajdują uznanie, kiedy zdolności kobiet zawsze budzą niedowierzanie. Ha, trudno, może to nie jest tak dziwnem: wieki całe uważano kobietę za niewolnicę lub zwierzę robo­ cze; wieki upłynąć muszą, nim z przekonania uznają w niej istotę sobie równą.

— To prawda—odparł W ilfred jakby ze zdziwieniem;— uniwersytet nie przyznaje im wszystkich odznaczeń, a rząd nie udziela tytułów, dających pewne przywileje... Ale, ale... to mi przypomina, że biegłem tu z nowiną. Przynoszę ci tytuł, Alicyo.

— Tytuł?— powtórzyła ze zdziwieniem.

— Tak jest. Mówiłem ci o bracie moim, Gwidonie lordzie Carlyon?

Alicya skinęła głową.

— Otóż kiedy ojciec umarł, straciwszy majątek, Gwidon, rzecz naturalna, zabrał, co pozostało, razem z tytułem. Ten ostatni jednakże nie mógł mu się na nic przydać bez

(16)

pie-16

niędzy, to też pod przybranem nazwiskiem udał się do A fry­ ki, szukając szczęścia i złota, a teraz — dowiaduję się, że umarł na febrę. Nie mogę kłamać, źe mię to bardzo do­ tknęło, gdyż znaliśmy się tak mało. W każdym razie, obecnie mam prawo niezaprzeczone do tytułu lorda Carlyon’

Mówił to, nadaremnie siląc się na obojętność; widocznem było, iż pochlebia mu nowa godność, chociaż nie chce tego okazać. Alicya zauważyła ten szczegół i zaśmiała się głośno.

Milordzie... pozwól sobie powinszować! — zawołała żartobliwie z ceremonialnym ukłonem.— Pokorna sługa wa­ szej lordowskiej mości.

Wilfred zmieszał się trochę.

— Nie żartuj, A licy o —odezwał się nakoniec.—Nie li­ czyłem na to. Myślałem, że się Gwido ożeni, a wówczas syn jego... Ale umarł bezźenny, i tym sposobem tytuł prawnie przechodzi na mnie. Gzy cię to nie cieszy? Sądzę, iż w każdym razie powinno ci to sprawić przyjemność.

— Przyjemność?— powtórzyła Alicya z uśmiechem, lek­ ko wzruszając ramionami. — Czy naprawdę tak myślisz, mój drogi? Czy sobie wyobrażasz, że to może przyczynić się do naszego szczęścia? Nawet moi czytelnicy nie zwrócą na to uwagi, gdyż dla nich pozostałam zawsze Alicyą Vaughan. Co najwyżej, obudzi to zazdrość niechętnych i trochę plotek.

Piękna twarz Wilfreda zasępiła się lekko.

Ciebie obchodzą tylko twoi czytelnicy, — zauważył z pewnem niezadowoleniem — co do mnie jednak, przyznaję, że tytuł ten sprawia mi pewną przyjemność. Zawsze to rzecz dobra, daje mi pozycyę w świecie.

Alicya milczała, głaszcząc w zamyśleniu łeb Spartana, lecz Wilfred zmarszczył białe, gładkie czoło. Może odczuł instyktownie jakiś fałsz w „pozycyi,” o którą mu przed chwilą tak chodziło, gdyż w spojrzeniu jego odmalowała się niechęć, może gniew tłumiony.

(17)

— Nie miej mi za złe — rzekła — mojego dziwactwa, bo ono nie zależy od mojej dobrej woli. Tylu widziałam lor­ dów, którzy doszli do tytułu pieniędzmi, zdobytymi w handlu lub innym zawodzie, że dźwięk ten nie ma dla mnie uroku zasługi, przeciwnie, przypomina mi dorobkowiczów, i dlatego nie umiem połączyć go z tobą — tyś tak odmienny od nich!

Uśmiechnął się, zadowolony z wyrazu jej oczu, którym obejmowała jego postać.

— Czy śniadanie gotowe? — zapytał po chwili.

— Zapewne, czas juź, Czy mam zapowiedzieć służbie, jaki ci tytuł od dzisiaj należy, czy sam to zrobisz?

Wilfred przygryzł usta, gdyż Alicya mówiła to z dziw­ nym uśmiechem, idąc naprzód i patrząc na niego przez ra­ mię. Wyglądała z tern jednak tak zachwycająco, że objął ją wpół i nagle ucałował w usta.

—• Jesteś i byłaś zawsze „mylady” — rzekł swym mięk­ kim głosem, który czarodziejskie umiał przybierać dźwięki. Alicya uczuła w tej chwili, że ten dźwięk pusty miłym jej się staje, ponieważ daje szczęście Wilfredowi.

II.

Alicya miała słuszność, przypuszczając, że nowy tytuł przedewszystkiem zbudzi tysiące ukrytych zazdrości, wywoła niechęć dotychczas obojętnych ludzi, stanie się źródłem uwag złośliwych i plotek. W małych światkach zawrzało, ten i ów z rozkoszą zapominał przy sposobności o tej nowej for­ mie, a następnie usiłował dotknąć tłómaczeniem. Prawdzi wa arystokracya rozumie i ocenia rzeczywistą wartość ty­ tułu, ale ludzie, którzy nie mają za sobą ani przeszłości, ani urodzenia, ani nauki, tern większe znaczenie przywią­ zują do form, szyldów i formułek. Alicya z pobłażaniem i uśmiechem przyjmowała objawy tego rodzaju ciasnej złośli-

(18)

18

wości, ale jej zachowanie podniecało tylko zawiść tych, któ­ rzy nie mogli zranić jej miłości własnej.

Paweł Yaldis usłyszał wielką nowinę w garderobie, na pięć minut przed ukazaniem się na scenie, i ten, kto mu ją przyniósł, dostrzegł z niemałą radością, źe wielki aktor, nie umiał zapanować nad wzruszeniem. K to wie zatem, co się kryje pod pozorem „szaleństwa” uwielbianego artysty?

Valdis tymczasem był rzeczywiście wzburzony: więc znowu oddaliła się od niego o jeden stopień w hierarchii społecznej ta jasna, uwielbiana!..

—- Lady Carlyon...— szeptał sam do siebie- - a ja? Płatny manekin dla zabawy publiczności... lalka ze sceny! Cho­ ciaż... ja się czuję człowiekiem, i sercem, i duchem, gdy tamten, mąż jej... „lord Carlyon...” Nie pomieniałbym swo­ jej wartości na jego!

I grał tego wieczoru, jak nigdy dotychczas. Nie dla królewskiej pary, która przybyła podziwiać artystę, ale dla jednej, biało ubranej słuchaczki, w loży pierwszego pię­ tra, która po za „Ernanim” nie widziała w nim dziś czło­ wieka.

— Jak to przyjemnie musi być dla pani posiadać ty­ tuł!— odezwała się w kilka dni potem znajoma dama w sa­ lonie Alicyi.— Taki zaszczyt dla autorki!

— Tego nie widzę— spokojnie odparła A licya;— zaszczyt chyba autorstwo może przynieść tytułowi.

Znajoma dama wzrok pełen zdumienia podniosła na panią domu.

— Wybacz pani, — zaczęła, — ale zdaje mi się, że to może zbyt wysokie pojęcie o sobie.

-— Nie o sobie bynajmniej, tylko o autorstwie. Może nie tlómaczę się jasno, ale weźmy przykład: wielu bez wątpie­ nia było lordów Byronów, świat jednak wie o jednym tylko. Talent unieśmiertelnił jego osobę i tytuł, ale tytuł nie do­ dał wartości geniuszowi.

(19)

— Słusznie, — zauważył ktoś z obecnych — ale jakież dla pani znaczenie ma talent? co stanowi rzeczywistą jego wartość?

Piękne oczy Alicyi błysnęły zapałem.

— Talent jest potęgą— rzekła z mocą.— To siła, budzą­ ca myśli, uczucia i czyny, potęga, która rodzi łzy i uśmiech, przed którą drży despota, hypokryta, kłamca, bo w jej mo­ cy napiętnować go przed światem całym.

Znajoma dama zaczęła się żegnać.

— Prześlicznie pani mówi!— zapewniała słodko, ściska­ ją c ręce gospodyni. — Bardzo żałuję, że muszę dziś jeszcze

odwiedzić kilka osób. -Do miłego widzenia!

— Chciałbym, aby więcej autorów myślało tak, jak pani— poważnie przemówił mężczyzna. — Książki Alicyi Yau- ghan lubiłem i ceniłem bardzo.

— Mam nadzieję, że nie wydadzą się panu dziś gor- szemi—odparła młoda kobieta z prostotą.— Alicya Yaughan i lady Carlyon to ta sama pracownica.

Gość podniósł do ust podaną mu rękę i opuścił pokój z głębokim ukłonem.

Pozostawszy samą z nieodstępnym Spartanem, Alicya oparła głowę o poręcz rzeźbionego krzesła, zsunęła lekko brwi i w zamyśleniu patrzała na olbrzymie liście palmy, zajmujące prawie całą wysokość pokoju. Jakaś posępna chmurka, gość niezwykły tutaj, osiadła na białem czole szczęśliwej kobiety.

— Nienawidzę obłudy,— szepnęła nakoniec— a od pew­ nego czasu częściej się z nią spotykam. To z powodu tego tytułu, którego wyrzekłabym się chętnie... Gdyby nie Will! On jest za szlachetny, za ufny, i nie umie odróżniać przy­ jaciół od obłudnych pochlebców, którzy z nas szydzą za chwilę. . Szkoda, że i ja nie mam podobnego usposobienia. Niestety jednak, nie jestem wcale łatwowierną, umiem roz­ różnić ludzi i czytać w ich duszy... a to tak przykro!

(20)

20

W zięła ae stołu książkę, gdyż był to dzień jej przy. jęcia i mogła spodziewać się wkrótce nowych gości, lecz myśl swobodna nie dała się przykuć dzisiaj do obcej myśli, biegła swawolnie w świat, daleko, za piękną, szlachetną postacią, która nie odróżniała prawdy od obłudy.

Spartan warknął znacząco i w progu salonu ukazał się służący, anonsując panią Lefroy. Alicya- pośpieszyła naprzeciwko gościa i z wymuszonym uśmiechem witała stroj­ ną, wspaniałej postawy kobietę, której twarz młodą kryła gruba warstwa pudru.

— Ach, najdroższa!— zawołała strojna dama:— jak pani ślicznie, prześlicznie wygląda! i jak tu pięknie urządzone! Nie pierwszy raz widzę ten salon, ale za każdym razem le­ piej mi się podoba. A cóż mówić o gosposi! Go za wspa­ niała suknia! Najdroższa, wybacz moją poufałość, ale przy­ noszę ci taką nowinę! Nie spodziewaliście się mego powro­ tu, nie prawdaź? Musiałam wcześniej opuścić Riwierę, bo zgrałam się w Monte Carlo. Straszna otchłań! pieniądze płyną tam, jak woda. No, i trzeba było wracać. I tutaj żyć można, tern swobodniej, że niema takich strasznych pokus. Ach, najdroższa, wszyscp-mówią tylko o twojej książce, oczekujemy na nią niecierpliwie. Skończona już, nie prawdaź? I w ręku wydawcy? Cudownie! Naturalnie, zapłacili grube pieniądze? Co za przyjemność dla pani i,jej szczęśliwego małżonka! Ślicznie pani wygląda. Dziękuję za herbatę Och, jak gorąco! Zapewne ktoś przyjdzie za chwilę? Mówiłam do znajomych, że u pani zawsze tłumy w dzień przyjęcia. Dlatego też odrazu powiem z czem przychodzę, póki jesteśmy same. Właśnie tej nocy... Lord Carlyon nie spodziewał się napewno spotkać z nami...

Alicya podniosła oczy na mówiącą, ale się nie zdobyła na żadne pytanie. Znała dawno panią Lefroy i wiedziała, że najlepiej pozostawić jej zupełną swobodę w wypowiedze­ niu zwykłego zapasu ploteczek.

(21)

— Niewątpliwie słyszała pani o Marynie? — ciągnęła strojna dama po znaczącej pauzie: — niezrównana Maryna, cudowna tancerka, za którą cały Londyn traci głowy? Na­ turalnie, mówię tylko o mężczyznach. Pani jej nie widziała?

— Słyszałam to imię— obojętnie zauważyła Alicya. — Otóż wczoraj wieczorem w maleńkiem kółeczku uda­ liśmy się dtf Savoy na kolacyę— i wyobraź pani sobie... pro­ szę sobie wyobrazić... przy sąsiednim stoliku zasiada niespo­ dzianie lord Carlyon z Maryną.

Pani Lefroy klasnęła w dłonie i pytające, ciekawe spojrzenie zwróciła na Alicyę.

__ I cóż dalej?— z uśmiechem zapytała młoda kobieta. — Cóż dalej? Takim tonem? Przyznam się pani otwarcie, że inaczej przyjęłabym tę wiadomość, gdyby cho­ dziło o mojego męża.

— Doprawdy? — zauważyła A licy a .— Jak pani widzi, różnimy się bardzo. Ja jestem sobą, a mąż mój nie jest panem Lefroy. To wiele znaczy. Oprócz tego sądzę, że panowie mają prawo bawić się swobodnie w ten albo inny sposób, jeśli to nikomu nie szkodzi.

— Z podobnemi istotami? — zawołała zdumiona pani Lefroy.—Doprawdy zaczynam wierzyć, iż jesteś pani zbyt wyrozumiałą. Czyż nie wiesz o tem, że nawet Paweł Yaldis, aktor, i nie on jeden wyjątkowo, nie chciałby afiszować się publicznie z Maryną?

— Pan Yaldis wybiera sobie towarzystwo podług swo­ jego gustu, cóż mię więc obchodzić może, czy tancerka Maryna liczy się do osób, zaszczyconych jego sympatyą? Mówiłyśmy o Wilfredzie, i jeśli mu sprawia przyjemność towarzystwo tej dziewczyny, musi mieć ona jakąś wartość i przymioty. Czyż dlatego, ze jest tancerką, ma być ko­ niecznie demonem?

— Droga Alicyo! — zawołała pani Lefroy z niepoha­ mowanym wybuchem czułości.— Doprawdy, zbyt ufną jesteś

(22)

22

i zbyt dobrą. Pozwól mi jednak choć trochę otworzyć so-' bie oczy.

— Książę [i księżna Mortland — zaanonsował służący. Książęca para serdecznie witała uprzejmą gospodynię domu, w słowach prostych i szczerych wyrażając jej swoją śympatyę. Byli to ludzie starzy, całe pół wieku stało po­ między nimi i Alicyą, a jednak łączyła ich prawdziwa ży­ czliwość, oparta na wspólności wielu pojęć. Kozmowa oży­ wiła się też naraz ; żartem, wesołem słówkiem, staromodnym komplementem, ale lady Oarlyon umiała ocenić wartość każdego dźwięku i odcienia w glosie. Książę pan rozlał herbatę, dziękując za nią zbyt gorliwie, księżna niezręcznie kruszyła ciasteczka, lecz te drobiazgi nie psuły nikomu hu­ moru. Salon tymczasem zaczął się napełniać. Pośród gości znalazła się sławna śpiewaczka, Szwedka rodem, która pod wpływem rozrzewniających ją wspomnień zapragnęła zaśpie­ wać ojczystą melodyę, piosnkę góralską. Głos jej dźwięczny i bogaty napełnił pokój 'i porwał słuchaczów, nikt też nie zauważył, kiedy Paweł Valdis w milczeniu stanął w progu.

Piosnka przebrzmiała. Jedni dziękowali artystce za przyjemną chwilę, inni żegnali gospodynię domu, Paweł Valdis ją witał. Pani Lefroy z daleka* obserwowała go wzrokiem ciekawym; wydawał jej się blady, roztargniony i tern goręcej pragnęła pozostać, aby posłuchać jego rozmo­ wy z Alicyą. Niestety jednak, miała dziś gdzieindziej za­ proszenie na obiad i pomimo chęci zmuszoną była wreszcie pożegnać zajmujące towarzystwo.

— Bardzo, bardzo żałuję!..—-mówiła zupełnie szczerze:— takbym pragnęła jeszcze pomówić z panią sam na sam, ale jesteś zbyt zajętą. Do widzenia.

— Do widzenia— uprzejmie odparła Alicyą.— Nie ża­ łuj pani, iż jestem zajętą, gdyż wątpię, aby poufna rozmo­ wa między nami mogła być pożyteczną lub przyjemną.

Pani Lefroy oddaliła się z urazą w duszy, zaprzy- sięgając sobie, że prędzej czy później upokorzy i złamie tę

(23)

dumną „autorkę,” że będzie ją widziała słabą i zazdrosną, niespokojną, bezradną, jak każda kobieta, której mąż daje powód do tych uczuć.

Goście rozchodzili się zwolna; ostatnim był dzisiaj Pa­ weł Valdis. Gdy salon się wyludnił, Spartan z kąta swego, gdzie wcisnął się przed ciżbą, rzucił badawczem spojrzeniem na ostatniego gościa, wyprostował się dumnie i zblizyl się do swojej pani, nie spuszczając z aktora swych rozumnych oczu.

— Oto najwierniejszy przyjaciel— rzekł Valdis, gładząc lśniący włos zwierzęcia.

__ Spartan? — spytała z uśmiechem Alicya, siadając na najwygodniejszym fotelu.

__ Tak, Spartan, pies. Zwierzę może być wiernem, uczciwem, stałem w uczuciach; w człowieku nazywają to szaleństwem.

Młoda kobieta uważnie spojrzała na mówiącego. Po raz pierwszy zwróciła nań dzisiaj uwagę i z przyjemnością zatrzymała oko na wyrazistej i poważnej twarzy, o rysach regularnych i śmiałem spojrzeniu. Nie mogła wątpić, że jest w tej chwili wzruszonym; nie domyślała się jednak przy­

czyny.

— Mówisz pan gorzko, panie Yaldis— rzekła;— czy masz jednak do tego prawo na swojem stanowisku i wobec uzna­

nia, jakiem cię otaczamy?

— Czyż stanowisko, uznanie, popularność nawet daje nam zadowolenie? Ozy to wystarcza? — pytał jakby w za­ myśleniu, nie podnosząc oczu od szyi Spartana. Może to zadowolić aktora, przyznaję, ale nigdy człowieka. Wszak i pani posiada świetne stanowisko, 'uznanie, popularność, a czy jesteś zadowoloną?

— Najzupełniej — odparła z przekonaniem.— Byłabym najniewdzięczniejszą istotą, gdybym się nie czuła zadowolo­ ną i szczęśliwą.

(24)

24

— Naj nie wdzięczniejszą? Jak dziwnie ten wyraz brzmi w ustach pąni! Jakiem go prawem używasz? Co pani zawdzięczasz komu? Pracą zdobyłaś sławę zasłużonąr obda­ rzasz kraj skarbami swojego talentu, a że ci ludzie płacą miłością, uznaniem, to obowiązek, należność z ich strony. Czyż za to masz być wdzięczną?

— Alboź nie? Ja nie zgadzam się z panem zupełńie co do wniosków. '„P racą zdobyłam sławę” — alboź ja jedna pracuję? Nie każda praca jednak jest szczęśliwą, „Obda­ rzam świat skarbami swojego talentu” — czyż ja jedna obda­ rzam? A ileż zasług rzeczywistych uznano, oceniono dopie­ ro po śmierci? I dlatego powinnam być wdzięczną za mi­ łość, za uznanie, za wszystko, co mi życie daje. Może to zrPsztą wszystko, co mi przypadnie w udziale, — wszak kry­ tycy dowodzą, że powodzenie autora świadczy o małej war­ tości dzieł jego. Prawdziwy geniusz nie znajduje zazwyczaj nakładcy na swe utwory i umiera w długach, złamany wal­ ką, sławę zaś przyznaje mu później potomność, której on nie znał, która go nie znała.

— Pod takimi warunkami niekoniecznie przyjemnie być geniuszem—zauważył, śmiejąc się, Valdis.

— Przeczytaj pan — dodała Alicya z uśmiechem, po­ dając mu dziennik, leżący na stole.

Paweł czytał półgłosem:

„Znana lady-nowelistka, pisząca niegdyś pod imieniem Alicyi Yaughan, żona najpiękniejszego z oficerów gwardyi, który w tym czasie odziedziczył tytuł lorda, uszczęśliwiła świat nowym utworem. Powieść, jak wszystkie inne, napi­ sana stylem histerycznym, ma przedstawiać współczesne na­ sze społeczeństwo ze strony obyczajowej i moralnej. Żału­ jemy niezmiernie, że lady Carlyon nie uznała dotąd potrze­ by zwrócenia baczniejszej uwagi na godność swą i stanowisko, choćby ze względu na męża i sferę, do której przez ten związek się podniosła.”

(25)

— Jak się panu podoba?— spytała wesoło, odkładając gazetę,

Valdis wstał z miejsca, oczy mu błyszczały.

— Nikczemnik! — syknął przez zacięte usta.—Idyota! — Ocb, za wiele! za gorąco! Czy to pierwszy raz? Mnie to już dziś prędzej bawi, niż gniewa.

— Ależ to potworne, przewrotne, nikczemne! Mężowi pani przypisywać zaszczyt podniesienia się do „sfer wyż­ szych,” mężowi,*który tobie winien wszystko! Lord Carlyon! czernie byłby dziś bez ciebie? Bez pracy twojej? To zero... O, przebacz! Byłem za śmiały...

— Tak jest, panie Yałdis— odparła zimno, mierząc go dumnem spojrzeniem.— Żałuję bardzo, gdyż byliśmy dotych­ czas przyjaciółmi.

Podkreśliła czas przeszły i stała wyniosła, oczekując wyraźnie pożegnania. Na twarzy Pawła Yaldisa odbiły się sprzeczne uczucia, lecz zapanował nad sobą po chwili.

— I ja żałuję bardzo, lady Carlyon,— rzekł poważnie, nizko schylając głowę; — żałuję tern mocniej, że ze słów moich nic cofnąć nie mogę.

Stali w milczeniu, spokojni na pozór, ;kryjąc wewnętrzną walkę. Paweł rozstawał się w myśli z kobietą, którą uko­ chał namiętnem uczuciem; z piersi Alicyi wydzierał się okrzyk: „Jakiem prawem tak mówisz? powiedz, jakiem pra­ wem?!”

Ale przygryzła usta i z ręką opartą na szyi doga, skinęła gościowi poważnie głową:

— Żegnam pana, panie Valdis,

Spojrzał na nią z rozpaczą, ale powstrzymał się znowu. — Żegnam panią — powtórzył.— O lady Carlyon, na gniew twój zasłużyłem, ale nie na potępienie. Nie jestem prostym brutalem, lecz.,, pani... są rzeczy, które może do pewnego stopnia usprawiedliwiają moje uniesienie. Ty o nich nie wiesz, boś czysta, szlachetna, więc... bądź szczęśliwą! Niegdyś, przed wiekami, kobieta miała swojego rycerza, co

(26)

walczył o jej honor; pragnąłbym, o pani, być dziś twoim rycerzem, gdybyś kiedy... gdyby... Boże, co ja mówię! Nie patrz pani tak na mnie. Wiem, że stoisz nade mną tak wysoko, iż nic dla ciebie uczynić nie mogę. Odchodzę, bo mi myśli mieszają się w głowie, i może mimowolnie obrażam cię każdym wyrazem. A jednak nie jestem winien, nie,, nie jestem winien! Żegnam panią, nie stanę więcej na twej drodze, chyba jeżeli... rozkażesz mi kiedy...

Alicya stała sztywna, nieruchoma, nie podając mu ręki; lecz Valdis zuchwale ujął jej dłoń spuszczoną i wy­ cisnął na niej gorący pocałunek. Za chwilę już nie było go w salonie.

Alicya, nie poruszając się z miejsca, słyszała, jak się drzwi za nim zamknęły, i dopiero wtedy odetchnęła ciężko. Poszedł nakoniec, opuścił jej progi człowiek, który ośmielił się nazwać jej męża... „zerem’1... Surowe i głębokie brózdy sfałdowały jej czoło w kierunku pionowym, spuściła oczy i wzrok jej napotkał * smutne i mądre spojrzenie Spartana.

„O c^ź to chodzi? — zdawał się jej pytać wierny przy­ jaciel.—Oddaliłaś Pawła Yaldisa? Za co? Lubiłem go.!'

— Zapomnijmy o nim, Spartanie — odparła.— To czło­ wiek próżny i zarozumiały; mówił źle o naszym panu, i nie pozwolimy mu więcej zbliżać się do nas. Wielcy artyści 'zwykle bywają zepsuci; wydaje im się, że są nieomylni i śmieją sądzić o ludziach, których ani znają, ani umieją oce­ nić wartości. Tak, Spartanie, uznanie zepsuło Valdisa, nie można z nim żyć dłużej.

Spartan westchnął głęboko, jakby umysł jego nie mógł dobrze zrozumieć znaczenia wyrazów; spojrzał ku drzwiom badawczym i myślącym wzrokiem, podniósł go jednak zaraz na twarz swojej pani. Po tej twarzy płynęły cicho łzy go­ rące. Co to ma znaczyć?

Z wymownem i niespokojnem współczuciem pies oparł wielką głowę o kolana młodej kobiety i życzliwie cisnął się

(27)

„Czego ja płaczę?” — pytała się w duszy Alicya i nie umiała sobie na to odpowiedzić, czuła tylko, że łzy przy­ noszą jej istotną ulgę. A jednak wstyd jej było. Przy­ wykła dokładnie zdawać sobie sprawę z każdego uczucia, i upokarzała ją dziś ta niejasność, przypominająca nerwo­ we ataki histeryczek. Alicya zdrowie ceniła wysoko i szczę­ śliwą fsię czuła, iż tego daru Bóg jej nie poskąpił; uwa­ żała się nawet za naturę niepospolicie zdrową, tak pod względem fizycznym, jak moralnym, w czem upatrywała związek logiczny z sympatyą, jaką budził jej talent.

To też i teraz z pośpiechem otarła łzy niewytłumaczone i życzliwie uśmiechnęła się do Spartana, spojrzawszy na j e ­ go pomarszczone kłopotliwie czoło. Pies zrozumiał ten uśmiech i uszczęśliwiony, warcząc lekko, wyrwał z jej ręki chusteczkę i zaczął tak pocieszne wyprawiać z nią psoty, iż rzeczywiście pomógł ukochanej pani do opanowania chwi­ lowego rozdrażnienia.

Wilfred zastał żonę zupełnie już uspokojoną, z twa­ rzą jasną i czystem, głębokiem spojrzeniem; tylko nieujęty, niepochwytny rys jakiś oblókł ją dziwnie uroczą powagą. Wydała mu się wyższą i słodszą niż zwykle, zarazem maje­ statyczną i anielską, kiedy siedząc przy stole, jakby w zamy­ śleniu, uśmiechała się do niego pół-smutnie, zamieniając obo­ jętne zdania i uwagi.

Drażniło go to dzisiaj, sam nie wiedział dlaczego; przed kilku godzinami przegrał dość znaczną sumę i czuł potrzebę dokuczenia komuś.

— Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyś raz już wyco­ fała nasze imię zupełnie z prasy — odezwał się nareszcie z przymuszonym spokojem. — Co za nieprzyjemność w naj­ pospolitszych dziennikach spotykać je bezustannie w naj­ rozmaitszego rodzaju wiadomościach, wnioskach!

Alicya ze zdziwieniem spojrzała na męża.

— Nie zwracaj na to uwagi — odparła. — Przykro mi bardzo, że ci to jest nieprzyjemnem, ale żadnej rady nie

(28)

28

widzę. Cóż ja mogę? Nazwisko, które stało się juz wła­ snością ogółu, nie może mu być odebrane; dziś nie mam prawa osłaniać osoby mojej tarczą nietykalności, jeśli jednak w mem życiu niema upokarzających tajemnic, cóz mi ta szkodzić może?

— Może bardzo wiele — odparł, nie patrząc na nią. — Drażni mię bezustanne notowanie mego nazwiska, kontro-' lowanie moich prywatnych czynności. Co komu do tego, że dziś brałem udział w takiej zabawie, wczoraj wyjeżdżałem, jutro powrócę, że sprzedałem czy kupiłem konia? A co się ciebie tycze, byłbym najszczęśliwszy, gdyby twoje imię przestało być własnością ogółu.

Młoda kobieta szeroko otworzyła oczy.

— Byłbyś najszczęśliwszy? — powtórzyła ze zdziwie­ niem.— Odkądźe to, Wilfredzie? Czy tytuł lorda tak zmienił twe zdanie? Jeżeli z tego powodu wstydzisz się pracy swojej żony, to nie dziw się, iż żałuję, żeśmy go odziedziczyli.

— Nie dziwię się, bo wiem dobrze, że o to nie dbasz wcale; wiem o tern. Inni jednak cenią takie rzeczy.

— „Inni?” Czy tak zwane towarzystwo? Natural­ nie, cóż innego obchodzi ich na; tym świecie? A jednak stary Mortland, który był dziś u mnie, zapominał się bardzo często, nazywając mię „miss Yaughan.” Przepraszał mię następnie, zapewniając z właściwą mu galanteryą, że tytuł lady przy mojem imieniu to „złoto na płatkach lilii!” Sta­ ry komplement, wiesz jednak, że w jego ustach brzmi to zupełnie szczerze.

— Mortland i Carlyon z jednej pochodzą epoki—zau­ ważył Wilfred posępnie.— Nasze nazwisko nie ustępuje im w niczem.

— Twoje,— poprawiła żartobliwie A licya—gdyż co do mnie, nie wiem zupełnie, skąd pochodzą Vaughanowie. Pój­ dę chyba do Heroldyi i postaram się o to, aby mi znalezio­ no przodka, godnego Oarlyonów pod względem starożytności pochodzenia.

(29)

— Nie żartuj z takich rzeczy, Alicyo.

— Ozemu? Ozy mam wierzyć, że istotnie nie wystar­ cza ci moja wartość osobista? Zasługi przodków dzisiaj to

suszone kwiaty przy świeżych i żyjących. Czasy się zmie­ niają.

— Wielka szkoda; lepszem było to, co było.

— Doprawdy? — zawołała zdumiona Alicya. — Bronisz przywileju i ucisku? Oo do mnie, już dlatego, że jestem kobietą, że mogę żałować czasów, w których kobieta była niewolnicą, poddaną woli pana. Może dla lordów wtedy weselej było na świecie, ale ja czuję, żebym się z porządkiem takim nie zgodziła. Dlatego całą duszą kocham postęp, który niesie światło i sprawiedliwość, wiedzę dla wszystkich i prawo dla wszystkich.

— Trochę za prędko, może i bardzo za prędko, mo- jern zdaniem— westchnął Carlyon, wychylając szklankę por­ teru. — Szczególnie co do kobiet, głosowałbym chętnie za

mniej szybkim postępem.

— Teraz już nic nie rozumiem. Wszakże kilka dni temu dziwiłeś się, że uniwersytety nie przyznają im pełnych

stopni?

Wilfred patrzał gdzieś w przestrzeń z czołem zachmu- rzonem, machinalnie bębniąc palcami po stole.

— Przyszedłem do przekonania,— zauważył—iż kobieta z samodzielności korzystać nie umie, i dla wszystkich byłoby lepiej, gdyba pozostała w dawnym swoim charakterze.

Ciemne brwi Alicyi zbiegły się surowo, usta jej lekko drgnęły.

— Czy stosujesz to zdanie do tancerki Maryny?— za­ pytała spokojnie.

Wilfred drgnął nagle i nerwowym ruchem ręki prze­ wrócił szklankę czerwonego- wina. Płyn rozlał się szeroko po białym obrusie, i Carlyon przygryzł usta, patrząc na ciemną plamę. Czuł na sobie wzrok żony, choć nie podnio­ sła nań oczu i tylko z pod spuszczonych powiek, z dziwnie

(30)

30

ściśniętem sercem, śledziła wyraz twarzy pięknego gwar­ dzisty, nowy dziś dla niej i całkiem nieznany.

Lecz W ilfred spojrzał zuchwale na żonę.

— Lefroy’owa znowu narobiła plotek?— zapytał, śmie­ jąc się nienaturalnie.— Widziałem ją w Savoy zeszłej nocy.

— Widziałeś?— zapytała z uśmiechem Alicya.

— Ciekawym bardzo, co mogła ci naopowiadać ta paf- pla? — ciągnął dalej tonem gniewnym.— Z Maryną poznał mię książę Golitzberg, wiesz, ten bogaty Niemiec, i pro.sił, abym ją przywiózł do Savoy, gdzie urządzał dla niej kola- cyę. Tymczasem w ostatniej chwili żona mu zachorowała, i musiałem go zastąpić w roli wice-gospodarza... Nie odma­ wia się podobnej przysługi. Zresztą, to są rzeczy zwykłe, i tylko taki język, jak tej starej Lefroy, może w nich wi­ dzieć skandal.

— Ależ mój drogi! — zawołała prawie z przestrachem Alicya — kto mówi o skandalu? Lefroy nic podobnego nie mówiła. Wspominała tylko w rozmowie, że cię widziała- wieczorem w Savoy z Maryną. I na tern koniec.

— Nie praw da— przerwał W ilfred, wychylając znów szklankę wina. — Podrażniła cię jakąś plotką, poznałem to odrazu po twojem spojrzeniu, po tern, jak patrzysz na mnie.

Alicya roześmiała się głośno.

— Jak patrzę?— zapytała.— Mój drogi, proszę cię, nie wyobrażaj sobie, że miałabym ci za złe jakąś kolacyjkę w Savoy 'z Maryną lub Katarzyną, skoro cię to bawi. Spo­ dziewam się, iż nie przypuszczasz, że mogę być zazdrosną o tego rodzaju osoby? Świadczyłoby to, że nie znasz mię wcale, że choć tyle lat szczęśliwych przeżyliśmy razem, nie zdałeś sobie sprawy ani z wielkości mego uczucia dla cie­ bie, ani z mej dumy... Zresztą, ja ci ufam— dodała gło­ sem wzruszonym, i z pięknych jej oczu zniknął wszelki ślad smutku, jaśniała w nich tylko miłość bezbrzeżna, nieograni­ czona; objęła ciepłym wzrokiem piękną postać męża, wstała,

(31)

i podsunąwszy mu srebrne pudełko z cygararo i, oparła rękę . na jego ramieniu.

— Przyjdziesz potem na g ó rę ?— spytała serdecznie.— A nie zapomnij, źe idziemy dzisiaj na premierę.

Pocałowała go w czoło z uśmiechem, i skinąwszy na Spartana, zwolna opuściła pokój. W miarę jednak, jak wstępowała na schody, jasność i uśmiech znikały z jej twa­ rzy, jak promienie zachodzącego słońca z krajobrazu. Z a ­ trzymała się na progu pracowni, oświetlonej jedynie księży­ cowym blaskiem, który płynął jasną smugą przez otwarte okno, i po raz pierwszy ten przybytek pracy wydał jej się obcym i zimnym. Zimno, szyderczo niemal uśmiechały się piękne usta Antinousa; zimno, szyderczo niemal spoglądała na nią ze ściany twarz Szekspira; księżyc nawet zimno, obojętnie patrzał na ziemię z wysokości.

—- Co mi jest?—-zapytała się dziś po raz drugi.—Dla­ czego czuję się samą i obcą? Czyż kilka śmiesznych, niedo­ rzecznych uwag pospolitej, małego umysłu kobiety może mi odebrać spokój? zakłócić szczęście moje?

Upokarzała ją sama myśl o tem, to też pragnąc otrząsnąć się z uczuć niemiłych, nacisnęła srebrny guzik, i w mgnieniu oka jasne a spokojne światło elektryczne roz­ jaśniło mrok błękitny, zalegający pokój.

Alicya po raz drugi spojrzała dokoła, jakby szukając tu swojej istoty, której dziś znaleźć nie mogła ani w sobie, ani u siebie. Spojrzenie jej zatrzymało się wreszcie na książkach, zapełniających piękną bibliotekę.

— W y, przyjaciele moi, radźcie mi! — zaw ołała.— Za mało zaczerpnęłam waszej wiedzy i mądrości, i dziś mi nie wystarcza. W ięc przemówcie do mnie! W lejcie mi w du­ szę wasze mądre doświadczenie! Powiedzcie, co mam czy­ nić, aby strząsnąć z serca uczucie małe, samolubne, nizkie, niegodne myśli, waszą karmionej nauką! O mistrze moi, czyź tak jestem od was daleko jeszcze? Czyż nie podniosłam się wcale nad poziom tych kobiet, które żyją w ciągłej trwodze

(32)

32

' - ^

0 swoje pierwszeństwo? W czem? W stroju, hołdach, ■ w liczbie wielbicieli.,. O, czyż ja taką jestem? Wszak ser- cem i myślą wznoszę się wyżej, pragnę rzeczy wielkich, wy­ biegam ponad ziemię, ku Bogu, ku wielkiej prawdzie 1 doskonałości... Może ich nie dosięgnę, lecz dążenie samo uszlachetnia mię przecież... prawda, przyjaciele? A kto chce, wznieść się wyżej, nie powinien nigdy schodzie na niziny uczuć pospolitych, nigdy, ani na chwilę, — wszak prawda? wszak prawda? W ięc mię ratujcie, drodzy, drodzy przyja-. ciele, bo nie jestem dziś sobą, nie czuję się sobąprzyja-.przyja-.przyja-.

Podniosła oczy i proszącym wzrokiem obejmowała ciemne grzbiety książek i złocone napisy. Nagle wyciągnęła rękę i położyła ją na grubym tomie.

— Oto mój doktor dzisiaj — szepnęła z uśmiechem — Marku Aureliuszu, przemów mądrem słowem. O, ty umiesz przemawiać, dziwny poganinie!

Na chybił-trafił otworzyła książkę, i wzrok jej padł na zdanie: „Nie myśl o tern/ co cię boli, a przestaniesz cierpieć. Skoro nie’ cierpisz, nie jesteś dotknięty.”

N Uśmiechnęła się i twarz rozjaśniła.

— Dziękuję ci za radę, szlachetny monarcho. Powiedz mi jeszcze coś więcej.

Odrzuciła kilka kartek i czytała znowu: „Jak łatwo powstrzymać bieg naszej wyobraźni, odrzucić niepokój lub myśli nieczyste i powrócić odrazu do stanu spokoju!

— Hm ,— szepnęła — co do tego, Marku, nie zgodziła­ bym się tak zupełnie; dla mnie niebardzo „łatwo” powstrzy­ mać bieg wyobraźni, ale — warto usiłować...

Zamyśliła się, a po chwili znowu skierowała wzrok na białą kartę: „Dzisiaj zwyciężyłem zły los, albo raczej odrzu­ ciłem go od siebie, gdyż mówiąc ściśle: mieszkał on w mej własnej myśli.”

— Dosyć — szepnęła, zamykając książkę z twarzą już pogodną i uśmiechem na ustacb.

(33)

Pogłaskała kudłaty, wielki łeb Spartana, i spojrzawszy na zegar, opuściła pokój, aby przebrać się do teatru.

Wilfred juz czekał w bawialnym pokoju, kiedy weszła w białej atłasowej sukni, naszywanej haftem srebrnym i per­ łami, z małą brylantową gwiazdką w ^ciemnych włosach i wachlarzem ze świeżych lilii. Carlyon obojętnie spojrzał na nią, ale w tej samej chwili w pięknych jego oczach odma­ lowała się radość i zachwyt, twarz rozpromieniła szczerem i silnem uczuciem.

Śliczną jesteś, Alicyo,— szepnął, ujmując jej ręce,— ślicznie dziś wyglądasz.

Z filuternym uśmiechem pochyliła się w dworskim, głębokim ukłonie.

— O panie, twa pochwała upaja mię szczęściem— od­ parła z kokieteryą. — Czynię co jest w mojej mocy, .by oka­ zać się godną rodu Carlyonów.

Objął ją wpół serdecznie i patrzał w jej oczy. P o­ dziwiał ją i kochał w tej godzinie, myśląc jednocześnie o tem, jak brutalnie i głośno śmieliby się z tego najbliżsi jego przyjaciele: „Zakochany we własnej żonie po trzech latach małżeńskiego pożycia!” — naturalnie, że tego żaden z nich nie zrozumiałby.

Przebacz mi, Alicyo — zaczął swym dźwięcznym, melodyjnym głosem — nie przypuszczałem nigdy, że głupia plotka o Marynie sprawi ci,..

— Ach, mój drogi, dajmy temu pokój — przerwała, kładąc mu rękę na ustach. — Już zapomniałam. Niema o czem mówić. Pójdźmy, bo się spóźnimy.

Podała mu na zgodę świeże, delikatne usta i przez chwilę z upojeniem słuchała gorących, namiętnych słów mi­ łości, które jak potok wezbrany spłynęły na nią w dźwię­ cznych, pełnych tonach. O, ten głos drogi, tak bardzo jej drogi!., czyż mogła mu nie wierzyć, kiedy szeptał z cicha, że jest „jedyną dla niego kobietą,” „aniołem jego życia,” i

(34)

dy słowom takim towarzyszył wymowny uścisk drobnej dłonią kiedy szli razem po szerokich schodach, szczęśliwi, pojedna­ ni, kochający się znowu, jak w pierwszym dniu po śltfbie.

W obszernej sali klubu „Cyganeryi” pełno dymu; w obłokach szarych i błękitnych toną postacie członków, zgromadzonych na zwykłą pogawędkę i cygaro. Członko­ wie dzielą się na liczne grupy, niektórzy tu pracują i sie­ dzą osobno, pomimo gwaru szybko przesuwając piórem po papierze. Zbiór to zresztą wartości bardzo rozmaitej, gdyż w Cyganeryi cenią wysoko swobodę i dośó łatwo przyjmują członków. To też obok literatów i ludzi z talentem spotkać tu można często zwykłych reporterów, skandalistów, nowi- niarzy politycznych, nie mających wykształcenia polityczne­ go, byłych aktorów, polujących na „znakomite sztuki” cu­ dzoziemskie, które mogliby przyswoić dla sceny, czyhających na pomysły udramatyzowania tej lub innej powieści i każdej chwili gotowi do wykonania takich planów; nawet agenci od ogłoszeń, pomieszczanych w dziennikach, dostawali się tu bez trudu. Inteligencya klubu z ciekawością przypatrywała się tej pstrej mozaice, zbierała typy, spostrzeżenia, a należąc do innych klubów, tutaj przede wszy stkiem zajmowała sta­ nowisko obserwacyjne, jednocześnie nadając w oczach pu­ bliczności pewną powagę i blask zbieraninie, która prawdo­ podobnie bez tego cementu rozsypałaby się w gruzy dość prędko pod ciężarem długów i obojętności opinii ogółu. A tymczasem Cyganerya miała swoje znaczenie i swoją wartość nawet dla poważnych ludzi, popierających jej byt materyalny, czerpiących tutaj wzory charakterystyczne ze świata cieniów, albo znajdując sposobność poprzeć niejedną walkę młodego talentu z przeciwnościami losu. Drażliwsi z protektorów poprzestawali zwykle na tytule członków

(35)

hono-rowych, co im pozwalało nie mieszać się wcale do wewnę­ trznych spraw klubu; innych wszakże bawiła bliższa i czyn- niejsza rola w tym małym, bardzo „małym” światku. Przez jakiś czas np. klub uważano prawie za zamknięty, tak wiel­ ką trudność nastręczało wprowadzenie nowego człońka, nie z powodu obowiązujących warunków, lecz wyraźnej nie­ chęci członków, objawiającej się w balotowaniu. Przyczyna wyjaśnioną została nakoniec: większość członków, wytwo­ rzywszy między sobą bardzo miłe i wygodne „Towarzystwo Wzajemnej Adoracyi,” zapobiegała wszelkiemi siłami napły­ wowi sił nowych, z obawy utracenia przewagi i narażenia swych tajemnic na jawną krytykę. Zdobyli się oni nawet na własnego swego adwokata, który w odpowiedni sposób pojmował sprawy Towarzystwa. Pomimo jednak pięknych imion w komitecie, usługi, oddawane Cyganeryi, nie rozsze- lz yty jego prywatnej praktyki, ani powiększyły dochodów. Jak większość członków zresztą, tonął w długach, w filozofii szukając pociechy na przeciwności losu.

W obszernej sali klubu Cyganeryi pełno dymu; w obłokach szarych i błękitnych toną postacie członków’ zgromadzonych na zwykłą pogawędkę i cygaro. W głębi pod oknem na miękkim szezlongu wypoczywa wygodnie młody i małego wzrostu doktor Dalley. Drobna postać nie zwraca niczyjej uwagi, każdy tu zresztą głównie sobą jest zaj§ty> a pó spokojnej, lecz inteligentnej twarzy medyka niby błyskawice przebiegają wrażenia i uśmiechy. Głównie jednak zajmuje go widać w tej chwili długowłosy poeta, pochylony przy stoliku nad białym arkuszem papieru. W y ­ tarty i poplamiony tuźurek, bielizna nieokreślonej barwy i czystości, cera żółta, zaczerwienione powieki i poczerniałe zęby na pierwszy rzut oka przykre sprawiają wrażenie, a chytry wyraz twarzy i czarne, zbitą masą na ramiona spadające włosy nie budzą także sympatyi dla wieszcza.

— A , żółtaczka!— mruknął doktor, odwracając od nie- go spojrzenie. Czaszka, wypchana dymem tytuniowym i wy­

(36)

36

ziewami spirytusu. Zwyrodniały wytwór miasta, chorobliwy pod każdym względem. A le co mi do tego? Nic mu nie pomogę... nie braknie takich nigdy.

Uśmieehnął się i nowym otoczył obłokiem szaro-błę* jj

kitnego dymu. ■ ]

A tymczasem poeta przy sąsiednim stole pisał kryty- J kę swoich własnych wierszy.

„Jeśli Shelley i Byron byli poetami, jeżeli w Szekspirze ; uznajemy króla wieszczów, to Aubrey Grovelin godnym jest i bratem tych mistrzów. Myśl natchniona, piękna forma, j łatwość i dźwięczność rytmu wyróżniają jego dzieła, stawia- u

ją c je na równi z arcydziełami literatury angielskiej. Czu- ; jemy się też dumni i pełni zasługi, iż pierwsi wskazujemy . społeczeństwu geniusz, który wybitnie wyróżnia się z pośród i współczesnych talentów oryginalnością i wspaniałością swych J

utworów.” —

Ukończywszy dość długą w tym duchu ocenę nowego' I zbiorku poezyi Aubreya ffrovelina, poeta podpisał się: „Alfred i Brown,” złożył papier, umieścił go w kopercie i zaadresował 1 do redakcyi jednego z dzienników, którego był współpra- J cownikiem w dziale krytyki literackiej. Właściciel i wydawca i

tego pisma, mało przebywając w mieście, nic nie wiedział J o Grovelinie, ani Brownie, nie troszcząc się bynajmniej o obie i te osobistości, a publiczność, zrażona niedorzecznemu po- J chwałami, z tern większem lekceważeniem traktowała dzieła j poety, stawianego obok Szekspira, Byrona lub Shelleya. Rezultat najsmutniejszy był dla (frovolina, gdyż drukowane jego prace na półkach księgarskich nadaremnie oczekiwały nabywcy, a rękopisy — na półkach jego biblioteki.

Tymczasem „żółty” poeta wsunął do kieszeni zaadre-ia sowaną kopertę i. przechodząc koło doktora, prosił o ogień, . aby zapalić swoje zagasłe cygaro.

— Czytałeś pan już wieczorne dzienniki?— spytał nie- | dbale, przesuwając chudą ręką po długich, czarnych włosach.

(37)

— Przeglądałem j e —odparł doktor;— czytuję tylko te­ legramy.

Poeta spojrzał na niego znacząco i z niedowierzaniem. — Czy podobna?— zapytał.— Usuwasz pan swój umysł dobrowolnie z pod bieżącego prądu codziennych wydarzeń?... Różne zresztą bywają gusta — mruknął jakby sam do sie­ bie;— myślałem tylko, żeś pan zauważył śmieszną wiadomość o ostatniej książce tej obrzydliwej baby, Alicyi Yaughan. Gdyby to było prawdą, byłoby potworne; nie uwierzę jednak nigdy, aby w tak krótkim czasie rozeszło się sto tysięcy egzemplarzy jej ostatniej powieści. Niedorzeczne, głupie kłamstwo!

— Najrzetelniejsza prawda— odezwał się głos wesoły z sąsiedniego krzesła. — Jestem wydawcą, więc mogę dokła­ dnie znać tę sprawę.

Doktor i poeta spojrzeli równocześnie na człowieka w stroju eleganckim, o twarzy wesołej, jowialnej, uśmiech­ niętej.

— Radbym i panu oddać podobną przysługę— zwrócił się do Groyelina żartobliwie.

Doktor roześmiał się głośno, a poeta nachmurzył czoło. — Moje prace — odparł chmurnie — należą do przy­ szłości; współczesne społeczeństwo zbyt obfituje w idyotów, aby mię ocenić mogło.

— H m ,— zauważył doktor — w takim razie poleć pan odrazu swe dzieła przedstawicielowi „firmy przyszłości,” któ­ rego życzliwa fortuna postawiła dziś na twej drodze.

Wydawca Granton był istotnie przedstawicielem jednej z pierwszych wydawniczych firm w Londynie, i członkowie Cyganeryi z nadzieją i trwogą zbliżali się do niego zazwy­ czaj. On jednak cenił ludzi podług wartości ich pracy.

— Tak, tak, — odezwał się też żartobliwie — w przy­ szłości może „zrobimy interes,” obecnie jednak wolę powieść Alicyi Yaugban. Ma talent i przyjemnie być dziś jej wy­ dawcą.

(38)

— Bah!— zauważył Groyelin— albo to ona pisze? Zna­ łeś pan kiedy dobrze piszącą kobietę?

— Słyszałem o Jerzym Eliot — wtrącił Dalley. — Stara kwoka, której zdaje się, że jest skowronkiem. Zapomną 0 niej wkrótce, jak gdyby nie istniała nigdy. A co do tej. drugiej baby, Yaughan, to jej ramoty tylko w na- 8zem londyńskiem piśmiennictwie mogą znaleźć pomieszczenie,'

Granton z uśmiechem spojrzał na poetę.

— Przyznaj pan jednak, że chciałbyś być dzisiaj w jej skórce? — spytał jowialnie.

. Grovelin zaśmiał się głośno, tak głośno, że doktor spojrzał na niego uważnie z pod oka.

— Może nie ja jeden— odparł, wzruszając ramionami; — w każdym razie to rzecz wiadoma, że mąż napisał większą

część jej książek.

— Kłamstwo!— odezwał się nagle głos silny.— Jej mąż jest takim samym osłem, jak ten, kto go uważa za autora książek miss Vaughan.

Grovelin odwrócił się dumnie i spotkał oko w oko z Pawłem Yaldis. Przez chwilę mierzyli się nawzajem w milczeniu. A tymczasem powiększało się koło patrzą­ cych; zaciekawieni świadkowie tej sceny otaczali ich coraz ciaśniejszym pierścieniem.

— Pan mi zarzucasz kłamstwo, panie Valdis? I na­ zwałeś mię osłem? — przemówił nakoniec Groyelin.

— Tak jest — odparł Yaldis chłodno.— Kłamstwem jest, że lord Garlyon pomaga żonie w jej autorskiej pracy. Raz jeden pisał do mnie i miałem sposobność przekonać się, że nie zna gramatyki i nie umie gładko wyrazić swych myśli. Za osła więc uważam każdego, kto sądzi, że czło­ wiek tak malej nauki może pisać cenione książki. Lecz pan tego nie myślisz, panie Groyelin, wiem o tern; uniosła cię tylko zazdrość. Zazdrościsz kobiecie talentu i sławy.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Jest tam - chciałbym aby tak było - gdzie jestem potrzebny i tamy gdzie nikt mnie nie potrzebuje. Wierzę jednak, że jak ju ż ludziom nie jestem potrzebny , to pewnie jeszcze

Zgodnie z tymi aktami prawnymi Centrum Dokumentacji Sądowej wdraża system rozpowszechniania wyroków i innych orzeczeń sądów w drodze oficjalnej publikacji wyroków i innych

„lwów”. Masuje je tak, że wkrótce jej brodawki zaczynają wy- zywająco sterczeć. Wciąż ociekając wodą, dziewczęta przychodzą do naszego baru. Siedzimy i

Nie mieszczą się już one w obszarze prozy o życiu cyganerii artystycznej.. Centrum tematyczne tych

I widzę panią co skradła serce mi Ona by tak chciała być tu ze mną Kręcić blanty po czym liczyć bankroll Ona by tak chciała tańczyć ze mną Późną nocą, kiedy gwiazdy wzejdą

Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencja Wywiadu, Państwowa Straż Pożarna, Komenda Główna Policji, Biuro Ochrony Rządu, Straż Graniczna,. Prezes Urzędu Transportu

Przy- jęto hipotezę badawczą, że oprócz chemicznych zanieczyszczeń z powietrza na tworzenie się smogu miej- skiego istotny wpływ ma też kształtowanie urbanistyki miasta, w

Zdaniem Thomasa Szlezáka rozpoczynając lekturę pism Platona trzeba przede wszystkim dokładnie zdać sobie sprawę z własnych oczekiwań, jakie wiąże się z tym