• Nie Znaleziono Wyników

Serce kamienne : powieść. T. 1

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Serce kamienne : powieść. T. 1"

Copied!
184
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

W Y C H O D Z I CO T Y D Z IE Ń

w o b j ę t o ś c i j e d n e g o te m u .

W ARUNKI PRENUM ERATY

w W A R S Z A W I E : Z p r z e s y łk ą p o c zto w ą : Pecznie . (52 tomy), r s . 1 0 ( Pccznie. . (5 2 tsm y) rs. 12 Półrocznie (26 ternem) „ 5 ^ p ó łro c zn ie (26 tomóui) „ 4 K * J ^ n 2 3d o l l £ i 15 kopl^kwart Kw artalnie (13 tomóui) 4

C e n a k a ż d e g o tomu 2 5 kop., w op raw ie 4 0 kop

DOPŁATA ZA OPRA WĘ: B o c z n ie . • (za 62 to m y ) . . . . rs. 6 k o p . — P ó łr o c z n ie , (za 26 tom ów ). . . . ., 3 „ — K w a r ta ln ie (za 13 tom ów ). . . . „ 1 „ 53 Z a z m ia n ę a - r e s u n a p ro w in c y i d o p ła c a się 20 k e p G łó w n i w sp ó łp ra c o w n ic y : Dr. Piotr Cląiriielowaki, T e o d o r Jeske-Ohoiński, Dr. Julian Oeląorowicz,

Yuliari A dolf Św ięcick i.

W Y D A W C Y R E D A K T O R

Gronowski i

Sikorski.

Fronc. Jul. Gronowski

B edakcya i A d m inistracya: W a rsz a w a , N o w y-Ś w iat 47. — Telefonu 551. filie : w Ł o d z i u l. P io trk o w sk a .M 92, — w e Lw ow ie Plao M aryacki i. 4.

(3)

X O v

SERCE KAMIENNE

P O W I E Ś Ć

mur/cep Maya,

Z. P R Z E D M O W Ą . V <■>-T O M I

<>-;----J . OulaJ ^aM ^ o

Cena 40 kop.

W p re n u m e ra c ie S O 'j3 k.

WARSZAWA.

Redakcya i Administracys*.

41. K o w y ° S w ia t 41.

180&

(4)
(5)

</-* «~\>

Serce kamienne.

POWIKŚĆ. Z P R Z E D M O W Ą , O^o-d r x j

W A R S Z A W A .

D R U K A R N I A Granowskiego i Sikorskiego. 47. N o w y -Ś w iat 47.

(6)

^OBBOjfeno Djensyporo. BapmaBa, 2 5 Ilouji 1 8 9 9 r o ją .

'•'uML\ , m * 1

(7)

N azw isko M aurycego Jo k a y a , którym chlubią się słusznie W ę g ry , n a z y w a ją c go „królem powieściopi- sa rstw a w ęgierskiego," nie je st chyba obcem czytel­ nikom „Biblioteki dzieł w y b o ro w y c h ." Przez długi szereg lat pism a nasze ubiegały się o przysw ojenie ję z y k o w i polskiem u u tw o ró w tego pisarza, pod w zglę­

dem płodności tw órczej m ogącego być jed y n ie p o ­ ró w n a n y m z n aszy m K raszew skim , bibliografie też i katalogi k sięgarskie w y k azu ją p o k aźn ą cyfrę dzieł, przetłóm aczonych i w y d an y ch u n a s w osobnych od­ bitkach.

I nie m ogło być inaczej. P isarz tej m iary, tak w szech stro n n y i z techniką pow ieściopisarską tak ą praw d ziw ie fenom enalna, nie m ógł nie oddziałać ż y ­ wiej po za granicam i w łasnej ojczyzny. T a le n t to zaw sze św ieży, lata zaś sędziw e nie w ycisn ęły sw e ­ go piętna n a w e t n a ostatnich pracach tego m ocarza w literaturze w szech św iato w ej. Nie osłabło też z a ­ jęcie się pow ieściam i Jokaja, chociaż w ostatnich czasach n o w e p rąd y i kierunki zepchnęły niejako n a plan drugi tę p o stać, której należy się, bądź co bądź.

(8)

jedno z dom inujących stan o w isk w literaturze w szech­ św iato w ej.

U ro d zo n y w dniu 19-ym lutego 1825 r. w Ko­ m ornie, M aurycy Jo k ay ju ż ja k o dziecko zdum iew ał w szystkich zdolnościam i sw ojem i. C udow ne dzieci zw y k le nie d o trz y m u ją tego, co o b iecyw ały, atoli m łody, dziew ięcioletni M aurycy, z d u m iew ający talen ­ tem poetyckim znajo m y ch , nie zaw iódł p o k ład an y ch w nim nadziei. D zięki wielkim zdolnościom w cze­ śnie uko ń czy ł szkoły w P re szb u rg u i P apie, gdzie w szedł w stosunki serdecznej przyjaźni z Petófim, i w reszcie w K ecskem et, a ju ż w roku 1846 w szedł n a szerszą arenę działalności z tytułem adw okackim .

Z aw ód p raw n iczy nie nęcił m łodzieńca, rw ał się przeto m łody Jo k a y do pióra i pendzla. Petofi ra ­ dził m u kształcić się w m alarstw ie, g d y z n ó w Jo k ay p rag n ął w Petófim w idzieć arty stę d ram atycznego. Na szczęście, upodobanie pociągnęło jednego i d ru ­ giego n a w łaściw ą drogę, a tym sposobem W ę g ry p o zy sk ały dw ie postacie, które długo zdobić będą k a r­ ty ich dziejów .

P ierw ociny prac literackich M aurycego Jo k ay a przyjęto bardzo życzliw ie, by ły z a ś niem i: n ap isa n y w 17 roku życia d ram at „A zsidofiiiu („Ż ydziątko") i pow ieść „H et k o zn ap o k " („D zień roboczy").

Pow odzenie i rozgłos szybkł sp raw iły , że w roku 1847 ofiarow ano m u redakcyę pism a najbardziej po­ d ów czas w pływ ow ego, n ad ającego ton w prasie ty ­ godnika beletrystycznego „E letk e p ek ” („O b razy z ż y ­ cia"). Z aledw ie jed n ak że pism o zaczęło się pod kie­ runkiem Jo k a y a rozw ijać i zaledw ie m łody tw ó rca zdążył w y d ać zbiór now el p. t. „Y adon v ira g a i“

(9)

dziarów rok 1848.

W życiu Jo k a y a najpow ażniejsza to data. W y ­ padki bow iem dziejow e w ykoleiły w praw dzie m łode­ go pisarza z norm alnego toru, ale rów nocześnie ze­ le k try zo w ały jego energiczną natu rę, um ysł zaś zao­ p atrzy ły w tyle w rażeń , że późniejszy literat-artysta czerpał z nich tem aty do n ajcenniejszych utw orów sw oich.

W ę g rz y do tej pory widzieli w Jo k a y u tylkc nadchnionego poetę i zdolnego pisarza, ro k 1848 do­ w iódł, że to także m atery ał na pierw szorzędnego m ę­ ża politycznego! Pełen zapału, gorącej miłości kraju i pośw ięcenia, w y su n ą ł się szybko n a w idow nię i u g ru n to w ał n a b y tą ju ż przedtem popularność.

Kilka lat tułaczki po uśm ierzeniu b urzy dopeł­ n iły reszty. T alen t M aurycego Jo k a y a zm ężniał i od­ tąd pow ieściom sw oim zaczął n a d a w ać c h arak ter te n ­ den cy jn y , czerpiąc obrazy z w łasnego dośw iadczenia. Nie m a pow ieści, nie m a arty k u łu , pochodzącego z tej doby, w k tó ry m b y pow ieściopisarz nie w y k a z y ­ w ał, ja k ą potęgą je st poczucie w łasnej siły i jak nie n ale ż y tracić w iary w pow odzenie d obrych z a ­ m iarów .

P raca, pośw ięcenie się dla sp ra w y publicznej i ośw iata, tw o rzą g łó w n y w ątek u tw o ró w , nap isan y ch przez Jo k a y a po roku 1848, a zaliczonych do n a j­ lepszych jeg o kreacyj w ogóle.

K orzystając z g w ałto w n y ch historycznych prze­ w ro tó w ow ej epoki, u tw o ry sw oje m alow ał p rze­ w ażn ie n a tle dziejów bieżących, ob d arzo n y zaś n ie­ zw y k ły m darem o b serw acy jn y m , n ab rał ogrom nej

(10)

znajom ości serca ludzkiego. Z tąd też pow ieści jego zrozum iale były dla każdego i przem aw iały gorąco do serc i um ysłów . W e rw a p o ry w ająca i w y k o ń ­ czone arty sty czn ie obrazy, obok w ielkiego uczucia sp raw iły , że Jo k ay stal się najulubieńszym autorem w ęgierskim .

W yliczanie w sz y stk ich dzieł poety i pow ieścio- p isarz a przechodziłoby ram y tej n o tatk i inform acyj­ nej, zazn aczy m y w ięc tylko, że do prac, które trw a ­ łą cieszyć się będą w artością, obok „Z łotych czasów S iedm iogrodu," „ T u rk ó w n a W ęg rzech ," „R om ansu z przyszłego stulecia" i t. p., sta je także w pierw ­ szy m rzędzie: „Człow iek o sercu k a m ie n n e m ,” utw ór, k tó ry obecnie podajem y p ren u m erato ro m „Biblio­ te k i^

D ziałalność publiczna Jo k ay a, jak o posła i w y ­ bornego m ów cy, osobną stan o w i k artę i więcej za­ jąć m oże tylko n aró d w ęgierski, pom ijam y też ją zu­ pełnie, uzupełniając notatkę tem , że od roku 1858 bez p rzerw y pisarz ten stal n a czele pism a „N em zet," o rg a n u u rzędow ego. O żeniony z Różą Laborfalvi, n ajzn ak o m itszą a rty stk ą d ram aty c zn ą w ęgierską, Jo- Kay w dom u sw oim skupiał zaw sze cały k w iat in te- iigencyi peszteńskiej.

K ry ty k a fachow a, podnosząc niew ątpliw ie za­ sługi Jo k ay a, czyni m u zarzut, że czasam i, uniesio­ n y fe n ta z y ą , w k racz a w dziedzinę n iepraw dopodo- oieństw a, z arzu t to w p raw d zie dro b n y , g d y się zw a­ ży silę talen tu tw órczego, fabułę m isterną, d a r o p o ­ w iadania i h u m o r zdrow y, p rzy m io ty celujące każdą.

Dowieść w ęgierskiego pisarza.

(11)

brzm i „A koszirii em berfiai" („ S y n o w ie człow ieka 0 kam ien n y m se rc u ,“) napisał Jo k ay w pełnym roz­ w o ju sw ego talentu, t. j. w r. 1867, odznacza się też ta pow ieść w sz y stk iem i zaletam i jego pióra, b a r­ w nością obrazów , w y b o rn em obrobieniem c h arak teró w 1 bogatą fantazyą, trzy m a jąc ą u ^ a g ę czytelnika n a uw ięzi.

(12)

S z e ś ć d z i e s i ą t minut.

Jaśnie w ielm o żn y pan w zniósł w łaśnie toast... Szum iący nektar, p rzelew ając się przez brzegi szam ­ pańskiej czarki, oblew ał pianą pulchne jego palce... Rozpoczęty frazes szedł w z ap asy z siłą płuc i w y­ s ta w ia ł sp ręży sto ść m uskulów 'n a nielada próbę... szlach etn y zap ał w sz y stk ą k rew n apędzał m u d o gło w y . W św ietnem gronie gości ujął każd y w y ­ sm ukłą p ostaw ę kieliszka i czekał chciw ie na pęknię­ cie nieskończenie długiej rakiety rozpoczętego to astu ; h ajducy napełniali pospiesznie aż po brzegi ro zk o ­ szn y m nektarem n a w pół w ypró żn io n e kielichy... D y ry g u jący orkiestrą cy gańską, u staw io n ą w głębi sali, podniósł w g ó rę sm yczek, ab y , skoro to ast do­ biegnie kresu, dać hasło do zagłu szen ia p rze rażają­ c y m w iw atem brzęku szkła — g d y w tem lekarz do­ m o w y cichym krokiem w szedł do sali i zajm ującej p rz y stole ho n o ro w e m iejsce jaśnie pani szepnął coś do ucha, poczem taż po w stała i niem ym gestem prze­ p ra sza jąc najbliżej siedzących gości, spiesznie w y d a ­ liła się z sali.

T o a st jed n ak , ja k w y rz u c o n y g ran a t, nie dał się tern zajściem z w ytkniętego zbić toru, ale dążył szum iącym potokiem do c.uu.

(13)

— M ęża ow ego, k tó ry ja k o A tlas drugi dźw iga n a sw y c h barkach ciężar kraju, w którym najpóźniej­ sz a potom ność czcić będzie p ierw o w zó r praw dziw ego p atry o ty , głow ę i przew ódcę, w iodącego stronnictw o n asze do ch w ały i zw y cię ztw a, n asz filar i podporę n a sz ą w śród ciem ni m orza jaśn ie jąc ą la ta r n ię — ja k ­ k olw iek niem a go, niestety, m iędzy n a m i— oby niebo zachow ało nam jeszcze w długie, nieskończone lataj

O statnie sło w a zag łu szy ł istn y o rk an zm iesza- n y ch brzęków szkła, fan fa r o rk iestry i chóralnych o k rzy k ó w „ e lje n “ (niech żyje!) G łośny h ałas od su ­ w an y ch krzeseł, brzęk ro zbijanych o śc ia n y n a znak z a c h w y tu kieliszków — stan o w iły błyskaw ice i g rzm o ty p rzy tej ulew ie łez i w ina.

— N iech żyje, niech ży je je sz c z e tysiąc lat! K om uż to życzą tak długiego życia?

1 o jaśn ie w ielm ożnem u, szlachetnie urodzonem u szcro k o w ład n em u K azim ierzow i B aradlayow i, dziedzi­ cznem u i rzeczyw istem u szam b elan o w i i ka w ale ro w i złotej ostrogi, _ p an u rozległych w łości, m iast i m ia­ steczek, se rc i p rzekonań, p rzy w ó d c y zw iązku n a j­ potężniejszych... istnem u D a la j-L a m ie .

W ielebni i przew ielebni, w ielm ożni i jaśn ie w iel­ m ożni, którzy w wielkiej herbow ej kom nacie obsiedli stoi w podkow ę — to w sz y stk o m otyle, co w blasku jego prom ieni złocą sw e skrzydła; dziś przy b y li tu z odległych kom itatów , a b y m ą d rą sw ą uch w ałą po­ przeć zloty ów program , któiego sp isan a litera tro­ skać się m iała przez całe stulecia o losy p ań stw i n a ­ ro d ó w i w y ty k ać zadanie potom ności.

E pilogiem szczęśliw ie p rz e p ro w ad zo n e j n a ra d y je s t bankiet obecny, jakim u g aszcz a p. B arad ley w p a ­ radnej sali sw ego z am k u liczn ą d ru ży n ę p rzy b y ły ch n a tę _ konferencyę p rzyjaciół i stro n n ik ó w . U czta w sp an iała. S zkoda, że król uroczystości nie m oże w niej uczestniczyć.

(14)

jego m ałżonka. N a konferencyi za ś zastęp o w ał go adm inistrator.

A dm inistrator, to znaczy w w ęgierskim słow ni­ k a m y ty czn e w idm o, zesłane czasow o tylko n a tę g rze sz n ą ziemię z m isyą w y cin an ia lasów , burzenia skał i rozpościerania sw ego w szechpotężnego ram ie­ nia tam , gdzie nie brak służalców , pozw alających deptać sobie po niew olniczych karkach...

T ak im adm inistratorem był B enedykt R idegvary. W chwili, g d y m iano spełnić w zniesiony toast, dostrzeżono nieobecność gospodyni.

S tojący za opróżnionem krzesłem w y g a lo w a n y k am erd y n er oznajm ił gościom , że .jaśnie pani w y szła, w ezw an a przez lekarza, i niezaw odnie p rzeb y w a w tej chwili przy łożu jaśnie pana. Kilku w rażliw ych r z u ­ ciło pytanie: co się stało panu? — n a co ad m in istra­ tor pośpieszył uspokoić to w arz y stw o zapew nieniem , że B aradlay cierpi t y k o „zw y czajn e b ó le“, które od czasu do czasu go naw iedzają.

K ilku św iadom szych rzeczy gości pouczyło sw o ­ ich sąsiadów , co zre sz tą nie było tajem nicą, że K a­ zim ierz B aradlay od dość d aw n a ju ż, przynajm niej od lat dziesięciu, choruje n a otw ardnienie a rte ry i i z tego pow odu w y sta w ia n y m b y w a często n a silne ataki sercow e, w szakże zach o w u jąc ścisłą dyetę, m o­ że m im o tej choroby długo żyć jeszcze.

Ó w biesiadnik, co przed chw ilą w zniósł toast, przypom niał sobie n aw et, że sły szał o jak im ś an g iel­ skim lekarzu, który, ch o ry n a podobną słabość, ria lat kilka n aprzód o z n aczy ł godzinę sw ej śm ierci.

Z w ykłe to tylko cierpienia jaśn ie pana, którego oby B óg darzy ł życiem w ja k najdłuższe lata.

Nikt jed n ak że z obecnych a n i się dom yślił, że lekarz, odw ołując gospodynię z g w a rn eg o salonu, s z e ­ pnął jej do ucha:

— Jeszcze tylko sześćdziesiąt minut!

S koro przestąpiła próg godow ej k o m n aty , po­ ch w y ciła g o rączk o w o rękę doktora.

(15)

— Jestże to praw da?... — w y sz ep tała drżącym 1 głosem .

L ekarz skinął uroczyście głow ą.

G dy zaś drzw i jeszcze jednego opustoszałego salo n u zam knęły się za nimi, oddzielając ich od gło­ śnego g w a ru gości, odezw ał się raz jeszcze lekarz:

— Pozostaje m u tylko sześćdziesiąt m inut życia^. Ż ąda widzieć się z panią. W szystkich od siebie od­ dalił. Zechciej pani w ejść do jego sypialni. Ja tam: ju ż niepotrzebny.

L ekarz zatrz y m ał się u trzecich drzw i; kobieta, sa m a w eszła do przyległej kom naty.

W isiały tu obok siebie w wielkich złoconych ram ach naturalnej w ielkości p o rtrety dostojnej p a ry w ślubnych strojach. Pani o bladej, m arm urow ej: tw a rz y nie m ogła, przechodząc obok tych konterfe­ któw , po w strzy m ać potoku łez; w obie dłonie u k ry ła sm utne oblicze, łkanie w y ry w a ło się z jej piersi — ale jej płakać nie było w olno, m usiała stłum ić sw ą boleść. T a w alk a zabrała jej pół m inuty z ow ych, sześćdziesięciu i za te pół m inuty zdać będzie m u ­ siała rach u n ek przed Bogiem! M inęła jeszcze jed n ą salę, pustą, cichą, której w szystkie ściany zastaw ione- b y ly księgam i, i ztąd w stąpiła do alkow y, gdzie um ierający jej m ałżonek oczekiw ał w ybicia ostatniej dla niego m inuty.

N a starośw ieckiem łożu sp o czy w ał ów człow iek,, którego serce zw o ln a zam ieniało się w kam ień. W k a ­ m ień w znaczeniu patologicznem , lecz niem niej także zgodnie z biblijną przenośnią. G łow a, w zniesiona n a w ysokim stosie poduszek, u d erzała spokojem każdego rysu, rzekłbyś — pozuje w ielkiem u artyście: śm ierci, co rzeźbi każdem u in n ą tw arz, niż tę, którą nosił; za życia.

K obieta podbiegła ku niem u.

— C zekałem n a ciebie! — pow itał ją m ąż. Był; to w y rz u t.— Dla uronienia łez zatrzy m ałaś się, a wiesz: przecie, ja k m ało mi czasu pozostaje.

(16)

K obieta ścisnęła kurczow o dłonie i w argi. T y lk o nie bądź słabą, M aryo! — m ów ił m ał­ żonek głosem coraz bardziej lodow atym — to p raw o n a tu ry . Z a godzinę będę tylko nieczułą b ryłą ziemi. Tak zadecydow ał lekarz. C zy goście dobrze się bawią?

K obieta skinęła głow ą w milczeniu.

— Niech im n ikt nie p rzery w a i nie pozw ala -się rozjeżdżać. Jak się zjechali n a konferencyę, tak niechaj pozostaną i na stypie. O obchodzie pogrze­ b o w y m o d d aw n a ju ż pom yślałem i poczyniłem do niego p rzygotow ania. Ciało m oje złożycie w trum nę czarn ą, m arm u ro w ą. Na trum nie niechaj spocznie -szabla z p laty n o w ą rękojeścią. C ztery końce całunu niechaj niosą czterej żupani. C h ó r debreczyńskich śp iew ak ó w niech zastąpi pogrzebow ą m uzykę. T ylko broń Boże! nie nucić mi m elodyi n a tem at oper, jeno psalm y ze stary ch chorałów . M owę pogrzebow ą w kościele pow ie superintendent, w dom u senior. •Nad otw artym grobem odm ów i „Ojcze n a s z “ pastor m iejscow y. „Ojcze n a s z “, nic więcej C zy zro zu ­ m iałaś w szystko, com powiedział?

Kobieta, zap atrzo n a w próżnię, zdała s i ' być sk a­ m ieniałą statuą.

M aryo! tego, com ci pow iedział przed chw ilą, nie pow tórzę ju ż po raz drugi. Zechciej, proszę, usiąść przy łożu, tu p rzy stoliku; znajdziesz tam -wszystkie p rzy b o ry do pisania. Zapisz co do słow a, -o m pow iedział i co pow iem jeszcze.

Kobieta, spełniając rozkaz, usiadła p rzy stoliku i skreśliła dosłow nie w olę um ierającego.

oKoro skończyła, m ąż m ów ił dalej:

m * w iern3> posłuszną żoną przez cale życie. Św iętym był dla ciebie każdy mój rozkaz. Blizko godzinę jeszcze będę tw y m panem . Co jednak -powiem ci w tej godzinie, będzie treścią całego tw e­

go ż y w o ta . I po śm ierci n a w e t zostanę tw y m p a­ nem , tw ym w ładcą i tyranem z sercem z kam ienia.

(17)

Ach! ja k mi się oddech zapiera. Podaj m i kilka kro­ pli dygitaliny.

K obieta podała m u n a złotej łyżeczce kilka kro ­ pli lekarstw a. C hory uczuł się pokrzepionym .

— Spisuj ostatnie m oje słow a. Nikt prócz cie­ bie nie pow inien ich słyszeć i nikom u też nie po w in ­ n y w paść w ręce. Jam tw ó rca w ielkiego dzielą,, które nie może przepaść razem ze m ną. Ziem ia nie- pow in n a się obracać, on a stać m usi. A choćby n a ­ w et ziem ia cała nie p o w strzy m ała się w sw y m od­ w iecznym biegu, n asz k aw ał ziem i m usi przystanąć.. W ielu je st takich, co m nie pojm ują, m ało jednakże,, coby um ieli działać w edług w y tk n ięty ch przezem nie: praw ideł, a jeszcze mniej takich, któ rzy b y dość n a to- mieli odw agi. M aryo, pisz k ażde m oje słow o.

Kobieta pisała w m ilczeniu.

— Zbliża się chw ila sk o n u — ciągnął dalej um ie­ rający — i słyszę ju ż g łu ch y odgłos ziemi, sypanej; n a w ieko mej trum ny. Ale ja o tem w iedzieć nie- chcę. Mam trzech sy n ó w , którzy m nie zastąpią, skoro śm ierć w y rzu ci m nie z szeregów ż y ją cy ch . M a­ ryo, pisz, jakie w kładam na sy n ó w m oich obow iązki. Pierw ej jed n ak podaj mi jed n ą z piżm ow ych pigułek.. U siądź i pisz dalej.

M arya była posłuszną.

— S ynow ie moi jeszcze są za młodzi, ab y .,uż mogli zająć godnie m iejsce sw ego rodzica. N ajpierw m uszą przejść szkołę życia; dopóki jej nie przejdą,, nie w olno ci ich w idzieć. Nie w zdychaj, M aryo! To- ju ż nie ow e dzieci, k tórym przystoją m atki k olana. S y n mój n a jstarszy , Oedon, pozostanie nadal n a d w o ­ rze petersburskim . T am d obra dla niego szkoła. Dzięki- n atu rze i p rzew ro tn y m skłonnościom , g łow a jeg o peł­ n a m arzycielstw a, a to nie p rzyniosłoby szczęścia n aszem u dom ow i, T am go w yleczą z podobnych; słabostek. T o w a rz y stw o rosyjskie dobrą jest szkolą. D łuższy nad N ew ą p o b y t n a u c z y g o ; ja k a je st ró­ żnica pom iędzy ludźm i, którym urodzenie nadaje p rz y ­

(18)

w ileje, a takim i, co bez nich n a św iat przychodzą. T a m n au cz y się, ja k m ożna stać n a w ysokości i nie bać się zaw ro tu g ło w y . T a m zbada rozum em , jak ą w arto ść m a kobieta dla m ężczyzny, tam pozbędzie się m arzycielstw a, a skoro pow róci, p e w n ą ręką po- -chw yci ster, k tó ry z mojej w y p ad a dłoni. Nie żałuj dla niego pieniędzy, ab y m ógł ry w alizo w ać z m ło­ dzieżą rosyjskiego to w a rz y stw a . Pozw ól m u spełnić

~aż do d na kielich rozkoszy. Niech u ży w a i p uszcza do­

w olnie w odze n ajszaleńszym w y brykom ; nic tak nie c z y n i człow ieka obojętnym i trzeźw ym ja k nadu ży cie p rzy jem n o ści.

U m ierający spojrzał n a zegarek, w skazów ki n a ­ gliły do pośpiechu. Ach, tak mało pozostaje m u cza- ■su, a tyle m a jeszcze do powiedzenia!

— D ziew czynę — m ów ił ch o ry — z której po­ w o d u m usiał opuścić ojczyznę, staraj się w y d ać za m ąż. Nie szczędź kosztów . P artyj dla niej stoso­ w nych^ nie b rak przecie. Nie zapom inaj o posagu. G dybyś uporu jej inaczej złam ać nie m ogła, postaraj się, a b y jej o jca przeniesiono do Siedm iogrodu. M a­ m y tarn przecież dużo stosunków . D opóty Oedon pozostanie za granicą, dopóki albo ona nie opuści ty c h stro n lub on się tam nie ożeni, bądź dobrej m yśli.

G dy dom aw iał tych słów , tw a rz chorego zapło­ n ęła dw iem a ognistem i plam am i, które po kilku se­ k u n d ach ustąpiły m iejsca trupiej bladości.

K obieta sp isy w ała w iernie d aw an e jej pole­ ce n ia.

D rugi mój sy n R yszard pozostanie rok jesz­ c z e w przybocznej g w ardyi. Nie je st to w praw dzie k a ry e ra , ale n a początek i tern gardzić nie należy. N astępnie przejdzie do kaw ałeryi; po roku zaś służby niech aj się sta ra pom ieścić w sztabie generalnym . Z ręczność, w aleczność i w ierność, to trz y wielkie ■stopnie, po których idzie się w górę. S łu żb ą m ożna je posiąść. Ileż tu pola do zdobyczy! D ość p o sta­

(19)

w ić n a niem stopę, a będzie naszem . N ierozsądna d u m a odw odzi n as od tego. S y n mój pow inien b r a ­ ciom sw y m torow ać drogę. E uropie stra sz n a grozi w o jn a. U śpione dziś sp ręż y n y zad rg ają i popchną m o carstw a w zajem n a siebie. D la takiego R yszarda B arad lay a ro ztw o rzą się w tedy n a oścież w ro ta do czy n ó w g o d n y ch naszego nazw iska. Pod cieniem jego sła w y spoczniem y w szyscy! R yszard pozostanie bezżennym . K obieta byłab y m u tylko przeszkodą w jeg o pochodzie; zadaniem jego niechaj będzie to ro ­ w an ie k a ry e ry sw y m braciom . Cóż to za nieocenio­ n e szczęście być bratem oficera, który legł w bitwie! M aryo, w strzy m ałaś pióro? M iałażbyś płakać? P ro ­ szę cię, nie bądź słabą. Z apisz, com ju ż powiedział.

K obieta u k ry ła boleść, stłum iła łzy.

— Mój trzeci najm łodszy sy n E ug en iu sz był mi u lubieńcem . Nie przeczę, że ze w szystkich trzech k o ­ chałem go najw ięcej. Niechaj to będzie tajem nicą; sam nie dom yślił się tego. W szak obchodziłem się z nim , ja k g d y b y m m u był ojczym em . R ozkazuję ci, b y ś i ty podobnie z nim postępow ała. Niech pozo­ stan ie w W iedniu, pośw ięci się zaw odow i u rzęd n i­ czem u i dobija się pow oli znaczenia. W alk a ta u czy ­ ni go giętkim , ro ztro p n y m i z arad n y m . Niech przy pom ocy nab y teg o rozsądku, uprzejm ości i dowcipu uczy się zdobyw ać sobie g ru n t, m ający być po d sta­ w ą jego wielkości. N iechaj, m ając bezustannie na m yśli w łasn e w y w y ższen ie się, nie zapom ina czynić dobrze tym , których w dan y m razie będzie mógł uży ć za szczeble do w łasnego w zniesienia się. Nie należy rozpieszczać go w dom u, ab y uczył się sto ­ so w ać do obcych ludzi i oceniać każdego w edle w a r­ tości. T rzeb a w nim podsycać am bicyę, w yszukiw ać dla niego i u trz y m y w a ć stosunki z ludźm i wielkich im ion i w p ły w ó w , które nie po zw alając ro zrastać się p oetycznym m rzonkom , m ogłyby z czasem d o p ro w a­ dzić do zw iązk ó w rodzinnych.

(20)

o k azy w ała, ja k stra sz n e m ęczarnie przechodził ten człow iek, chociaż m ów ił ta k spokojnie. T rw a ło to jednak tylko chw ilę. W oła przem ogła pierw iastek m ateryi.

— T rz y tak potężne filary — d y k to w ał dalej um ierający — zdołają silnem ram ieniem podtrzym ać m oje dzieło. D yplom ata, żołnierz, w ysoki urzędnik. C zem uż nie m ogę budow ać dalej! B udow ać aż do chw ili, w której dojrzali ju ż syn o w ie zajęliby m oje miejsce! M aryo, żono moja! proszę cię, zaklinam , spełnij w szystko, co ci spełnić polecam . K ażdy n erw m ego ciała w alczy ze śm iercią, ale w tej ostatniej w alce nie m yślę bynajm niej o tern, że z a m inut kilka w proch rozsypie się to, co w e m nie z p rochu po­ w stało. f e n zim ny pot n a m ojem czole, to nie pot w alki śm iertelnej, lecz trw ogi, o b aw y strasznej, ab y praca m oja nie poszła n a m arne, a b y dzieło ćw ierć- w ieku nie zstąpiło razem ze m n ą do grobu. M arzy­ ciele kładą d y am en t w tygiel alchem ika; nie w iedzą, że tam ulegnie on zniszczeniu i n igdy do daw nej nie pow róci k rystalizacyi. T y m naszy m ośm iow iekow ym dyam en tem je st szlach ta nasza. O na je st tajem n i­ czym talizm anem naszego bytu, w niej spow ite życie n arodu, o n a w iecznie ożyw ia go n a nowo! I te n talizm an ch cą oni pośw ięcić, zniw eczyć. I dlaczego? Dla m ar, dla g o rączk o w y ch rojeń, które w ciągnęli w piersi razem z m iazm am i zarazy . A ch, M aryo, g d y b y ś w iedziała, co cierpi skam ieniałe me serce! Nie, nie, nie p o d aw aj mi lekarstw , one mi ju ż nie pom ogą. Podaj mi n a chw ilę p o rtrety m oich synów , to mi ulży.

Ż ona podała m u trz y m iniatury. C złow iek ze skam ieniałem sercem spoglądał n a nie kolejno i cier­ pienia jego łagodniały. Z daw ał się zapom inać o z a ­ p a sac h ze śm iercią. S uchym , kościstym palcem w sk a­ zu jąc n ą portret n ajstarszeg o , szepnął:

— T e n , g d y b y chciał, m ógłby sta ć się najpo- dobniejszym do mnie.

(21)

A odsuw ając m iniatury, tak dalej m ów ił zim no: — P recz z sentym entalnością! C zas nagli. Nie zadlugo pow rócę do ojców i pozostaw ię m ym synom spuściznę, przek azan ą mi przez przodków . Ale dom m ój stanie się przybytkiem idei. N em esdom b nie zniknie z kart historyi. Będzie on ogniskiem , pozo­ stan ie słońcem m oich zasad. W sza k i ty tu zosta­ je s z po mnie.

P isząca zatrz y m ała się i w zro k zdziw iony pod­ niosła na m ęża.

D ostrzegł zdziw ienie żony.

P atrzy sz n a m nie, ja k b y ś w ątpiła o tern, co m ów ię. Kobieta, w dow a, cóż może uczynić dla dzieła, pod którego ciężarem ugięły się barki męża? Słuchaj, co ci pow iem . W sześć tygodni po mojej śm ierci w y jdziesz pow tórnie za m ąż.

Piszącej w yp ad ło pióro z ręki.

— T a k chcę! — m ów ił su ro w y m głosem czło ­ w iek skam ieniałego serca. — W y znaczyłem ju ż tego, k tó reg o m asz w ziąć za m ęża. Rękę tw ą oddasz Be­ n ed y k to w i R idegvary.

T u ju ż nie m ogła za p an o w ać n ad sobą biedna kobieta; p o w staw szy od stolika, rzuciła się ku łożu m ęża, u p ad ła przed nim n a kolana i poch w y ciw szy je g o rękę, gorącem i zlew ała ją łzam i.

C złow iek kam iennego serca p rzy m ru ży ł p o w ie­ ki i zd aw ał się szu k ać rad y w ciem nościach. Z n a ­ lazł ją.

— M aryo, daj tem u pokój. T e ra z nie czas płakać. S pieszno mi: p rzedem ną daleka droga. Jak pow iedziałem , stać się m usi. Młodą jeszcze jesteś, nie m asz lat czterdziestu. Przed dw-udziestu cztere- m a laty, gdym cię brał za żonę, nie w y d a łaś mi się piękniejszą niż dziś. M iałaś krucze w łosy i oczy pełne blasku! ta k ą jesteś jeszcze d o ty ch czas. B yłaś sk ro m n ą, łagodną i dziś nią jesteś. K ochałem cię bardzo. W szak że w iesz o tern. W pierw szym roku

B ib lio te k a . — T. 98. 2

(22)

m ałż eń stw a przyszedł n a św ia t sy n mój n a jsta rsz y O edon, w n astę p n y m drugi sy n R yszard, a w trzecim n ajm ło d szy E ug en iu sz. W te d y to naw iedził m nie P an ciężką chorobą, z której ju ż nie w yszedłem . L ekarze orzekli z g ó ry , żem dzieckiem śm ierci, że jeden pocałunek tw y ch pięknych u stek m oże m nie zabić. I tak um ierałem obok ciebie od lat d w udzie­ stu , ja k skazaniec, od którego m iłosierdzie odw róciło sw e oblicze. P rzed tw em i oczym a w iędnął k w iat m ego życia, od lat dw udziestu byłaś mi tylko siostrą m iłosierdzia, p rzy k u tą do łoża konającego. A jed n ak w e m nie kołatało życie, rw ałem się całą piersią do niego i żyłem , bom pokochał w ielką ideę, k tó ra z a ­ p an o w a w sz y n ad w szystkiem i mojemi uczuciam i, zm u ­ szała m nie w lec to życie w śród tylu m ęczarni. Cóż to za życie! Życie, którem u pozazdroszczono rozko­ szy, k tóre w yrzec się m usiało choćby najdrobniejszej przyjem ności. A ja m je podjął. Zrzekłem się w sz y st­ kiego, do czego uderzać zw ykło serce ludzkie. S ta ­ łem się nieczułym , w y rach o w a n y m , niedostępnym . Ż yłem przyszłością tylko. Przyszłością, k tó ra w inna b y ć w yłączn ie uw iecznieniem przeszłości. D la tej przyszłości w y chow ałem trzech m oich sy n ó w , w niej uw ieczniłem moje imię. Na im ieniu tern cięży prze­ k leń stw o dnia dzisiejszego, lecz ono zabłyśnie błogo­ sław ień stw em ju tra . Dla im ienia tego, M aryo, ja m cierpiał tak wiele, tak nieskończenie wiele. T o b ie m usi jeszcze zabłysnąć szczęście w tem życiu!

Ł kanie kobiety było protestem przeciw tym słow om ...

— T a k chcę — zaw ołał m ąż i w y rw a ł sw ą rękę z jej dłoni. — W ró ć do stolika i pisz. T o m oja o statn ia w ola. W sześć tygodni po mojej śm ierci •żona m oja m a oddać sw ą rękę B enedyktow i Ridegva- ry, którego u w ażam za najgodniejszego do zajęcia po m nie osieroconego m iejsca. Ziem ia będzie mi w tedy lekką, a niebo p raw d ziw y m rajem . C zyś n apisała, M aryo, com powiedział?

(23)

— G odzina ubiega — w yszeptał konający, s ta ­ czając bój zaw zięty z dopom inającem się p raw sw ych robactw em . Lecz non om nis m oriar, r.ie w szy stk o um iera! Poczęte przezem nie dzieło p rzetrw a mnie. M aryo, połóż tw oją rękę n a mojej i nie puszczaj jej dopóty, dopóki m oja kostnieć nie zacznie. Bez łez! bez sentym entalizm u! chcę, rozkazuję, byś nie p ła ­ kała. M y się nie żegnam y. D uch mój pozostaje z tobą i n ig d y cię nie odstąpi; zażąda od ciebie r a ­ chu n k u każdego ran k a, każdego w ieczora z tego, jak spełniłaś dane ci w ostatniej m ego k o n an ia godzinie polecenia. Ja będę przy tobie, zaw sze przy tobie.

K obieta drżała całem ciałem.

K onający sk rzy żo w ał spokojnie ręce n a piersiach i szeptał u ry w a n y m głosem:

— G odzina ubiega, lekarz nie om ylił się. Już nie czuję boleści... naokół mnie ciem no... tylko o b raz m ych sy n ó w przyśw ieca mi jeszcze... Kto to zbliża się ku mnie? Kto to w y n u rz a się z otaczającej m nie ciemni? Kto jesteś, zatrzym aj się! Nie zbliżaj sie... p o n u ry cieniu... Mam tu jeszcze coś do pow ie­ dzenia!

Ale pełna m ajestatycznej zgrozy postać, która w y p ły n ęła z pom roku, była nieubłaganą; nie czekała, a ż człow iek o skam ieniałem sercu w ypow ie, co m a jeszcze n a tym świecie, n a którym p rzy w y k ł ro zk a­

zyw ać, do pow iedzenia, lecz dotknęła niew idzialną sw ą dłonią- jego oblicza.

S koro przem ożny ten człow iek poczuł, że ugiąć się m usi przed potężniejszą siłą, zam k n ął pow ieki, za­ cisnął blade w argi i nie czekając n a pom oc ludzi, d o ­ brow olnie oddał w ielką, nieugiętą duszę potężnem u g rab arzo w i bez trw ogi, dum nie, jak n a szlachcica przy stało .

(24)

uż u kresu, upadła n a k o lan a i kładąc złożone n a ■rrzyż ręce n a zapisanych k artach , w yję kła:

•— W y słu ch aj m nie, Panie Boże mój i zechciej :ak jego duszę przed sw e św ięte dopuścić oblicze i tak m u być n a tam tym św iecie m iłościw ym , ja k ja tu ślubuję i zaprzysięgam przed T obą, że w szystko to złe, co on mi, o Panie, polecił w ykonać, spełnię w ręcz przeciwnie! T a k mi, Panie, dopom óż w sw ej n iesk o ń ­ czonej w szechm ocy!

Nadludzki, nie do określenia złow ieszczy krzyk odbił się potężnem echem w tej grobow ej ciszy.

P rzelękniona kobieta rzuciła strw o żo n y w zrok na rozciągniętego n a łożu trupa.

T ru p ten ro z w arł zaciśnięte przed chw ilą w argi, oczy jego były o tw arte szeroko, a p ra w a ręka spoczyw ająca n a piersiach, z ry w a ła się jak b y do groźby.

Może rozstająca się z ciałem dusza zetknęła się u w ró t niebieskich z posłańcem , niosącym do tronu P rzedw iecznego śluby w d o w y i m atki i raz jeszcze z gw ieździstej pow róciła drogi w sw ą ziem ską osło­ nę, aby tym straszn y m pośm iertnym krzykiem o sta ­ tnim zakazem zap ro testo w ać przeciw łam aniu żela­ znej jego woli.

ROZDZIAŁ II.

M odlitwa nad grobem.

W tydzień dopiero odbył się pogrzeb człow ieka ze skam ieniałem sercem . Poprzednio zab alsam o w an o ciało i w y staw io n o n a widok publiczny. Z pogrze­ bem zw lekano, boć trze b a było licznym a dostojnym znajom ym zm arłego pozostaw ić czas p o trzebny na zebranie się do oddania nieboszczykow i ostatniej przysługi, w ielebnym i przew ielebnym do w y p ra c o ­

(25)

w an ia m ow sto so w n y ch , tapicerom i m alarzom dc w ykończenia h erb ó w i pogrzebow ych ornam entów , dyrek to ro w i zaś chóru debreczyńskiego do w y ćw icze­ nia śpiew aków .

W iele w życiu widziałem pogrzebów . Jako uczeń szkolny jeszcze miałem piękny glos tenorow y, a obow iązkiem uczniów klas w yższych było odśpie­ w y w ać n ad gio b em zm arłych w sp ó łw y zn aw có w , bez rozm cy, czy byli biednym i, czy bogatym i, żałobne cnorały. D latego n a w ielu patrzyłem nieboszczyków , widziałem wiele pogrzebów i z szum nem i m ow am i i z cichą tylko nad ro ztw arty m grobem m odlitw ą, ale nie byłbym w stanie żadnego z nich opisać, bo p rzy żad n y m nie widziałem nic w ięcej, prócz p o stę ­ pujących z płaczem za tru m n ą postaci; w idok to wiecznie jednaki. Boleść bogacza kroczy tak sam o z czołem schylonem ku ziemi, ja k boleść n ęd z arza— oto w szystko, co mi zostało w pamięci.

d o w iem tylko, że m ow a, w ygłoszona przez jego przew ielebność, była bardzo długa; znajduje się niezaw odnie po dziś dzień jeszcze w jakiem a rc h i­ w um , i ze podczas _ długiej tej m ow y jaśn ie pani za-

ew ała się łzam i, jakich pozazdrościć by jej m ogła pierw sza lepsza uboga w ieśniacza w dow a.

Biedna b aro n o w a raz w reszcie może się do sy ta w ypłakać — szepnął jeden ze znakom itych do­ stojników , zajm ujących pierw sze ław ki, do sw ego s ą ­ siad a — za jego życia nie w olno jej było płakać.

W sam ej rzeczy nieboszczyk tw ardego był serca — odparł zagadnięty. — Nie pozw alał żonie, ab y choć jed n ą łzą ulżyła sw ej boleści.

— A niejedna boleść uginać m usiała biedną b a ­ ro n o w ą w ćw ierćw iekow em praw ie pożyciu z nieczu­ łym m ałżonkiem .

Nikt o tern lepiej w iedzieć nie może ode-mnie.

— Pan byłeś, panie adm inistratorze, najbliższym przyjacielem rodziny zm arłego.

(26)

— Jedno ciało i jedna d u sza — odparł zaga­

dnięty. . ,

D ostojna w d o w a tym czasem , m im o, ze izy gw ałtow nie dopom inały się p raw sw oich, starała się m askow ać spokój przed obecnym i.

Ja k aż to piękna jeszcze kobieta— szepnął je ­ den z d y g n itarz y zcicha do drugiego.

— Przez lat dw adzieścia przecież spoczyw ała w śród lodow ców .

— Z ałożyłbym się, że dłużej n ad rok żałoby nie pozostanie w dow ą.

Na drażliw e to zapytanie odpow iedział tylko

ad m in istrato r pokręcając w ąsa: .

P osłuchajm y co m ów i przew ielebny, m ó w i

tak pięknie: .

I w sam ej rz eczy m ów ił pięknie; znakom itą drużynę jednakże zajm ow ało więcej, jakie ordery jm ieszczono pod herbow ą tarczą nieboszczyka, aniżeli słow a kaznodziei. P a n ad m in istrato r m usiał siedzą­ cych w koło objaśniać dokładnie, jakie o rd e iy zdobiły pierś zm arłego, kiedy i za jakie otrzy m ał je

za-^ S kończył w reszcie m ów ca, pozostaw iając w słu ­ chaczach przekonanie, że d a w n o ju ż nie słyszeli tak m istrzow skiej m o w y pogrzebow ej. Po nim odezw ał się ch ó r śpiew aków C hór te n w y w ią zał się po m i­ strzow sku ze sw ego zadania, w y k o n a w sz y z p recy zy ą jedną z najpiękniejszych m elodyj p ogrzebow ych z ope­ ry „N abuchodonozor” z tekstem n aturalnie zasto so w a­ nym do okoliczności.

_ No, g d y b y tak nieboszczyk m ógł usłyszeć, jaką m u tu n ad grobem n u cą m elodyę — zau w a ż y ł pan R idegvary, zw ra cając się do sw ego sąsiada.

— M iałżeby być nieprzyjacielem a ryj z oper? — G niew ał się straszliw ie n a profan u jący ch pow ażne śpiew y kościelne teatralnem i dodatkam i. Co więcej, w y raź n ie żądał w sw oim testam encie, ab y

(27)

n a jego pogrzebie nie śpiew ano czasem m elodyj tea­ tralnych.

— P an u nie jest zapew ne obcym testam et zmarłego?

P an ad m in istrato r spuszczeniem pow iek i n a - strzępieniem w ą sa dał tajem niczo do poznania, że by ł to sekret, k tó ry łatw o przecież dałby się zb adać.

Po odśpiew aniu całego chorału w szedł n a k a ­ zalnicę drugi m ów ca.

— C zyżby i ten trzeci, co siedzi tam w ław ie, tak że m iał praw ić?-— zapytał się k to ś w pierw szych ław k ach , zniecierpliw iony długiem i cerem oniam i.

— T o pastor m iejscow y, ten zm ów ił krótką tylko n ad zm arłym m odlitw ę.

— Ah, w ięc to on?

I obaj rozm aw iający pochylili ku sobie tajem n i­ czo głow y.

— A gdzież ona? — szepnął jeden z p anów do drugiego.

— Ot, stoi tam w kącie op arta o ścianę, w rę­ k u trzy m a chustkę. C zy w idzisz ją pan?

— Ah, w idzę, widzę! w sukience, o której n ie ­ podobna powiedzieć, czy je st koloru szarego, czy brunatnego.

—- T a k , to ona!

— Śliczne dziecko, d opraw dy. Nie dziw ię się, że... — i w ielcy panow ie szepnęli znów sobie coś n a ucho.

P raw dziw ie źlebyśm y zrobili, g d y b y śm y nie p o ­ słuchali prześlicznej pożegnalnej m ow y, którą w tej chw ili w ygłasza kaznodzieja; jeśli pierw sza była a r ­ cydziełem dyalektyki i prozodyi, d ru g a była g odnym uw ień czen ia w zorem poetycznego polotu, pełnego p o ­ ry w ający ch obrazów i p orów nań, do łez w zru szają­ cych przenośni, a n aw et cy ta t ze sta ro ży tn y ch k lasy ­ kó w i now oczesnych pisarzów .

(28)

pochodniam i w oskow em i nieboszczyka ze w szystkim i zosobna opłakującym i tak drogą stratę. M ów ca k a­ zał kolejno żegnać się nieboszczykow i z ich eksce- lencyam i, jaśn ie ośw ieconym i i jaśnie w ielm ożnym i, w ielm ożnym i i szlachetnie urodzonym i, przew ielebny­ mi i w ielebnym i, wielce uczonym i i a rcy m ąd ry m i i szan o w n y m i panam i, tychże m ałżonkam i i la to ro ­ ślam i tak m ęzkiej, ja k żeńskiej linii, słow em , nie z a ­ pom niał o nikim, zachow ując n ależn y porządek sp o ­ łeczny. A g d y w ielebny m ów ca doszedł m iędzy in- nem i do następującego ustępu:

— T y , który teraz błąkasz się daleko n a lodo­ w y ch polach północy i o s ta mil od ojczyzny zdała p rzy św ietle północnej zorzy w spom inasz kocha­ jącego cię ojca, co dziś ju ż z niebios na ciebie spo­ gląda...

W ó w czas zau w aży li obaj dostojni panow ie, że dziew czę w ciem nej sukience podniosło do oczu bia­ łą sw ą chustkę.

— Biedne dziecko— szepnął jeden do drugiego. W reszcie sk o ń czy ły się śpiew y i m ow y poże­ g n aln e i inne cerem onie. D w u n a stu hajduków w g a ­ lowej liberyi poniosło n a barkach w spaniałą trum nę; ad m in istrato r podał ram ię zbolałej w dow ie i orszak p o grzebow y w y ru sz y ł z kościoła ku grobom fam i­ lijnym .

T u pozostało dopełnić jeszcze ostatniej cerem onii. Z w yczaj każe, że nim spuszczą trum nę na m iej­ sce w iecznego spoczynku, m iejscow y d u ch o w n y od­ m a w ia za duszę zm arłego o statn ią m odlitw ę.

W ielu bardzo było ciekaw ych poznać stareg o p asto ra, B artłom ieja L angi, którego p ra w y ch arak ter i w y m o w a zn an e by ły pow szechnie. M ów iono o nim , że się zap ala tak łatw o, jak proch, a z w an o g o ogólnie sta ry m kuruczem ’).

(29)

Po odśpiew aniu ostatniego chorału w y su n ą ł się starzec o w ysokiem czole, siw ym w łosie i gęstych, brw iach ponad ciem nem i bystrem i oczym a, n ad ają ­ cych jego łagodnej tw a rzy w y raz stanow czości, zło­ ży ł ręce i rozpoczął modlitwę:

— W ielki Boże, sędzio ży w y ch i um arłych,, w ysłuchaj b łagania naszego w tej godzinie...

— Patrz, oto w pełnym blasku ziemskiej o ka­ załości zbliżają się popioły jednego ze sług tw o ich do m arm urow ego grobow ca, który ma je zam knąć,, podczas gdy w tej sam ej godzinie dusza jeg o n a g a i drżąca stoi przed gw iaździstem i niebios w ro tam i i pragnie w ejść do T w y c h p rz y b y tk ó w ..

— C zem że jesteśm y m y, co z takim przepy­ chem rozstajem y się z tym św iatem ? My, k tórym robactw o bracią, a pył ziemi— m atką...

— W spom nienie jed y n eg o dobrego czynu św ie­ ci n am jaśniej, niż blask tysięcy pochodni, a niem e błogosław ieństw o w spółbraci piękniej ozdabia wieko naszej tru m n y niż h erby i ordery całego św iata.

— O Panie, bądź m iłościw ym dla tych, k tó ­ rzy w życiu całem nie znali dla innych miło­ sierdzia!

— Nie badaj zb y t su ro w o drżącej przed T w em obliczem duszy, nie pytaj jej: „Czem byłaś? Jakiem i uczynkam i zapisałaś sw ój p o byt na ziemi?”

— Nie dopuszczaj do siebie ziem skich głosów,, bez w zględu, czy głosy te niosą na. sw y c h s k rz y ­ dłach uw ielbienie czy przekleństw o. T y , o Panie, stoisz w ysoko ponad niemi. Bo i cóż m ogłoby o b ro ­ nić m ożnego tej ziemi, g d y b y go nie broniło T w e nieskończone m iłosierdzie w tedy, gdy odarty ze sw e ­ go blasku stanie przed T o b ą i m usi n a stra sz liw e T w e odpow iedzieć pytania:

— C zyś w spom agał nędzarzy? —- Nie.

— C zyś podnosił upadłych? — Nie.

(30)

— C zyś był opiekunem prześladow anych? — Nie.

C zyś w y słu ch iw ał błagań zrozpaczonych? — Nie.

— C zyś ocierał łzy cierpiącym ? — Nie.

— C zyś zn ał litość dla zw yciężonych? — Nie.

C zyś m iłość odpłacał miłością? — Nie, nie i po w szystkie w ieki nie.

A gdy zap y tasz potężnego tej ziemi, który b e z b ro n n y u T w eg o stoi m ajestatu: Na co u ży w a ­ łeś potęgi złożonej przezem nie w tw oje ręce? C zyś ■uszczęśliwił pow ierzone ci m iliony ludzi? C zyś budo­ w ał dla potom ności, k tó ra oczekuje od ciebie sw ego jutra? C zyś słu ży ł uczciw ie sw ej ojczyźnie, czy też ■pełzał w prochu przed obcem i bożyszczam i? C zyś zył dla tw ego n aro d u lub zd radzał jeg o ołtarze, n a których Im ieniow i M emu składają ofiary? Cóż on ■wtedy odpowie? Do kogóż się zwróci? Jakim że nerbem , orderem jakim , zasłoni pierś swoją? Kogóż w ezw ie na obrońcę i orędow nika? Jakiż m ocarz zie­ mi zdoła go zasłonić tam , gdzie w szystkie m itry i k o ­ ro n y , gdzie w szystko złoto tego św iata je st nędznym prochem tylko...

T w arz d u chow nego pałała, postać cała rosła, rzad k ich w łosów pukle otoczyły srebrzystym w ia n ­ kiem w y pogodzone jego czoło; dreszcz zim ny zele­ k try z o w a ł całe zgrom adzenie.

— ...O P a n ie— kończył kapłan m o d litw ę—bądź m iłosiernym , m iasto być spraw iedliw ym ! Nie patrz n a to, czem był tu śm iertelnik, ale zechciej uw zglę­ dnić, że tu kroczył w ciem nościach i że nie dojrzał św iętego T w e g o oblicza.

— Nie rzucaj n a szalę spraw iedliw ości błędów jego i obląkań, lecz policz m u za zasługę to, że b łą­ dząc, m niem a!, iż dobrze czyni.

(31)

m u przebaczają ci, w zględem których zaw inił na ziemi.

— Z agaś pam ięć jego czynów , a b y nikom u go nie przypom inały.

— A jeśli grzesznik m usi pokutow ać, jeśli T y , Panie, n ieubłagany dla n iep raw n y ch czy n ó w u k o ń ­ czonego ju ż życia, nie m ożesz przed tron Sw ój d o ­ puścić ciężko grzesznej duszy, bez poprzedniego jej oczyszczenia, k aż jej w ten sposób pokutow ać, iżby dusza, k tó ra dziś w idzi w szy stk o ja sn o i w praw dzi- w em św ietle, a nie przez p ry zm at sw ego sobkostw a, pow róciła raz jeszcze na ten padół i w stąpiła w sy ­ n ó w , ab y to, co ojciec zaw inił, zm ieniło się w jegc dzieciach w cnotę i sław ę i aby ta biedna ziemia ojczysta, która, dopóki żył, była m u tru m n ą, stała się, gdy kości jego w niej spoczną, kolebką z m a r­ tw y ch w stan ia.

— W y słu ch aj, Panie, m odlitw y S w ego sługi! A m en.

O bchód zakończył się zatrzaśnięciem żelaznych podw oi grobow ca.

O rszak pogrzebow y pow rócił do zam ku, gdzie dla dostojnych gości, studentów i służby, długie za­ staw iono stoły; kto żył, d ążył po dopełnieniu obo­ w iązku uczynić zadość w y m ag an io m n atu ry .

S ta ry p asto r pozostał najdłużej przy grobow cu nieboszczyka, a gdy w szy stk o pospieszało do zam ku, ujął ciemno. ubrane dziew czę pod rękę i boczną o d ­ dalił się drogą.

Jedno h onorow e nak ry cie zb y w ać będzie w w iel­ kiej herbow ej sali w sp an iałeg o zam ku.

(32)

Zebulon T allerossy.

. S ty p a u n as tem tylko różni się od innych bankietów , że biesiadnicy nie spełniają n a niej

toastow . J

Pani dom u, w dow a, cofnęła się do najodleglej­ szy ch kom nat; zgrom adzeni n a pogrzeb goście zajęli

ugie stoły w sali herbow ej; było ich około stu pięć­ dziesięciu. K ucharz, jak zaw sze, tak i teraz, wlał w u n szt k u linarny całą sw ą duszę; piw niczny w ciągłym był ruchu, a goście jedli i pili nie lepiej ani nie gorzej, ^ ja k g d y b y ich tu sproszono nie na stypę, lecz n a instalacyę now ego nadżu p an a.

Ku końcow i obiadu, g d y służba zabierała się do podania biesiadnikom czarek porcelanow ych z czarn ą kaw ą, w padł do sali, ja k bom ba, jeszcze jeden gośc.

Gość spóźniony, na widok którego całe zgro­ m adzenie głośnym odezw ało się „b ah o !” a n aw et służba pow itała nietajonym chichotem . A przecież gośc ten nie m a nic w sobie, coby do pustego pobu­ dzało śm iechu, przeciw nie naw et, n a tw arz y tej ma-uje się strapienie. „Niai! Zebulon! Z ebulon!”' w o­ łano ze w szech stron.

,y T a k > Zebulon to w całej sw ej okazałości, lecz -.ebulon pełen gniew u i niem ej rozpaczy. Przem okły zziębnięty, z w łosem sp adającym na czplo, oblane potem i sfałdow ane w trudne do odczytania hierogli­ fy^ sta n ął Z ebulon, g d y b y g ro m o w ład n y Jow isz,

po-srod rozochoconych gości. ’

Ale nadarem nie silisz się, Zebulonie, na udanie srogiego gniew u; zm arszczone tw e czoło nietylko nie przejm ie dreszczem obecnych, ale w prost p rzeciw ną

(33)

Jak że tu bać się tego, kogo się lubi.

— Nie m ogłem dostać koni na ostatniej stacyi.

T em i sło w y zw iastow ał prześladujące go fatum , Młodsi pow stali ze sw y ch krzeseł i rzucili się k u niem u; starsi i pow ażniejsi przesyłali m u zdaleka łaskaw e pozdrow ienia; kilku hajduków poskoczylo, ab y uw olnić go z kapelusza i zim ow ych rękaw iczek, chciano n aw et zdjąć z niego o b ram o w a n ą barankam i bekieszę, lecz przypom niano sobie w sam czas, że je st o n a dla Z ebulona strojem pow szednim d om o­ w y m i g alo w y m zarazem . G dy zapnie ją pod szyję, m a z niej n ajw ygodniejszy ubiór do dom ow ego u ż y ­ tku, gdy znów ta sam a bekiesza w y czy szczo n a jest i w y szczo tk o w an a starannie, spełnia sum iennie obo­ w iązki sukni galow ej.

— Proszę cię, proszę, Zebulonie, na m oje m iej­ sce! — odezw ali się ze w szech stro n n asy cen i goście; w szystkie te n aw o ły w an ia jednakże by ły grochem na ścianę; Zebulon bow iem ujrzał zdała ad m in istrato ra i spostrzegł, ja k go tenże niem ym zap rasza gestem , ab y usiadł n a opróżnionem przy nim krześle. S ki­ nienie to b y ło . rozkazem dla Zebulona, który dum ny, że w olno m u będzie zająć m iejsce obok pierw szego w tern szlachetnem gronie dygnitarza, torow ał sobie ku niem u drogę rękam i i łokciam i.

I teraz dopiero zdała się Zebulonow i n a jsto so ­ w niejsza chw ila do w y n u rz en ia sw ych ubolew ań; w estch n ął głęboko i ściskając ręce adm inistratora, o dezw ał się głosem pogrobow ym :

- I w takiej to chw ili przychodzi nam. się s p o ­ tykać. K tó żb y się był tego spodziew ał!

B yć m oże, że przed trzem a godzinam i podobne żale padłyby n a g ru n t ż y zn y , teraz jednakże, g d y strum ienie w in a zajęły m iejsce lez i żałoby, nie od­ biły się najlżejszem n aw e t echem .

— S iadajno pierw , ot tu n a opróżnionem krześle.

(34)

— A c z y je ż to miejsce?— zapytał się zafraso w a­ ny Zebulon.

Nie troszcz się o to — uspokajał go adm ini­ stra to r— siadaj i nie pytaj o resztę. M iejsce to było przeznaczone dla księdza.

. ~ N a . krześle popiem !— zaw ołał Zebulon, opie­ rając się obiem a potężnem i dłońm i n a płycie stoło­ wej w zam iarze podniesienia się, w którem to przed­ sięwzięciu ^ m izernie tylko popierały go skostniałe od zimna nogi n a krześle popiem nie spocznę. Ńie sia­ dam n a krześle pośw ięconem . Niech m nie Bóg strzeże, ażebym m iał zajm ow ać miejsce osób ducho­ w nych.

Zm uszono go, ab y pozostał.

^Ktoś z sąsiad ó w szep n ął m u na ucho, kto zacz jest o w ksiądz.

Aha! T o co in n e g o — m ru k n ął ja k b y do sie­ bie, poczem rozsiadł się w ygodnie n a w skazanem m iejscu i w p ra w n ą ręką zaw iązał pod brodę podana serw etę.

S łużba wiedziaia, co w tym razie czynić jej należy; zbiegła się ze w szystkich stro n z półm iska­ mi, n a których nęciły podniebienie Z ebulona resztki p otraw , jeden p o d aw ał m u pasztet, drugi fogasza in n y bażan ta, in n y sos, ten zn ó w pudding, a gość n a sz zm iatał to w szystko razem bez cerem onii, zapi­ jając sm aczn e kąski to w ęgrzynem , to m ad erą, reń- skiem w inem i szam panem .

Czem u się tu dziwić? W szak że to w szystko do jednego dostaje się żołądka. W czasie jed zen ia nie om ieszkał rozpow iadać w szem w obec i każdem u o iia ry ° bna SWy° h prz^ dd> tonem nieszczęśliw ej “7 T r z y dni ju ż tem u ja k w yjechałem z dom u. rzybyłem zdrow o i szczęśliw ie aż do ostatniej sta- ; cyi Szunyoglak. Z aw ołałem w ójta i krzyknąłem ' n a .m eg o : daw aj, bratku, konie. Nie m a koni.

(35)

ra-n o do N em esdom b ra-n a pogrzeb. P o rw ały m nie o sta­ tnie p a sy e — narobiłem h ałasu i zapytałem trzęsącego się niby liść osikow y wójta: A w iesz, trutniu, z kim mówisz? Nie pom ogło. Obiecałem kiesę tem u, kto. m nie zaw iezie do N em esdom b; białe cw ancygiery to rzecz łakom a i wiecie, jak sobie pom ógł w tym: kłopocie ów łotr: oto zaprzągł do kolasy cztery w oły i takim ekw ipażem dow ieziono m nie tu. L ecz c ó ż mi z teg o — dodał po chwili w tonie sm ętn y m — sk o ­ ro spóźniłem się. Nie byłem ani n a nabożeństw ie: żałobnem , nie słyszałem m o w y pogrzebow ej, nie m o ­ głem n a w et odm ów ić za pastorem m odlitw y za spo­ kój nieboszczyka, a w szystkiem u w inien ten w ó jt n iecnota i przeklęte jego w oły.

K om icznym był k o n trast tych u bolew ań z nie­ z ró w n a n y m apetytem .

— O, co do ostatniej, nie m asz czego ża­ łow ać.

U w agę tę dorzucił adm inistrator. Słysząc to, Z ebulon zadum ał się.

S ty p a bez m iejscow ego pastora, m odlitw a nie- p odobała się, ad m in istrato r rozdrażniony, ot pew nie k sięży n a — pokom binow ał Zebulon — palnął ja k ie ś głupstw o.

Gość nasz, traw io n y ciekaw ością, a zarazem nie­ pokojem , zrezy g n o w ał z ostatnich kąsków , a zbli­ ż y w sz y się do adm inistratora, zaczął go badać i do­ w iedział się historyi osieroconego krzesła, ja k ą to m odlitw ę w ygosił p asto r n ad o tw arty m grobem p,. B aradlay.

Zgroza i zgorszenie m iotały duszą Zebulona. P o tarł ręk ą czuprynę i zdziw ił się, że w łosy jej nie w zbiły się do góry, ab y zaapelow ać do pom sty niebios.

— T oć to stra sz n a zbrodnia, zbrodnia stan u ,

perduello! — pow tarzał bezustannie, sapiąc przytem

nielitościw ie. Popijając c zarn ą kaw ę, zapadł w reszcie w głuche, złow rogie milczenie. W skupieniu d u c h a

(36)

n a ra d z a ł się sam z sobą, coby począł, g d y b y m u oddano n a p astw ę bezbożnego klechę; za każdym ły­ kiem inne rodziły się m yśli w głow ie spraw iedliw e­ go. W yprosiłbym go za drzw i... Z apozw ałbym nie­ c n o tę przed konsystorz. O ćw iczyćbym go kazał haj­

dukom .

F eru ją c w yroki, nie zapom niał Zebulon T alle- ro ssy , że godzi się z każdym z nich odw ołać do kom petentnego forum ; z pierw szym odniósł się oczy ­ m a do d y rek to ra dóbr, z drugim do superintendenta, z trzecim do k asztelana, a z oblicza każdego z nich zd aw a ł się czytać, że się w sw y ch w y ro k ach nie przegalopow ał.

— G dyby go tylko coś gorszego nie sp o tk ało — z a u w a ż y ł pan adm inistrator. Zebulon, który w tej chw ili dobierał się ły żeczką do osiadłego n a dnie fi­ liżanki cukru, słysząc to, podniósł w zrok sw ój zdzi­ w iony ku obliczu w szechw ładnego adm inistratora, jak g d y b y p rag n ął z niego w y czytać, co rozum ieć n a le ż y pod w y razaiu i „coś g o rsz e g o .”

R idegvary odm ruknął ja k b y od niechcenia: — Kto wie, czy nie przyjdzie m u przejechać ■się do W ied n ia ad audiendum verbum.

— O to, to w łaśnie!— k rzyknął Z ebulon— o tern w łaśn ie m yślałem . T o nie żarty . P odburzanie ludu! O braza m ajestatu! T o ć to pachnie K ufszteinem . N aj­ mniej lat dziesięć i w ciężkich żelazach do tego. Fi­ sk u s królew ski pow inien dom agać się gło w y jego. Niech wie, że to nie żarty.

S koro ad m in istrato r obaczył, że posiedzenie przeciąga się nieco z a długo, u zn ał za stosow ne ode­ brać głos rozpraw iającem u Z ebulonow i i pow staniem z m iejsca zam k n ąć biesiadę pogrzebow ą.

W zg lęd y przyzw oitości n a k azy w ały złożyć p a ­ n i dom u w izytę kondolencyjną, ku czem u w y b ran o d eputacyę dziesięciu, do której przyłączył się także Z ebullon T allerossy.

(37)

przybranej w żałobne draperye; o p a rta o stół, podo­ bn ą była raczej do posągu; ani jed en m uskuł n a ala- b astro w em obliczu nie zd aw ał się św iadczyć, że obli­ cze to należy do żyjącej istoty.

P ierw szy przystąpił do niej superintendent. Kil­ k u n ad e r pięknem i i odpow iedniem i do okoliczności cy tatam i z P ism a św . sta ra ł się w lać balsam w z ra ­ nione jej serce.

D rugi dostojnik kościoła o b darzył ją kiku cy ta­ tam i, poczerpniętem i zn ó w ze św ieckich au to ró w .

Po nim zbliżył się adm inistrator, a biorąc p o u ­ fale rękę w d o w y , prosił ją głosem w zru szo n y m , aby w razie, g d y b y boleść jej w ezb rała do rozm iarów , k tó ry m podołać n ad arem n o k u siły b y się barki sam o ­ tnej niew iasty, zechciała przypom nieć sobie, że rodzi­ n a jej posiada przyjaciela, gotow ego podzielić jej sm u tek i utrapienia.

W y p o w ied ziaw szy to, d ep u tacy a zabierała się dc o d w ro tu .

y W skład jej przecież w chodził Zebulon, a z tym trudniejsza była sp raw a; nie m iał on bynajm niej ochoty oddalić się z pokoju w d o w y , nie w y p o w ie ­ dziaw szy, co m u leżało n a sercu, a czego pow iedzieć zapom nieli poprzedni m ów cy.

— Ł a sk a w a pani, w ierz mi, że boleję n ad tern niezm iernie, iż om inęło m nie szczęście tow arzyszenia jej m ałżonkow i n a m iejsce w iecznego spoczynku.

— T o ć to nie jest szczęściem , Z ebulonie!— sze­ pnął przew ielebny m ó w cy do uch a.

Z ebulon atoli, nie zw aż ając n a przew ielebnego, ta k m ów ił dalej z w zra stają cy m zapałem :

— U grzązłem w błocie. Serce mi się ściska, iż nie m ogłem złożyć należnego z łez m oich h a ra ­ czu n a o łtarzu tak w ielkiego m ęża. A gd y b y m był n a pogrzebie, kto wie, czybym nie udusił tego n ie­ godziw ego księdza, k tó ry ośmielił się żegnać naszego dobrodzieja tak bezbożną m odlitw ą. O! ten niecnota!

(38)

Lecz nie obaw iaj się, ła sk a w a pani! Co się odw lecze, nie uciecze. S potka go zasłużona kara. W y p ę d zim y klechę z parafii n a cztery w iatry; p o w o łam y go ad

audiendum verbum , a c h y b a B oga nie byłoby w nie­

bie, g d y b y niegodziw ca om inęło doży w o tn e więzie­ nie, ręczę za to, że tam n au c zy się modlić. Licz n a m nie i n a pana a d m in istrato ra i bądź pew ną, że cięż­ ko odpokutuje sw e zu ch w alstw o . B łagam cię, pani, bądź dobrej myśli!

P iękna blada w d o w a podniosła przy ostatnich słow ach wielkie sw e, pełne w y ra z u oczy i u tk w iw ­ szy je nie w Zebulonie, lecz w R idegvary’m, zm ie­ rzy ła go przeciągiem spojrzeniem tak długo, aż a d ­ m inistrator, nie m ogąc znieść dobierającego się n ieja­ ko do w n ętrza jego duszy w zroku, spuścił ja k w in o ­ w a jc a siw e sw e oczy.

Zebulon, p o rw a n y zapałem , chciał koń czy ć ro z­ p oczętą m ow ę, pani dom u je d n ak że skłoniła się uprzej­ m ie dep u tacy i, dając tem sam em do zrozum ienia, że posłuchanie skończone.

W pół godziny potem w óz za w ozem w y ta ­ czał się z b ram y nem esdom bskiego zam ku, w k tórym m iejsce chw ilow ego g w a ru d a w n a zajęła cisza, razem z g ęstą m głą, co spow iła zim o w y k ra j­ obraz.

ROZDZIAŁ IV.

D w a j p r z y j a c i e l e .

W stę p u jem y do wielkiej sali, całej z m alachitu. Ś cian y jej, to skam ieniały zielony aksam it. W y sm u ­ kłe zielone filary, w y k u te z jednej b ry ły , sp raw iają w rażenie olbrzym ich pni p alm o w y ch d źw ig ający ch sufit.

(39)

-by zam orskich roślin, a m iędzy niem i w spaniała a g a ­ w a roztacza dum nie prom ienie kw iatów , n a które w iek cały czekano; naprzeciw niej królew ska jej sio- strz y c a sa g o w a palm a w y ciąg a palczaste liście, do­ chodzące do połow y salonu.

Z sufitu jego zw ieszają . się w fan tasty czn y ch g ru p ach , ja k b y ze sklepień kryształow ej groty, olbrzy­ m ie szklanne p ry z m aty , przepuszczające z m nogich lam p ty siącb arw n e św iatła, tw o rząc efekt ro zp ry sk u ­ jącej się tęczy. W środku salo n u w znosi się wielkie szk lan n e ak w a ry u m z jednego odlew u. W e w n ętrzu jego, napełnionem m orską w odą, p ły w ają dziw y i po­ tw o ry m orskiego przestw orza. R yby z głow am i k ształ­ tu żołnierskiej m an ierk i, z nosam i w ystrzelającem i jak piła, o płetw ach kształtu w achlarza; ry b y podo­ bne do m łota lub w ęża, podczas g d y na szk lan n y ch ścianach ak w ary u m i koralow ych ko n arach p rzy tu lo ­ n e rozliczne m uszelkow ate potw orki obrazu ją p rze­ pych i bogactw o m órz południow ych...

Z pośrodka w odnego łożyska w y ch y la się a la ­ b astro w y T ry to n . Z rogu tkw iącego w jego ustach try sk a to p azo w y prom ień w ody; to cenne pachnidlo, p ra w d ziw a w oda kolońska, k tó ra spadając n a szklan- n ą p okryw ę łożyska, sp raw ia złudzenie, jak b y w sz y st­ kie te m orskie dziw y kąpały się w w onnej pow odzi. F a la św iatła, przenikająca a k w a ry u m od spodu, ro z ta c z a dokoła blask czarodziejski, a p rzechadzają­ ce się boginie o śnieżnem łonie i a la b astro w y ch ra ­ m ionach w y d ają się tajem niczem i nim fam i m orza, pląsającem i n a dnie jego w przezroczystych pała­ cach.

Ależ bo i w salonie nie zb y w a n a czarodziej­ k a c h szepczących i rzu cający ch niem e spojrzenia, zrozum iale dla tego tylko, którego dusza odgaduje niew ym ów ione, a do niego skierow ane słow o.

Do ark ad y czarow nego tego salonu p rzy ty k ał ♦ drugi, trzeci i cala nieskończoność am filady olśn iew a­ jącej bajecznym przepychem ; m arm u ro w e ściany k a ­

(40)

żdego z nich innej b y ły b arw y; w e w szy stk ich nie brakło złota, sreb ra, ak sam itu i jed w ab ió w , a w szę­ dzie m n ó stw o kobiet lśniących drogiem i kam ieniam i i cenniejszą n ad nie urodą.

S łu żący pałacow y, u b ra n y w p ąso w ą liberyę, roznosił n a wielkiej srebrnej ta c y chłodniki; zn ajo m y nasz w y ciąg n ął w łaśn ie rękę, ab y sięgnąć po szk lan ­ kę n apełnioną orszadą, g d y w tem sz ep n ął m u ktoś do ucha:

— W strz y m a j się!

M łodzieniec obrócił się i odezw ał z m im ow ol­ nym uśm iechem , pierw szym tego w ieczora:

— Ach, to ty, Leonidzie!

L eonid był to m łody oficer g w ard y i, w obci­ słym m undurze; silna, jęd rn a, rw ąca się do życia po­ stać o pełnem obliczu, ze staran n ie w y m u sk a n y m Wą­ sem i gęstem i blond brw iam i, z którem i przedziw nie n arm onizow ały śm iałe, ży w e siw e oczy.

— Sądziłem , żeś mi ju ż zginął w ty m tłum ie— odezw ał się z p rzy jazn y m w y rzutem .

— T ań czy łem z tw o ją n a rz e c zo n ą . M iałżebyś nas nie widzieć? U rocza dziew czyna.

— Nie przeczę. Lecz cóż mi z tego, kiedy nie pierw ej będę m ógł poprow adzić ją do ołtarza, aż zostanę pełnoletnim i dosłużę się szlifów , a n a to czekać m uszę jeszcze d w a lata. P rzy zn am ci się, że w szystko to zaczy n a m nie nudzić L ecz uciekajm y ztąd.

C udzoziem iec zaw ah ał się.

— Nie w iem , czy w y p a d a n a m oddalić się tak w cześnie.

— W y d a lim y się boczną bram ą. T a m czekają na m nie m oje san ie i futra. C zyś p rzypadkiem nie zaciągnął jakiego długu w obec ty c h lalek w o sk o ­ wych?

— T a k , prosiłem księżnę N., której przedstaw ił m nie m arszałek dw oru, do k adryla.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Sprawiedliwy, czyli osoba która w czasie II wojny światowej uratowała od śmierci chociaż jednego Żyda, może otrzymać od strony izraelskiej świadczenie

Zakładamy jednak, że nie komunikują się oni ze sobą, zatem Bogumił nie musi się przejmować taką

Także obniżenie FEV, oraz wzrost ITGV były obserwowane istotnie częściej w grupie z zespołem drobnych oskrzeli. Obserwowane zmiany reaktywności w ze- spole drobnych

informuje o wywieszeniu na tablicy ogłoszeń urzędu Miasta ruda Śląska wy- kazu nieruchomości własności Gminy ruda Śląska o oznaczeniu geodezyjnym 3266/3 o powierzchni 6 m 2

Ciśnie- nie wywierane na pacjenta poddawanego terapii hiperbarycznej wyrażane jest sumą ciśnienia atmosferycznego i ciśnienia pa- nującego w komorze, najczęściej jest to

I przez cały czas bardzo uważam, dokładnie nasłuchując, co się dzieje wokół mnie.. Muszę bardzo uważnie słuchać, ponieważ nie mam zbyt dobrego

Gdy on ju˝ si´ skoƒczy∏ lub jeszcze nie zaczà∏, to u˝ywam Êwiat∏a..

Zwracając się do wszystkich, Ojciec Święty raz jeszcze powtarza słowa Chrystusa: „Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by