W Y C H O D Z I CO T Y D Z IE Ń
w o b j ę t o ś c i j e d n e g o te m u .
W ARUNKI PRENUM ERATY
w W A R S Z A W I E : Z p r z e s y łk ą p o c zto w ą : Pecznie . (52 tomy), r s . 1 0 ( Pccznie. . (5 2 tsm y) rs. 12 Półrocznie (26 ternem) „ 5 ^ p ó łro c zn ie (26 tomóui) „ 4 K * J ^ n 2 3d o l l £ i 15 kopl^kwart Kw artalnie (13 tomóui) 4
C e n a k a ż d e g o tomu 2 5 kop., w op raw ie 4 0 kop
DOPŁATA ZA OPRA WĘ: B o c z n ie . • (za 62 to m y ) . . . . rs. 6 k o p . — P ó łr o c z n ie , (za 26 tom ów ). . . . ., 3 „ — K w a r ta ln ie (za 13 tom ów ). . . . „ 1 „ 53 Z a z m ia n ę a - r e s u n a p ro w in c y i d o p ła c a się 20 k e p G łó w n i w sp ó łp ra c o w n ic y : Dr. Piotr Cląiriielowaki, T e o d o r Jeske-Ohoiński, Dr. Julian Oeląorowicz,
Yuliari A dolf Św ięcick i.
W Y D A W C Y R E D A K T O R
Gronowski i
Sikorski.
Fronc. Jul. Gronowski
B edakcya i A d m inistracya: W a rsz a w a , N o w y-Ś w iat 47. — Telefonu 551. filie : w Ł o d z i u l. P io trk o w sk a .M 92, — w e Lw ow ie Plao M aryacki i. 4.
X O v
SERCE KAMIENNE
P O W I E Ś Ć
mur/cep Maya,
Z. P R Z E D M O W Ą . V <■>-T O M I <>-;----J . OulaJ ^aM ^ oCena 40 kop.
W p re n u m e ra c ie S O 'j3 k.WARSZAWA.
Redakcya i Administracys*.
41. K o w y ° S w ia t 41.
180&</-* «~\>
Serce kamienne.
POWIKŚĆ. Z P R Z E D M O W Ą , O^o-d r x jW A R S Z A W A .
D R U K A R N I A Granowskiego i Sikorskiego. 47. N o w y -Ś w iat 47.^OBBOjfeno Djensyporo. BapmaBa, 2 5 Ilouji 1 8 9 9 r o ją .
'•'uML\ , m * 1
N azw isko M aurycego Jo k a y a , którym chlubią się słusznie W ę g ry , n a z y w a ją c go „królem powieściopi- sa rstw a w ęgierskiego," nie je st chyba obcem czytel nikom „Biblioteki dzieł w y b o ro w y c h ." Przez długi szereg lat pism a nasze ubiegały się o przysw ojenie ję z y k o w i polskiem u u tw o ró w tego pisarza, pod w zglę
dem płodności tw órczej m ogącego być jed y n ie p o ró w n a n y m z n aszy m K raszew skim , bibliografie też i katalogi k sięgarskie w y k azu ją p o k aźn ą cyfrę dzieł, przetłóm aczonych i w y d an y ch u n a s w osobnych od bitkach.
I nie m ogło być inaczej. P isarz tej m iary, tak w szech stro n n y i z techniką pow ieściopisarską tak ą praw d ziw ie fenom enalna, nie m ógł nie oddziałać ż y wiej po za granicam i w łasnej ojczyzny. T a le n t to zaw sze św ieży, lata zaś sędziw e nie w ycisn ęły sw e go piętna n a w e t n a ostatnich pracach tego m ocarza w literaturze w szech św iato w ej. Nie osłabło też z a jęcie się pow ieściam i Jokaja, chociaż w ostatnich czasach n o w e p rąd y i kierunki zepchnęły niejako n a plan drugi tę p o stać, której należy się, bądź co bądź.
jedno z dom inujących stan o w isk w literaturze w szech św iato w ej.
U ro d zo n y w dniu 19-ym lutego 1825 r. w Ko m ornie, M aurycy Jo k ay ju ż ja k o dziecko zdum iew ał w szystkich zdolnościam i sw ojem i. C udow ne dzieci zw y k le nie d o trz y m u ją tego, co o b iecyw ały, atoli m łody, dziew ięcioletni M aurycy, z d u m iew ający talen tem poetyckim znajo m y ch , nie zaw iódł p o k ład an y ch w nim nadziei. D zięki wielkim zdolnościom w cze śnie uko ń czy ł szkoły w P re szb u rg u i P apie, gdzie w szedł w stosunki serdecznej przyjaźni z Petófim, i w reszcie w K ecskem et, a ju ż w roku 1846 w szedł n a szerszą arenę działalności z tytułem adw okackim .
Z aw ód p raw n iczy nie nęcił m łodzieńca, rw ał się przeto m łody Jo k a y do pióra i pendzla. Petofi ra dził m u kształcić się w m alarstw ie, g d y z n ó w Jo k ay p rag n ął w Petófim w idzieć arty stę d ram atycznego. Na szczęście, upodobanie pociągnęło jednego i d ru giego n a w łaściw ą drogę, a tym sposobem W ę g ry p o zy sk ały dw ie postacie, które długo zdobić będą k a r ty ich dziejów .
P ierw ociny prac literackich M aurycego Jo k ay a przyjęto bardzo życzliw ie, by ły z a ś niem i: n ap isa n y w 17 roku życia d ram at „A zsidofiiiu („Ż ydziątko") i pow ieść „H et k o zn ap o k " („D zień roboczy").
Pow odzenie i rozgłos szybkł sp raw iły , że w roku 1847 ofiarow ano m u redakcyę pism a najbardziej po d ów czas w pływ ow ego, n ad ającego ton w prasie ty godnika beletrystycznego „E letk e p ek ” („O b razy z ż y cia"). Z aledw ie jed n ak że pism o zaczęło się pod kie runkiem Jo k a y a rozw ijać i zaledw ie m łody tw ó rca zdążył w y d ać zbiór now el p. t. „Y adon v ira g a i“
dziarów rok 1848.
W życiu Jo k a y a najpow ażniejsza to data. W y padki bow iem dziejow e w ykoleiły w praw dzie m łode go pisarza z norm alnego toru, ale rów nocześnie ze le k try zo w ały jego energiczną natu rę, um ysł zaś zao p atrzy ły w tyle w rażeń , że późniejszy literat-artysta czerpał z nich tem aty do n ajcenniejszych utw orów sw oich.
W ę g rz y do tej pory widzieli w Jo k a y u tylkc nadchnionego poetę i zdolnego pisarza, ro k 1848 do w iódł, że to także m atery ał na pierw szorzędnego m ę ża politycznego! Pełen zapału, gorącej miłości kraju i pośw ięcenia, w y su n ą ł się szybko n a w idow nię i u g ru n to w ał n a b y tą ju ż przedtem popularność.
Kilka lat tułaczki po uśm ierzeniu b urzy dopeł n iły reszty. T alen t M aurycego Jo k a y a zm ężniał i od tąd pow ieściom sw oim zaczął n a d a w ać c h arak ter te n den cy jn y , czerpiąc obrazy z w łasnego dośw iadczenia. Nie m a pow ieści, nie m a arty k u łu , pochodzącego z tej doby, w k tó ry m b y pow ieściopisarz nie w y k a z y w ał, ja k ą potęgą je st poczucie w łasnej siły i jak nie n ale ż y tracić w iary w pow odzenie d obrych z a m iarów .
P raca, pośw ięcenie się dla sp ra w y publicznej i ośw iata, tw o rzą g łó w n y w ątek u tw o ró w , nap isan y ch przez Jo k a y a po roku 1848, a zaliczonych do n a j lepszych jeg o kreacyj w ogóle.
K orzystając z g w ałto w n y ch historycznych prze w ro tó w ow ej epoki, u tw o ry sw oje m alow ał p rze w ażn ie n a tle dziejów bieżących, ob d arzo n y zaś n ie zw y k ły m darem o b serw acy jn y m , n ab rał ogrom nej
znajom ości serca ludzkiego. Z tąd też pow ieści jego zrozum iale były dla każdego i przem aw iały gorąco do serc i um ysłów . W e rw a p o ry w ająca i w y k o ń czone arty sty czn ie obrazy, obok w ielkiego uczucia sp raw iły , że Jo k ay stal się najulubieńszym autorem w ęgierskim .
W yliczanie w sz y stk ich dzieł poety i pow ieścio- p isarz a przechodziłoby ram y tej n o tatk i inform acyj nej, zazn aczy m y w ięc tylko, że do prac, które trw a łą cieszyć się będą w artością, obok „Z łotych czasów S iedm iogrodu," „ T u rk ó w n a W ęg rzech ," „R om ansu z przyszłego stulecia" i t. p., sta je także w pierw szy m rzędzie: „Człow iek o sercu k a m ie n n e m ,” utw ór, k tó ry obecnie podajem y p ren u m erato ro m „Biblio te k i^
D ziałalność publiczna Jo k ay a, jak o posła i w y bornego m ów cy, osobną stan o w i k artę i więcej za jąć m oże tylko n aró d w ęgierski, pom ijam y też ją zu pełnie, uzupełniając notatkę tem , że od roku 1858 bez p rzerw y pisarz ten stal n a czele pism a „N em zet," o rg a n u u rzędow ego. O żeniony z Różą Laborfalvi, n ajzn ak o m itszą a rty stk ą d ram aty c zn ą w ęgierską, Jo- Kay w dom u sw oim skupiał zaw sze cały k w iat in te- iigencyi peszteńskiej.
K ry ty k a fachow a, podnosząc niew ątpliw ie za sługi Jo k ay a, czyni m u zarzut, że czasam i, uniesio n y fe n ta z y ą , w k racz a w dziedzinę n iepraw dopodo- oieństw a, z arzu t to w p raw d zie dro b n y , g d y się zw a ży silę talen tu tw órczego, fabułę m isterną, d a r o p o w iadania i h u m o r zdrow y, p rzy m io ty celujące każdą.
Dowieść w ęgierskiego pisarza.
brzm i „A koszirii em berfiai" („ S y n o w ie człow ieka 0 kam ien n y m se rc u ,“) napisał Jo k ay w pełnym roz w o ju sw ego talentu, t. j. w r. 1867, odznacza się też ta pow ieść w sz y stk iem i zaletam i jego pióra, b a r w nością obrazów , w y b o rn em obrobieniem c h arak teró w 1 bogatą fantazyą, trzy m a jąc ą u ^ a g ę czytelnika n a uw ięzi.
S z e ś ć d z i e s i ą t minut.
Jaśnie w ielm o żn y pan w zniósł w łaśnie toast... Szum iący nektar, p rzelew ając się przez brzegi szam pańskiej czarki, oblew ał pianą pulchne jego palce... Rozpoczęty frazes szedł w z ap asy z siłą płuc i w y s ta w ia ł sp ręży sto ść m uskulów 'n a nielada próbę... szlach etn y zap ał w sz y stk ą k rew n apędzał m u d o gło w y . W św ietnem gronie gości ujął każd y w y sm ukłą p ostaw ę kieliszka i czekał chciw ie na pęknię cie nieskończenie długiej rakiety rozpoczętego to astu ; h ajducy napełniali pospiesznie aż po brzegi ro zk o szn y m nektarem n a w pół w ypró żn io n e kielichy... D y ry g u jący orkiestrą cy gańską, u staw io n ą w głębi sali, podniósł w g ó rę sm yczek, ab y , skoro to ast do biegnie kresu, dać hasło do zagłu szen ia p rze rażają c y m w iw atem brzęku szkła — g d y w tem lekarz do m o w y cichym krokiem w szedł do sali i zajm ującej p rz y stole ho n o ro w e m iejsce jaśnie pani szepnął coś do ucha, poczem taż po w stała i niem ym gestem prze p ra sza jąc najbliżej siedzących gości, spiesznie w y d a liła się z sali.
T o a st jed n ak , ja k w y rz u c o n y g ran a t, nie dał się tern zajściem z w ytkniętego zbić toru, ale dążył szum iącym potokiem do c.uu.
— M ęża ow ego, k tó ry ja k o A tlas drugi dźw iga n a sw y c h barkach ciężar kraju, w którym najpóźniej sz a potom ność czcić będzie p ierw o w zó r praw dziw ego p atry o ty , głow ę i przew ódcę, w iodącego stronnictw o n asze do ch w ały i zw y cię ztw a, n asz filar i podporę n a sz ą w śród ciem ni m orza jaśn ie jąc ą la ta r n ię — ja k k olw iek niem a go, niestety, m iędzy n a m i— oby niebo zachow ało nam jeszcze w długie, nieskończone lataj
O statnie sło w a zag łu szy ł istn y o rk an zm iesza- n y ch brzęków szkła, fan fa r o rk iestry i chóralnych o k rzy k ó w „ e lje n “ (niech żyje!) G łośny h ałas od su w an y ch krzeseł, brzęk ro zbijanych o śc ia n y n a znak z a c h w y tu kieliszków — stan o w iły błyskaw ice i g rzm o ty p rzy tej ulew ie łez i w ina.
— N iech żyje, niech ży je je sz c z e tysiąc lat! K om uż to życzą tak długiego życia?
1 o jaśn ie w ielm ożnem u, szlachetnie urodzonem u szcro k o w ład n em u K azim ierzow i B aradlayow i, dziedzi cznem u i rzeczyw istem u szam b elan o w i i ka w ale ro w i złotej ostrogi, _ p an u rozległych w łości, m iast i m ia steczek, se rc i p rzekonań, p rzy w ó d c y zw iązku n a j potężniejszych... istnem u D a la j-L a m ie .
W ielebni i przew ielebni, w ielm ożni i jaśn ie w iel m ożni, którzy w wielkiej herbow ej kom nacie obsiedli stoi w podkow ę — to w sz y stk o m otyle, co w blasku jego prom ieni złocą sw e skrzydła; dziś przy b y li tu z odległych kom itatów , a b y m ą d rą sw ą uch w ałą po przeć zloty ów program , któiego sp isan a litera tro skać się m iała przez całe stulecia o losy p ań stw i n a ro d ó w i w y ty k ać zadanie potom ności.
E pilogiem szczęśliw ie p rz e p ro w ad zo n e j n a ra d y je s t bankiet obecny, jakim u g aszcz a p. B arad ley w p a radnej sali sw ego z am k u liczn ą d ru ży n ę p rzy b y ły ch n a tę _ konferencyę p rzyjaciół i stro n n ik ó w . U czta w sp an iała. S zkoda, że król uroczystości nie m oże w niej uczestniczyć.
jego m ałżonka. N a konferencyi za ś zastęp o w ał go adm inistrator.
A dm inistrator, to znaczy w w ęgierskim słow ni k a m y ty czn e w idm o, zesłane czasow o tylko n a tę g rze sz n ą ziemię z m isyą w y cin an ia lasów , burzenia skał i rozpościerania sw ego w szechpotężnego ram ie nia tam , gdzie nie brak służalców , pozw alających deptać sobie po niew olniczych karkach...
T ak im adm inistratorem był B enedykt R idegvary. W chwili, g d y m iano spełnić w zniesiony toast, dostrzeżono nieobecność gospodyni.
S tojący za opróżnionem krzesłem w y g a lo w a n y k am erd y n er oznajm ił gościom , że .jaśnie pani w y szła, w ezw an a przez lekarza, i niezaw odnie p rzeb y w a w tej chwili przy łożu jaśnie pana. Kilku w rażliw ych r z u ciło pytanie: co się stało panu? — n a co ad m in istra tor pośpieszył uspokoić to w arz y stw o zapew nieniem , że B aradlay cierpi t y k o „zw y czajn e b ó le“, które od czasu do czasu go naw iedzają.
K ilku św iadom szych rzeczy gości pouczyło sw o ich sąsiadów , co zre sz tą nie było tajem nicą, że K a zim ierz B aradlay od dość d aw n a ju ż, przynajm niej od lat dziesięciu, choruje n a otw ardnienie a rte ry i i z tego pow odu w y sta w ia n y m b y w a często n a silne ataki sercow e, w szakże zach o w u jąc ścisłą dyetę, m o że m im o tej choroby długo żyć jeszcze.
Ó w biesiadnik, co przed chw ilą w zniósł toast, przypom niał sobie n aw et, że sły szał o jak im ś an g iel skim lekarzu, który, ch o ry n a podobną słabość, ria lat kilka n aprzód o z n aczy ł godzinę sw ej śm ierci.
Z w ykłe to tylko cierpienia jaśn ie pana, którego oby B óg darzy ł życiem w ja k najdłuższe lata.
Nikt jed n ak że z obecnych a n i się dom yślił, że lekarz, odw ołując gospodynię z g w a rn eg o salonu, s z e pnął jej do ucha:
— Jeszcze tylko sześćdziesiąt minut!
S koro przestąpiła próg godow ej k o m n aty , po ch w y ciła g o rączk o w o rękę doktora.
— Jestże to praw da?... — w y sz ep tała drżącym 1 głosem .
L ekarz skinął uroczyście głow ą.
G dy zaś drzw i jeszcze jednego opustoszałego salo n u zam knęły się za nimi, oddzielając ich od gło śnego g w a ru gości, odezw ał się raz jeszcze lekarz:
— Pozostaje m u tylko sześćdziesiąt m inut życia^. Ż ąda widzieć się z panią. W szystkich od siebie od dalił. Zechciej pani w ejść do jego sypialni. Ja tam: ju ż niepotrzebny.
L ekarz zatrz y m ał się u trzecich drzw i; kobieta, sa m a w eszła do przyległej kom naty.
W isiały tu obok siebie w wielkich złoconych ram ach naturalnej w ielkości p o rtrety dostojnej p a ry w ślubnych strojach. Pani o bladej, m arm urow ej: tw a rz y nie m ogła, przechodząc obok tych konterfe któw , po w strzy m ać potoku łez; w obie dłonie u k ry ła sm utne oblicze, łkanie w y ry w a ło się z jej piersi — ale jej płakać nie było w olno, m usiała stłum ić sw ą boleść. T a w alk a zabrała jej pół m inuty z ow ych, sześćdziesięciu i za te pół m inuty zdać będzie m u siała rach u n ek przed Bogiem! M inęła jeszcze jed n ą salę, pustą, cichą, której w szystkie ściany zastaw ione- b y ly księgam i, i ztąd w stąpiła do alkow y, gdzie um ierający jej m ałżonek oczekiw ał w ybicia ostatniej dla niego m inuty.
N a starośw ieckiem łożu sp o czy w ał ów człow iek,, którego serce zw o ln a zam ieniało się w kam ień. W k a m ień w znaczeniu patologicznem , lecz niem niej także zgodnie z biblijną przenośnią. G łow a, w zniesiona n a w ysokim stosie poduszek, u d erzała spokojem każdego rysu, rzekłbyś — pozuje w ielkiem u artyście: śm ierci, co rzeźbi każdem u in n ą tw arz, niż tę, którą nosił; za życia.
K obieta podbiegła ku niem u.
— C zekałem n a ciebie! — pow itał ją m ąż. Był; to w y rz u t.— Dla uronienia łez zatrzy m ałaś się, a wiesz: przecie, ja k m ało mi czasu pozostaje.
K obieta ścisnęła kurczow o dłonie i w argi. T y lk o nie bądź słabą, M aryo! — m ów ił m ał żonek głosem coraz bardziej lodow atym — to p raw o n a tu ry . Z a godzinę będę tylko nieczułą b ryłą ziemi. Tak zadecydow ał lekarz. C zy goście dobrze się bawią?
K obieta skinęła głow ą w milczeniu.
— Niech im n ikt nie p rzery w a i nie pozw ala -się rozjeżdżać. Jak się zjechali n a konferencyę, tak niechaj pozostaną i na stypie. O obchodzie pogrze b o w y m o d d aw n a ju ż pom yślałem i poczyniłem do niego p rzygotow ania. Ciało m oje złożycie w trum nę czarn ą, m arm u ro w ą. Na trum nie niechaj spocznie -szabla z p laty n o w ą rękojeścią. C ztery końce całunu niechaj niosą czterej żupani. C h ó r debreczyńskich śp iew ak ó w niech zastąpi pogrzebow ą m uzykę. T ylko broń Boże! nie nucić mi m elodyi n a tem at oper, jeno psalm y ze stary ch chorałów . M owę pogrzebow ą w kościele pow ie superintendent, w dom u senior. •Nad otw artym grobem odm ów i „Ojcze n a s z “ pastor m iejscow y. „Ojcze n a s z “, nic więcej C zy zro zu m iałaś w szystko, com powiedział?
Kobieta, zap atrzo n a w próżnię, zdała s i ' być sk a m ieniałą statuą.
M aryo! tego, com ci pow iedział przed chw ilą, nie pow tórzę ju ż po raz drugi. Zechciej, proszę, usiąść przy łożu, tu p rzy stoliku; znajdziesz tam -wszystkie p rzy b o ry do pisania. Zapisz co do słow a, -o m pow iedział i co pow iem jeszcze.
Kobieta, spełniając rozkaz, usiadła p rzy stoliku i skreśliła dosłow nie w olę um ierającego.
oKoro skończyła, m ąż m ów ił dalej:
m * w iern3> posłuszną żoną przez cale życie. Św iętym był dla ciebie każdy mój rozkaz. Blizko godzinę jeszcze będę tw y m panem . Co jednak -powiem ci w tej godzinie, będzie treścią całego tw e
go ż y w o ta . I po śm ierci n a w e t zostanę tw y m p a nem , tw ym w ładcą i tyranem z sercem z kam ienia.
Ach! ja k mi się oddech zapiera. Podaj m i kilka kro pli dygitaliny.
K obieta podała m u n a złotej łyżeczce kilka kro pli lekarstw a. C hory uczuł się pokrzepionym .
— Spisuj ostatnie m oje słow a. Nikt prócz cie bie nie pow inien ich słyszeć i nikom u też nie po w in n y w paść w ręce. Jam tw ó rca w ielkiego dzielą,, które nie może przepaść razem ze m ną. Ziem ia nie- pow in n a się obracać, on a stać m usi. A choćby n a w et ziem ia cała nie p o w strzy m ała się w sw y m od w iecznym biegu, n asz k aw ał ziem i m usi przystanąć.. W ielu je st takich, co m nie pojm ują, m ało jednakże,, coby um ieli działać w edług w y tk n ięty ch przezem nie: praw ideł, a jeszcze mniej takich, któ rzy b y dość n a to- mieli odw agi. M aryo, pisz k ażde m oje słow o.
Kobieta pisała w m ilczeniu.
— Zbliża się chw ila sk o n u — ciągnął dalej um ie rający — i słyszę ju ż g łu ch y odgłos ziemi, sypanej; n a w ieko mej trum ny. Ale ja o tem w iedzieć nie- chcę. Mam trzech sy n ó w , którzy m nie zastąpią, skoro śm ierć w y rzu ci m nie z szeregów ż y ją cy ch . M a ryo, pisz, jakie w kładam na sy n ó w m oich obow iązki. Pierw ej jed n ak podaj mi jed n ą z piżm ow ych pigułek.. U siądź i pisz dalej.
M arya była posłuszną.
— S ynow ie moi jeszcze są za młodzi, ab y .,uż mogli zająć godnie m iejsce sw ego rodzica. N ajpierw m uszą przejść szkołę życia; dopóki jej nie przejdą,, nie w olno ci ich w idzieć. Nie w zdychaj, M aryo! To- ju ż nie ow e dzieci, k tórym przystoją m atki k olana. S y n mój n a jstarszy , Oedon, pozostanie nadal n a d w o rze petersburskim . T am d obra dla niego szkoła. Dzięki- n atu rze i p rzew ro tn y m skłonnościom , g łow a jeg o peł n a m arzycielstw a, a to nie p rzyniosłoby szczęścia n aszem u dom ow i, T am go w yleczą z podobnych; słabostek. T o w a rz y stw o rosyjskie dobrą jest szkolą. D łuższy nad N ew ą p o b y t n a u c z y g o ; ja k a je st ró żnica pom iędzy ludźm i, którym urodzenie nadaje p rz y
w ileje, a takim i, co bez nich n a św iat przychodzą. T a m n au cz y się, ja k m ożna stać n a w ysokości i nie bać się zaw ro tu g ło w y . T a m zbada rozum em , jak ą w arto ść m a kobieta dla m ężczyzny, tam pozbędzie się m arzycielstw a, a skoro pow róci, p e w n ą ręką po- -chw yci ster, k tó ry z mojej w y p ad a dłoni. Nie żałuj dla niego pieniędzy, ab y m ógł ry w alizo w ać z m ło dzieżą rosyjskiego to w a rz y stw a . Pozw ól m u spełnić
~aż do d na kielich rozkoszy. Niech u ży w a i p uszcza do
w olnie w odze n ajszaleńszym w y brykom ; nic tak nie c z y n i człow ieka obojętnym i trzeźw ym ja k nadu ży cie p rzy jem n o ści.
U m ierający spojrzał n a zegarek, w skazów ki n a gliły do pośpiechu. Ach, tak mało pozostaje m u cza- ■su, a tyle m a jeszcze do powiedzenia!
— D ziew czynę — m ów ił ch o ry — z której po w o d u m usiał opuścić ojczyznę, staraj się w y d ać za m ąż. Nie szczędź kosztów . P artyj dla niej stoso w nych^ nie b rak przecie. Nie zapom inaj o posagu. G dybyś uporu jej inaczej złam ać nie m ogła, postaraj się, a b y jej o jca przeniesiono do Siedm iogrodu. M a m y tarn przecież dużo stosunków . D opóty Oedon pozostanie za granicą, dopóki albo ona nie opuści ty c h stro n lub on się tam nie ożeni, bądź dobrej m yśli.
G dy dom aw iał tych słów , tw a rz chorego zapło n ęła dw iem a ognistem i plam am i, które po kilku se k u n d ach ustąpiły m iejsca trupiej bladości.
K obieta sp isy w ała w iernie d aw an e jej pole ce n ia.
D rugi mój sy n R yszard pozostanie rok jesz c z e w przybocznej g w ardyi. Nie je st to w praw dzie k a ry e ra , ale n a początek i tern gardzić nie należy. N astępnie przejdzie do kaw ałeryi; po roku zaś służby niech aj się sta ra pom ieścić w sztabie generalnym . Z ręczność, w aleczność i w ierność, to trz y wielkie ■stopnie, po których idzie się w górę. S łu żb ą m ożna je posiąść. Ileż tu pola do zdobyczy! D ość p o sta
w ić n a niem stopę, a będzie naszem . N ierozsądna d u m a odw odzi n as od tego. S y n mój pow inien b r a ciom sw y m torow ać drogę. E uropie stra sz n a grozi w o jn a. U śpione dziś sp ręż y n y zad rg ają i popchną m o carstw a w zajem n a siebie. D la takiego R yszarda B arad lay a ro ztw o rzą się w tedy n a oścież w ro ta do czy n ó w g o d n y ch naszego nazw iska. Pod cieniem jego sła w y spoczniem y w szyscy! R yszard pozostanie bezżennym . K obieta byłab y m u tylko przeszkodą w jeg o pochodzie; zadaniem jego niechaj będzie to ro w an ie k a ry e ry sw y m braciom . Cóż to za nieocenio n e szczęście być bratem oficera, który legł w bitwie! M aryo, w strzy m ałaś pióro? M iałażbyś płakać? P ro szę cię, nie bądź słabą. Z apisz, com ju ż powiedział.
K obieta u k ry ła boleść, stłum iła łzy.
— Mój trzeci najm łodszy sy n E ug en iu sz był mi u lubieńcem . Nie przeczę, że ze w szystkich trzech k o chałem go najw ięcej. Niechaj to będzie tajem nicą; sam nie dom yślił się tego. W szak obchodziłem się z nim , ja k g d y b y m m u był ojczym em . R ozkazuję ci, b y ś i ty podobnie z nim postępow ała. Niech pozo stan ie w W iedniu, pośw ięci się zaw odow i u rzęd n i czem u i dobija się pow oli znaczenia. W alk a ta u czy ni go giętkim , ro ztro p n y m i z arad n y m . Niech przy pom ocy nab y teg o rozsądku, uprzejm ości i dowcipu uczy się zdobyw ać sobie g ru n t, m ający być po d sta w ą jego wielkości. N iechaj, m ając bezustannie na m yśli w łasn e w y w y ższen ie się, nie zapom ina czynić dobrze tym , których w dan y m razie będzie mógł uży ć za szczeble do w łasnego w zniesienia się. Nie należy rozpieszczać go w dom u, ab y uczył się sto so w ać do obcych ludzi i oceniać każdego w edle w a r tości. T rzeb a w nim podsycać am bicyę, w yszukiw ać dla niego i u trz y m y w a ć stosunki z ludźm i wielkich im ion i w p ły w ó w , które nie po zw alając ro zrastać się p oetycznym m rzonkom , m ogłyby z czasem d o p ro w a dzić do zw iązk ó w rodzinnych.
o k azy w ała, ja k stra sz n e m ęczarnie przechodził ten człow iek, chociaż m ów ił ta k spokojnie. T rw a ło to jednak tylko chw ilę. W oła przem ogła pierw iastek m ateryi.
— T rz y tak potężne filary — d y k to w ał dalej um ierający — zdołają silnem ram ieniem podtrzym ać m oje dzieło. D yplom ata, żołnierz, w ysoki urzędnik. C zem uż nie m ogę budow ać dalej! B udow ać aż do chw ili, w której dojrzali ju ż syn o w ie zajęliby m oje miejsce! M aryo, żono moja! proszę cię, zaklinam , spełnij w szystko, co ci spełnić polecam . K ażdy n erw m ego ciała w alczy ze śm iercią, ale w tej ostatniej w alce nie m yślę bynajm niej o tern, że z a m inut kilka w proch rozsypie się to, co w e m nie z p rochu po w stało. f e n zim ny pot n a m ojem czole, to nie pot w alki śm iertelnej, lecz trw ogi, o b aw y strasznej, ab y praca m oja nie poszła n a m arne, a b y dzieło ćw ierć- w ieku nie zstąpiło razem ze m n ą do grobu. M arzy ciele kładą d y am en t w tygiel alchem ika; nie w iedzą, że tam ulegnie on zniszczeniu i n igdy do daw nej nie pow róci k rystalizacyi. T y m naszy m ośm iow iekow ym dyam en tem je st szlach ta nasza. O na je st tajem n i czym talizm anem naszego bytu, w niej spow ite życie n arodu, o n a w iecznie ożyw ia go n a nowo! I te n talizm an ch cą oni pośw ięcić, zniw eczyć. I dlaczego? Dla m ar, dla g o rączk o w y ch rojeń, które w ciągnęli w piersi razem z m iazm am i zarazy . A ch, M aryo, g d y b y ś w iedziała, co cierpi skam ieniałe me serce! Nie, nie, nie p o d aw aj mi lekarstw , one mi ju ż nie pom ogą. Podaj mi n a chw ilę p o rtrety m oich synów , to mi ulży.
Ż ona podała m u trz y m iniatury. C złow iek ze skam ieniałem sercem spoglądał n a nie kolejno i cier pienia jego łagodniały. Z daw ał się zapom inać o z a p a sac h ze śm iercią. S uchym , kościstym palcem w sk a zu jąc n ą portret n ajstarszeg o , szepnął:
— T e n , g d y b y chciał, m ógłby sta ć się najpo- dobniejszym do mnie.
A odsuw ając m iniatury, tak dalej m ów ił zim no: — P recz z sentym entalnością! C zas nagli. Nie zadlugo pow rócę do ojców i pozostaw ię m ym synom spuściznę, przek azan ą mi przez przodków . Ale dom m ój stanie się przybytkiem idei. N em esdom b nie zniknie z kart historyi. Będzie on ogniskiem , pozo stan ie słońcem m oich zasad. W sza k i ty tu zosta je s z po mnie.
P isząca zatrz y m ała się i w zro k zdziw iony pod niosła na m ęża.
D ostrzegł zdziw ienie żony.
P atrzy sz n a m nie, ja k b y ś w ątpiła o tern, co m ów ię. Kobieta, w dow a, cóż może uczynić dla dzieła, pod którego ciężarem ugięły się barki męża? Słuchaj, co ci pow iem . W sześć tygodni po mojej śm ierci w y jdziesz pow tórnie za m ąż.
Piszącej w yp ad ło pióro z ręki.
— T a k chcę! — m ów ił su ro w y m głosem czło w iek skam ieniałego serca. — W y znaczyłem ju ż tego, k tó reg o m asz w ziąć za m ęża. Rękę tw ą oddasz Be n ed y k to w i R idegvary.
T u ju ż nie m ogła za p an o w ać n ad sobą biedna kobieta; p o w staw szy od stolika, rzuciła się ku łożu m ęża, u p ad ła przed nim n a kolana i poch w y ciw szy je g o rękę, gorącem i zlew ała ją łzam i.
C złow iek kam iennego serca p rzy m ru ży ł p o w ie ki i zd aw ał się szu k ać rad y w ciem nościach. Z n a lazł ją.
— M aryo, daj tem u pokój. T e ra z nie czas płakać. S pieszno mi: p rzedem ną daleka droga. Jak pow iedziałem , stać się m usi. Młodą jeszcze jesteś, nie m asz lat czterdziestu. Przed dw-udziestu cztere- m a laty, gdym cię brał za żonę, nie w y d a łaś mi się piękniejszą niż dziś. M iałaś krucze w łosy i oczy pełne blasku! ta k ą jesteś jeszcze d o ty ch czas. B yłaś sk ro m n ą, łagodną i dziś nią jesteś. K ochałem cię bardzo. W szak że w iesz o tern. W pierw szym roku
B ib lio te k a . — T. 98. 2
m ałż eń stw a przyszedł n a św ia t sy n mój n a jsta rsz y O edon, w n astę p n y m drugi sy n R yszard, a w trzecim n ajm ło d szy E ug en iu sz. W te d y to naw iedził m nie P an ciężką chorobą, z której ju ż nie w yszedłem . L ekarze orzekli z g ó ry , żem dzieckiem śm ierci, że jeden pocałunek tw y ch pięknych u stek m oże m nie zabić. I tak um ierałem obok ciebie od lat d w udzie stu , ja k skazaniec, od którego m iłosierdzie odw róciło sw e oblicze. P rzed tw em i oczym a w iędnął k w iat m ego życia, od lat dw udziestu byłaś mi tylko siostrą m iłosierdzia, p rzy k u tą do łoża konającego. A jed n ak w e m nie kołatało życie, rw ałem się całą piersią do niego i żyłem , bom pokochał w ielką ideę, k tó ra z a p an o w a w sz y n ad w szystkiem i mojemi uczuciam i, zm u szała m nie w lec to życie w śród tylu m ęczarni. Cóż to za życie! Życie, którem u pozazdroszczono rozko szy, k tóre w yrzec się m usiało choćby najdrobniejszej przyjem ności. A ja m je podjął. Zrzekłem się w sz y st kiego, do czego uderzać zw ykło serce ludzkie. S ta łem się nieczułym , w y rach o w a n y m , niedostępnym . Ż yłem przyszłością tylko. Przyszłością, k tó ra w inna b y ć w yłączn ie uw iecznieniem przeszłości. D la tej przyszłości w y chow ałem trzech m oich sy n ó w , w niej uw ieczniłem moje imię. Na im ieniu tern cięży prze k leń stw o dnia dzisiejszego, lecz ono zabłyśnie błogo sław ień stw em ju tra . Dla im ienia tego, M aryo, ja m cierpiał tak wiele, tak nieskończenie wiele. T o b ie m usi jeszcze zabłysnąć szczęście w tem życiu!
Ł kanie kobiety było protestem przeciw tym słow om ...
— T a k chcę — zaw ołał m ąż i w y rw a ł sw ą rękę z jej dłoni. — W ró ć do stolika i pisz. T o m oja o statn ia w ola. W sześć tygodni po mojej śm ierci •żona m oja m a oddać sw ą rękę B enedyktow i Ridegva- ry, którego u w ażam za najgodniejszego do zajęcia po m nie osieroconego m iejsca. Ziem ia będzie mi w tedy lekką, a niebo p raw d ziw y m rajem . C zyś n apisała, M aryo, com powiedział?
— G odzina ubiega — w yszeptał konający, s ta czając bój zaw zięty z dopom inającem się p raw sw ych robactw em . Lecz non om nis m oriar, r.ie w szy stk o um iera! Poczęte przezem nie dzieło p rzetrw a mnie. M aryo, połóż tw oją rękę n a mojej i nie puszczaj jej dopóty, dopóki m oja kostnieć nie zacznie. Bez łez! bez sentym entalizm u! chcę, rozkazuję, byś nie p ła kała. M y się nie żegnam y. D uch mój pozostaje z tobą i n ig d y cię nie odstąpi; zażąda od ciebie r a chu n k u każdego ran k a, każdego w ieczora z tego, jak spełniłaś dane ci w ostatniej m ego k o n an ia godzinie polecenia. Ja będę przy tobie, zaw sze przy tobie.
K obieta drżała całem ciałem.
K onający sk rzy żo w ał spokojnie ręce n a piersiach i szeptał u ry w a n y m głosem:
— G odzina ubiega, lekarz nie om ylił się. Już nie czuję boleści... naokół mnie ciem no... tylko o b raz m ych sy n ó w przyśw ieca mi jeszcze... Kto to zbliża się ku mnie? Kto to w y n u rz a się z otaczającej m nie ciemni? Kto jesteś, zatrzym aj się! Nie zbliżaj sie... p o n u ry cieniu... Mam tu jeszcze coś do pow ie dzenia!
Ale pełna m ajestatycznej zgrozy postać, która w y p ły n ęła z pom roku, była nieubłaganą; nie czekała, a ż człow iek o skam ieniałem sercu w ypow ie, co m a jeszcze n a tym świecie, n a którym p rzy w y k ł ro zk a
zyw ać, do pow iedzenia, lecz dotknęła niew idzialną sw ą dłonią- jego oblicza.
S koro przem ożny ten człow iek poczuł, że ugiąć się m usi przed potężniejszą siłą, zam k n ął pow ieki, za cisnął blade w argi i nie czekając n a pom oc ludzi, d o brow olnie oddał w ielką, nieugiętą duszę potężnem u g rab arzo w i bez trw ogi, dum nie, jak n a szlachcica przy stało .
uż u kresu, upadła n a k o lan a i kładąc złożone n a ■rrzyż ręce n a zapisanych k artach , w yję kła:
•— W y słu ch aj m nie, Panie Boże mój i zechciej :ak jego duszę przed sw e św ięte dopuścić oblicze i tak m u być n a tam tym św iecie m iłościw ym , ja k ja tu ślubuję i zaprzysięgam przed T obą, że w szystko to złe, co on mi, o Panie, polecił w ykonać, spełnię w ręcz przeciwnie! T a k mi, Panie, dopom óż w sw ej n iesk o ń czonej w szechm ocy!
Nadludzki, nie do określenia złow ieszczy krzyk odbił się potężnem echem w tej grobow ej ciszy.
P rzelękniona kobieta rzuciła strw o żo n y w zrok na rozciągniętego n a łożu trupa.
T ru p ten ro z w arł zaciśnięte przed chw ilą w argi, oczy jego były o tw arte szeroko, a p ra w a ręka spoczyw ająca n a piersiach, z ry w a ła się jak b y do groźby.
Może rozstająca się z ciałem dusza zetknęła się u w ró t niebieskich z posłańcem , niosącym do tronu P rzedw iecznego śluby w d o w y i m atki i raz jeszcze z gw ieździstej pow róciła drogi w sw ą ziem ską osło nę, aby tym straszn y m pośm iertnym krzykiem o sta tnim zakazem zap ro testo w ać przeciw łam aniu żela znej jego woli.
ROZDZIAŁ II.
M odlitwa nad grobem.
W tydzień dopiero odbył się pogrzeb człow ieka ze skam ieniałem sercem . Poprzednio zab alsam o w an o ciało i w y staw io n o n a widok publiczny. Z pogrze bem zw lekano, boć trze b a było licznym a dostojnym znajom ym zm arłego pozostaw ić czas p o trzebny na zebranie się do oddania nieboszczykow i ostatniej przysługi, w ielebnym i przew ielebnym do w y p ra c o
w an ia m ow sto so w n y ch , tapicerom i m alarzom dc w ykończenia h erb ó w i pogrzebow ych ornam entów , dyrek to ro w i zaś chóru debreczyńskiego do w y ćw icze nia śpiew aków .
W iele w życiu widziałem pogrzebów . Jako uczeń szkolny jeszcze miałem piękny glos tenorow y, a obow iązkiem uczniów klas w yższych było odśpie w y w ać n ad gio b em zm arłych w sp ó łw y zn aw có w , bez rozm cy, czy byli biednym i, czy bogatym i, żałobne cnorały. D latego n a w ielu patrzyłem nieboszczyków , widziałem wiele pogrzebów i z szum nem i m ow am i i z cichą tylko nad ro ztw arty m grobem m odlitw ą, ale nie byłbym w stanie żadnego z nich opisać, bo p rzy żad n y m nie widziałem nic w ięcej, prócz p o stę pujących z płaczem za tru m n ą postaci; w idok to wiecznie jednaki. Boleść bogacza kroczy tak sam o z czołem schylonem ku ziemi, ja k boleść n ęd z arza— oto w szystko, co mi zostało w pamięci.
d o w iem tylko, że m ow a, w ygłoszona przez jego przew ielebność, była bardzo długa; znajduje się niezaw odnie po dziś dzień jeszcze w jakiem a rc h i w um , i ze podczas _ długiej tej m ow y jaśn ie pani za-
ew ała się łzam i, jakich pozazdrościć by jej m ogła pierw sza lepsza uboga w ieśniacza w dow a.
Biedna b aro n o w a raz w reszcie może się do sy ta w ypłakać — szepnął jeden ze znakom itych do stojników , zajm ujących pierw sze ław ki, do sw ego s ą siad a — za jego życia nie w olno jej było płakać.
W sam ej rzeczy nieboszczyk tw ardego był serca — odparł zagadnięty. — Nie pozw alał żonie, ab y choć jed n ą łzą ulżyła sw ej boleści.
— A niejedna boleść uginać m usiała biedną b a ro n o w ą w ćw ierćw iekow em praw ie pożyciu z nieczu łym m ałżonkiem .
Nikt o tern lepiej w iedzieć nie może ode-mnie.
— Pan byłeś, panie adm inistratorze, najbliższym przyjacielem rodziny zm arłego.
— Jedno ciało i jedna d u sza — odparł zaga
dnięty. . ,
D ostojna w d o w a tym czasem , m im o, ze izy gw ałtow nie dopom inały się p raw sw oich, starała się m askow ać spokój przed obecnym i.
Ja k aż to piękna jeszcze kobieta— szepnął je den z d y g n itarz y zcicha do drugiego.
— Przez lat dw adzieścia przecież spoczyw ała w śród lodow ców .
— Z ałożyłbym się, że dłużej n ad rok żałoby nie pozostanie w dow ą.
Na drażliw e to zapytanie odpow iedział tylko
ad m in istrato r pokręcając w ąsa: .
P osłuchajm y co m ów i przew ielebny, m ó w i
tak pięknie: .
I w sam ej rz eczy m ów ił pięknie; znakom itą drużynę jednakże zajm ow ało więcej, jakie ordery jm ieszczono pod herbow ą tarczą nieboszczyka, aniżeli słow a kaznodziei. P a n ad m in istrato r m usiał siedzą cych w koło objaśniać dokładnie, jakie o rd e iy zdobiły pierś zm arłego, kiedy i za jakie otrzy m ał je
za-^ S kończył w reszcie m ów ca, pozostaw iając w słu chaczach przekonanie, że d a w n o ju ż nie słyszeli tak m istrzow skiej m o w y pogrzebow ej. Po nim odezw ał się ch ó r śpiew aków C hór te n w y w ią zał się po m i strzow sku ze sw ego zadania, w y k o n a w sz y z p recy zy ą jedną z najpiękniejszych m elodyj p ogrzebow ych z ope ry „N abuchodonozor” z tekstem n aturalnie zasto so w a nym do okoliczności.
_ No, g d y b y tak nieboszczyk m ógł usłyszeć, jaką m u tu n ad grobem n u cą m elodyę — zau w a ż y ł pan R idegvary, zw ra cając się do sw ego sąsiada.
— M iałżeby być nieprzyjacielem a ryj z oper? — G niew ał się straszliw ie n a profan u jący ch pow ażne śpiew y kościelne teatralnem i dodatkam i. Co więcej, w y raź n ie żądał w sw oim testam encie, ab y
n a jego pogrzebie nie śpiew ano czasem m elodyj tea tralnych.
— P an u nie jest zapew ne obcym testam et zmarłego?
P an ad m in istrato r spuszczeniem pow iek i n a - strzępieniem w ą sa dał tajem niczo do poznania, że by ł to sekret, k tó ry łatw o przecież dałby się zb adać.
Po odśpiew aniu całego chorału w szedł n a k a zalnicę drugi m ów ca.
— C zyżby i ten trzeci, co siedzi tam w ław ie, tak że m iał praw ić?-— zapytał się k to ś w pierw szych ław k ach , zniecierpliw iony długiem i cerem oniam i.
— T o pastor m iejscow y, ten zm ów ił krótką tylko n ad zm arłym m odlitw ę.
— Ah, w ięc to on?
I obaj rozm aw iający pochylili ku sobie tajem n i czo głow y.
— A gdzież ona? — szepnął jeden z p anów do drugiego.
— Ot, stoi tam w kącie op arta o ścianę, w rę k u trzy m a chustkę. C zy w idzisz ją pan?
— Ah, w idzę, widzę! w sukience, o której n ie podobna powiedzieć, czy je st koloru szarego, czy brunatnego.
—- T a k , to ona!
— Śliczne dziecko, d opraw dy. Nie dziw ię się, że... — i w ielcy panow ie szepnęli znów sobie coś n a ucho.
P raw dziw ie źlebyśm y zrobili, g d y b y śm y nie p o słuchali prześlicznej pożegnalnej m ow y, którą w tej chw ili w ygłasza kaznodzieja; jeśli pierw sza była a r cydziełem dyalektyki i prozodyi, d ru g a była g odnym uw ień czen ia w zorem poetycznego polotu, pełnego p o ry w ający ch obrazów i p orów nań, do łez w zru szają cych przenośni, a n aw et cy ta t ze sta ro ży tn y ch k lasy kó w i now oczesnych pisarzów .
pochodniam i w oskow em i nieboszczyka ze w szystkim i zosobna opłakującym i tak drogą stratę. M ów ca k a zał kolejno żegnać się nieboszczykow i z ich eksce- lencyam i, jaśn ie ośw ieconym i i jaśnie w ielm ożnym i, w ielm ożnym i i szlachetnie urodzonym i, przew ielebny mi i w ielebnym i, wielce uczonym i i a rcy m ąd ry m i i szan o w n y m i panam i, tychże m ałżonkam i i la to ro ślam i tak m ęzkiej, ja k żeńskiej linii, słow em , nie z a pom niał o nikim, zachow ując n ależn y porządek sp o łeczny. A g d y w ielebny m ów ca doszedł m iędzy in- nem i do następującego ustępu:
— T y , który teraz błąkasz się daleko n a lodo w y ch polach północy i o s ta mil od ojczyzny zdała p rzy św ietle północnej zorzy w spom inasz kocha jącego cię ojca, co dziś ju ż z niebios na ciebie spo gląda...
W ó w czas zau w aży li obaj dostojni panow ie, że dziew czę w ciem nej sukience podniosło do oczu bia łą sw ą chustkę.
— Biedne dziecko— szepnął jeden do drugiego. W reszcie sk o ń czy ły się śpiew y i m ow y poże g n aln e i inne cerem onie. D w u n a stu hajduków w g a lowej liberyi poniosło n a barkach w spaniałą trum nę; ad m in istrato r podał ram ię zbolałej w dow ie i orszak p o grzebow y w y ru sz y ł z kościoła ku grobom fam i lijnym .
T u pozostało dopełnić jeszcze ostatniej cerem onii. Z w yczaj każe, że nim spuszczą trum nę na m iej sce w iecznego spoczynku, m iejscow y d u ch o w n y od m a w ia za duszę zm arłego o statn ią m odlitw ę.
W ielu bardzo było ciekaw ych poznać stareg o p asto ra, B artłom ieja L angi, którego p ra w y ch arak ter i w y m o w a zn an e by ły pow szechnie. M ów iono o nim , że się zap ala tak łatw o, jak proch, a z w an o g o ogólnie sta ry m kuruczem ’).
Po odśpiew aniu ostatniego chorału w y su n ą ł się starzec o w ysokiem czole, siw ym w łosie i gęstych, brw iach ponad ciem nem i bystrem i oczym a, n ad ają cych jego łagodnej tw a rzy w y raz stanow czości, zło ży ł ręce i rozpoczął modlitwę:
— W ielki Boże, sędzio ży w y ch i um arłych,, w ysłuchaj b łagania naszego w tej godzinie...
— Patrz, oto w pełnym blasku ziemskiej o ka załości zbliżają się popioły jednego ze sług tw o ich do m arm urow ego grobow ca, który ma je zam knąć,, podczas gdy w tej sam ej godzinie dusza jeg o n a g a i drżąca stoi przed gw iaździstem i niebios w ro tam i i pragnie w ejść do T w y c h p rz y b y tk ó w ..
— C zem że jesteśm y m y, co z takim przepy chem rozstajem y się z tym św iatem ? My, k tórym robactw o bracią, a pył ziemi— m atką...
— W spom nienie jed y n eg o dobrego czynu św ie ci n am jaśniej, niż blask tysięcy pochodni, a niem e błogosław ieństw o w spółbraci piękniej ozdabia wieko naszej tru m n y niż h erby i ordery całego św iata.
— O Panie, bądź m iłościw ym dla tych, k tó rzy w życiu całem nie znali dla innych miło sierdzia!
— Nie badaj zb y t su ro w o drżącej przed T w em obliczem duszy, nie pytaj jej: „Czem byłaś? Jakiem i uczynkam i zapisałaś sw ój p o byt na ziemi?”
— Nie dopuszczaj do siebie ziem skich głosów,, bez w zględu, czy głosy te niosą na. sw y c h s k rz y dłach uw ielbienie czy przekleństw o. T y , o Panie, stoisz w ysoko ponad niemi. Bo i cóż m ogłoby o b ro nić m ożnego tej ziemi, g d y b y go nie broniło T w e nieskończone m iłosierdzie w tedy, gdy odarty ze sw e go blasku stanie przed T o b ą i m usi n a stra sz liw e T w e odpow iedzieć pytania:
— C zyś w spom agał nędzarzy? —- Nie.
— C zyś podnosił upadłych? — Nie.
— C zyś był opiekunem prześladow anych? — Nie.
C zyś w y słu ch iw ał błagań zrozpaczonych? — Nie.
— C zyś ocierał łzy cierpiącym ? — Nie.
— C zyś zn ał litość dla zw yciężonych? — Nie.
C zyś m iłość odpłacał miłością? — Nie, nie i po w szystkie w ieki nie.
A gdy zap y tasz potężnego tej ziemi, który b e z b ro n n y u T w eg o stoi m ajestatu: Na co u ży w a łeś potęgi złożonej przezem nie w tw oje ręce? C zyś ■uszczęśliwił pow ierzone ci m iliony ludzi? C zyś budo w ał dla potom ności, k tó ra oczekuje od ciebie sw ego jutra? C zyś słu ży ł uczciw ie sw ej ojczyźnie, czy też ■pełzał w prochu przed obcem i bożyszczam i? C zyś zył dla tw ego n aro d u lub zd radzał jeg o ołtarze, n a których Im ieniow i M emu składają ofiary? Cóż on ■wtedy odpowie? Do kogóż się zwróci? Jakim że nerbem , orderem jakim , zasłoni pierś swoją? Kogóż w ezw ie na obrońcę i orędow nika? Jakiż m ocarz zie mi zdoła go zasłonić tam , gdzie w szystkie m itry i k o ro n y , gdzie w szystko złoto tego św iata je st nędznym prochem tylko...
T w arz d u chow nego pałała, postać cała rosła, rzad k ich w łosów pukle otoczyły srebrzystym w ia n kiem w y pogodzone jego czoło; dreszcz zim ny zele k try z o w a ł całe zgrom adzenie.
— ...O P a n ie— kończył kapłan m o d litw ę—bądź m iłosiernym , m iasto być spraw iedliw ym ! Nie patrz n a to, czem był tu śm iertelnik, ale zechciej uw zglę dnić, że tu kroczył w ciem nościach i że nie dojrzał św iętego T w e g o oblicza.
— Nie rzucaj n a szalę spraw iedliw ości błędów jego i obląkań, lecz policz m u za zasługę to, że b łą dząc, m niem a!, iż dobrze czyni.
m u przebaczają ci, w zględem których zaw inił na ziemi.
— Z agaś pam ięć jego czynów , a b y nikom u go nie przypom inały.
— A jeśli grzesznik m usi pokutow ać, jeśli T y , Panie, n ieubłagany dla n iep raw n y ch czy n ó w u k o ń czonego ju ż życia, nie m ożesz przed tron Sw ój d o puścić ciężko grzesznej duszy, bez poprzedniego jej oczyszczenia, k aż jej w ten sposób pokutow ać, iżby dusza, k tó ra dziś w idzi w szy stk o ja sn o i w praw dzi- w em św ietle, a nie przez p ry zm at sw ego sobkostw a, pow róciła raz jeszcze na ten padół i w stąpiła w sy n ó w , ab y to, co ojciec zaw inił, zm ieniło się w jegc dzieciach w cnotę i sław ę i aby ta biedna ziemia ojczysta, która, dopóki żył, była m u tru m n ą, stała się, gdy kości jego w niej spoczną, kolebką z m a r tw y ch w stan ia.
— W y słu ch aj, Panie, m odlitw y S w ego sługi! A m en.
O bchód zakończył się zatrzaśnięciem żelaznych podw oi grobow ca.
O rszak pogrzebow y pow rócił do zam ku, gdzie dla dostojnych gości, studentów i służby, długie za staw iono stoły; kto żył, d ążył po dopełnieniu obo w iązku uczynić zadość w y m ag an io m n atu ry .
S ta ry p asto r pozostał najdłużej przy grobow cu nieboszczyka, a gdy w szy stk o pospieszało do zam ku, ujął ciemno. ubrane dziew czę pod rękę i boczną o d dalił się drogą.
Jedno h onorow e nak ry cie zb y w ać będzie w w iel kiej herbow ej sali w sp an iałeg o zam ku.
Zebulon T allerossy.
. S ty p a u n as tem tylko różni się od innych bankietów , że biesiadnicy nie spełniają n a niej
toastow . J
Pani dom u, w dow a, cofnęła się do najodleglej szy ch kom nat; zgrom adzeni n a pogrzeb goście zajęli
ugie stoły w sali herbow ej; było ich około stu pięć dziesięciu. K ucharz, jak zaw sze, tak i teraz, wlał w u n szt k u linarny całą sw ą duszę; piw niczny w ciągłym był ruchu, a goście jedli i pili nie lepiej ani nie gorzej, ^ ja k g d y b y ich tu sproszono nie na stypę, lecz n a instalacyę now ego nadżu p an a.
Ku końcow i obiadu, g d y służba zabierała się do podania biesiadnikom czarek porcelanow ych z czarn ą kaw ą, w padł do sali, ja k bom ba, jeszcze jeden gośc.
Gość spóźniony, na widok którego całe zgro m adzenie głośnym odezw ało się „b ah o !” a n aw et służba pow itała nietajonym chichotem . A przecież gośc ten nie m a nic w sobie, coby do pustego pobu dzało śm iechu, przeciw nie naw et, n a tw arz y tej ma-uje się strapienie. „Niai! Zebulon! Z ebulon!”' w o łano ze w szech stron.
,y T a k > Zebulon to w całej sw ej okazałości, lecz -.ebulon pełen gniew u i niem ej rozpaczy. Przem okły zziębnięty, z w łosem sp adającym na czplo, oblane potem i sfałdow ane w trudne do odczytania hierogli fy^ sta n ął Z ebulon, g d y b y g ro m o w ład n y Jow isz,
po-srod rozochoconych gości. ’
Ale nadarem nie silisz się, Zebulonie, na udanie srogiego gniew u; zm arszczone tw e czoło nietylko nie przejm ie dreszczem obecnych, ale w prost p rzeciw ną
Jak że tu bać się tego, kogo się lubi.
— Nie m ogłem dostać koni na ostatniej stacyi.
T em i sło w y zw iastow ał prześladujące go fatum , Młodsi pow stali ze sw y ch krzeseł i rzucili się k u niem u; starsi i pow ażniejsi przesyłali m u zdaleka łaskaw e pozdrow ienia; kilku hajduków poskoczylo, ab y uw olnić go z kapelusza i zim ow ych rękaw iczek, chciano n aw et zdjąć z niego o b ram o w a n ą barankam i bekieszę, lecz przypom niano sobie w sam czas, że je st o n a dla Z ebulona strojem pow szednim d om o w y m i g alo w y m zarazem . G dy zapnie ją pod szyję, m a z niej n ajw ygodniejszy ubiór do dom ow ego u ż y tku, gdy znów ta sam a bekiesza w y czy szczo n a jest i w y szczo tk o w an a starannie, spełnia sum iennie obo w iązki sukni galow ej.
— Proszę cię, proszę, Zebulonie, na m oje m iej sce! — odezw ali się ze w szech stro n n asy cen i goście; w szystkie te n aw o ły w an ia jednakże by ły grochem na ścianę; Zebulon bow iem ujrzał zdała ad m in istrato ra i spostrzegł, ja k go tenże niem ym zap rasza gestem , ab y usiadł n a opróżnionem przy nim krześle. S ki nienie to b y ło . rozkazem dla Zebulona, który dum ny, że w olno m u będzie zająć m iejsce obok pierw szego w tern szlachetnem gronie dygnitarza, torow ał sobie ku niem u drogę rękam i i łokciam i.
I teraz dopiero zdała się Zebulonow i n a jsto so w niejsza chw ila do w y n u rz en ia sw ych ubolew ań; w estch n ął głęboko i ściskając ręce adm inistratora, o dezw ał się głosem pogrobow ym :
- I w takiej to chw ili przychodzi nam. się s p o tykać. K tó żb y się był tego spodziew ał!
B yć m oże, że przed trzem a godzinam i podobne żale padłyby n a g ru n t ż y zn y , teraz jednakże, g d y strum ienie w in a zajęły m iejsce lez i żałoby, nie od biły się najlżejszem n aw e t echem .
— S iadajno pierw , ot tu n a opróżnionem krześle.
— A c z y je ż to miejsce?— zapytał się zafraso w a ny Zebulon.
Nie troszcz się o to — uspokajał go adm ini stra to r— siadaj i nie pytaj o resztę. M iejsce to było przeznaczone dla księdza.
. ~ N a . krześle popiem !— zaw ołał Zebulon, opie rając się obiem a potężnem i dłońm i n a płycie stoło wej w zam iarze podniesienia się, w którem to przed sięwzięciu ^ m izernie tylko popierały go skostniałe od zimna nogi n a krześle popiem nie spocznę. Ńie sia dam n a krześle pośw ięconem . Niech m nie Bóg strzeże, ażebym m iał zajm ow ać miejsce osób ducho w nych.
Zm uszono go, ab y pozostał.
^Ktoś z sąsiad ó w szep n ął m u na ucho, kto zacz jest o w ksiądz.
Aha! T o co in n e g o — m ru k n ął ja k b y do sie bie, poczem rozsiadł się w ygodnie n a w skazanem m iejscu i w p ra w n ą ręką zaw iązał pod brodę podana serw etę.
S łużba wiedziaia, co w tym razie czynić jej należy; zbiegła się ze w szystkich stro n z półm iska mi, n a których nęciły podniebienie Z ebulona resztki p otraw , jeden p o d aw ał m u pasztet, drugi fogasza in n y bażan ta, in n y sos, ten zn ó w pudding, a gość n a sz zm iatał to w szystko razem bez cerem onii, zapi jając sm aczn e kąski to w ęgrzynem , to m ad erą, reń- skiem w inem i szam panem .
Czem u się tu dziwić? W szak że to w szystko do jednego dostaje się żołądka. W czasie jed zen ia nie om ieszkał rozpow iadać w szem w obec i każdem u o iia ry ° bna SWy° h prz^ dd> tonem nieszczęśliw ej “7 T r z y dni ju ż tem u ja k w yjechałem z dom u. rzybyłem zdrow o i szczęśliw ie aż do ostatniej sta- ; cyi Szunyoglak. Z aw ołałem w ójta i krzyknąłem ' n a .m eg o : daw aj, bratku, konie. Nie m a koni.
ra-n o do N em esdom b ra-n a pogrzeb. P o rw ały m nie o sta tnie p a sy e — narobiłem h ałasu i zapytałem trzęsącego się niby liść osikow y wójta: A w iesz, trutniu, z kim mówisz? Nie pom ogło. Obiecałem kiesę tem u, kto. m nie zaw iezie do N em esdom b; białe cw ancygiery to rzecz łakom a i wiecie, jak sobie pom ógł w tym: kłopocie ów łotr: oto zaprzągł do kolasy cztery w oły i takim ekw ipażem dow ieziono m nie tu. L ecz c ó ż mi z teg o — dodał po chwili w tonie sm ętn y m — sk o ro spóźniłem się. Nie byłem ani n a nabożeństw ie: żałobnem , nie słyszałem m o w y pogrzebow ej, nie m o głem n a w et odm ów ić za pastorem m odlitw y za spo kój nieboszczyka, a w szystkiem u w inien ten w ó jt n iecnota i przeklęte jego w oły.
K om icznym był k o n trast tych u bolew ań z nie z ró w n a n y m apetytem .
— O, co do ostatniej, nie m asz czego ża łow ać.
U w agę tę dorzucił adm inistrator. Słysząc to, Z ebulon zadum ał się.
S ty p a bez m iejscow ego pastora, m odlitw a nie- p odobała się, ad m in istrato r rozdrażniony, ot pew nie k sięży n a — pokom binow ał Zebulon — palnął ja k ie ś głupstw o.
Gość nasz, traw io n y ciekaw ością, a zarazem nie pokojem , zrezy g n o w ał z ostatnich kąsków , a zbli ż y w sz y się do adm inistratora, zaczął go badać i do w iedział się historyi osieroconego krzesła, ja k ą to m odlitw ę w ygosił p asto r n ad o tw arty m grobem p,. B aradlay.
Zgroza i zgorszenie m iotały duszą Zebulona. P o tarł ręk ą czuprynę i zdziw ił się, że w łosy jej nie w zbiły się do góry, ab y zaapelow ać do pom sty niebios.
— T oć to stra sz n a zbrodnia, zbrodnia stan u ,
perduello! — pow tarzał bezustannie, sapiąc przytem
nielitościw ie. Popijając c zarn ą kaw ę, zapadł w reszcie w głuche, złow rogie milczenie. W skupieniu d u c h a
n a ra d z a ł się sam z sobą, coby począł, g d y b y m u oddano n a p astw ę bezbożnego klechę; za każdym ły kiem inne rodziły się m yśli w głow ie spraw iedliw e go. W yprosiłbym go za drzw i... Z apozw ałbym nie c n o tę przed konsystorz. O ćw iczyćbym go kazał haj
dukom .
F eru ją c w yroki, nie zapom niał Zebulon T alle- ro ssy , że godzi się z każdym z nich odw ołać do kom petentnego forum ; z pierw szym odniósł się oczy m a do d y rek to ra dóbr, z drugim do superintendenta, z trzecim do k asztelana, a z oblicza każdego z nich zd aw a ł się czytać, że się w sw y ch w y ro k ach nie przegalopow ał.
— G dyby go tylko coś gorszego nie sp o tk ało — z a u w a ż y ł pan adm inistrator. Zebulon, który w tej chw ili dobierał się ły żeczką do osiadłego n a dnie fi liżanki cukru, słysząc to, podniósł w zrok sw ój zdzi w iony ku obliczu w szechw ładnego adm inistratora, jak g d y b y p rag n ął z niego w y czytać, co rozum ieć n a le ż y pod w y razaiu i „coś g o rsz e g o .”
R idegvary odm ruknął ja k b y od niechcenia: — Kto wie, czy nie przyjdzie m u przejechać ■się do W ied n ia ad audiendum verbum.
— O to, to w łaśnie!— k rzyknął Z ebulon— o tern w łaśn ie m yślałem . T o nie żarty . P odburzanie ludu! O braza m ajestatu! T o ć to pachnie K ufszteinem . N aj mniej lat dziesięć i w ciężkich żelazach do tego. Fi sk u s królew ski pow inien dom agać się gło w y jego. Niech wie, że to nie żarty.
S koro ad m in istrato r obaczył, że posiedzenie przeciąga się nieco z a długo, u zn ał za stosow ne ode brać głos rozpraw iającem u Z ebulonow i i pow staniem z m iejsca zam k n ąć biesiadę pogrzebow ą.
W zg lęd y przyzw oitości n a k azy w ały złożyć p a n i dom u w izytę kondolencyjną, ku czem u w y b ran o d eputacyę dziesięciu, do której przyłączył się także Z ebullon T allerossy.
przybranej w żałobne draperye; o p a rta o stół, podo bn ą była raczej do posągu; ani jed en m uskuł n a ala- b astro w em obliczu nie zd aw ał się św iadczyć, że obli cze to należy do żyjącej istoty.
P ierw szy przystąpił do niej superintendent. Kil k u n ad e r pięknem i i odpow iedniem i do okoliczności cy tatam i z P ism a św . sta ra ł się w lać balsam w z ra nione jej serce.
D rugi dostojnik kościoła o b darzył ją kiku cy ta tam i, poczerpniętem i zn ó w ze św ieckich au to ró w .
Po nim zbliżył się adm inistrator, a biorąc p o u fale rękę w d o w y , prosił ją głosem w zru szo n y m , aby w razie, g d y b y boleść jej w ezb rała do rozm iarów , k tó ry m podołać n ad arem n o k u siły b y się barki sam o tnej niew iasty, zechciała przypom nieć sobie, że rodzi n a jej posiada przyjaciela, gotow ego podzielić jej sm u tek i utrapienia.
W y p o w ied ziaw szy to, d ep u tacy a zabierała się dc o d w ro tu .
y W skład jej przecież w chodził Zebulon, a z tym trudniejsza była sp raw a; nie m iał on bynajm niej ochoty oddalić się z pokoju w d o w y , nie w y p o w ie dziaw szy, co m u leżało n a sercu, a czego pow iedzieć zapom nieli poprzedni m ów cy.
— Ł a sk a w a pani, w ierz mi, że boleję n ad tern niezm iernie, iż om inęło m nie szczęście tow arzyszenia jej m ałżonkow i n a m iejsce w iecznego spoczynku.
— T o ć to nie jest szczęściem , Z ebulonie!— sze pnął przew ielebny m ó w cy do uch a.
Z ebulon atoli, nie zw aż ając n a przew ielebnego, ta k m ów ił dalej z w zra stają cy m zapałem :
— U grzązłem w błocie. Serce mi się ściska, iż nie m ogłem złożyć należnego z łez m oich h a ra czu n a o łtarzu tak w ielkiego m ęża. A gd y b y m był n a pogrzebie, kto wie, czybym nie udusił tego n ie godziw ego księdza, k tó ry ośmielił się żegnać naszego dobrodzieja tak bezbożną m odlitw ą. O! ten niecnota!
Lecz nie obaw iaj się, ła sk a w a pani! Co się odw lecze, nie uciecze. S potka go zasłużona kara. W y p ę d zim y klechę z parafii n a cztery w iatry; p o w o łam y go ad
audiendum verbum , a c h y b a B oga nie byłoby w nie
bie, g d y b y niegodziw ca om inęło doży w o tn e więzie nie, ręczę za to, że tam n au c zy się modlić. Licz n a m nie i n a pana a d m in istrato ra i bądź pew ną, że cięż ko odpokutuje sw e zu ch w alstw o . B łagam cię, pani, bądź dobrej myśli!
P iękna blada w d o w a podniosła przy ostatnich słow ach wielkie sw e, pełne w y ra z u oczy i u tk w iw szy je nie w Zebulonie, lecz w R idegvary’m, zm ie rzy ła go przeciągiem spojrzeniem tak długo, aż a d m inistrator, nie m ogąc znieść dobierającego się n ieja ko do w n ętrza jego duszy w zroku, spuścił ja k w in o w a jc a siw e sw e oczy.
Zebulon, p o rw a n y zapałem , chciał koń czy ć ro z p oczętą m ow ę, pani dom u je d n ak że skłoniła się uprzej m ie dep u tacy i, dając tem sam em do zrozum ienia, że posłuchanie skończone.
W pół godziny potem w óz za w ozem w y ta czał się z b ram y nem esdom bskiego zam ku, w k tórym m iejsce chw ilow ego g w a ru d a w n a zajęła cisza, razem z g ęstą m głą, co spow iła zim o w y k ra j obraz.
ROZDZIAŁ IV.
D w a j p r z y j a c i e l e .
W stę p u jem y do wielkiej sali, całej z m alachitu. Ś cian y jej, to skam ieniały zielony aksam it. W y sm u kłe zielone filary, w y k u te z jednej b ry ły , sp raw iają w rażenie olbrzym ich pni p alm o w y ch d źw ig ający ch sufit.
-by zam orskich roślin, a m iędzy niem i w spaniała a g a w a roztacza dum nie prom ienie kw iatów , n a które w iek cały czekano; naprzeciw niej królew ska jej sio- strz y c a sa g o w a palm a w y ciąg a palczaste liście, do chodzące do połow y salonu.
Z sufitu jego zw ieszają . się w fan tasty czn y ch g ru p ach , ja k b y ze sklepień kryształow ej groty, olbrzy m ie szklanne p ry z m aty , przepuszczające z m nogich lam p ty siącb arw n e św iatła, tw o rząc efekt ro zp ry sk u jącej się tęczy. W środku salo n u w znosi się wielkie szk lan n e ak w a ry u m z jednego odlew u. W e w n ętrzu jego, napełnionem m orską w odą, p ły w ają dziw y i po tw o ry m orskiego przestw orza. R yby z głow am i k ształ tu żołnierskiej m an ierk i, z nosam i w ystrzelającem i jak piła, o płetw ach kształtu w achlarza; ry b y podo bne do m łota lub w ęża, podczas g d y na szk lan n y ch ścianach ak w ary u m i koralow ych ko n arach p rzy tu lo n e rozliczne m uszelkow ate potw orki obrazu ją p rze pych i bogactw o m órz południow ych...
Z pośrodka w odnego łożyska w y ch y la się a la b astro w y T ry to n . Z rogu tkw iącego w jego ustach try sk a to p azo w y prom ień w ody; to cenne pachnidlo, p ra w d ziw a w oda kolońska, k tó ra spadając n a szklan- n ą p okryw ę łożyska, sp raw ia złudzenie, jak b y w sz y st kie te m orskie dziw y kąpały się w w onnej pow odzi. F a la św iatła, przenikająca a k w a ry u m od spodu, ro z ta c z a dokoła blask czarodziejski, a p rzechadzają ce się boginie o śnieżnem łonie i a la b astro w y ch ra m ionach w y d ają się tajem niczem i nim fam i m orza, pląsającem i n a dnie jego w przezroczystych pała cach.
Ależ bo i w salonie nie zb y w a n a czarodziej k a c h szepczących i rzu cający ch niem e spojrzenia, zrozum iale dla tego tylko, którego dusza odgaduje niew ym ów ione, a do niego skierow ane słow o.
Do ark ad y czarow nego tego salonu p rzy ty k ał ♦ drugi, trzeci i cala nieskończoność am filady olśn iew a jącej bajecznym przepychem ; m arm u ro w e ściany k a
żdego z nich innej b y ły b arw y; w e w szy stk ich nie brakło złota, sreb ra, ak sam itu i jed w ab ió w , a w szę dzie m n ó stw o kobiet lśniących drogiem i kam ieniam i i cenniejszą n ad nie urodą.
S łu żący pałacow y, u b ra n y w p ąso w ą liberyę, roznosił n a wielkiej srebrnej ta c y chłodniki; zn ajo m y nasz w y ciąg n ął w łaśn ie rękę, ab y sięgnąć po szk lan kę n apełnioną orszadą, g d y w tem sz ep n ął m u ktoś do ucha:
— W strz y m a j się!
M łodzieniec obrócił się i odezw ał z m im ow ol nym uśm iechem , pierw szym tego w ieczora:
— Ach, to ty, Leonidzie!
L eonid był to m łody oficer g w ard y i, w obci słym m undurze; silna, jęd rn a, rw ąca się do życia po stać o pełnem obliczu, ze staran n ie w y m u sk a n y m Wą sem i gęstem i blond brw iam i, z którem i przedziw nie n arm onizow ały śm iałe, ży w e siw e oczy.
— Sądziłem , żeś mi ju ż zginął w ty m tłum ie— odezw ał się z p rzy jazn y m w y rzutem .
— T ań czy łem z tw o ją n a rz e c zo n ą . M iałżebyś nas nie widzieć? U rocza dziew czyna.
— Nie przeczę. Lecz cóż mi z tego, kiedy nie pierw ej będę m ógł poprow adzić ją do ołtarza, aż zostanę pełnoletnim i dosłużę się szlifów , a n a to czekać m uszę jeszcze d w a lata. P rzy zn am ci się, że w szystko to zaczy n a m nie nudzić L ecz uciekajm y ztąd.
C udzoziem iec zaw ah ał się.
— Nie w iem , czy w y p a d a n a m oddalić się tak w cześnie.
— W y d a lim y się boczną bram ą. T a m czekają na m nie m oje san ie i futra. C zyś p rzypadkiem nie zaciągnął jakiego długu w obec ty c h lalek w o sk o wych?
— T a k , prosiłem księżnę N., której przedstaw ił m nie m arszałek dw oru, do k adryla.