• Nie Znaleziono Wyników

Chimera : powieść z życia artystów

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Chimera : powieść z życia artystów"

Copied!
406
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

mc.

j §

»

>

J §

>

*

P O W I E Ś Ć Z Ż Y C I A ARTYSTÓW PRZEZ

TADEJSZA

JAROSZYŃSKIEGO.

PE T E R SB U R G .-K . GRENDYSZYŃSKI - 1 9 0 3

(6)
(7)
(8)
(9)

CHIMERA

POW IEŚĆ Z ŻYCIA ARTYSTÓW.

P E T E R S B U R G

K SIĘG A RN IA K. G REN D Y SZY Ń SK IEG O . D ruk Piotra Laskauera i S-ki w Warszawie.

(10)

Jl,03BCWieH0 HeHBYpoiO

Bapmaiia, 9 rluBapn 1902 r.

(11)

U o r o ż k a dudni po p u sty ch ulicach.

G odzina przedśw itu: Sine, opalow e m gły zalegają glebie p e rsp e k ty w y , drzem ią w z ala­ niach ulic, we w n ę k a c h a rc h ite k tu ry . D reszczU ty

jakiegoś lęk u p rzeb ieg a ciało... bo nie północ, legendow a godzina duchów , ale ow a szara, ch w i­ la niepew ności, ch w ila przełom u, kiedy niew i­ dzialne jeszcze n a niebiosach słońce, w y sy ła pierw sze b rza sk i do w a lk i z m rokam i nocy -- jest g ro źn a tajem n iczością początku.

Cisza. Odgłos kop y t końskich w ciszy tej rozbrzm iew a dalekiem , spotw orniałem echem , niby u d erzen ia m łotów w jak ie jś bajecznej, cyklopiej kuźni.

P a ry ż !

W itold Ordon, m łody a rty sta -rz e ź b ia rz , p rzy je ch a ł tu po ra z pierw szy, p rzy je ch a ł w celu doskonalenia się w swej sztuce.

Po trzy d n io w ej p odróży w niew ygodnych w ag onach trzeciej k la sy , po trz e c h dobach w słuchiw ania się w k lekot kół po szy n ach ,

(12)

p a trz y te ra z p ó łprzy to m nie n a p u ste ulice w iel­ kiego m iasta. Senność, w y c z e rp a n ie fizyczne i m iarow e koły sanie się powozu w p ra w ia ją go w ów stan półśw iadom ości, pół-gorączkow ego m arzen ia. P odniecona w y o b ra ź n ia podjęła szczególniejszą p ra c ę m ieszania, p iętrze n ia na sobie w szy stk ich obrazów , w szy stk ich w rażeń, zap am iętan y ch z cz y ta n ia i opowieści, z rycin, z te a tru , z całego duchow ego im portu, jak i w y sy ła nam ten now ożytny Babilon, pod po­ sta c ią rom ansów k ry m in a listy c z n y ch , d ra s ty c z ­ n ych now el i istotnie n a jw sp an ia lsz y c h a r c y ­ dzieł lite r a tu r y i sztuki. B ohaterow ie ty ch utw orów , ująw szy się za ręce, ciągn ą te ra z p rzed zm ęczonym i oczym a jak o długi, różno­ b a rw n y korow ód. M argrabiow ie i w y tw o rn e dam y salonów, pieroci, g ry ze tk i, oszuści w w iel­ kim stylu, hero in y pośw ięcenia, ciem ne p o s ta ­ cie zaułków m iejskich, p o n u re tw a rz e s k a z a ń ­ ców z L a R oquette, p rze w ijają się ja k w ja s e ł­ k ach , m igocą chw ilę w p rz e strz e n i i w nicość się ro zp ły w ają. Rozognione fa n ta s ty c z n ą g rą oko, zda się p rz e n ik a ć zam kn ięte o kna domów, w dzierać p rze z zapuszczone żaluzye, ciężkie fira n k i, do w n ę trz a taje m n ic zy c h ustroni, gdzie nie u staje w y stępn y rom ans.

P a ry ż śpi — k r ó tk a to chw ila, k ied y jedni jeszcze nie w stali, a inni dopiero co się spać położyli.

(13)

Na ro g ac h ulic, w sp ic z a sty c h k ap iszo n ach n a głowie, stoją policy anci. Z p o p ielaty ch , w ilgotnych dali, niby z za ta rla ta n o w e j opony, w y n u rz a się g ru p a z am iaty czy ulic. Id ą sze­ regam i, ja k żołnierze, z m iotłam i n a ram io­ n ach. M ężczyźni i kob iety w łach m an ach , o tw a rz a c h ciem nych, zm iętych, ziem istych, n a p iętn o w an y ch nam iętnościam i i nałogiem p o ­ suw ają się chw iejnie i a p aty czn ie. To nie je ­ d nolity żywioł pracow ników , k tó ry m los od kolebki w y z n a c z y ł stałe drogi, w ięc dążą po n ich k ro k iem pew nym i zrezy g no w an ym — to g a rś ć w yko lejo ny ch, zw ich n ięty ch istnień, k tó ­ ry m u progów życia świeciło m oże słońce b la ­ skam i w szy stk ich szczęśliw ości ziem skich. To odpadki najróżn oro dniejszy ch sfer to w a rz y s­ kich, sm utne o fia ry zw odniezości am bicyi i obli­ czeń ludzkich. Oto obok s ta r c a o w y razie tw a rz y bezm yślnym , p raw ie zw ierzęcym , po­ zbaw ionym śladów życia intelek tu alneg o , d r e p ­ cze szczególniejsza figu ra człow iecza, ciek aw y okaz u padku, co pomimo daw no niegolonej brody, mimo p rz y g a rb io n y c h ram io n i s trz ę ­ pów odzieży zach ow ał pozory elegancyi, swo­ bodę i lek k o ść ruchów człow ieka dobre­ go tonu.

N a tro tu a rz e z a trz y m a ła się k obieta w a k s a ­ m itnym k aftan ie, w olbrzym im , n astroszonym pióram i kapeluszu. T ępym w zrokiem p rz e p ro ­

(14)

wadził, d o ro żk ę i u śm iecha się m dłem w y k rz y ­ w ieniem w y m alo w an y ch warg-.

T a k , to P a ry ż!

Powóz przeb ieg a most. R zeka sp o w ita w cału n y oparówr w o dny ch i pod ich osłoną p raw ie niew idzialna w swem kam iennem ocem ­ brow aniu, od czasu do czasu tylko błyśnie fa­ lą do b lad y c h św iateł la ta rn i n a d b rz e ż n y ch b lad y ch , w ro zb ielon y ch cieniach po rank u .

D o lata zm ieszany, ja k b y stopiony w jeden po m ruk, g w a r ty sią c z n y c h odgłosów. Stopnio­ wo g w a r te n rośnie, potężnieje, w yosabniają się pojedyncze oddźwięki; sk rz y p kół, p a rs k a ­ nie koni, naw oływ anie woźniców . D rogę p rz e ­ cina tra k t, k tó ry m dążą ładow ne w ozy to je ­ den z przew odów pok arm o w y ch żarłocznego olbrzym a. P a ry ż , ja k p o tw o rn y głowonóg, rozrzucił we wsze stro n y długie m ack i i w sy sa niem i chciw ie soki łanów F ra n cy i.

W itold m ija w ielkie, n a dw óch ogrom nych k ołach a rk i, w yład o w ane po b rzeg i płodam i ziemi, p rzeznaczon y m i dziś na p o żarcie Molo­ chowi. C iągną się one do h a l n iep rz erw an y m łań cuch em po spadku szerokiego b u lw aru , na k sz ta łt stru m ienia, spływ ającego z góry ciem ną w stęg ą ku nieznanem u jakiem uś zbiornikow i.

D orożka w je c h ała w w ązkie, bru d n e, o po­ szarp an y m profilu uliczki i po kilku z a w ro ­ tac h m iędzy sta ry m i m uram i z a trz y m a ła się

(15)

p rze d w ysokim , w ażkim , bo zaledw ie c z te ry o k n a fro n tu liczący m domem. N ad drzw iam i w idniał napis „T able d ’h ô te “, w yżej w isiał dłu­ gi b lasz a n y szyld „Hôtel de Pot de V in s“.

W itold z w y ję tą z kieszeni k a r tk ą sp ra w ­ dził nu m er domu i nazw ę hotelu, w ysiadł i za­ dzwonił do drzw i w ejściow ych. N ikt jedn ak nie w ychodził n a jego spotkanie. M ała p o d rę c z ­ na w alizk a spoczyw ała jeszcze w powozie. W oźnica, nie złażąc z kozła, n ach y lił się, pod­ niósł ją do góry, p o trz ą sa ją c znacząco; odeb rał mu ją w ięc z rą k , zapłacił za jazd ę i czekał w dalszym ciągu. Po chwili usłyszał w sieni g niew ne m ruczenie i s ta ra , ro ze sp a n a kobieta w spiczastej szlafm ycy, zam iast c z ep k a na głowie, p rz y w ita ła go o strą przem ow ą:

— Czemu pan nie w chodzisz, do lic h a — ta k ż e b ędę z łóżka w staw ała...

P od ró żny p rze k o n a ł się w tedy, że drzw i o tw orzy ły się odraza i należało w ejść, nie cze­ k a ją c na nikogo. P rz ek o n a ł się jeszcze nadto, że po fra n c u z k u nie rozum ie. Znał w praw dzie języ k n a ty le, że zupełnie swobodnie czytał, znajom ość ta jed n ak że o k azała się n ied o sta­ tec z n ą do porozum ienia się z odźw ierną.

— Pan Miron? — zap y tał.

— N ajprzód mówi się: P an M iron s ’il vous p lait, a pow tóre... tu zarz u c iła go potokiem słów, z k tó ry c h nie ty le zrozum iał, ile dom y­

(16)

ślił się, że ta k w czesn a g o dzina nie jest b y ­ najm niej w łaściw ą do odwiedzin.

— Chcę w y n a ją ć pokój — p rz e rw a ł nie­ śm iało.

— Pokój? a to co innego — m ów iła nieco u d o b ru ch an a już jejm ość — m am y w łaśnie je­ den n u m er w olny. P an Miron, n a w e t już za­ pow iedział pański p rzy jazd , ale w o sta tn ic h czasach się nie "pokazuje, niepodobna go z ła ­ pać. Już to n a polaków nie m ożna b ardzo liczyć... Ale w ejdź pan, proszę, pogadam y.

Z a trz a sn ę ła drzw i i zap ro w ad ziła p rz y s z ­ łego lo k ato ra do m ałej k litk i, w k tó re j za całe um eblow anie sta ły dw a stołki, stół, a n a d nim szafk a z ponum erow anem i p rzed ziałk am i n a k lu cze i św iece.

—- Chce p a n obejrzeć swój pokój — sp y ­ tała. — Je ste m w łaścicielk ą.

— Byle nie drogo, nie b ędę w y b red n y . — M e drogo! nie drogo! Mój d o b ry p a ­ nie, n ik t w P a ry ż u darm o nie m ieszka. I znów polał się obfity strum ień słów, co b y je d n a k zn a cz y ć m iały, tego nie ty lk o nie rozum iał, ale już n a w e t dom yśleć się nie próbow ał. U słyszał ty lk o o statecznie, w y ra ź n ie w ym ów io­ n ą sum ę czterd zieści franków .

— Czy n a m iesiąc? — za p y ta ł.

F ra n c u z k a z aczęła długo i szeroko opo­ w iadać, ale now y lo k ato r położył n a stole dw a

(17)

bły szczące luidory i tern p rz e rw a ł w a rtk i p rą d wym ow y, zupełnie już p rze jed n a n e j pani w ła ­ ścicielki hotelu. W y jęła z szu flad y k a rtk ę i k a z a ła w y p ełn ić w sk azan e w niej ru b ry k i. W ięc imię, nazw isko, pow ołanie, zk ąd p rz y b y ­ w a i t,. d.

K ied y załatw iono już tę form alność, z ja ­ wił się zasp any, ro zc z o c h ra n y garson, w ziął z szafki klucz i lic h ta rz ze św iecą, tud zież na w y ra ź n e żąd an ie W ito ld a i w a liz k ę jego, k tó ­ r ą niósł n ied b ale pod p a c h ą i po k rę ty c h ciem nych sch o d ach z ap ro w ad ził n a p ią te pię­ tro do p rzeznaczonego num eru.

B yła to w ą z k a izba, któ rej połow ę p rz y ­ najm niej zajm ow ało olbrzym ie, szero k ie łoże, osłonięte n ieb iesk ą d ra p e ry ą w k sz ta łcie n a ­ miotu. U m eblow ania dopełniały d w a k rze sła, fotel z Wysokiem oparciem , ta k zw any V o ltai­ re, szafa z lu strem , u m y w aln ia i nocn y stolik p rze d łóżkiem . N a m arm u ro w y m kom inku stał s ta ry bro nzo w y z e g ar pod kloszem .

Zaledw ie W itold zdążył zrobić po b ieżny p rze g ląd ruchom ości w swej p rzy szłej siedzi­ bie, niedom knięte drzw i o tw o rzy ły się z h a ła ­ sem n a ścieżaj i n a podobieństw o w ia tru w padł przez nie z a d y sz a n y Miron.

— M ówiła mi p r o p ie te rk a — h u czał p o tę ż ­ nym basem , żeś p rz y je c h a ł. J a k się m asz, daj łap ę — u n as m ężczyźni w gębę się nie całują.

(18)

Nie byłem n a dw orcu, bo, bo... widzisz, m ia­ łem in teres... zasiedziałem się., dopiero w ra ­ cam... Cóż P a ry ż podobał ci się?

— Nie w idziałem go praw ie.

— Z obaczysz — upew niał. Ba! M onety huk p rzyw iozłeś, co?

— Mam jeszcze c z te ry s ta p ięćd ziesiąt fra n ­ ków — odpow iedział W itold.

— Phi, niedaleko zajdziesz z ta k ą flotą — rz e k ł kw aśno k rz y w ią c się p a ry ż a n in — co to za pieniądz.

W itold rzeczyw iście bał się nieco tej w y ­ p ra w y z m ałym i funduszam i i w k raju jeszcze gdzie mógł i ja k mógł, dow iadyw ał się o Ava-

runk i istn ien ia w tern ołbrzym iem m row isku ludzkiem . Z jednym z m ala rz y , k tó ry tu dłuż­ sze stu d y a odbyw ał, u k ład a li n a w e t b ardzo szczegółow y budżet p rzy sz ły ch w ydatków .

W ypadło z tego, że pieniądze, jak ie ze so­ bą w iezie, w y s ta rc z y ć pow inny p rzy n ajm n iej n a k w a rta ł już z w yn ajęciem i jakiem tak iem u rządzen iem p ra c o w n i. Czas ten m iał w y ­ s ta rc z y ć n a obeznanie się z w ym aganiam i m iejscow ym i, n a w yrobienie sobie stosunków i co zatem idzie zbytu dla p ra c , k tó re n a stę p ­ nie pow inny b y ły zap ew nić u trz y m an ie arty śc ie .

M iron w yd ął usta.

— Phi, zapew ne — cedził — n a G lasierach może by w y sta rc z y ło — oni tam koninę poże­

(19)

rają , jak baszybuzuki. No, nie w iem , będzie trudno... Z zarobkiem ... ho, ho, ho...

— Ale może byś co zjadł — sp y ta ł nagle. •Jest już po piątej, krem ery e o tw iera ją — n a p i­ libyśm y się k a w y albo czekolady.

— W łaściw ie sp ać mi się ch ce przede- w szystkiem , — o dp arł z ag ad n ięty — z jedzeniem

m ogę się w strzy m ać.

— Ba, ale ja w olę się nie w strzy m y w ać. Głodny jestem , ja k ow czarsk i pies. Chodź — naleg ał.

W ito ld w p raw d zie niechętn ie, dźw ignął się jed n ak z w ygodnego v o lta ire ’a i wyszli.

*

Miron był to chłop w spaniały, w ysoki, b a rc z y s ty z czarn y m z a d a rty m po szw edzku

W ąsem , z c z a rn ą b ro d ą p rz y c ię tą a la H en ri IV. Długie w ijące się n a d czołem w filu te rn y ch sk rę ta c h włosy, n a d a w a ły tw a rz y w y g ląd f a n ­ tazyjny , bardzo ró żn y od p rz e c ię tn y c h fizyo- gnom ii, w y m u sk an y ch i k ró tk o o strzy żo n y ch eleg an tó w m ieszczańskich. W ogóle p rz e d s ta ­ wiał do skonały okaz a rty sty c z n e g o koki eta strojem i całym sposobem z a ch o w an ia się; w rodzone p rzy m io ty p o sta c i p o tra fił podnieść do n a d e r e ste ty cz n e j całości, potrafił, powie- dziećby m ożna, w y stylizow ać sję w pew nym

(20)

o k reślo n y m duchu. U b ie ra ł się w yk w in tn ie, lecz z w idoczną te n d e n c y ą do oryginalności. C ylinder jego, n a p rz y k ła d , im ponująco lśniący, m iał szerokie zupełnie p łask ie koliska, z pod k tó ry c h dopiero n a p ra w d ę dobrze w y g lą d a ły p u k le c z a rn y c h kędziorów . Pod zw yczajnym cy lin d rem pukle ta k ie stanow czo b y ły b y nie na m iejscu. C zarny, dobrze sk ro jo ny , z w dzię­ kiem p rz y p a d a ją c y do bioder, surdut, zazw y­ czaj n iezap ięty i u k a z u ją c y pod sobą b ia łą pi­ k ow ą kam izelkę, czynił zeń w y tw orn ego w k a ż ­ dym calu bulw arow ego d żen telm an a.

Z W itoldem łą c z y ły go stosunki b ard zo daw nej zażyłości. Miron, nieco sta rsz y , w cze­ śnie bardzo, bo jakoś w 14 czy 15 ro k u życia, z aczął n a dobre stu d y a m alarsk ie, a p rz y du­ żych rzeczy w iście zdolnościach szybkie robił postępy, ta k , że m ając la t dw adzieścia, w y m a ­ low ał sam odzielnie obraz, k tó ry zw rócił po­ w szech n ą uw agę i w yjed n ał m u zn aczn e sty- pendyum n a w y jazd za g ran icę. P rz ez c z te ry la ta siedział to w M onachium , to w P a ry żu , w y sy ła ją c ra z do ro k u ja k ą ś p r a c ę n a w y sta ­ w y w arszaw sk ie. W o sta tn ic h czasach sty- pend yu m mu cofnięto. Było to podobno s k u t­ kiem in try g koleżeń sk ich, a m oże też p oprostu ów szczodrobliw y opiekun nie uw ażał za sto­ sow ne w sp ie ra ć dłużej w yrobionego już a r ty ­ s tę pieniędzm i, k tó re p rze z n a cz y ł n a k

(21)

nie innego w ielce obiecującego m łodzieńca. W każdym ra z ie s p ra w a ta ro zg o ry c z y ła za­ w iedzionego sty p e n d y stę w n ajw yższy m sto p ­ niu i zn iechęciła do w y sy ła n ia obrazów do k raju . P rz y sposobności w ieszał psy n a daw ­ nym swoim do broczyńcy, n a kom itecie to w a­ rz y s tw a zachęty , że dzieł jego nie kupow ało i na całem społeczeństw ie polskiem , że się na jego geniuszu p o znać nie um iało. W ito ld a tra k to w a ł z lekkim odcieniem w yższości hie­ ra rc h ic z n e j.

Ju ż to w ogóle Miron n a le ż a ł do tej kate- goryi typów , k tó re pew ien uczony fra n c u z k i n azw ał rozkazodaw czym i. Rzeczyw iście, na w sz y stk ic h szczeb lach d rab in y społecznej spo­ ty k a się jednostki, co w obec śro d ow isk a sw e­ go p rzy jm u ją p ostaw ę p rzo d u ją cy c h . Z ludzi ty ch, zapew ne nie zaw sze w y ra s ta ją „ p ro te k ­ to ro w ie “ n a m ia rę K rom w ella, ale nieodzow ­ nie w a ru n k i tak ie posiadać m usieli zdobyw cy n ajw yższej w ładzy ziem skiej, ja k N apoleon I.

Ludzie ta c y , jeżeli dzięki w rodzonej m ocy p an o w an ia nie w y b ijają się bezw zględnie po­ n ad tłum y, to p rzy n ajm n iej w śród najbliższego otoczenia zdoby w ają stan o w isk a n aczelne, a w yższe często n ad isto tne ich zdolności i z a ­ sługi. D ziała tu p rzed ew szy stk iem pew ność siebie, stanow czość i bezw zględność. Są to p rzew ażn ie jednostki pozbaw ione

(22)

szy ch uczuć, sentym entów , często w p ro st de­ likatności to w arzy sk iej, ale p o siad ają upór i silną wolę. W olą tą im ponują czułym , mię- kim sen ty m en taln y m , tk liw ym , n iezdecydow a­ nym m azgajom . M iron m iał w olę silną, p rz y ­ najm niej w ierzy ł w nią niezłom nie, nie łatw o też ustępow ał kom ukolw iek; opozycyi m iędzy rów nym i w p rost nie znosił. O czyw iście, jako człow iek dobrze przysposobiony do ciężkiej w alki o byt, um iał w razie p o trzeby , to jest w obec m ocniejszych i potężniejszych, w obec ty c h n a k tó ry c h m u zależało, b y ć u k ła d ­ nym i pozornie uległym . M iędzy kolegam i n a ­ tom iast on w y łączn ie mówił i m usiał b y ć słu­ c h an y . K iedy ktoś inny rów nież ro ścił sobie p re te n sy e do głosu — n astęp o w ało sta rc ie , i je­ żeli M iron nie w yszedł z niego zw ycięzko, pod pierw szym lepszym pozorem opuszczał tow a­ rzystw o. N ajciekaw sze scen y ro z g ry w a ły się z tego pow odu p rz y w spólnem m alow aniu m o­ dela. On go zaw sze m usiał u staw ić i ośw ie­ tlić, k oledzy w w iększości znosili tę ty ra n ię, gdyż słuszność każe p rz y z n a ć , że rze c z y te robił bardzo um iejętnie. K iedy jed n a k zn alazł się ja k iś u p a rty oponent, a nie w ypadało w y ­ k rę c ić się p ro stem w yjściem za drzw i — s p ra ­ w a się zaogniała. Z darzyło się, że p rz y je c h a ł do W arszaw y w ychow aniec ak ad em ii p e te rs ­ bu rsk iej, m ala rz w yżej w sztuce zaaw ansow any,

(23)

k tó ry w k ró tk im czasie zaw ojow ał całe koło m łodszych kolegów , w y tra c a ją c hegem onią z r ą k M irona, ten, podrażn io n y do najw y ższe­ go stop nia w m iłości w łasnej, doprow adził aż do pojedynku. W p ojedynku tym otrzy m ał w p raw d zie b ard zo n ieznaczne d raśn ię cie w r a ­ mią, ale stano w iska w śró d kolegów już nie od­ zyskał. H isto ry a ta ostateczn ie p rzy sp ieszy ła n aw et w y jazd jego za g ra n ic ą .

W ito ld a o b d a rz a ł szczególniejszą sym pa- ty ą i w zglądam i. U znaw ał w nim inteligen- eyę, te m p e ra m e n t a rty s ty c z n y a n aw et ta le n t, co w obec różnych, jak k o lw iek p o k re w n y c h so­ bie zawodów, nie kosztow ało go zb y t wiele. N icby nie m iał p rzeciw ko tem u, żeby był pierw szym rzeźb iarzem polskim , b y le jem u p rzy z n a n o p ierw szeń stw o jako m alarzow i. T am ten znów ze swej stro n y m arzyciel, fa n ta ­ sty k , zupełnie n ie z a ra d n y w sp ra w a c h życia pow szedniego, poddaw ał sią ch ętn ie k iero w n ic ­ tw u sp ręży steg o kolegi, co ja k m łody d ęb ezak k rzep k o trz y m a ł sią w p o sad ach i ro z ra s ta ł potężnie. Znosił też obojętnie, a może n aw et n iesp o strzeg ając się w cale, ton m en to rsk i, jaki Miron stale w obec niego zachow yw ał.

I te ra z , jako s ta r y p ary żan in , czuje sią w obow iązku ująć ste r łodzi nowego p rz y b y ­ sza na niespokojnem m orzu ży cia w stolicy

(24)

św ia ta i w sk a z y w a ć mu ścieżk i, jakiem i c h a ­ dzać w inien.

— P rzed e w sz y stk ie m kupisz sobie cy lin ­ d er — mówił — kiedy w yszli z ciem nego k o ry ­ ta r z a hotelu i znaleźli się n a ulicy, ośw ietlo­ nej pełnym i już prom ieniam i słońca — k a p e lu ­ sik tw ój d y abelnie nie licuje w P ary żu , po p ro stu jest kom p ro m itu jący , żadna, szanu jąca się k o b ieta nie w y szłab y z to b ą n a ulicę.

W itold, zdum iony tą uw agą, gdyż kupił sobie zupełnie now y k ap elu sz n a w yjezdnem i m iał o nim ja k n ajlep sze pojęcie, otw orzył szero ko oczy.

— H a, ha, ha, śm iał się m entor. — Z rozu­ m iesz to kiedyś... W W arszaw ie zadaw ałeś szyku co? N agle trą c ił w bok to w arzy sza.

— W idzisz tam n a rogu tego banhomme''a- ład n y n u m er co? Siedzi mu n a łbie ta k i sam g rzy b ja k tw ój lia, ha, ha.

R zeczyw iście, człow iek sto jący na tro tu a- rze pod la ta rn ią , m iał n a głowie m ały, o k rąg ły k ap elusz filcow y, fo rm ą b ard zo zbliżony do tego, jak i nosił W itold. Człowiek ten m iał co p ra w d a p rz y tern m inę b ezczeln ą i w s trę tn ą głow ę k re ty n a , osadzoną n a długiej, m ocno w ydekoltow anej szyi, nie uspraw iedliw iało to jed n ak z a rz u tu p rzeciw filcow ym kapelu szom w ogólności.

(25)

— Poznasz tajem n ice P a ry ż a , ty m c z a se m ci powiem krótk o: kup sobie c y lin d e r jak n a j­ p rędzej. Ja k o rzeźbiarz, m ógłbyś w p ra w d z ie nosić kapelu sz z szerokiem i sk rzy d łam i, ale to dobre dla ty ch rapin ’ów z M o n tm artre, tu w ychodzi z mody. Nowi a rty ś c i uw ażasz, uni k a ją tej abnegacyi, zaniedbania, a rty sty c z n e g o

układu. Dzisiaj już się b u rż u a z y a n a ta k ą c y ­ g a ń sk ą c h a ra k te ry z a c y ę nie bierze. W y tam jesteście tro c h ę brudasy; nosicie jakieś k a p e lu ­ sze z pod zdechłego m edora, w ściekle c z a ­ peczki, zeszyte ze s ta ry c h h a le k p rzez ro zm ai­ te ciocie. Tu, u w ażasz, a r ty s ta m usi b y ć pchut a p rzedew szy stk iem chape.au haut dc formę, to daje prestige.

Tu ów eleg anck i p a n w c y lin d rze -otwo­ rzy ł drzw i nędznego, ale to b ard zo nędznego sklepiku, u bikacyi, o w ygląd zie m ocno nie za­ ch ęcający m , i w ep ch n ął tam to w a rz y sz a . Z na­ leźli się w ciem nej, w ilgotnej i p rze ra źliw ie brudnej, sklepionej w luki izbie, gdzie za bufe­ tem siedziała tłu sta, z a sp an a jejm ość. Na bu­ fecie grzało się coś n a gazie w dw óch k o tła c h b laszan y ch . W głębi, pod śc ia n ą za stołem , gw arzyło półgłosem k ilk a p ostaci w ła c h m a ­ nach, zbiedzonych i w y n ęd zn iały ch , jak o b y członkow ie owej b ry g a d y zam iataczy; p rz y drugim stole siedział ro b o tn ik w czystej, nie­ bieskiej bluzie, z dziennikiem w ręk u.

(26)

— K aw a czy czekolada? — sp y ta ł Miron. — W idzę, że chcesz n a jp ie rw po k azać P a ry ż ze stro n y m elo d ram aty czn ej — zauw ażył, śm iejąc się W itold. — Ależ to w sp an iałe tło do rom ansu M ontepiiTa. I tu m am y jeść śn ia ­ da/nie?

— O, nie dziw się ta k w szystkiem u, jak obyw atel z Z ap ieck a — obu rzył się tam ten . — K oro n a ci z głow y nie spadnie, jeżeli zjesz tu a, nie gdzieindziej, bo z re sz tą w szy stk o o tej p o rze jeszcze pozam ykane. Mój drogi, żebyś wiedział, w jakiem ja to w arzy stw ie, w jak ich salonach, jadłem w czoraj obiad — i jak i obiad! R ęczę, że nie m asz o podobnym p rzep y ch u , o podobnem bog actw ie n aw et przybliżonego pojęcia — prow incyonalisto! Może hotel E u ro ­ pejski w W arszaw ie, co? Tu się n ik t niczego nie w stydzi... No, k a w a czy czekolada?

K iedy M iron k a z a ł p o dać dwie czekolady, pani z za bufetu p rzy n io sła ż ad an e p rzy sm a k i w m isk ach fajansow ych, tak ic h w łaśnie, jakie u nas u ży w ają do zupy w r e s ta u ra c y a c h d ru ­ go rzęd n y ch, położyła p rz y te m dwie w ielkie łyżki stołow e i po pół fu n ta c h leb a białego na osobę. W itold, stosując się do napom nień swego k iero w n ik a , nie w y ra z ił głośno ździwie- nia z pow odu m isek i ły żek stołow ych do cze­ kolady, nie m niej przecież n iez ręc z n ie mu b y ­ ło jeść czekoladę ow ą ły żk ą, nadto straszn ie

(27)

k o rc iło go po d zielić się z to w arzy szem spo­ s trz e ż e n ia m i n a d w sp ó łb iesiad n ik am i śniadania, n a d ic h w y g lą d e m , w k a ż d y m ra z ie mało w y ­ tw o rn y m w z e sta w ien iu z e le g a n c k ą p o staw ą m a la r z a .

— Mój d rog i — tłó m a c z y ł ta m te n — tu ró ż­ n ice sp o łe c z n e n ie w y stę p u ją z ta k ą ja s k r a ­ w o ścią, ja k to się dzieje u nas. Z apew ne w W a rs z a w ie nie w szed łbym w tern u b ran iu do sz y n k u , g d zieś n a B ugaju, lub C zerniakow skiej, w iesz p rz e c ie , iż w sty d z iłe m się chodzić do ta ­ niej k u c h n i i ćw ic zy łe m se rd e lk i n a sch o dach p a ła c u K o rn g e ld ó w p rz e d le k c y ą ry su n k ów z p a n n ą b a n k ie ró w n ą . M e c h ich d u n d er świ- śnie. A no, tu m a się p rzy n a jm n ie j grubo sz e rs z e p o le o b se rw ac y i. P ogadaj z któ rym x ty c h ła p s e rd a k ó w , co ta m siedzą pod ścianą, i p isz ro m a n s. Ż yli, użyli, m ają przeszłość, m a ją sw o ją h isto ry ę. Dziś z p ew n o ścią łaził b e s ty a p rz e z c a łą noc po b u lw a rz e i czekał aż „ m a m a P o irs o n “ o tw o rzy butikę. Będzie tu sied ział p ó k i słońce do brze nie p rzy g rzeje, i p ó jd zie s p a ć n a fo rty fik a c y e . Ho, ho, ho, k o p a ln ia te m a tó w , typów ...

R z e k łb y ś, po d su n ięto g o re ją c ą pochodnię pod o k a p sło m ian e j s trz e c h y . M ały płom yk rz u c ił się n a s u c h ą słom ę i p e łz a z szybkością ja s z c z u rk i dalej, d alej i już ca ły d ach stoi w p ło m ien ia c h .

(28)

T ak. J ą ł fan ta z y o w a ć w podnieceniu, jak o w c z u je się w ow ą nędzę, w d ram a t n a m ię t­ ności lu d zk ich i w y ra z i to w g ru p a c h w ście­ kłych, okrop ny ch , nadzw y czajn y ch , p rz e ra ż a ­ jący ch , że w strz ą śn ie n ajgru bszym i m ydlarzam i, z a ta rg a nerw am i n ajo b ojętn iejszy ch zjadaczy clileba, że p rze k o n a ludzkość, iż g lin a może b y ć rów nie w ym ow ną, ja k słowo, że może k rzy czeć, p łak a ć , śm iać się, cierp ieć i rad o w ać. G dyby mógł ju tro , dziś jeszcze m ieć p ra c o w ­ nię, s ta n ą ć do p rac y ...

— Fiu, fiu — pogw izdyw ał drw iąco p a ry - żąnin. — J u tro do pracy ! B raciszku, d rap n ie cię jeszcze ten P a ry ż , zanim zaczniesz spokoj­ nie p raco w ać. N aleje ci się w ody w uszy, za­ nim nauczysz się p ły w a ć — to ocean. T rz eb a um ieć żyć.

— N aucz mnie.

Ba — ziew nął szeroko Miron. — P o g ad a­ m y o tein potem . Sztuka? Ho, ho, ho. Albo w y m acie pojęcie o sztuce... No zap łać i chodź­ m y spać.

Ń

(29)

B y ł o już d obrze po południu, kied y W itold obudził się z tw ard ego snu, znacznie w ypoczę­ ty w praw dzie po tru d a c h podróży, ale p ełen jeszcze jakiegoś nieokreślonego szumu w uszach i dziw nego rozm arzenia. Nie w stał odrazu, nie układał plan ów n a własną, rę k ę , gdyż p rz y j­ dzie M iron i weźm ie na siebie ciężar m yślenia o ty ch p ierw szy ch k ro k a c h n a p a ry z k im b ru k u .

Je st jakieś szczególniejsze lenistw o, w ła ­ ściw e organizacyom m arzycielskim , co k aże im z rz e k a ć się in ic y a ty w y w k w e sty ac h najb liż­ szej rzeczyw istości. Z ajm ują się tern jedynie z konieczności, n ato m iast skw apliw ie k o rz y ­ sta ją c ze sposobności, tro s k ę o dzień dzisiejszy zw alają n a cudze b a rk i, ab y oddać się swo­ bodnie ściganiu m ar nieu ch w y tn y ch , po bez- u iiernych p rz e stw o ra c h fantazyi. W ięc i te ra z , c zek ając n a zapow iedzianą w izy tę kolegi, leży sobie n a w ygodnem , obszernem łożu, puściw ­ szy zupełnie wodze rozb ujałej w y o b raźn i, cały Pogrążony w dum ach to sm ętnych, to

(30)

c2SxSSxgSxgi&c3iaxg!S>cgS>cŹS>cŹi&

n ych , to ż a lą c sią n a d sobą, n ad dolą m aco ­ szą, nad zbyt ciężkim losem, to ro ją c sen ja s ­ ny, p rzed ziw n y o sław ie, rozkoszach, o miłości. N agle z m ętn y c h m ajaczeń, ja k lśn iący dyam en t św ietnej gw iazd y z w ątłej m gław icy, w y łan iać sią z aczęła p o stać jedna, niby zn ana już kiedyś daw niej z sennych m arzeń , z za- ziem skich w y cieczek ducha — p rz y b ie ra ć k sz ta ł­ ty widome, jasne, zdecydow ane, niem al do­ ty k aln e.

To ona!

Nosił sią oddaw na z pom ysłem w spaniałej k om pozycyi rzeźb iarsk iej — kom pozycyi, k tó ra m iała stan ow ić o jego p rzyszło ści a rty s ty c z ­ nej — d ać sław ą, znaczenie, m ajątek , s k a rb y w ielkie, n iew y c ze rp an e stosy złota, złota, co p ozw ala żyć cały m zasobem sił m łodych, p u l­ sow aniem w szystkiej k rw i go rącej, bezw zględ­ nie, bez ograniczeń, bez p ry w a c y i. Ja k ie ż to było do tąd jego życie. Musiał n a w e t odm a­ w iać sobie ty c h niekosztow nych zabaw swego otoczenia, k o leżeńskich z e b ra ń p rz y piwie w taniej knajpie, brud n ej, zadym ionej, h a ła śli­ wej a jednak, licho wie dla czego p o ciąg ają­ cej. Z abaw y takie, pomimo całej oględności, p ozostaw iały zaw sze z b y t w ie lk ą szczerb ą w b u ­ dżecie, k tó rą trz e b a było ła ta ć przym usow ym postem i w y tężo n ą p r a c ą około zarobkow ania, co znowu odryw ało go od studyów i oddalało

(31)

k re s o stateczn eg o w yzw olenia. — Eh, w szystko, lub nic w cale! M arzył o św ietnej d ek o racy i rozkoszy, o p a ła c u , pełnym b lask ów ja rz ą c y c h się św iateł, o słonecznych k ra jo b ra z a c h w bo­ g actw ie b a rw i woni, o m aje sta ty c z n y c h m órz p rz e stw o ra c h , n a groźnie w zburzonej fali,

w łodzi... z nią.

D otąd w śród n a d m ie rn e j p ra c y , jedn o cześ­ nie dla sztuki i dla w y w alczen ia bodaj n a j­ skrom niejszej egzy sten cy i w śród b ra k u naj* niezbędniejszych p o trzeb p rz y dum ie h ig a ld a — nie koch ał.

Nie zaznał bodaj tej studenckiej, p rzelo tn ej miłości, pełnej, poezyi; bo bezn ad ziejnej i b ezin­ teresow nej. Nie znał ty c h w iośnianych p o ry ­ wów m łodości, co dw a serca, o g rzan e ich tchnieniem , unoszą w zaśw iaty, b y ja k śnieżne p łatk i kw iecia jabłoni powiewem w iatru mie- cione w b łęk ity , ta ń c z y ły p e a n św ięta n a tu ry . Onieśm ielony ubóstw em , am b itn y a rty s ta nie zbliżał się do ty c h p y sz n y ch kw iatów salonu, stro jn y ch , w y k w in tn y ch , d elik a tn y c h , ja k p y ­ łek sk rzy d eł m otylich... Nie sp otk ał też n a drodze swej skrom nego dziew częcia o p ro stem , szczerem sercu — isto ty u k och an ej, do k tó re j m ógłby powiedzieć: chodź ze m n ą przez życie, zarzuć mi białe sw e ram io n a n a szyję, ja cię naniosę n a sz cz y ty podniebne, do k ra in y ro z ­ kosznych upojeń, do k ra in y w iecznego szczęścia.

(32)

— Ha, ha, o ironio! A p rzecież p rzed odjazdem n a szczyty trz e b a zjeść obiad z uko­ ch an a n a ziemi.

„Z p ałacó w s te rc z ą c y c h dum nie, Zejdź lu b a do mej chatki!

Ale zabierz swe m anatki... Bo hołotę znajdziesz u mnie.

— W strę tn e , głupie nieznośne! Bieda nie jest m oże w y stępk iem , ale jest czem ś okropnie upadlającem , jest najw iększym w rogiem god­ ności człow ieczej, jest b ezw aru nk o w o czem ś, co hańbi, u p o k arza, poniża, z czem się k ry ć należy, ja k z g rzech em śm iertelnym , ja k z w y ­ stępkiem .

Ż a c h n ął się.

D reszcz w s trę tu czy o b rzy d zen ia zm ącił tok m arzeń. J a k kam ień, rzu c o n y w łono ci­ chej wód toni, p o k raje w liczne pierścienie odbity w niej obraz, połam ie sy lw e ty w ierzb n ad b rzeżn y ch , potnie p ręg am i ja sn y b łęk it n ie ­ ba, ta k owe przypom nienie porw ało w d rżące k ręg i zw ierciadło jego dumań. Ale p o w ie rz c h ­ nia w ygładzi się za chw ilę, o statn ie z m arszcz­ ki sk on ają n a wodzie i znowu toń pogodnem p a trz y okiem w la z u r n ieba i n a n ad brzeżn e w ierzb y .

J e st m łody, bardzo jeszcze m łody, m a ta ­ lent, m a cały św iat p rz e d sobą. Ma sztukę. Będzie ją m iał w sw ych o b jęciach tę piękną,

(33)

-u k ochaną, zaróżow ioną w zr-uszeniem , będzie ją mógł p rz y c isn ą ć do piersi, w ezb ran ej rad o ścią, w d y ch ać zap ach jej w ark o czy , spojrzeć w oczy p rzy ćm io n e od upojenia, n a u sta ro zchy lo n e rozkoszą, n a g o rąc e karm in o w e usta, złożyć p ocałunek i w p o cału nku ty m trw a ć do z a p a ­ m iętania się, do skonu. W idzi ją w b lask a c h prom iennego p ięk n a, o niesk aziteln ej harm onii k ształtów , o niew ypow iedzianym u ro k u linii falistej, m iękkiej słodkiej. S tan ęła p rze d nim, jako posąg nagi, p rz e c z y sty w swej nagości— ko ona jest posągiem ... Biały m arm u r, pod uderzeniam i d łu ta ożyw ia się, k re w pulsuje w p rze z ro cz u szlachetnego m atery ału . Białe odbryzgi kam ienia, b iały p y ł m a rm u ru sypie mu się n a głowę, n a ręc e , ubielą całego... O statnie u d erzenie m łota, ostatn ie pociągnięcie raszpli...

Dzieło skończone — ukochanie w m arm u r zak lęte — w m arm u rze pogrzebione — w m a r­ m urze nieśm iertelne!

W y c ze rp an y a rty s ta osunął się w niem o­ cy u stóp swego dzieła. M gła p rze d śm ie rtn a przy słan ia mu oczy, dłuto w y p a d a z osłabio- uej dłoni, ciało p rzeb ieg a spazm k onania. Na- °kół biało, m arm urow o. Spojrzał jeszcze raz w tw a rz posągu, w tw a rz pięk n ą, zim ną, n ie­ w zruszoną i u m iera w zachw y ceniu . Głowa lego biała, obsy pan a m arm u re m zw isła b ez­

(34)

-w ładnie, ciało osypane m arm u rem łączy się z blokiem k am ienia, tw o rzy jed n ą całość... i ta k zostało.

W izya p la sty c z n a trw a, w idzi g ru p ę ocza­ mi w yobraźni ta k w yp u kłą, ta k w y ra ź n ą, ta k cudow nie skom ponow aną po rze ź b ia rsk a.

Z erw ał się gw ałtow nie z łóżka. Uczuł n ie­ p rz e p a rtą p o trz e b ę naszk icow an ia swej wizyi. P a m ię ta n ajdrob n iejszy ry s układu, w y raz, ru ch , czuje m iękkość ciała, widzi każd y załam dra- peryi, w szystkie p rzejścia i połączenia w kom- pozycyi. Ma ją w sobie całą, p iękną, skoń­ czoną. G dyby m iał glinę pod rę k ą , ulepił by g ru p ę bez w ahań, bez popraw ek, bez szukania, bo ją ciąg le widzi, jak g d y b y w y k u tą z fa n ta ­ sty cznej jakiejś su b stan cyi, z d rgań św ie tla ­ nych, z cząstek eteru.

Gliny jed n ak pod r ę k ą nie miał. P odnie­ cony g o rą c z k ą tw ó rc z ą biegał n iecierpliw ie po pokoju. Spojrzał n a z eg arek — dochodziła cz w a rta .

Czy m iał dłużej cz ek a ć na Mirona?

O czyw iście nie mógł spro w adzać gliny do hotelu, gd yby znaleźć choć kilka funtów p la ­ stelin y i n a gorąco, pod w rażeniem , zanim w ynajdzie sobie pracow nię, ulepić szk ic w m a­ ły ch ro zm iara ch . W praco w n i zab ierze się do w ym odelow ania g ru p y n a tu ra ln e j w ielkości, w ykuje w m arm urze, stw o rzy arcydzieło.

(35)

-T ym czasem odszukał w w alizie album ry su n ­ kow e i s ta r a ł się pom ysł w g łów nych z a ry ­ sach zanotow ać. Nie um iejąc jed n a k swobod­ nie p o czy nać sobie ze skróceniam i, nie mógł w y ra z ić m yśli swej n a płaszczy źn ie p a p ie ru z ta k ą dokładnością, ja k b y to uczynił w mię- kiej p la sty c zn e j m asie, posłusznej palcom a r ­ ty sty . P rz y te m czuł, iż w w alce z m ate ry a l- nem p rzed staw ien iem p rz y niedołężnych, sz ty w ­ n y ch k re s k a c h ry su n k u , w izy a jego blednie i z a tr a c a u ro k pierw otnej koncepcyi, rzucił w ięc ze złością ołówek i postanow ił bądź co bądź w y ru szy ć n a poszukiw anie p lastelin y . U brał się ted y i już m iał w ychodzić, kied y do

drzw i zapukano.

W szedł Miron, elegancki, w yśw ieżony, pe­ łen d y sty n k cy i.

— W ychodzisz? — zap y tał.

— A ch mój drogi — w y b u ch n ął nerw ow o W itold — oddałbym połow ę całej swojej gotów ­ ki za jeden szaflik gliny. Miałem, ta k dokład­ ną, p la sty c z n ą w izyę daw nego pom ysłu, że tylko bierz i kładź... P am iętam wizyę... w spaniała!..

— Ależ ci się tu gliną nie pozw olą b a ­ b ra ć —- p rz e rw a ł m a la rz — ładnie byś im hotel urządził.

— D om yślam się i dla tego w y bierałem się, a b y kupić kilk a funtów p lastelin y . Musisz um ie z ap ro w ad zić do składu...

(36)

-— P la ste lin a droga rzecz -— tłom aczył ta m ­ te n —- pom ysł nie ucieknie. N ajm iesz p ra c o w ­ n i e — za te p ieniądze będziesz m iał c a łą furę doskonałej gliny, Po co ta g o rączk a?

— M uszę zan oto w ać — n aleg ał podniecony a r t y s t a .— W izy a z a trz e się, zblednie, zniknie. N ie zob aczę już tej harm onii linii, ty c h cud­ n y ch k ształtó w , tego w dzięku.

— N arysuj.

Ba, żebym to um iał — w estch n ął cięż­ ko. — Próbow ałem . Nie m am swobody, nie m am pew ności pociągnięcia; ołów ek m nie nie słucha, nie m oja rzecz... P a lce p o p ro stu tęsk n ią do gliny, p ro sz ą się o glinę... ta k bym chlastał...

I z a cz ą ł w y k o n y w ać w p o w ietrzu g o rą c z ­ kow e ru ch y , jak b y m odelow ał niew idzialn ą ja ­ k ąś figurę. R ęce niby u g n iata ją glinę, rz u c a ją ją na w łaściw e m iejsce, to znowu śm iały e n e r­ g iczny ru c h w ielkiego p a lc a w y ry w a w klęsło­ ści, pod cin a k sz ta łty , zn aczy ry su n ek .

— P ró b o w ałem ry so w ać — w ołał gw ałtow ­ n ie — ale to nędza; nie um iem sk ró cić, nie um iem kom ponow ać k o n tu rem — sztyw ne, głu­ pie, o rd y n arn e , nie daje najm niejszego p o jęc ia — k a ry k a tu ra ! podłość! m oże ty lk o obrzydzić cały pom ysł, zniechęcić... A tak ie m am p rzy w ią z a ­ nie do tej swojej chim ery, bo to ch im era istn a — opętanie jakieś... ta k bym ją chciał w ypieścić, w y c a c k a ć , ta k bym chciał w nią

(37)

-w leźć c a ły z nogami, z rękam i, z duszą... A ntek na miłość boską, daj mi gliny, niech bym już zaczął lepić, bo m nie dyabli porw ą.

T am ten słuch ał spokojnie, uśm iech ając się od czasu do czasu pobłażliw ie, w reszcie w ziąw ­ szy album ze stołu, p rz y g lą d a ł się ry su nk o w i ciekaw ie. W ted y W itold jął tło m aczy ć zn a­ czenie szkicu.

— R zuć te niedołężne bazgro ty ; nie je s­ tem rysow nikiem . Opowiem ci: W idzisz w la ­ zła mi w łeb m yśl jedn a, w b iła się jak gwóźdź, w ierci, kłuje, spokoju nie daje... U w ażasz — w y obrażam sobie, że p raw d ziw y sz cz e ry a r t y ­ sta sp ala się w atm osferze n a ołtarzu sztuki, a k a ż d e dzieło jego jest n ib y u rn ą, w k tó re j zam knięto popioły uczuć i m yśli, straw io n y ch ogniem , a b y w sk rz esn ą ć jak feniks z popiołów w tw o ra c h swej w yo braźni i już trw a ć w iecz­ nie, żyć nieśm iertelnie. Nie w iem , dlaczego, ale pow ołanie a rty s ty p rz e d sta w ia mi się z dziw nie tra g icz n e j stro n y . Już leg en d a w y­ p ro w ad za ród te n od jednego z k aim o w y ch sy ­ nów, k tó ry był ojcem g ra ją c y c h na lutni. W ie­ rz ę też, iż ro d zą się z piętnem K aim a n a czo­ le, z gó ry sk azan i n a w ieczną ro z te rk ę ducha, n a w iekuistą w a lk ę z sam ym sobą, n a b e z k re ­ sną pogoń za urojeniem , za chim erą. T ak chi­ m e ra to fatum , to konieczność ich p rzy ro d z e ­ nia, k tó ra p c h a do sam oofiary, do sam

(38)

cenią. T w orzym y z miłości, albo z nienaw iści. T ylko potężne uczucie może zrodzić potężne dzieło. Jeżeli kocham bardzo, a kochaniu sw e­ m u ch cę dać silny w y ra z w sztuce, to p rag n ę uczucie to w y rw a ć z siebie całkow icie z ko­ rzeniam i i przenieść na m arm u r ^ n a płótno, za­ k lą ć w k sz ta łty , w barw y , w ton m uzyczny, w słow a poem atu. Jeżeli nienaw iść podszepnie pom ysł a rty s ty c z n y , niechże będzie ta k jado­ w ity, ażeby się tw ó rc a sam zabił nim, jak skorpion w łasnym żądłem .

— Czy kocham sztuk ę dla sztuki sam ej, czy dla sław y, dla uznania, dla użycia, czy dla kobiety, k tó rą przez nią będę kochał? Nie- wiem. P ra g n ę , tęsk n ię, czekam czegoś...

— Słuchaj — mówił, z a p ala ją c się coraz b a rd z iej — słuchaj. Nie m ogę p rzy w o ła ć o b ra­ zu przy szłości swojej, gdziebym się widział w roli m ałżonka, ojca rodziny. To dla mnie niedostępne, zdaje mi się, jak o b y ra j ten fa­ taln ie dla m nie b ył zam k nięty , a sztuka-fatum , sztuka-chim era, n iby a rc h a n io ł z ognistym m ie­ czem sta n ę ła n a s tra ż y u jego podwoi. M yd­ la rz k ażd y ożeni się pew nego pięknego p o ra n ­ k u — doczeka się dzieci, a jeśli mu zdrow ie służy — w nuków . Miłość ziem ska a rty s ty z ro ­ dzić może w spaniałe dzieło sztuki, a potem ... już nie w idzę nic, ciem no, p u stka, niebyt... niech się św iat w ali. U m rzeć w cześnie, póki

(39)

jeszcze trz e źw a sta ro ść nie ro zp ro szy snów ułudy! K iedy m y ślę o m iłości — m arz ę p o ca­ łunki, upojenie, rozkosz i... rzeźbę. Ona mi pozuje, oddaje u kochane ciało, p rzecu d n e k sz ta ł­ ty na posąg — stw a rz a m arcydzieło i dalej m yśl mi się kończy... Czuję, że mogę odejść, bo jestem bez duszy, bez czucia, p u sty ja k dzwon, k tó rem u serce w yrw ano.

— Oto co ch ciałb y m w y ra z ić w tej kom- pozyeyi. Oto C him era moja. Tajem niczo uśm iech­ nięta, z blaskiem tajem niczości w oczach, niby słodka, m iękka, m iłosna, a p rzecież o k ru tn a, stoi w m ajestacie piękna... T yle ra z y p rze ż y ­ w ałem uczucia te w w yobraźni, że zdaje się pow inienem zn aleść w y raz dość silny...

— W ielka szkoda — p rze rw a ł n agle m alarz z lekkim odcieniem ironii w głosie — szkoda, że nie znajdziesz n a te w szy stk ie pięk n e r z e ­ czy d o stateczn ych środków w swej sztuce. Już to wogóle te w szystkie filozoficzno-etycz- no-sym boliczne m ajaczenia w ychodzą całkow i­ cie po za z a k re s sztuk p lasty czn y ch . W ybij to sobie, kochanie, z głow y. M alarstw o w ty c h raz a c h , uw ażasz, m alarstw o, k tó re m a b arw ę, św iatło, p rze strz e ń , p e rsp e k ty w ę , nie w iele też po za abecadłem m yśli m a do pow iedzenia, a cóż dopiero rzeźba. Że w y się też jeszcze bez bajeczk i obejść nic m ożecie. Symbolizm? Phy! Weź do brą m odelkę, w ym odeluj p o rząd n y

(40)

akt, ale ta k i jak się p a trz y , jak to robią, M ercie, albo F alg u ière, ta k ą m ięsistą, soczystą, zaw ie­ sistą, a nazw iesz ją ja k ci się żyw nie podoba: Nimfa, O ndyna, D ry a d a czy C him era — to w szystko jedno. Co w y g lin iarze m ożecie z ro ­ bić po za kształtem . J a ci coś u siebie pokażę. W itold, jakkolw iek nieco ostudzony w za­ p ale zb y t trz e źw ą u w ag ą to w arzy sza, chciał jeszcze w dalszem ciągu snuć swe m yśli, ale M iron położył ta m ę p ro sty m p rzejściem do po­ rzą d k u dziennego.

Idziem y na obiad — zawołał.

Po tak iem postaw ieniu sp ra w y , rzeźb iarz, nie odrzekł już ani słow a, wziął kapelu sz i go­ tów był do w yjścia. Ale tu n a stą p iła scena, m niej oczekiw ana. Oto M iron, k tó ry dotąd siedział z głow ą n a k ry tą , zdjął cy lin d e r, zbli­ żył się tajem niczo do to w a rz y sz a i b io rąc go za guzik od surd uta, sp y ta ł przyciszonym , ja k ­ by zdław ionym głosem .

- P rz y z n a j się szczerze — wiele p rzyw io­ złeś m am ony?

Mówiłem ci p rzecież, m am jeszcze c z te ­ r y s ta pięćdziesiąt franków , c a ły mój m ajątek , w ięcej znikąd spodziew ać się nie mogę.

T am ten niedow ierzająco m ru g n ął okiem. Pas si b ête co? Nie dasz się w ziąć na artość?

(41)

W itold, d o tk n ięty tą niew iarą, podał mu pug ilares.

— Mało, mało! — cedził, zb ity z tro p u i w i­ docznie zaw iedziony w sw ych obliczeniach Miron. — Nie nadługo w y sta rc z y , nie nadługo... P rzy zn am ci s i ę — ciąg nął — jestem n a sucho, m yślałem , że mi przy n ajm n iej kupisz obiad.

Na zapew nienie jed n ak gotowości, co do tej sp raw y , ze stro n y W itolda, m ala rz nie puszczał trzy m an eg o guzika i k rę c ił nim za­ w zięcie, w idocznie silnie zajęty ja k ą ś m yślą.

— W ięcej nie m asz nic, drob n ych , co? — spytał.

Z nalazło się jeszcze w ró żn y ch kieszeniach, tro c h ę sre b rn e j i m iedzianej m onety, co po sk ru p u la tn e m obliczeniu nie przenosiło pięciu fra n k ó w .

— Będziem y m ieli bard zo sk ro m n y obia­ dek — zauw ażył m alarz.

Ż adną m ia rą nie ch ciał się zgodzić na zm ienienie g ru b szy ch pieniędzy. U trzym y w ał, że jest p rzesąd n y , że są dni, w k tó re za nic w św iecie nie zm ienia pieniędzy, że w reszcie m a w tern swoje w y rach o w an ie i b io rą c tow a­ rz y sz a serd eczn ie w ram iona, rz e k ł dobitnie i kategory czn ie: pieniądze te m nie pożyczysz.

T w arz zagadniętego ta k z n ie n a c k a p rz e ­ dłu ży ła się w idocznie, ale M iron nie dal mu czasu na odpow iedź i szybko jął p rzek ład ać,

(42)

że w łaściw ie nie będzie to pożyczka, ale od­ stąpienie n a jedną, z c a łą pew nością n a jedną, jed y n ą godzinę, pugilaresu, a w szakże po tylu la ta c h p rzy jaźn i, p ow inienby ch y b a m ieć tr o ­ chę do niego zaufania. Z resztą, czy jest n a ­ w e t o czem m ówić. Sum ka ta k niew ielka, cóż dla niego zn aczy .c z te ry sta pięćdziesiąt fra n ­ ków. Chodzi ty lk o o to, że m a on w ażny in ­ te re s do załatw ienia, n a ty sią c e fran k ów , z czło­ w iekiem b ardzo zam ożnym . J e s t to m ianow i­ cie obstalun ek n a p o r tr e ty całej ro d ziny wzbo­ gaconego przem ysłow ca, jego żony i tro jg a dzieci. N ależy się ted y zaliczka. Otóż w yso­ kość takiej zaliczki jest w stosunku w pro st p ro p o rc y o n a ln y m do zam ożności p roszącego o nią. O czyw iście, ta k i m ieszczuch, grubo- sk ó ry filister, o ty le tylk o ludzi szanuje, na ty le ty lk o im ufa, n a ile otaksuje ich n a razie, w edług b rzęczącej m onety. M alarz, m ając c z te ­ r y i pół setek w kieszeni, upom ina się o zali­ czenie nie dla tego, że jest w potrzebie, ale że m u się ono bezw arunkow o n ależy i tein sa ­ mem^ pew niejszy jest dobrego skutku, a z n ają­ cy sztu k ę życia a rty s ta łatw o znajdzie sposob­ n ą chw ilę, ażeby „óurżu/owi“, b ły sn ąć przed oczam i w y pch any m pugilaresem .

A rg u m en tacy a może nie b yła należy cie silną i p rzek o n y w ającą, dość że W itold, od da­ jąc z re z y g n a c y ą pieniądze, m iał m inę n iezbyt

(43)

rozradow aną-, ow szem czuł, że tw a rz jego po­ w lek a się żółtym tonem żalu i ro zg o ry czen ia; n atom iast b io rą c y je odzyskał odrazu d o bry hum or i fan tazy ę.

— No — zaw ołał!— dziękuję. Nie będziesz tego żałow ał. Nie c h cę cię stra szy ć , ale zdaje się, że p rędzej, niż się spodziew asz, b ęd ę ci się m ógł odw dzięczyć. Mój drogi, jeżeli mi się dziś powiedzie, b ęd ę p an em c ałą gębą, b ę ­ dziesz mógł n a m nie liczy ć w każdej chwili.

Tu uścisnął m u serdeczn ie ręk ę .

— Pow odzenia z re s z tą jestem najzupełniej pew ien. Mam k o m b in acy e w ypróbow ane, któ­ re nie zaw odzą. Od dziś z aczy n a się stan o w ­ czy zw ro t w m ojem życiu. Od dziś — w ołał podniecony w łasn ą m y ślą,—obejdę się bez idyo- tycznego sty pend y um p a n a b a ro n a -b a n k ie ra . Bydło! Ha, ha, ha. M ecenasy zapow ietrzone, żydy!

U rw ał n a g le i zaczął u k ład a ć jakiś ra c h u ­ nek w głowie. L iczył w idocznie, k alk ulow ał coś m ozolnie, bo skupił się w sobie i ja k b y zato n ął w rozm yślaniu. Po chw ili dopiero ode­ zw ał się z dziw ną pow agą.

— Sw oją drogą dzisiaj jeszcze zjem y jak- naj skrom niejszy obiadek. Tw oje d robne m uszą w y s ta rc z y ć na obiad i n a om nibusy. Z a p ro ­ w adzę cię do naszego „ m a stro q u e ta u. Trudno, zakończył sen ten cy o n aln ie — albo się w ierzy

(44)

w pech, albo nie. Po za tem znajom ość z Ge- o rg e ’em m oże ci b y ć n iezm iern ie p rz y d a tn ą w... ciężkich chw ilach...

— W chw ilach lepszych , naw iasem m ó­ w iąc, to się ta m nie zag ląd a, ha, ha, h a —ro ­ ześm iał się z odrobiną egoizm u w głosie.

D aw n a d zielnica łacińska, c ią g n ą c a się w zdłuż brzegu, po lew ej stro n ie rzek i, ja k k o l­ w iek p rz e c ię ta dziś w sp an iałem i b u lw a ra m i St. M ichel i St. G erm ain, ulicam i szeroldem i, w y- sadzanem i po hau sm an o w sk u drzew am i, z do­ m am i o c ech ach całkow icie n o w o ży tn ych , po­ siada jeszcze m nóstw o n iezm iernie c h a r a k te ­ ry sty c z n y c h k ą tó w i zaułków , św iad czący ch 0 sta ro ż y tn o śc i tej części P a ry ż a . Z apuściw ­ szy się w k tó rą k o lw iek z b oczn y ch uliczek, ciasny ch, w ązkich, w ijąc y c h się fa n ta sty c z n ą linią, o dom ach w y sk a k u jąc y c h , jak niesforni żołnierze, z szeregu, m a się w ra ż en ie innego jakiegoś m ia sta i innej epoki. S ta re m ury, niezm iernie urozm aicone w p ro fila c h p rzez p rzy sta w k i i p rzy b u d ó w k i w szelk ich stylów 1 czasów , p osiadają i m alow niczość, k tó rą w y ­ tw o rz y ć m ogą tylk o w ieki i p rzy p ad k o w o ść, a nie zdobędzie się n a nią n ajlo tn iejsza fan ta- z y a ludzka. Tu z gładk iej śc ia n y zw isa w ykusz, z m ałem o k rato w a n e m okienkiem , owdzie na szczy cie w ysokiej k am ien icy , ja k jask ó łcze gniazdo, p rzy czep io n a fa c y a tk a n a w ą tły c h

(45)

-konsolach, ta m osiadły potężnie n a chodniku, n a k s z ta łt o b ro nn ych zam ków , w zm ocnione ko n trfo rsam i dom iska, tu znowu m u r opuszcza się ukośnie, w po staci skarpów .

Może nie w szy stk ie te m u ry p a m ię ta ją z a ­ m ierzchłe dzieje L utecyi z czasów rzy m sk ich , nie w szystk ie b y ły św iadkam i rzezi noc św. Bartłom ieja, w każd y m razie są to bard zo po­ w ażni staruszkow ie, k tó rz y p a trz y li n a życie i czyny liczn y ch pokoleń, n a w alk i i p rz e w ro ­ ty polityczne, są to niem i św iadkow ie życia narodu, o k tó ry c h boki obijały się ku le w a l­ czących stro n n ictw . W ieje od ty c h m urów , rzek łb y ś woń, pleśni, o stry za p ac h jak iejś pi­ wnicznej p rz y tę c h łe j wilgami.

D zięki tej m yszce sta ro ż y tn e g o pocho­ dzenia, dzięki ciem nym zaułkom , w ązkim , b ru ­ dnym przejściom , n iezbyt m oże pożąd an y m w w ielkiem m ieście ze w zględu h y g ien y i w y ­ gody, P a ry ż m a ów szczególniejszy urok, k tó ­ rego nie p o sia d a ją te całkow icie nowe m iasta, co w ostatniem stuleciu w y ra s ta ły z niczego, jak g rz y b y po deszczu. P o cięte w ró w ne li­ nie ulic, z dom am i staw ian em i w edług z góry nakreślonego p lanu , now e i w yzłocone, w y g lą ­ dają ja k spanoszony dorobkiew icz, ro z p ie ra ją ­ cy się n a świeżo k u p io n y ch ak sam itach . P a ­ ryż dzisiejszy jest ja k po to m ek m ożnej ro d zin y patrycyuszó w , k tó ry w w y tw o rn ie, w edług

(46)

tniej m ody u m eblo w an ych salo n ach , w śród a n ­ g ielsk ich m o d ern isty czn y ch m ebli, pozostaw ił jakiś sp rz ę t starośw iecki, z e g ar z k u ran tem po dziadach, jakiś olbrzym i fotel obity w y ci­

sk a n ą sk ó rą, ro d zin n ą p a m ią tk ę z p rze d w ie­ ków, lub in k ru sto w a n ą kunszto w n ie p e łn ą s k ry ­ te k sk rzy n ię, gdzie p rze c h o w u ją się pożółkłe z a tę c h łe p erg am in y , św iadczące o daw ności przodków , ich sław ie i zaszczy tach .

N ajciekaw iej pod w zględem starośw iecko- ści p rz e d sta w ia się cały szereg k rę ty c h uli­ czek, w ych o d zący ch od S ek w an ny z Quai des G randes A ugustins. Są one b a rd z iej ciem ne, b a rd z iej b ru d n e i silniej zap ra w io n e ow ą w o­ nią pleśni. Byś może, iż jest to sk u tk ie m bli- zkości w ody, a p rzez to w ilgoci, z re sz tą c a ł­ kowicie- już w spółczesnej, a le nie u leg a w ą t pliw ości, iż z a p ac h ten dziw nie usp o sab ia do dum ań o w ie k a ch m inionych i chciało b y się w y woły w ać o b razy przeszłości, o d tw arzać sceny, ja k ie się w śród ty c h m urów przez w ieki ro z ­ g ry w a ły .

W łaśn ie M iron z tow arzy szem zapuścili się w te n la b iry n t i W itold, n a stro jo n y już, że ta k powiem, archeologicznie, o d czy ty w ał n a ­ zw y ulic. Z nał je p ra w ie w szystkie z ro m a n ­ sów h isto ry c z n y c h D um asa ojca, w y k rz y k iw a ł też co chw ila, ja k m ałe dziecko rad o śn ie, za­ dow olony ze sw y ch od k ry ć.

(47)

— Ulica-Grit le C oeur—tu k iedyś za F r a n ­ ciszka pierw szego m ieszkał B envenuto Celi ni C iekaw ym czy się też w iele od tego czasu zmieniło.

Tu m ieszka te ra z nasz „ m a stro ą u e t“ — p rz e rw a ł M iron.

Z naleźli się p rz e d niew ielkim , nazw ijm y rzecz po im ieniu — szynkiem , czego z a cn a ta in sty tu cy a m usiała się nieco w stydzić, gdyż nad drzw iam i w isiał kłam liw y szyld „ K a w ia rn ia “. — T rz e b a um ieć żyć z ludźm i—zauw ażył ni ztą d ni z ow ąd M iron, o tw iera ją c drzw i.

M usiała u w ag a ta w tern m iejscu m ieć ja ­ kieś szczególniejsze znaczenie, bo jakkolw iek by ła to jed n a z najczęściej p o w ta rz a n y c h jego m aksym życiow ych, tu jed n ak w ygłoszona ta k nieoczekiw anie i z ca łk iem niezw y czajn y m n a ­ ciskiem , k a z a ła się do m yślać niezw łocznego zastosow ania teo ry i w p ra k ty c e .

Jak oż ledw ie w eszli do nizkiej, p rzep ełn io ­ nej ludem , przew ażn ie ze sfe ry robotniczej, izby w n et z za bufetu doleciał k rz y k liw y głos sam ego w ła śc ic ie la szynku:

— A ntoni, ja k się m asz, k an alio , daw no cię tu już nie widziano!

— Nie w rzeszcz, m ałpo je d n a —zgrom ił go Miron, nie m niej p rzecież podał m u szczerze po p rzy ja cie lsk u rę k ę n a p ow itanie, potem z w ra c a ją c się do siedzącej obok m łodej i

(48)

stojnej, choć może nieco z b y t otyłej kobiety, z a p y ta ł z odcieniem ciepła i serdeczności w głosie:

— M atylda, jak że się czujesz?

M atyld a b y ła żoną w łaściciela szynku. O grom na n o rm andka, w ysoka, b a rc z y sta , o bo­ g ato rozw iniętym biuście, o grom nych ręk a c h , jednem słow em b y ła cała, ja k b y w y o lb rzy m io­ n a w stosunku do p rz e c ię tn y c h w y m iaró w ko­ b iecych, b y ła p rz y te m jed n a k bard zo p rz y ­ stojna. Matowo biała c e ra m iała te d elik atn e połyski perłow ej m asy, ciem ne, piw ne, w ielkie oczy, p a trz y ły in telig en tnie i poczciw ie, jak oczy w yżła, a w y ra z tw a rz y , k s z ta łt głowy, z w dzięcznie upiętym i ciem no-blond włosami, tudzież osadzenie jej n a białej, o k rąg łej, jak utoczonej szyi, m ogły b y ć istotnie przedm io­ tem z ach w y tu dla a rty sty -p la sty k a .

Z a p y ta n a w stała, p o d ała r ę k ę i m iękkim , ja k b y p rzelęk n io n y m głosem , zam iast odpow ie­ dzi, rz u c iła z w ym ów ką:

— Czemuś nie b y ł ta k dawno?

Ale M irona ty m czasem w ziął w o b ro ty jej m ałżonek. O ile M atyld a b y ła w ogóle olbrzym - ką, o ty le m ąż p rze d staw ia ł ty p przeciętn eg o , p rzy sa d k o w a te g o , n a k ró tk ic h nogach, mie- rz y n a . Nie p rzeszed ł jeszcze trz y d z ie stk i, a w y ­ g ląd ał n a la t d w adzieścia dwa, trz y najw yżej. U rody był nijakiej, ni b rzy d k i, ni ład n y , —

(49)

blondyn bez w y razu . N azy w ał się G eorge. O kropnie w idocznie g ad atliw y , rzucił się n a M irona, z asy p u jąc go p y tan iam i, co do osobi­ stości p rzy p row ad zon eg o gościa.

— Twój w sp ó łro d ak —p y ta ł—czy m alarz? — G orzej, p rzy jacielu , rzeźb iarz, f a b ry ­ kant bałw anów g lin iany ch .

— A to doskonale się sk ład a — zaw ołał u rad o w an y i b io rą c poufale pod rę k ę W itolda zaprow adził go do w olnego stolika, a kiedy siedli, zaczął: — W łaśnie jeden h iszpan robił biust M atyldy, dłubał, dłubał, najadł, k a n a lia, za ja k ie dw ieście fran k ó w i d ra p n ą ł do M a­ d ry tu , szuk aj w ia tru w polu. M aty ld a oblew a codzień wodą, wiesz pan, g lin ę —może się n a ­ w inie jak i rze ź b ia rz , coby skończył. W iesz pan, m y żyjem y p rzew ażn ie z a rty sta m i. J a bo w łaściw ie z zaw odu jestem d ru k arz , ale kiedym się ożenił z M atyldą i dostałem trz y ty sią c e fra n k ó w — o, A ntoni to p a n u opowie najlepiej, 011 daw no zna M atyldę. K iedym do­ stał trz y ty sią c e franków , człow iek m a się r o ­ zumieć nie głupi p ra c o w a ć n a bu rżuazyę, mo­ gąc coś n a siebie założyć. W ziąłem tę k n a jp ę 1 już. K lien telę m am d o b rą —w szyscy d ru k a ­ rze z całej dzielnicy tu p rzy ch o dzą. O —p o k a ­ zyw ał, w odząc palcem po z e b ra n y c h w sali p o staciach .—Ci w b iały c h i c z a rn y c h b lu zach to w szystko moi daw ni to w a rz y sz e zaw odu

(50)

-i c-ierp-ień. Ci zaś w nieb iesk ich k u rtk a c h , to ślu sarze i m ech an icy z fa b ry k i k ranów . R eszta hołota.

M iron, k tó ry dotąd rozm aw iał z M atyldą, siadł p rz y stole, p rz e c z y ta ł k a r tą i zady spo­ now ał obiad. P a n G eorge pow tó rzy ł dyspozy- cy ę garsonow i w kam izelce ty lko i c z arn y m fartu ch u , a sam asystow ał w dalszym ciągu p rz y stole, lubił bow iem przed ew szy stk iem du­ żo mówić. W y ra ż a ł się p opraw nie, z pew nem w y szu kan iem i a fe k ta c y ą , w łaściw ą m ówcom publicznym . K ażd ą rzecz rozw ałk o w yw ał, zdo­ bił w m etafory , porów nania, u p a ja ł się popro- stu w łasn ą sw adą. Mówił p ręd ko , łatw o i z d a­ w ało się, że nie będzie k o ń c a popisom elokw en- cyi, k ied y p rze rw a ło je silne k lap n ięcie p ła sk ą dłonią, jakie o trz y m ał w p lec y n a m ię tn y m ów­ ca od nowego p rzy b y sza.

— K analio!—zaw ołał, a z w ra c a ją c się do n a p a stn ik a , uśm iechnął się życzliw ie—a ty, ty pijaku!

N ow oprzybyły, blondyn, tęgiej budowy, z d ra d z a ją c e j w ie lk ą siłę fizyczną, roześm iał się szeroko i trz a s n ą ł go w p lecy pow tórnie, tym razem ta k zam aszyście, że aż się ugiął pod cio­ sem i stę k n ą ł bez w szelkiego udaw ania.

— Kto staw ia?—sp y ta ł o ry g in a ln y gość. Byli w łaśnie p rz y c z arn e j kaw ie z k o nia­ kiem . Miron, dość niechętnie podając m u r ę ­

(51)

kę, w sk azał n a W itolda i po polsku p rz e d ­ staw ił.

— W asz kolega rzeźb iarz, p an W itold O r­ don, p a n Bonecki.

— D aw ajcie go tu, p o lak !—w ołał B onecki, św ieży polak, ja k Boga k o c h a m i rzeźb iarz!— To m y kolegi.

— K o ledzy —p o p raw ił M iron.

— Głupiś, w szystko jedno, hu, hu, hu — śm iał się —ta k ż e osioł z p o p raw ian iem —i p od­ staw ił kieliszek.

W itold n a la ł k o n iak u skw apliw ie, gdyż rz e ­ czyw iście u rado w ał się bardzo z tej nowej z n a ­ jomości. O Boneckim słyszał, jako o w ielkim a rty śc ie , znał n a w e t z w y sta w y w a rsza w sk ie j jego „ G la d y ato ra u m ie rają ce g o “, w ym odelow a­ nego b ard zo subtelnie, a rty sty c z n ie , z ogro­ m nym sen ty m en tem , z poczuciem śm ierteln ej gro zy w w y razie, jednem słowem u tw ó r zu­ pełnie niepow szedni. Zw rócił się te d y do rz e ź ­ b iarza z życzliw ością i począł z zachw ytem opow iadać o jego dziele. Nie z ra ż a ł się tein, że sły n n y a r ty s ta m iał w danej chw ili inteli- g en cy ę nieco p rzy ćm io n ą alkoholem , co prze- dew szystkiem m anifestow ał zb y t ru b asznem zachow aniem się i głośnym głupkow atym śm ie­ chem, p rzy p u szczał bowiem, że B onecki w s ta ­ nie no rm aln y m m usi b y ć bard zo in te resu jąc y , musi z d ra d z a ć owe cech y g enialności i głębi

(52)

duchow ych, k tó re p rz e z ie ra ją z jego utw o­ rów.

S p y ta ł go o p ra c e .

— M odelują jednego księdza. Skąpy, nie chce d aw ać zaliczek , a ja n aczczo nie mogą, m uszą tego... Tu p r z ty k n ą ł się zn acząco w gardło.

— Ma p a n d o b rą pracow nią?

— J a k i p a n —ob u rzy ł się B on eck i—co za pan? P a n ra d c a , p a n m ecenas, p a n idyota. Mów mi ty. W iesz, w szyscy uczciw i a rty ś c i są ze sobą n a „ty d u rn iu “, he, he, he — śm iał się i podstaw iał kieliszek, a le M iron b u telk ą oddał w łaścicielow i zak ład u .

— Idziem y!—zaw ołał.

— Zielona m ałp o —g niew ał się B onecki.— Myślisz, że ja nie m am k re d y tu i z w ra c a ją c się do Greorge’a po fran cu zk u , k a z a ł sobie n a ­ lać koniaku. K iedy jed n ak ta m te n zaw ah ał się, z a k lą ł okropnie, trz a s n ą ł go potężnie w k a r k i o debrał m u flaszką.

— Co ta k i k a n a lia, m a stro ą u e t, sobie m y­ śli—m ówił dalej po polsku. — Mnie odm aw iać, mnie! Co p raw d a , to ja tu coś k rew n y , ale w czoraj w ziął mi k a jd a n ia rz całe dziesięć f ra n ­ ków. Hu, hu, h u —śm iał się — dostałem od księ­ dza. B uchnąłem go w m a n k ie t i pow iadam : p ro szą p a n a księdza, ja k mi p a n ksiądz nie da ludw ika, to u m rą z głodu i p o rtre tu nie dokoń­

(53)

czę — to dał dziesięć fran k ó w , hu, hu, hu. P rzy szed łem do tego tu złodzieja, fałsz erz a n a litr w ina, a on m i w szystkie pieniądze zab ra ł. Iłu, hu, hu, dzisiaj też dostałem dziesięć, ale on ich nie zobaczy, albo ja głupi, hu, hu, i z a ­ m ierzył się p ięścią n a Greorge’a, ale ten z rę c z ­ nie się schylił i u n ik n ął ciosu.

Tym czasem M iron zap łacił rac h u n e k z fun­ duszów W itolda i ciągn ął go do w yjścia. Ten jed n akże m iał ochotę ro zg a d a ć się obszerniej z to w arzyszem zawodu, dow iedzieć się p rz y ­ najm niej gdzie m ieszka, gdzie m a p raco w n ię. — Hu, hu, h u —śm iał się z a p y ta n y . — J a pracow nię? Albo ja głupi p łac ić za pracow nię, w olę w ypić w ina. Je d e n id y o ta fran cuz, wiesz L efebre, do b ry ju c h a rzeźb iarz, w y jech ał, to ja u niego siedzę, jego glina, jego w szystko. P rz y jd ź kiedy ran o 42, ru e des R ennes, zoba­ czysz m ojego księdza.

M iron p o ciąg n ął to w a rz y sz a za ręk a w . Pożegnali się z gospodarzem i gospodynią, jak sta rz y , d obrzy znajom i i ivyszli. Na ulicy Mi­ ron s ta r a ł się po tro ch u ośw ietlić z w łaściw ej stro n y , zb y t może poufały sto su nek swój z szyn- k a rz e m .

— G-eorge, uw ażasz, dobry chłopiec, ty lk o nygus i leniuch jakiego św iat nie w idział. Był zecerem , ale mu się ta k chciało sta ć p rz y kaszcie, w łaśnie, ja k psu o rać . Otóż kiedy mu

Cytaty

Powiązane dokumenty

 Fizyka, 7.3: wyjaśnia powstawanie obrazu pozornego w zwierciadle płaskim, wykorzystując prawa odbicia; opisuje zjawisko rozproszenia światła przy odbiciu

Słowa kluczowe Lublin, PRL, Krakowskie Przedmieście, ulica Zamojska, ulica 1 Maja, ulica Lobartowska, ulica Narutowicza, ulice w Lublinie, wygląd Lublina po wojnie, dzielnica

Cykl życia telefonów komórkowych jest krótki (zwykle około 18 miesięcy), co jest związane głównie ze zmieniającą się modą, postępem technicznym oraz konkurencją.. Dlatego

Niemniej właściwe wspomaganie fizjologicz- nego procesu starzenia się oraz dokuczliwych objawów andropauzy nie jest możliwe bez posiadania przez mężczyzn odpowiedniej wiedzy tak

Tego, że zapewniwszy sobie tym znakomitym koncertem śpiewający początek roku, liczymy na to, że również śpiewająco się on dla nas skończy oraz że dużo prawdy jest w

Jednym z owych rozwiązań jest specyficzna redakcja schematu fasady palla- diańskiej, wykorzystana przez de Witta w projekcie kościoła w Berdyczowie, a także w elewacjach

Jędrek przesiedział dobrą godzinę przy stole, zastanawiając się, po co w ogóle wpuszczał byłą żonę.. Przez lata zmywał ją z siebie setki razy: alkoholem,

Normą w całej Polsce stał się obraz chylącego się ku upadkowi pu- blicznego szpitala, który oddaje „najlepsze” procedury prywatnej firmie robiącej kokosy na jego terenie..