mc.
j §
»
J§
>
J§
J §
>
*
P O W I E Ś Ć Z Ż Y C I A ARTYSTÓW PRZEZTADEJSZA
JAROSZYŃSKIEGO.
PE T E R SB U R G .-K . GRENDYSZYŃSKI - 1 9 0 3CHIMERA
POW IEŚĆ Z ŻYCIA ARTYSTÓW.
P E T E R S B U R G
K SIĘG A RN IA K. G REN D Y SZY Ń SK IEG O . D ruk Piotra Laskauera i S-ki w Warszawie.
Jl,03BCWieH0 HeHBYpoiO
Bapmaiia, 9 rluBapn 1902 r.
U o r o ż k a dudni po p u sty ch ulicach.
G odzina przedśw itu: Sine, opalow e m gły zalegają glebie p e rsp e k ty w y , drzem ią w z ala niach ulic, we w n ę k a c h a rc h ite k tu ry . D reszczU ty
jakiegoś lęk u p rzeb ieg a ciało... bo nie północ, legendow a godzina duchów , ale ow a szara, ch w i la niepew ności, ch w ila przełom u, kiedy niew i dzialne jeszcze n a niebiosach słońce, w y sy ła pierw sze b rza sk i do w a lk i z m rokam i nocy -- jest g ro źn a tajem n iczością początku.
Cisza. Odgłos kop y t końskich w ciszy tej rozbrzm iew a dalekiem , spotw orniałem echem , niby u d erzen ia m łotów w jak ie jś bajecznej, cyklopiej kuźni.
P a ry ż !
W itold Ordon, m łody a rty sta -rz e ź b ia rz , p rzy je ch a ł tu po ra z pierw szy, p rzy je ch a ł w celu doskonalenia się w swej sztuce.
Po trzy d n io w ej p odróży w niew ygodnych w ag onach trzeciej k la sy , po trz e c h dobach w słuchiw ania się w k lekot kół po szy n ach ,
p a trz y te ra z p ó łprzy to m nie n a p u ste ulice w iel kiego m iasta. Senność, w y c z e rp a n ie fizyczne i m iarow e koły sanie się powozu w p ra w ia ją go w ów stan półśw iadom ości, pół-gorączkow ego m arzen ia. P odniecona w y o b ra ź n ia podjęła szczególniejszą p ra c ę m ieszania, p iętrze n ia na sobie w szy stk ich obrazów , w szy stk ich w rażeń, zap am iętan y ch z cz y ta n ia i opowieści, z rycin, z te a tru , z całego duchow ego im portu, jak i w y sy ła nam ten now ożytny Babilon, pod po sta c ią rom ansów k ry m in a listy c z n y ch , d ra s ty c z n ych now el i istotnie n a jw sp an ia lsz y c h a r c y dzieł lite r a tu r y i sztuki. B ohaterow ie ty ch utw orów , ująw szy się za ręce, ciągn ą te ra z p rzed zm ęczonym i oczym a jak o długi, różno b a rw n y korow ód. M argrabiow ie i w y tw o rn e dam y salonów, pieroci, g ry ze tk i, oszuści w w iel kim stylu, hero in y pośw ięcenia, ciem ne p o s ta cie zaułków m iejskich, p o n u re tw a rz e s k a z a ń ców z L a R oquette, p rze w ijają się ja k w ja s e ł k ach , m igocą chw ilę w p rz e strz e n i i w nicość się ro zp ły w ają. Rozognione fa n ta s ty c z n ą g rą oko, zda się p rz e n ik a ć zam kn ięte o kna domów, w dzierać p rze z zapuszczone żaluzye, ciężkie fira n k i, do w n ę trz a taje m n ic zy c h ustroni, gdzie nie u staje w y stępn y rom ans.
P a ry ż śpi — k r ó tk a to chw ila, k ied y jedni jeszcze nie w stali, a inni dopiero co się spać położyli.
Na ro g ac h ulic, w sp ic z a sty c h k ap iszo n ach n a głowie, stoją policy anci. Z p o p ielaty ch , w ilgotnych dali, niby z za ta rla ta n o w e j opony, w y n u rz a się g ru p a z am iaty czy ulic. Id ą sze regam i, ja k żołnierze, z m iotłam i n a ram io n ach. M ężczyźni i kob iety w łach m an ach , o tw a rz a c h ciem nych, zm iętych, ziem istych, n a p iętn o w an y ch nam iętnościam i i nałogiem p o suw ają się chw iejnie i a p aty czn ie. To nie je d nolity żywioł pracow ników , k tó ry m los od kolebki w y z n a c z y ł stałe drogi, w ięc dążą po n ich k ro k iem pew nym i zrezy g no w an ym — to g a rś ć w yko lejo ny ch, zw ich n ięty ch istnień, k tó ry m u progów życia świeciło m oże słońce b la skam i w szy stk ich szczęśliw ości ziem skich. To odpadki najróżn oro dniejszy ch sfer to w a rz y s kich, sm utne o fia ry zw odniezości am bicyi i obli czeń ludzkich. Oto obok s ta r c a o w y razie tw a rz y bezm yślnym , p raw ie zw ierzęcym , po zbaw ionym śladów życia intelek tu alneg o , d r e p cze szczególniejsza figu ra człow iecza, ciek aw y okaz u padku, co pomimo daw no niegolonej brody, mimo p rz y g a rb io n y c h ram io n i s trz ę pów odzieży zach ow ał pozory elegancyi, swo bodę i lek k o ść ruchów człow ieka dobre go tonu.
N a tro tu a rz e z a trz y m a ła się k obieta w a k s a m itnym k aftan ie, w olbrzym im , n astroszonym pióram i kapeluszu. T ępym w zrokiem p rz e p ro
wadził, d o ro żk ę i u śm iecha się m dłem w y k rz y w ieniem w y m alo w an y ch warg-.
T a k , to P a ry ż!
Powóz przeb ieg a most. R zeka sp o w ita w cału n y oparówr w o dny ch i pod ich osłoną p raw ie niew idzialna w swem kam iennem ocem brow aniu, od czasu do czasu tylko błyśnie fa lą do b lad y c h św iateł la ta rn i n a d b rz e ż n y ch b lad y ch , w ro zb ielon y ch cieniach po rank u .
D o lata zm ieszany, ja k b y stopiony w jeden po m ruk, g w a r ty sią c z n y c h odgłosów. Stopnio wo g w a r te n rośnie, potężnieje, w yosabniają się pojedyncze oddźwięki; sk rz y p kół, p a rs k a nie koni, naw oływ anie woźniców . D rogę p rz e cina tra k t, k tó ry m dążą ładow ne w ozy to je den z przew odów pok arm o w y ch żarłocznego olbrzym a. P a ry ż , ja k p o tw o rn y głowonóg, rozrzucił we wsze stro n y długie m ack i i w sy sa niem i chciw ie soki łanów F ra n cy i.
W itold m ija w ielkie, n a dw óch ogrom nych k ołach a rk i, w yład o w ane po b rzeg i płodam i ziemi, p rzeznaczon y m i dziś na p o żarcie Molo chowi. C iągną się one do h a l n iep rz erw an y m łań cuch em po spadku szerokiego b u lw aru , na k sz ta łt stru m ienia, spływ ającego z góry ciem ną w stęg ą ku nieznanem u jakiem uś zbiornikow i.
D orożka w je c h ała w w ązkie, bru d n e, o po szarp an y m profilu uliczki i po kilku z a w ro tac h m iędzy sta ry m i m uram i z a trz y m a ła się
p rze d w ysokim , w ażkim , bo zaledw ie c z te ry o k n a fro n tu liczący m domem. N ad drzw iam i w idniał napis „T able d ’h ô te “, w yżej w isiał dłu gi b lasz a n y szyld „Hôtel de Pot de V in s“.
W itold z w y ję tą z kieszeni k a r tk ą sp ra w dził nu m er domu i nazw ę hotelu, w ysiadł i za dzwonił do drzw i w ejściow ych. N ikt jedn ak nie w ychodził n a jego spotkanie. M ała p o d rę c z na w alizk a spoczyw ała jeszcze w powozie. W oźnica, nie złażąc z kozła, n ach y lił się, pod niósł ją do góry, p o trz ą sa ją c znacząco; odeb rał mu ją w ięc z rą k , zapłacił za jazd ę i czekał w dalszym ciągu. Po chwili usłyszał w sieni g niew ne m ruczenie i s ta ra , ro ze sp a n a kobieta w spiczastej szlafm ycy, zam iast c z ep k a na głowie, p rz y w ita ła go o strą przem ow ą:
— Czemu pan nie w chodzisz, do lic h a — ta k ż e b ędę z łóżka w staw ała...
P od ró żny p rze k o n a ł się w tedy, że drzw i o tw orzy ły się odraza i należało w ejść, nie cze k a ją c na nikogo. P rz ek o n a ł się jeszcze nadto, że po fra n c u z k u nie rozum ie. Znał w praw dzie języ k n a ty le, że zupełnie swobodnie czytał, znajom ość ta jed n ak że o k azała się n ied o sta tec z n ą do porozum ienia się z odźw ierną.
— Pan Miron? — zap y tał.
— N ajprzód mówi się: P an M iron s ’il vous p lait, a pow tóre... tu zarz u c iła go potokiem słów, z k tó ry c h nie ty le zrozum iał, ile dom y
ślił się, że ta k w czesn a g o dzina nie jest b y najm niej w łaściw ą do odwiedzin.
— Chcę w y n a ją ć pokój — p rz e rw a ł nie śm iało.
— Pokój? a to co innego — m ów iła nieco u d o b ru ch an a już jejm ość — m am y w łaśnie je den n u m er w olny. P an Miron, n a w e t już za pow iedział pański p rzy jazd , ale w o sta tn ic h czasach się nie "pokazuje, niepodobna go z ła pać. Już to n a polaków nie m ożna b ardzo liczyć... Ale w ejdź pan, proszę, pogadam y.
Z a trz a sn ę ła drzw i i zap ro w ad ziła p rz y s z łego lo k ato ra do m ałej k litk i, w k tó re j za całe um eblow anie sta ły dw a stołki, stół, a n a d nim szafk a z ponum erow anem i p rzed ziałk am i n a k lu cze i św iece.
—- Chce p a n obejrzeć swój pokój — sp y tała. — Je ste m w łaścicielk ą.
— Byle nie drogo, nie b ędę w y b red n y . — M e drogo! nie drogo! Mój d o b ry p a nie, n ik t w P a ry ż u darm o nie m ieszka. I znów polał się obfity strum ień słów, co b y je d n a k zn a cz y ć m iały, tego nie ty lk o nie rozum iał, ale już n a w e t dom yśleć się nie próbow ał. U słyszał ty lk o o statecznie, w y ra ź n ie w ym ów io n ą sum ę czterd zieści franków .
— Czy n a m iesiąc? — za p y ta ł.
F ra n c u z k a z aczęła długo i szeroko opo w iadać, ale now y lo k ato r położył n a stole dw a
bły szczące luidory i tern p rz e rw a ł w a rtk i p rą d wym ow y, zupełnie już p rze jed n a n e j pani w ła ścicielki hotelu. W y jęła z szu flad y k a rtk ę i k a z a ła w y p ełn ić w sk azan e w niej ru b ry k i. W ięc imię, nazw isko, pow ołanie, zk ąd p rz y b y w a i t,. d.
K ied y załatw iono już tę form alność, z ja wił się zasp any, ro zc z o c h ra n y garson, w ziął z szafki klucz i lic h ta rz ze św iecą, tud zież na w y ra ź n e żąd an ie W ito ld a i w a liz k ę jego, k tó r ą niósł n ied b ale pod p a c h ą i po k rę ty c h ciem nych sch o d ach z ap ro w ad ził n a p ią te pię tro do p rzeznaczonego num eru.
B yła to w ą z k a izba, któ rej połow ę p rz y najm niej zajm ow ało olbrzym ie, szero k ie łoże, osłonięte n ieb iesk ą d ra p e ry ą w k sz ta łcie n a miotu. U m eblow ania dopełniały d w a k rze sła, fotel z Wysokiem oparciem , ta k zw any V o ltai re, szafa z lu strem , u m y w aln ia i nocn y stolik p rze d łóżkiem . N a m arm u ro w y m kom inku stał s ta ry bro nzo w y z e g ar pod kloszem .
Zaledw ie W itold zdążył zrobić po b ieżny p rze g ląd ruchom ości w swej p rzy szłej siedzi bie, niedom knięte drzw i o tw o rzy ły się z h a ła sem n a ścieżaj i n a podobieństw o w ia tru w padł przez nie z a d y sz a n y Miron.
— M ówiła mi p r o p ie te rk a — h u czał p o tę ż nym basem , żeś p rz y je c h a ł. J a k się m asz, daj łap ę — u n as m ężczyźni w gębę się nie całują.
Nie byłem n a dw orcu, bo, bo... widzisz, m ia łem in teres... zasiedziałem się., dopiero w ra cam... Cóż P a ry ż podobał ci się?
— Nie w idziałem go praw ie.
— Z obaczysz — upew niał. Ba! M onety huk p rzyw iozłeś, co?
— Mam jeszcze c z te ry s ta p ięćd ziesiąt fra n ków — odpow iedział W itold.
— Phi, niedaleko zajdziesz z ta k ą flotą — rz e k ł kw aśno k rz y w ią c się p a ry ż a n in — co to za pieniądz.
W itold rzeczyw iście bał się nieco tej w y p ra w y z m ałym i funduszam i i w k raju jeszcze gdzie mógł i ja k mógł, dow iadyw ał się o Ava-
runk i istn ien ia w tern ołbrzym iem m row isku ludzkiem . Z jednym z m ala rz y , k tó ry tu dłuż sze stu d y a odbyw ał, u k ład a li n a w e t b ardzo szczegółow y budżet p rzy sz ły ch w ydatków .
W ypadło z tego, że pieniądze, jak ie ze so bą w iezie, w y s ta rc z y ć pow inny p rzy n ajm n iej n a k w a rta ł już z w yn ajęciem i jakiem tak iem u rządzen iem p ra c o w n i. Czas ten m iał w y s ta rc z y ć n a obeznanie się z w ym aganiam i m iejscow ym i, n a w yrobienie sobie stosunków i co zatem idzie zbytu dla p ra c , k tó re n a stę p nie pow inny b y ły zap ew nić u trz y m an ie arty śc ie .
M iron w yd ął usta.
— Phi, zapew ne — cedził — n a G lasierach może by w y sta rc z y ło — oni tam koninę poże
rają , jak baszybuzuki. No, nie w iem , będzie trudno... Z zarobkiem ... ho, ho, ho...
— Ale może byś co zjadł — sp y ta ł nagle. •Jest już po piątej, krem ery e o tw iera ją — n a p i libyśm y się k a w y albo czekolady.
— W łaściw ie sp ać mi się ch ce przede- w szystkiem , — o dp arł z ag ad n ięty — z jedzeniem
m ogę się w strzy m ać.
— Ba, ale ja w olę się nie w strzy m y w ać. Głodny jestem , ja k ow czarsk i pies. Chodź — naleg ał.
W ito ld w p raw d zie niechętn ie, dźw ignął się jed n ak z w ygodnego v o lta ire ’a i wyszli.
*
Miron był to chłop w spaniały, w ysoki, b a rc z y s ty z czarn y m z a d a rty m po szw edzku
W ąsem , z c z a rn ą b ro d ą p rz y c ię tą a la H en ri IV. Długie w ijące się n a d czołem w filu te rn y ch sk rę ta c h włosy, n a d a w a ły tw a rz y w y g ląd f a n tazyjny , bardzo ró żn y od p rz e c ię tn y c h fizyo- gnom ii, w y m u sk an y ch i k ró tk o o strzy żo n y ch eleg an tó w m ieszczańskich. W ogóle p rz e d s ta wiał do skonały okaz a rty sty c z n e g o koki eta strojem i całym sposobem z a ch o w an ia się; w rodzone p rzy m io ty p o sta c i p o tra fił podnieść do n a d e r e ste ty cz n e j całości, potrafił, powie- dziećby m ożna, w y stylizow ać sję w pew nym
o k reślo n y m duchu. U b ie ra ł się w yk w in tn ie, lecz z w idoczną te n d e n c y ą do oryginalności. C ylinder jego, n a p rz y k ła d , im ponująco lśniący, m iał szerokie zupełnie p łask ie koliska, z pod k tó ry c h dopiero n a p ra w d ę dobrze w y g lą d a ły p u k le c z a rn y c h kędziorów . Pod zw yczajnym cy lin d rem pukle ta k ie stanow czo b y ły b y nie na m iejscu. C zarny, dobrze sk ro jo ny , z w dzię kiem p rz y p a d a ją c y do bioder, surdut, zazw y czaj n iezap ięty i u k a z u ją c y pod sobą b ia łą pi k ow ą kam izelkę, czynił zeń w y tw orn ego w k a ż dym calu bulw arow ego d żen telm an a.
Z W itoldem łą c z y ły go stosunki b ard zo daw nej zażyłości. Miron, nieco sta rsz y , w cze śnie bardzo, bo jakoś w 14 czy 15 ro k u życia, z aczął n a dobre stu d y a m alarsk ie, a p rz y du żych rzeczy w iście zdolnościach szybkie robił postępy, ta k , że m ając la t dw adzieścia, w y m a low ał sam odzielnie obraz, k tó ry zw rócił po w szech n ą uw agę i w yjed n ał m u zn aczn e sty- pendyum n a w y jazd za g ran icę. P rz ez c z te ry la ta siedział to w M onachium , to w P a ry żu , w y sy ła ją c ra z do ro k u ja k ą ś p r a c ę n a w y sta w y w arszaw sk ie. W o sta tn ic h czasach sty- pend yu m mu cofnięto. Było to podobno s k u t kiem in try g koleżeń sk ich, a m oże też p oprostu ów szczodrobliw y opiekun nie uw ażał za sto sow ne w sp ie ra ć dłużej w yrobionego już a r ty s tę pieniędzm i, k tó re p rze z n a cz y ł n a k
nie innego w ielce obiecującego m łodzieńca. W każdym ra z ie s p ra w a ta ro zg o ry c z y ła za w iedzionego sty p e n d y stę w n ajw yższy m sto p niu i zn iechęciła do w y sy ła n ia obrazów do k raju . P rz y sposobności w ieszał psy n a daw nym swoim do broczyńcy, n a kom itecie to w a rz y s tw a zachęty , że dzieł jego nie kupow ało i na całem społeczeństw ie polskiem , że się na jego geniuszu p o znać nie um iało. W ito ld a tra k to w a ł z lekkim odcieniem w yższości hie ra rc h ic z n e j.
Ju ż to w ogóle Miron n a le ż a ł do tej kate- goryi typów , k tó re pew ien uczony fra n c u z k i n azw ał rozkazodaw czym i. Rzeczyw iście, na w sz y stk ic h szczeb lach d rab in y społecznej spo ty k a się jednostki, co w obec śro d ow isk a sw e go p rzy jm u ją p ostaw ę p rzo d u ją cy c h . Z ludzi ty ch, zapew ne nie zaw sze w y ra s ta ją „ p ro te k to ro w ie “ n a m ia rę K rom w ella, ale nieodzow nie w a ru n k i tak ie posiadać m usieli zdobyw cy n ajw yższej w ładzy ziem skiej, ja k N apoleon I.
Ludzie ta c y , jeżeli dzięki w rodzonej m ocy p an o w an ia nie w y b ijają się bezw zględnie po n ad tłum y, to p rzy n ajm n iej w śród najbliższego otoczenia zdoby w ają stan o w isk a n aczelne, a w yższe często n ad isto tne ich zdolności i z a sługi. D ziała tu p rzed ew szy stk iem pew ność siebie, stanow czość i bezw zględność. Są to p rzew ażn ie jednostki pozbaw ione
szy ch uczuć, sentym entów , często w p ro st de likatności to w arzy sk iej, ale p o siad ają upór i silną wolę. W olą tą im ponują czułym , mię- kim sen ty m en taln y m , tk liw ym , n iezdecydow a nym m azgajom . M iron m iał w olę silną, p rz y najm niej w ierzy ł w nią niezłom nie, nie łatw o też ustępow ał kom ukolw iek; opozycyi m iędzy rów nym i w p rost nie znosił. O czyw iście, jako człow iek dobrze przysposobiony do ciężkiej w alki o byt, um iał w razie p o trzeby , to jest w obec m ocniejszych i potężniejszych, w obec ty c h n a k tó ry c h m u zależało, b y ć u k ła d nym i pozornie uległym . M iędzy kolegam i n a tom iast on w y łączn ie mówił i m usiał b y ć słu c h an y . K iedy ktoś inny rów nież ro ścił sobie p re te n sy e do głosu — n astęp o w ało sta rc ie , i je żeli M iron nie w yszedł z niego zw ycięzko, pod pierw szym lepszym pozorem opuszczał tow a rzystw o. N ajciekaw sze scen y ro z g ry w a ły się z tego pow odu p rz y w spólnem m alow aniu m o dela. On go zaw sze m usiał u staw ić i ośw ie tlić, k oledzy w w iększości znosili tę ty ra n ię, gdyż słuszność każe p rz y z n a ć , że rze c z y te robił bardzo um iejętnie. K iedy jed n a k zn alazł się ja k iś u p a rty oponent, a nie w ypadało w y k rę c ić się p ro stem w yjściem za drzw i — s p ra w a się zaogniała. Z darzyło się, że p rz y je c h a ł do W arszaw y w ychow aniec ak ad em ii p e te rs bu rsk iej, m ala rz w yżej w sztuce zaaw ansow any,
k tó ry w k ró tk im czasie zaw ojow ał całe koło m łodszych kolegów , w y tra c a ją c hegem onią z r ą k M irona, ten, podrażn io n y do najw y ższe go stop nia w m iłości w łasnej, doprow adził aż do pojedynku. W p ojedynku tym otrzy m ał w p raw d zie b ard zo n ieznaczne d raśn ię cie w r a mią, ale stano w iska w śró d kolegów już nie od zyskał. H isto ry a ta ostateczn ie p rzy sp ieszy ła n aw et w y jazd jego za g ra n ic ą .
W ito ld a o b d a rz a ł szczególniejszą sym pa- ty ą i w zglądam i. U znaw ał w nim inteligen- eyę, te m p e ra m e n t a rty s ty c z n y a n aw et ta le n t, co w obec różnych, jak k o lw iek p o k re w n y c h so bie zawodów, nie kosztow ało go zb y t wiele. N icby nie m iał p rzeciw ko tem u, żeby był pierw szym rzeźb iarzem polskim , b y le jem u p rzy z n a n o p ierw szeń stw o jako m alarzow i. T am ten znów ze swej stro n y m arzyciel, fa n ta sty k , zupełnie n ie z a ra d n y w sp ra w a c h życia pow szedniego, poddaw ał sią ch ętn ie k iero w n ic tw u sp ręży steg o kolegi, co ja k m łody d ęb ezak k rzep k o trz y m a ł sią w p o sad ach i ro z ra s ta ł potężnie. Znosił też obojętnie, a może n aw et n iesp o strzeg ając się w cale, ton m en to rsk i, jaki Miron stale w obec niego zachow yw ał.
I te ra z , jako s ta r y p ary żan in , czuje sią w obow iązku ująć ste r łodzi nowego p rz y b y sza na niespokojnem m orzu ży cia w stolicy
św ia ta i w sk a z y w a ć mu ścieżk i, jakiem i c h a dzać w inien.
— P rzed e w sz y stk ie m kupisz sobie cy lin d er — mówił — kiedy w yszli z ciem nego k o ry ta r z a hotelu i znaleźli się n a ulicy, ośw ietlo nej pełnym i już prom ieniam i słońca — k a p e lu sik tw ój d y abelnie nie licuje w P ary żu , po p ro stu jest kom p ro m itu jący , żadna, szanu jąca się k o b ieta nie w y szłab y z to b ą n a ulicę.
W itold, zdum iony tą uw agą, gdyż kupił sobie zupełnie now y k ap elu sz n a w yjezdnem i m iał o nim ja k n ajlep sze pojęcie, otw orzył szero ko oczy.
— H a, ha, ha, śm iał się m entor. — Z rozu m iesz to kiedyś... W W arszaw ie zadaw ałeś szyku co? N agle trą c ił w bok to w arzy sza.
— W idzisz tam n a rogu tego banhomme''a- ład n y n u m er co? Siedzi mu n a łbie ta k i sam g rzy b ja k tw ój lia, ha, ha.
R zeczyw iście, człow iek sto jący na tro tu a- rze pod la ta rn ią , m iał n a głowie m ały, o k rąg ły k ap elusz filcow y, fo rm ą b ard zo zbliżony do tego, jak i nosił W itold. Człowiek ten m iał co p ra w d a p rz y tern m inę b ezczeln ą i w s trę tn ą głow ę k re ty n a , osadzoną n a długiej, m ocno w ydekoltow anej szyi, nie uspraw iedliw iało to jed n ak z a rz u tu p rzeciw filcow ym kapelu szom w ogólności.
— Poznasz tajem n ice P a ry ż a , ty m c z a se m ci powiem krótk o: kup sobie c y lin d e r jak n a j p rędzej. Ja k o rzeźbiarz, m ógłbyś w p ra w d z ie nosić kapelu sz z szerokiem i sk rzy d łam i, ale to dobre dla ty ch rapin ’ów z M o n tm artre, tu w ychodzi z mody. Nowi a rty ś c i uw ażasz, uni k a ją tej abnegacyi, zaniedbania, a rty sty c z n e g o
układu. Dzisiaj już się b u rż u a z y a n a ta k ą c y g a ń sk ą c h a ra k te ry z a c y ę nie bierze. W y tam jesteście tro c h ę brudasy; nosicie jakieś k a p e lu sze z pod zdechłego m edora, w ściekle c z a peczki, zeszyte ze s ta ry c h h a le k p rzez ro zm ai te ciocie. Tu, u w ażasz, a r ty s ta m usi b y ć pchut a p rzedew szy stk iem chape.au haut dc formę, to daje prestige.
Tu ów eleg anck i p a n w c y lin d rze -otwo rzy ł drzw i nędznego, ale to b ard zo nędznego sklepiku, u bikacyi, o w ygląd zie m ocno nie za ch ęcający m , i w ep ch n ął tam to w a rz y sz a . Z na leźli się w ciem nej, w ilgotnej i p rze ra źliw ie brudnej, sklepionej w luki izbie, gdzie za bufe tem siedziała tłu sta, z a sp an a jejm ość. Na bu fecie grzało się coś n a gazie w dw óch k o tła c h b laszan y ch . W głębi, pod śc ia n ą za stołem , gw arzyło półgłosem k ilk a p ostaci w ła c h m a nach, zbiedzonych i w y n ęd zn iały ch , jak o b y członkow ie owej b ry g a d y zam iataczy; p rz y drugim stole siedział ro b o tn ik w czystej, nie bieskiej bluzie, z dziennikiem w ręk u.
— K aw a czy czekolada? — sp y ta ł Miron. — W idzę, że chcesz n a jp ie rw po k azać P a ry ż ze stro n y m elo d ram aty czn ej — zauw ażył, śm iejąc się W itold. — Ależ to w sp an iałe tło do rom ansu M ontepiiTa. I tu m am y jeść śn ia da/nie?
— O, nie dziw się ta k w szystkiem u, jak obyw atel z Z ap ieck a — obu rzył się tam ten . — K oro n a ci z głow y nie spadnie, jeżeli zjesz tu a, nie gdzieindziej, bo z re sz tą w szy stk o o tej p o rze jeszcze pozam ykane. Mój drogi, żebyś wiedział, w jakiem ja to w arzy stw ie, w jak ich salonach, jadłem w czoraj obiad — i jak i obiad! R ęczę, że nie m asz o podobnym p rzep y ch u , o podobnem bog actw ie n aw et przybliżonego pojęcia — prow incyonalisto! Może hotel E u ro pejski w W arszaw ie, co? Tu się n ik t niczego nie w stydzi... No, k a w a czy czekolada?
K iedy M iron k a z a ł p o dać dwie czekolady, pani z za bufetu p rzy n io sła ż ad an e p rzy sm a k i w m isk ach fajansow ych, tak ic h w łaśnie, jakie u nas u ży w ają do zupy w r e s ta u ra c y a c h d ru go rzęd n y ch, położyła p rz y te m dwie w ielkie łyżki stołow e i po pół fu n ta c h leb a białego na osobę. W itold, stosując się do napom nień swego k iero w n ik a , nie w y ra z ił głośno ździwie- nia z pow odu m isek i ły żek stołow ych do cze kolady, nie m niej przecież n iez ręc z n ie mu b y ło jeść czekoladę ow ą ły żk ą, nadto straszn ie
k o rc iło go po d zielić się z to w arzy szem spo s trz e ż e n ia m i n a d w sp ó łb iesiad n ik am i śniadania, n a d ic h w y g lą d e m , w k a ż d y m ra z ie mało w y tw o rn y m w z e sta w ien iu z e le g a n c k ą p o staw ą m a la r z a .
— Mój d rog i — tłó m a c z y ł ta m te n — tu ró ż n ice sp o łe c z n e n ie w y stę p u ją z ta k ą ja s k r a w o ścią, ja k to się dzieje u nas. Z apew ne w W a rs z a w ie nie w szed łbym w tern u b ran iu do sz y n k u , g d zieś n a B ugaju, lub C zerniakow skiej, w iesz p rz e c ie , iż w sty d z iłe m się chodzić do ta niej k u c h n i i ćw ic zy łe m se rd e lk i n a sch o dach p a ła c u K o rn g e ld ó w p rz e d le k c y ą ry su n k ów z p a n n ą b a n k ie ró w n ą . M e c h ich d u n d er świ- śnie. A no, tu m a się p rzy n a jm n ie j grubo sz e rs z e p o le o b se rw ac y i. P ogadaj z któ rym x ty c h ła p s e rd a k ó w , co ta m siedzą pod ścianą, i p isz ro m a n s. Ż yli, użyli, m ają przeszłość, m a ją sw o ją h isto ry ę. Dziś z p ew n o ścią łaził b e s ty a p rz e z c a łą noc po b u lw a rz e i czekał aż „ m a m a P o irs o n “ o tw o rzy butikę. Będzie tu sied ział p ó k i słońce do brze nie p rzy g rzeje, i p ó jd zie s p a ć n a fo rty fik a c y e . Ho, ho, ho, k o p a ln ia te m a tó w , typów ...
R z e k łb y ś, po d su n ięto g o re ją c ą pochodnię pod o k a p sło m ian e j s trz e c h y . M ały płom yk rz u c ił się n a s u c h ą słom ę i p e łz a z szybkością ja s z c z u rk i dalej, d alej i już ca ły d ach stoi w p ło m ien ia c h .
T ak. J ą ł fan ta z y o w a ć w podnieceniu, jak o w c z u je się w ow ą nędzę, w d ram a t n a m ię t ności lu d zk ich i w y ra z i to w g ru p a c h w ście kłych, okrop ny ch , nadzw y czajn y ch , p rz e ra ż a jący ch , że w strz ą śn ie n ajgru bszym i m ydlarzam i, z a ta rg a nerw am i n ajo b ojętn iejszy ch zjadaczy clileba, że p rze k o n a ludzkość, iż g lin a może b y ć rów nie w ym ow ną, ja k słowo, że może k rzy czeć, p łak a ć , śm iać się, cierp ieć i rad o w ać. G dyby mógł ju tro , dziś jeszcze m ieć p ra c o w nię, s ta n ą ć do p rac y ...
— Fiu, fiu — pogw izdyw ał drw iąco p a ry - żąnin. — J u tro do pracy ! B raciszku, d rap n ie cię jeszcze ten P a ry ż , zanim zaczniesz spokoj nie p raco w ać. N aleje ci się w ody w uszy, za nim nauczysz się p ły w a ć — to ocean. T rz eb a um ieć żyć.
— N aucz mnie.
Ba — ziew nął szeroko Miron. — P o g ad a m y o tein potem . Sztuka? Ho, ho, ho. Albo w y m acie pojęcie o sztuce... No zap łać i chodź m y spać.
Ń
B y ł o już d obrze po południu, kied y W itold obudził się z tw ard ego snu, znacznie w ypoczę ty w praw dzie po tru d a c h podróży, ale p ełen jeszcze jakiegoś nieokreślonego szumu w uszach i dziw nego rozm arzenia. Nie w stał odrazu, nie układał plan ów n a własną, rę k ę , gdyż p rz y j dzie M iron i weźm ie na siebie ciężar m yślenia o ty ch p ierw szy ch k ro k a c h n a p a ry z k im b ru k u .
Je st jakieś szczególniejsze lenistw o, w ła ściw e organizacyom m arzycielskim , co k aże im z rz e k a ć się in ic y a ty w y w k w e sty ac h najb liż szej rzeczyw istości. Z ajm ują się tern jedynie z konieczności, n ato m iast skw apliw ie k o rz y sta ją c ze sposobności, tro s k ę o dzień dzisiejszy zw alają n a cudze b a rk i, ab y oddać się swo bodnie ściganiu m ar nieu ch w y tn y ch , po bez- u iiernych p rz e stw o ra c h fantazyi. W ięc i te ra z , c zek ając n a zapow iedzianą w izy tę kolegi, leży sobie n a w ygodnem , obszernem łożu, puściw szy zupełnie wodze rozb ujałej w y o b raźn i, cały Pogrążony w dum ach to sm ętnych, to
c2SxSSxgSxgi&c3iaxg!S>cgS>cŹS>cŹi&
n ych , to ż a lą c sią n a d sobą, n ad dolą m aco szą, nad zbyt ciężkim losem, to ro ją c sen ja s ny, p rzed ziw n y o sław ie, rozkoszach, o miłości. N agle z m ętn y c h m ajaczeń, ja k lśn iący dyam en t św ietnej gw iazd y z w ątłej m gław icy, w y łan iać sią z aczęła p o stać jedna, niby zn ana już kiedyś daw niej z sennych m arzeń , z za- ziem skich w y cieczek ducha — p rz y b ie ra ć k sz ta ł ty widome, jasne, zdecydow ane, niem al do ty k aln e.
To ona!
Nosił sią oddaw na z pom ysłem w spaniałej k om pozycyi rzeźb iarsk iej — kom pozycyi, k tó ra m iała stan ow ić o jego p rzyszło ści a rty s ty c z nej — d ać sław ą, znaczenie, m ajątek , s k a rb y w ielkie, n iew y c ze rp an e stosy złota, złota, co p ozw ala żyć cały m zasobem sił m łodych, p u l sow aniem w szystkiej k rw i go rącej, bezw zględ nie, bez ograniczeń, bez p ry w a c y i. Ja k ie ż to było do tąd jego życie. Musiał n a w e t odm a w iać sobie ty c h niekosztow nych zabaw swego otoczenia, k o leżeńskich z e b ra ń p rz y piwie w taniej knajpie, brud n ej, zadym ionej, h a ła śli wej a jednak, licho wie dla czego p o ciąg ają cej. Z abaw y takie, pomimo całej oględności, p ozostaw iały zaw sze z b y t w ie lk ą szczerb ą w b u dżecie, k tó rą trz e b a było ła ta ć przym usow ym postem i w y tężo n ą p r a c ą około zarobkow ania, co znowu odryw ało go od studyów i oddalało
k re s o stateczn eg o w yzw olenia. — Eh, w szystko, lub nic w cale! M arzył o św ietnej d ek o racy i rozkoszy, o p a ła c u , pełnym b lask ów ja rz ą c y c h się św iateł, o słonecznych k ra jo b ra z a c h w bo g actw ie b a rw i woni, o m aje sta ty c z n y c h m órz p rz e stw o ra c h , n a groźnie w zburzonej fali,
w łodzi... z nią.
D otąd w śród n a d m ie rn e j p ra c y , jedn o cześ nie dla sztuki i dla w y w alczen ia bodaj n a j skrom niejszej egzy sten cy i w śród b ra k u naj* niezbędniejszych p o trzeb p rz y dum ie h ig a ld a — nie koch ał.
Nie zaznał bodaj tej studenckiej, p rzelo tn ej miłości, pełnej, poezyi; bo bezn ad ziejnej i b ezin teresow nej. Nie znał ty c h w iośnianych p o ry wów m łodości, co dw a serca, o g rzan e ich tchnieniem , unoszą w zaśw iaty, b y ja k śnieżne p łatk i kw iecia jabłoni powiewem w iatru mie- cione w b łęk ity , ta ń c z y ły p e a n św ięta n a tu ry . Onieśm ielony ubóstw em , am b itn y a rty s ta nie zbliżał się do ty c h p y sz n y ch kw iatów salonu, stro jn y ch , w y k w in tn y ch , d elik a tn y c h , ja k p y łek sk rzy d eł m otylich... Nie sp otk ał też n a drodze swej skrom nego dziew częcia o p ro stem , szczerem sercu — isto ty u k och an ej, do k tó re j m ógłby powiedzieć: chodź ze m n ą przez życie, zarzuć mi białe sw e ram io n a n a szyję, ja cię naniosę n a sz cz y ty podniebne, do k ra in y ro z kosznych upojeń, do k ra in y w iecznego szczęścia.
— Ha, ha, o ironio! A p rzecież p rzed odjazdem n a szczyty trz e b a zjeść obiad z uko ch an a n a ziemi.
„Z p ałacó w s te rc z ą c y c h dum nie, Zejdź lu b a do mej chatki!
Ale zabierz swe m anatki... Bo hołotę znajdziesz u mnie.
— W strę tn e , głupie nieznośne! Bieda nie jest m oże w y stępk iem , ale jest czem ś okropnie upadlającem , jest najw iększym w rogiem god ności człow ieczej, jest b ezw aru nk o w o czem ś, co hańbi, u p o k arza, poniża, z czem się k ry ć należy, ja k z g rzech em śm iertelnym , ja k z w y stępkiem .
Ż a c h n ął się.
D reszcz w s trę tu czy o b rzy d zen ia zm ącił tok m arzeń. J a k kam ień, rzu c o n y w łono ci chej wód toni, p o k raje w liczne pierścienie odbity w niej obraz, połam ie sy lw e ty w ierzb n ad b rzeżn y ch , potnie p ręg am i ja sn y b łęk it n ie ba, ta k owe przypom nienie porw ało w d rżące k ręg i zw ierciadło jego dumań. Ale p o w ie rz c h nia w ygładzi się za chw ilę, o statn ie z m arszcz ki sk on ają n a wodzie i znowu toń pogodnem p a trz y okiem w la z u r n ieba i n a n ad brzeżn e w ierzb y .
J e st m łody, bardzo jeszcze m łody, m a ta lent, m a cały św iat p rz e d sobą. Ma sztukę. Będzie ją m iał w sw ych o b jęciach tę piękną,
-u k ochaną, zaróżow ioną w zr-uszeniem , będzie ją mógł p rz y c isn ą ć do piersi, w ezb ran ej rad o ścią, w d y ch ać zap ach jej w ark o czy , spojrzeć w oczy p rzy ćm io n e od upojenia, n a u sta ro zchy lo n e rozkoszą, n a g o rąc e karm in o w e usta, złożyć p ocałunek i w p o cału nku ty m trw a ć do z a p a m iętania się, do skonu. W idzi ją w b lask a c h prom iennego p ięk n a, o niesk aziteln ej harm onii k ształtów , o niew ypow iedzianym u ro k u linii falistej, m iękkiej słodkiej. S tan ęła p rze d nim, jako posąg nagi, p rz e c z y sty w swej nagości— ko ona jest posągiem ... Biały m arm u r, pod uderzeniam i d łu ta ożyw ia się, k re w pulsuje w p rze z ro cz u szlachetnego m atery ału . Białe odbryzgi kam ienia, b iały p y ł m a rm u ru sypie mu się n a głowę, n a ręc e , ubielą całego... O statnie u d erzenie m łota, ostatn ie pociągnięcie raszpli...
Dzieło skończone — ukochanie w m arm u r zak lęte — w m arm u rze pogrzebione — w m a r m urze nieśm iertelne!
W y c ze rp an y a rty s ta osunął się w niem o cy u stóp swego dzieła. M gła p rze d śm ie rtn a przy słan ia mu oczy, dłuto w y p a d a z osłabio- uej dłoni, ciało p rzeb ieg a spazm k onania. Na- °kół biało, m arm urow o. Spojrzał jeszcze raz w tw a rz posągu, w tw a rz pięk n ą, zim ną, n ie w zruszoną i u m iera w zachw y ceniu . Głowa lego biała, obsy pan a m arm u re m zw isła b ez
-w ładnie, ciało osypane m arm u rem łączy się z blokiem k am ienia, tw o rzy jed n ą całość... i ta k zostało.
W izya p la sty c z n a trw a, w idzi g ru p ę ocza mi w yobraźni ta k w yp u kłą, ta k w y ra ź n ą, ta k cudow nie skom ponow aną po rze ź b ia rsk a.
Z erw ał się gw ałtow nie z łóżka. Uczuł n ie p rz e p a rtą p o trz e b ę naszk icow an ia swej wizyi. P a m ię ta n ajdrob n iejszy ry s układu, w y raz, ru ch , czuje m iękkość ciała, widzi każd y załam dra- peryi, w szystkie p rzejścia i połączenia w kom- pozycyi. Ma ją w sobie całą, p iękną, skoń czoną. G dyby m iał glinę pod rę k ą , ulepił by g ru p ę bez w ahań, bez popraw ek, bez szukania, bo ją ciąg le widzi, jak g d y b y w y k u tą z fa n ta sty cznej jakiejś su b stan cyi, z d rgań św ie tla nych, z cząstek eteru.
Gliny jed n ak pod r ę k ą nie miał. P odnie cony g o rą c z k ą tw ó rc z ą biegał n iecierpliw ie po pokoju. Spojrzał n a z eg arek — dochodziła cz w a rta .
Czy m iał dłużej cz ek a ć na Mirona?
O czyw iście nie mógł spro w adzać gliny do hotelu, gd yby znaleźć choć kilka funtów p la stelin y i n a gorąco, pod w rażeniem , zanim w ynajdzie sobie pracow nię, ulepić szk ic w m a ły ch ro zm iara ch . W praco w n i zab ierze się do w ym odelow ania g ru p y n a tu ra ln e j w ielkości, w ykuje w m arm urze, stw o rzy arcydzieło.
-T ym czasem odszukał w w alizie album ry su n kow e i s ta r a ł się pom ysł w g łów nych z a ry sach zanotow ać. Nie um iejąc jed n a k swobod nie p o czy nać sobie ze skróceniam i, nie mógł w y ra z ić m yśli swej n a płaszczy źn ie p a p ie ru z ta k ą dokładnością, ja k b y to uczynił w mię- kiej p la sty c zn e j m asie, posłusznej palcom a r ty sty . P rz y te m czuł, iż w w alce z m ate ry a l- nem p rzed staw ien iem p rz y niedołężnych, sz ty w n y ch k re s k a c h ry su n k u , w izy a jego blednie i z a tr a c a u ro k pierw otnej koncepcyi, rzucił w ięc ze złością ołówek i postanow ił bądź co bądź w y ru szy ć n a poszukiw anie p lastelin y . U brał się ted y i już m iał w ychodzić, kied y do
drzw i zapukano.
W szedł Miron, elegancki, w yśw ieżony, pe łen d y sty n k cy i.
— W ychodzisz? — zap y tał.
— A ch mój drogi — w y b u ch n ął nerw ow o W itold — oddałbym połow ę całej swojej gotów ki za jeden szaflik gliny. Miałem, ta k dokład ną, p la sty c z n ą w izyę daw nego pom ysłu, że tylko bierz i kładź... P am iętam wizyę... w spaniała!..
— Ależ ci się tu gliną nie pozw olą b a b ra ć —- p rz e rw a ł m a la rz — ładnie byś im hotel urządził.
— D om yślam się i dla tego w y bierałem się, a b y kupić kilk a funtów p lastelin y . Musisz um ie z ap ro w ad zić do składu...
-— P la ste lin a droga rzecz -— tłom aczył ta m te n —- pom ysł nie ucieknie. N ajm iesz p ra c o w n i e — za te p ieniądze będziesz m iał c a łą furę doskonałej gliny, Po co ta g o rączk a?
— M uszę zan oto w ać — n aleg ał podniecony a r t y s t a .— W izy a z a trz e się, zblednie, zniknie. N ie zob aczę już tej harm onii linii, ty c h cud n y ch k ształtó w , tego w dzięku.
— N arysuj.
Ba, żebym to um iał — w estch n ął cięż ko. — Próbow ałem . Nie m am swobody, nie m am pew ności pociągnięcia; ołów ek m nie nie słucha, nie m oja rzecz... P a lce p o p ro stu tęsk n ią do gliny, p ro sz ą się o glinę... ta k bym chlastał...
I z a cz ą ł w y k o n y w ać w p o w ietrzu g o rą c z kow e ru ch y , jak b y m odelow ał niew idzialn ą ja k ąś figurę. R ęce niby u g n iata ją glinę, rz u c a ją ją na w łaściw e m iejsce, to znowu śm iały e n e r g iczny ru c h w ielkiego p a lc a w y ry w a w klęsło ści, pod cin a k sz ta łty , zn aczy ry su n ek .
— P ró b o w ałem ry so w ać — w ołał gw ałtow n ie — ale to nędza; nie um iem sk ró cić, nie um iem kom ponow ać k o n tu rem — sztyw ne, głu pie, o rd y n arn e , nie daje najm niejszego p o jęc ia — k a ry k a tu ra ! podłość! m oże ty lk o obrzydzić cały pom ysł, zniechęcić... A tak ie m am p rzy w ią z a nie do tej swojej chim ery, bo to ch im era istn a — opętanie jakieś... ta k bym ją chciał w ypieścić, w y c a c k a ć , ta k bym chciał w nią
-w leźć c a ły z nogami, z rękam i, z duszą... A ntek na miłość boską, daj mi gliny, niech bym już zaczął lepić, bo m nie dyabli porw ą.
T am ten słuch ał spokojnie, uśm iech ając się od czasu do czasu pobłażliw ie, w reszcie w ziąw szy album ze stołu, p rz y g lą d a ł się ry su nk o w i ciekaw ie. W ted y W itold jął tło m aczy ć zn a czenie szkicu.
— R zuć te niedołężne bazgro ty ; nie je s tem rysow nikiem . Opowiem ci: W idzisz w la zła mi w łeb m yśl jedn a, w b iła się jak gwóźdź, w ierci, kłuje, spokoju nie daje... U w ażasz — w y obrażam sobie, że p raw d ziw y sz cz e ry a r t y sta sp ala się w atm osferze n a ołtarzu sztuki, a k a ż d e dzieło jego jest n ib y u rn ą, w k tó re j zam knięto popioły uczuć i m yśli, straw io n y ch ogniem , a b y w sk rz esn ą ć jak feniks z popiołów w tw o ra c h swej w yo braźni i już trw a ć w iecz nie, żyć nieśm iertelnie. Nie w iem , dlaczego, ale pow ołanie a rty s ty p rz e d sta w ia mi się z dziw nie tra g icz n e j stro n y . Już leg en d a w y p ro w ad za ród te n od jednego z k aim o w y ch sy nów, k tó ry był ojcem g ra ją c y c h na lutni. W ie rz ę też, iż ro d zą się z piętnem K aim a n a czo le, z gó ry sk azan i n a w ieczną ro z te rk ę ducha, n a w iekuistą w a lk ę z sam ym sobą, n a b e z k re sną pogoń za urojeniem , za chim erą. T ak chi m e ra to fatum , to konieczność ich p rzy ro d z e nia, k tó ra p c h a do sam oofiary, do sam
cenią. T w orzym y z miłości, albo z nienaw iści. T ylko potężne uczucie może zrodzić potężne dzieło. Jeżeli kocham bardzo, a kochaniu sw e m u ch cę dać silny w y ra z w sztuce, to p rag n ę uczucie to w y rw a ć z siebie całkow icie z ko rzeniam i i przenieść na m arm u r ^ n a płótno, za k lą ć w k sz ta łty , w barw y , w ton m uzyczny, w słow a poem atu. Jeżeli nienaw iść podszepnie pom ysł a rty s ty c z n y , niechże będzie ta k jado w ity, ażeby się tw ó rc a sam zabił nim, jak skorpion w łasnym żądłem .
— Czy kocham sztuk ę dla sztuki sam ej, czy dla sław y, dla uznania, dla użycia, czy dla kobiety, k tó rą przez nią będę kochał? Nie- wiem. P ra g n ę , tęsk n ię, czekam czegoś...
— Słuchaj — mówił, z a p ala ją c się coraz b a rd z iej — słuchaj. Nie m ogę p rzy w o ła ć o b ra zu przy szłości swojej, gdziebym się widział w roli m ałżonka, ojca rodziny. To dla mnie niedostępne, zdaje mi się, jak o b y ra j ten fa taln ie dla m nie b ył zam k nięty , a sztuka-fatum , sztuka-chim era, n iby a rc h a n io ł z ognistym m ie czem sta n ę ła n a s tra ż y u jego podwoi. M yd la rz k ażd y ożeni się pew nego pięknego p o ra n k u — doczeka się dzieci, a jeśli mu zdrow ie służy — w nuków . Miłość ziem ska a rty s ty z ro dzić może w spaniałe dzieło sztuki, a potem ... już nie w idzę nic, ciem no, p u stka, niebyt... niech się św iat w ali. U m rzeć w cześnie, póki
jeszcze trz e źw a sta ro ść nie ro zp ro szy snów ułudy! K iedy m y ślę o m iłości — m arz ę p o ca łunki, upojenie, rozkosz i... rzeźbę. Ona mi pozuje, oddaje u kochane ciało, p rzecu d n e k sz ta ł ty na posąg — stw a rz a m arcydzieło i dalej m yśl mi się kończy... Czuję, że mogę odejść, bo jestem bez duszy, bez czucia, p u sty ja k dzwon, k tó rem u serce w yrw ano.
— Oto co ch ciałb y m w y ra z ić w tej kom- pozyeyi. Oto C him era moja. Tajem niczo uśm iech nięta, z blaskiem tajem niczości w oczach, niby słodka, m iękka, m iłosna, a p rzecież o k ru tn a, stoi w m ajestacie piękna... T yle ra z y p rze ż y w ałem uczucia te w w yobraźni, że zdaje się pow inienem zn aleść w y raz dość silny...
— W ielka szkoda — p rze rw a ł n agle m alarz z lekkim odcieniem ironii w głosie — szkoda, że nie znajdziesz n a te w szy stk ie pięk n e r z e czy d o stateczn ych środków w swej sztuce. Już to wogóle te w szystkie filozoficzno-etycz- no-sym boliczne m ajaczenia w ychodzą całkow i cie po za z a k re s sztuk p lasty czn y ch . W ybij to sobie, kochanie, z głow y. M alarstw o w ty c h raz a c h , uw ażasz, m alarstw o, k tó re m a b arw ę, św iatło, p rze strz e ń , p e rsp e k ty w ę , nie w iele też po za abecadłem m yśli m a do pow iedzenia, a cóż dopiero rzeźba. Że w y się też jeszcze bez bajeczk i obejść nic m ożecie. Symbolizm? Phy! Weź do brą m odelkę, w ym odeluj p o rząd n y
akt, ale ta k i jak się p a trz y , jak to robią, M ercie, albo F alg u ière, ta k ą m ięsistą, soczystą, zaw ie sistą, a nazw iesz ją ja k ci się żyw nie podoba: Nimfa, O ndyna, D ry a d a czy C him era — to w szystko jedno. Co w y g lin iarze m ożecie z ro bić po za kształtem . J a ci coś u siebie pokażę. W itold, jakkolw iek nieco ostudzony w za p ale zb y t trz e źw ą u w ag ą to w arzy sza, chciał jeszcze w dalszem ciągu snuć swe m yśli, ale M iron położył ta m ę p ro sty m p rzejściem do po rzą d k u dziennego.
Idziem y na obiad — zawołał.
Po tak iem postaw ieniu sp ra w y , rzeźb iarz, nie odrzekł już ani słow a, wziął kapelu sz i go tów był do w yjścia. Ale tu n a stą p iła scena, m niej oczekiw ana. Oto M iron, k tó ry dotąd siedział z głow ą n a k ry tą , zdjął cy lin d e r, zbli żył się tajem niczo do to w a rz y sz a i b io rąc go za guzik od surd uta, sp y ta ł przyciszonym , ja k by zdław ionym głosem .
- P rz y z n a j się szczerze — wiele p rzyw io złeś m am ony?
Mówiłem ci p rzecież, m am jeszcze c z te r y s ta pięćdziesiąt franków , c a ły mój m ajątek , w ięcej znikąd spodziew ać się nie mogę.
T am ten niedow ierzająco m ru g n ął okiem. Pas si b ête co? Nie dasz się w ziąć na artość?
W itold, d o tk n ięty tą niew iarą, podał mu pug ilares.
— Mało, mało! — cedził, zb ity z tro p u i w i docznie zaw iedziony w sw ych obliczeniach Miron. — Nie nadługo w y sta rc z y , nie nadługo... P rzy zn am ci s i ę — ciąg nął — jestem n a sucho, m yślałem , że mi przy n ajm n iej kupisz obiad.
Na zapew nienie jed n ak gotowości, co do tej sp raw y , ze stro n y W itolda, m ala rz nie puszczał trzy m an eg o guzika i k rę c ił nim za w zięcie, w idocznie silnie zajęty ja k ą ś m yślą.
— W ięcej nie m asz nic, drob n ych , co? — spytał.
Z nalazło się jeszcze w ró żn y ch kieszeniach, tro c h ę sre b rn e j i m iedzianej m onety, co po sk ru p u la tn e m obliczeniu nie przenosiło pięciu fra n k ó w .
— Będziem y m ieli bard zo sk ro m n y obia dek — zauw ażył m alarz.
Ż adną m ia rą nie ch ciał się zgodzić na zm ienienie g ru b szy ch pieniędzy. U trzym y w ał, że jest p rzesąd n y , że są dni, w k tó re za nic w św iecie nie zm ienia pieniędzy, że w reszcie m a w tern swoje w y rach o w an ie i b io rą c tow a rz y sz a serd eczn ie w ram iona, rz e k ł dobitnie i kategory czn ie: pieniądze te m nie pożyczysz.
T w arz zagadniętego ta k z n ie n a c k a p rz e dłu ży ła się w idocznie, ale M iron nie dal mu czasu na odpow iedź i szybko jął p rzek ład ać,
że w łaściw ie nie będzie to pożyczka, ale od stąpienie n a jedną, z c a łą pew nością n a jedną, jed y n ą godzinę, pugilaresu, a w szakże po tylu la ta c h p rzy jaźn i, p ow inienby ch y b a m ieć tr o chę do niego zaufania. Z resztą, czy jest n a w e t o czem m ówić. Sum ka ta k niew ielka, cóż dla niego zn aczy .c z te ry sta pięćdziesiąt fra n ków. Chodzi ty lk o o to, że m a on w ażny in te re s do załatw ienia, n a ty sią c e fran k ów , z czło w iekiem b ardzo zam ożnym . J e s t to m ianow i cie obstalun ek n a p o r tr e ty całej ro d ziny wzbo gaconego przem ysłow ca, jego żony i tro jg a dzieci. N ależy się ted y zaliczka. Otóż w yso kość takiej zaliczki jest w stosunku w pro st p ro p o rc y o n a ln y m do zam ożności p roszącego o nią. O czyw iście, ta k i m ieszczuch, grubo- sk ó ry filister, o ty le tylk o ludzi szanuje, na ty le ty lk o im ufa, n a ile otaksuje ich n a razie, w edług b rzęczącej m onety. M alarz, m ając c z te r y i pół setek w kieszeni, upom ina się o zali czenie nie dla tego, że jest w potrzebie, ale że m u się ono bezw arunkow o n ależy i tein sa mem^ pew niejszy jest dobrego skutku, a z n ają cy sztu k ę życia a rty s ta łatw o znajdzie sposob n ą chw ilę, ażeby „óurżu/owi“, b ły sn ąć przed oczam i w y pch any m pugilaresem .
A rg u m en tacy a może nie b yła należy cie silną i p rzek o n y w ającą, dość że W itold, od da jąc z re z y g n a c y ą pieniądze, m iał m inę n iezbyt
rozradow aną-, ow szem czuł, że tw a rz jego po w lek a się żółtym tonem żalu i ro zg o ry czen ia; n atom iast b io rą c y je odzyskał odrazu d o bry hum or i fan tazy ę.
— No — zaw ołał!— dziękuję. Nie będziesz tego żałow ał. Nie c h cę cię stra szy ć , ale zdaje się, że p rędzej, niż się spodziew asz, b ęd ę ci się m ógł odw dzięczyć. Mój drogi, jeżeli mi się dziś powiedzie, b ęd ę p an em c ałą gębą, b ę dziesz mógł n a m nie liczy ć w każdej chwili.
Tu uścisnął m u serdeczn ie ręk ę .
— Pow odzenia z re s z tą jestem najzupełniej pew ien. Mam k o m b in acy e w ypróbow ane, któ re nie zaw odzą. Od dziś z aczy n a się stan o w czy zw ro t w m ojem życiu. Od dziś — w ołał podniecony w łasn ą m y ślą,—obejdę się bez idyo- tycznego sty pend y um p a n a b a ro n a -b a n k ie ra . Bydło! Ha, ha, ha. M ecenasy zapow ietrzone, żydy!
U rw ał n a g le i zaczął u k ład a ć jakiś ra c h u nek w głowie. L iczył w idocznie, k alk ulow ał coś m ozolnie, bo skupił się w sobie i ja k b y zato n ął w rozm yślaniu. Po chw ili dopiero ode zw ał się z dziw ną pow agą.
— Sw oją drogą dzisiaj jeszcze zjem y jak- naj skrom niejszy obiadek. Tw oje d robne m uszą w y s ta rc z y ć na obiad i n a om nibusy. Z a p ro w adzę cię do naszego „ m a stro q u e ta u. Trudno, zakończył sen ten cy o n aln ie — albo się w ierzy
w pech, albo nie. Po za tem znajom ość z Ge- o rg e ’em m oże ci b y ć n iezm iern ie p rz y d a tn ą w... ciężkich chw ilach...
— W chw ilach lepszych , naw iasem m ó w iąc, to się ta m nie zag ląd a, ha, ha, h a —ro ześm iał się z odrobiną egoizm u w głosie.
D aw n a d zielnica łacińska, c ią g n ą c a się w zdłuż brzegu, po lew ej stro n ie rzek i, ja k k o l w iek p rz e c ię ta dziś w sp an iałem i b u lw a ra m i St. M ichel i St. G erm ain, ulicam i szeroldem i, w y- sadzanem i po hau sm an o w sk u drzew am i, z do m am i o c ech ach całkow icie n o w o ży tn ych , po siada jeszcze m nóstw o n iezm iernie c h a r a k te ry sty c z n y c h k ą tó w i zaułków , św iad czący ch 0 sta ro ż y tn o śc i tej części P a ry ż a . Z apuściw szy się w k tó rą k o lw iek z b oczn y ch uliczek, ciasny ch, w ązkich, w ijąc y c h się fa n ta sty c z n ą linią, o dom ach w y sk a k u jąc y c h , jak niesforni żołnierze, z szeregu, m a się w ra ż en ie innego jakiegoś m ia sta i innej epoki. S ta re m ury, niezm iernie urozm aicone w p ro fila c h p rzez p rzy sta w k i i p rzy b u d ó w k i w szelk ich stylów 1 czasów , p osiadają i m alow niczość, k tó rą w y tw o rz y ć m ogą tylk o w ieki i p rzy p ad k o w o ść, a nie zdobędzie się n a nią n ajlo tn iejsza fan ta- z y a ludzka. Tu z gładk iej śc ia n y zw isa w ykusz, z m ałem o k rato w a n e m okienkiem , owdzie na szczy cie w ysokiej k am ien icy , ja k jask ó łcze gniazdo, p rzy czep io n a fa c y a tk a n a w ą tły c h
-konsolach, ta m osiadły potężnie n a chodniku, n a k s z ta łt o b ro nn ych zam ków , w zm ocnione ko n trfo rsam i dom iska, tu znowu m u r opuszcza się ukośnie, w po staci skarpów .
Może nie w szy stk ie te m u ry p a m ię ta ją z a m ierzchłe dzieje L utecyi z czasów rzy m sk ich , nie w szystk ie b y ły św iadkam i rzezi noc św. Bartłom ieja, w każd y m razie są to bard zo po w ażni staruszkow ie, k tó rz y p a trz y li n a życie i czyny liczn y ch pokoleń, n a w alk i i p rz e w ro ty polityczne, są to niem i św iadkow ie życia narodu, o k tó ry c h boki obijały się ku le w a l czących stro n n ictw . W ieje od ty c h m urów , rzek łb y ś woń, pleśni, o stry za p ac h jak iejś pi wnicznej p rz y tę c h łe j wilgami.
D zięki tej m yszce sta ro ż y tn e g o pocho dzenia, dzięki ciem nym zaułkom , w ązkim , b ru dnym przejściom , n iezbyt m oże pożąd an y m w w ielkiem m ieście ze w zględu h y g ien y i w y gody, P a ry ż m a ów szczególniejszy urok, k tó rego nie p o sia d a ją te całkow icie nowe m iasta, co w ostatniem stuleciu w y ra s ta ły z niczego, jak g rz y b y po deszczu. P o cięte w ró w ne li nie ulic, z dom am i staw ian em i w edług z góry nakreślonego p lanu , now e i w yzłocone, w y g lą dają ja k spanoszony dorobkiew icz, ro z p ie ra ją cy się n a świeżo k u p io n y ch ak sam itach . P a ryż dzisiejszy jest ja k po to m ek m ożnej ro d zin y patrycyuszó w , k tó ry w w y tw o rn ie, w edług
tniej m ody u m eblo w an ych salo n ach , w śród a n g ielsk ich m o d ern isty czn y ch m ebli, pozostaw ił jakiś sp rz ę t starośw iecki, z e g ar z k u ran tem po dziadach, jakiś olbrzym i fotel obity w y ci
sk a n ą sk ó rą, ro d zin n ą p a m ią tk ę z p rze d w ie ków, lub in k ru sto w a n ą kunszto w n ie p e łn ą s k ry te k sk rzy n ię, gdzie p rze c h o w u ją się pożółkłe z a tę c h łe p erg am in y , św iadczące o daw ności przodków , ich sław ie i zaszczy tach .
N ajciekaw iej pod w zględem starośw iecko- ści p rz e d sta w ia się cały szereg k rę ty c h uli czek, w ych o d zący ch od S ek w an ny z Quai des G randes A ugustins. Są one b a rd z iej ciem ne, b a rd z iej b ru d n e i silniej zap ra w io n e ow ą w o nią pleśni. Byś może, iż jest to sk u tk ie m bli- zkości w ody, a p rzez to w ilgoci, z re sz tą c a ł kowicie- już w spółczesnej, a le nie u leg a w ą t pliw ości, iż z a p ac h ten dziw nie usp o sab ia do dum ań o w ie k a ch m inionych i chciało b y się w y woły w ać o b razy przeszłości, o d tw arzać sceny, ja k ie się w śród ty c h m urów przez w ieki ro z g ry w a ły .
W łaśn ie M iron z tow arzy szem zapuścili się w te n la b iry n t i W itold, n a stro jo n y już, że ta k powiem, archeologicznie, o d czy ty w ał n a zw y ulic. Z nał je p ra w ie w szystkie z ro m a n sów h isto ry c z n y c h D um asa ojca, w y k rz y k iw a ł też co chw ila, ja k m ałe dziecko rad o śn ie, za dow olony ze sw y ch od k ry ć.
— Ulica-Grit le C oeur—tu k iedyś za F r a n ciszka pierw szego m ieszkał B envenuto Celi ni C iekaw ym czy się też w iele od tego czasu zmieniło.
Tu m ieszka te ra z nasz „ m a stro ą u e t“ — p rz e rw a ł M iron.
Z naleźli się p rz e d niew ielkim , nazw ijm y rzecz po im ieniu — szynkiem , czego z a cn a ta in sty tu cy a m usiała się nieco w stydzić, gdyż nad drzw iam i w isiał kłam liw y szyld „ K a w ia rn ia “. — T rz e b a um ieć żyć z ludźm i—zauw ażył ni ztą d ni z ow ąd M iron, o tw iera ją c drzw i.
M usiała u w ag a ta w tern m iejscu m ieć ja kieś szczególniejsze znaczenie, bo jakkolw iek by ła to jed n a z najczęściej p o w ta rz a n y c h jego m aksym życiow ych, tu jed n ak w ygłoszona ta k nieoczekiw anie i z ca łk iem niezw y czajn y m n a ciskiem , k a z a ła się do m yślać niezw łocznego zastosow ania teo ry i w p ra k ty c e .
Jak oż ledw ie w eszli do nizkiej, p rzep ełn io nej ludem , przew ażn ie ze sfe ry robotniczej, izby w n et z za bufetu doleciał k rz y k liw y głos sam ego w ła śc ic ie la szynku:
— A ntoni, ja k się m asz, k an alio , daw no cię tu już nie widziano!
— Nie w rzeszcz, m ałpo je d n a —zgrom ił go Miron, nie m niej p rzecież podał m u szczerze po p rzy ja cie lsk u rę k ę n a p ow itanie, potem z w ra c a ją c się do siedzącej obok m łodej i
stojnej, choć może nieco z b y t otyłej kobiety, z a p y ta ł z odcieniem ciepła i serdeczności w głosie:
— M atylda, jak że się czujesz?
M atyld a b y ła żoną w łaściciela szynku. O grom na n o rm andka, w ysoka, b a rc z y sta , o bo g ato rozw iniętym biuście, o grom nych ręk a c h , jednem słow em b y ła cała, ja k b y w y o lb rzy m io n a w stosunku do p rz e c ię tn y c h w y m iaró w ko b iecych, b y ła p rz y te m jed n a k bard zo p rz y stojna. Matowo biała c e ra m iała te d elik atn e połyski perłow ej m asy, ciem ne, piw ne, w ielkie oczy, p a trz y ły in telig en tnie i poczciw ie, jak oczy w yżła, a w y ra z tw a rz y , k s z ta łt głowy, z w dzięcznie upiętym i ciem no-blond włosami, tudzież osadzenie jej n a białej, o k rąg łej, jak utoczonej szyi, m ogły b y ć istotnie przedm io tem z ach w y tu dla a rty sty -p la sty k a .
Z a p y ta n a w stała, p o d ała r ę k ę i m iękkim , ja k b y p rzelęk n io n y m głosem , zam iast odpow ie dzi, rz u c iła z w ym ów ką:
— Czemuś nie b y ł ta k dawno?
Ale M irona ty m czasem w ziął w o b ro ty jej m ałżonek. O ile M atyld a b y ła w ogóle olbrzym - ką, o ty le m ąż p rze d staw ia ł ty p przeciętn eg o , p rzy sa d k o w a te g o , n a k ró tk ic h nogach, mie- rz y n a . Nie p rzeszed ł jeszcze trz y d z ie stk i, a w y g ląd ał n a la t d w adzieścia dwa, trz y najw yżej. U rody był nijakiej, ni b rzy d k i, ni ład n y , —
blondyn bez w y razu . N azy w ał się G eorge. O kropnie w idocznie g ad atliw y , rzucił się n a M irona, z asy p u jąc go p y tan iam i, co do osobi stości p rzy p row ad zon eg o gościa.
— Twój w sp ó łro d ak —p y ta ł—czy m alarz? — G orzej, p rzy jacielu , rzeźb iarz, f a b ry kant bałw anów g lin iany ch .
— A to doskonale się sk ład a — zaw ołał u rad o w an y i b io rą c poufale pod rę k ę W itolda zaprow adził go do w olnego stolika, a kiedy siedli, zaczął: — W łaśnie jeden h iszpan robił biust M atyldy, dłubał, dłubał, najadł, k a n a lia, za ja k ie dw ieście fran k ó w i d ra p n ą ł do M a d ry tu , szuk aj w ia tru w polu. M aty ld a oblew a codzień wodą, wiesz pan, g lin ę —może się n a w inie jak i rze ź b ia rz , coby skończył. W iesz pan, m y żyjem y p rzew ażn ie z a rty sta m i. J a bo w łaściw ie z zaw odu jestem d ru k arz , ale kiedym się ożenił z M atyldą i dostałem trz y ty sią c e fra n k ó w — o, A ntoni to p a n u opowie najlepiej, 011 daw no zna M atyldę. K iedym do stał trz y ty sią c e franków , człow iek m a się r o zumieć nie głupi p ra c o w a ć n a bu rżuazyę, mo gąc coś n a siebie założyć. W ziąłem tę k n a jp ę 1 już. K lien telę m am d o b rą —w szyscy d ru k a rze z całej dzielnicy tu p rzy ch o dzą. O —p o k a zyw ał, w odząc palcem po z e b ra n y c h w sali p o staciach .—Ci w b iały c h i c z a rn y c h b lu zach to w szystko moi daw ni to w a rz y sz e zaw odu
-i c-ierp-ień. Ci zaś w nieb iesk ich k u rtk a c h , to ślu sarze i m ech an icy z fa b ry k i k ranów . R eszta hołota.
M iron, k tó ry dotąd rozm aw iał z M atyldą, siadł p rz y stole, p rz e c z y ta ł k a r tą i zady spo now ał obiad. P a n G eorge pow tó rzy ł dyspozy- cy ę garsonow i w kam izelce ty lko i c z arn y m fartu ch u , a sam asystow ał w dalszym ciągu p rz y stole, lubił bow iem przed ew szy stk iem du żo mówić. W y ra ż a ł się p opraw nie, z pew nem w y szu kan iem i a fe k ta c y ą , w łaściw ą m ówcom publicznym . K ażd ą rzecz rozw ałk o w yw ał, zdo bił w m etafory , porów nania, u p a ja ł się popro- stu w łasn ą sw adą. Mówił p ręd ko , łatw o i z d a w ało się, że nie będzie k o ń c a popisom elokw en- cyi, k ied y p rze rw a ło je silne k lap n ięcie p ła sk ą dłonią, jakie o trz y m ał w p lec y n a m ię tn y m ów ca od nowego p rzy b y sza.
— K analio!—zaw ołał, a z w ra c a ją c się do n a p a stn ik a , uśm iechnął się życzliw ie—a ty, ty pijaku!
N ow oprzybyły, blondyn, tęgiej budowy, z d ra d z a ją c e j w ie lk ą siłę fizyczną, roześm iał się szeroko i trz a s n ą ł go w p lecy pow tórnie, tym razem ta k zam aszyście, że aż się ugiął pod cio sem i stę k n ą ł bez w szelkiego udaw ania.
— Kto staw ia?—sp y ta ł o ry g in a ln y gość. Byli w łaśnie p rz y c z arn e j kaw ie z k o nia kiem . Miron, dość niechętnie podając m u r ę
kę, w sk azał n a W itolda i po polsku p rz e d staw ił.
— W asz kolega rzeźb iarz, p an W itold O r don, p a n Bonecki.
— D aw ajcie go tu, p o lak !—w ołał B onecki, św ieży polak, ja k Boga k o c h a m i rzeźb iarz!— To m y kolegi.
— K o ledzy —p o p raw ił M iron.
— Głupiś, w szystko jedno, hu, hu, hu — śm iał się —ta k ż e osioł z p o p raw ian iem —i p od staw ił kieliszek.
W itold n a la ł k o n iak u skw apliw ie, gdyż rz e czyw iście u rado w ał się bardzo z tej nowej z n a jomości. O Boneckim słyszał, jako o w ielkim a rty śc ie , znał n a w e t z w y sta w y w a rsza w sk ie j jego „ G la d y ato ra u m ie rają ce g o “, w ym odelow a nego b ard zo subtelnie, a rty sty c z n ie , z ogro m nym sen ty m en tem , z poczuciem śm ierteln ej gro zy w w y razie, jednem słowem u tw ó r zu pełnie niepow szedni. Zw rócił się te d y do rz e ź b iarza z życzliw ością i począł z zachw ytem opow iadać o jego dziele. Nie z ra ż a ł się tein, że sły n n y a r ty s ta m iał w danej chw ili inteli- g en cy ę nieco p rzy ćm io n ą alkoholem , co prze- dew szystkiem m anifestow ał zb y t ru b asznem zachow aniem się i głośnym głupkow atym śm ie chem, p rzy p u szczał bowiem, że B onecki w s ta nie no rm aln y m m usi b y ć bard zo in te resu jąc y , musi z d ra d z a ć owe cech y g enialności i głębi
duchow ych, k tó re p rz e z ie ra ją z jego utw o rów.
S p y ta ł go o p ra c e .
— M odelują jednego księdza. Skąpy, nie chce d aw ać zaliczek , a ja n aczczo nie mogą, m uszą tego... Tu p r z ty k n ą ł się zn acząco w gardło.
— Ma p a n d o b rą pracow nią?
— J a k i p a n —ob u rzy ł się B on eck i—co za pan? P a n ra d c a , p a n m ecenas, p a n idyota. Mów mi ty. W iesz, w szyscy uczciw i a rty ś c i są ze sobą n a „ty d u rn iu “, he, he, he — śm iał się i podstaw iał kieliszek, a le M iron b u telk ą oddał w łaścicielow i zak ład u .
— Idziem y!—zaw ołał.
— Zielona m ałp o —g niew ał się B onecki.— Myślisz, że ja nie m am k re d y tu i z w ra c a ją c się do Greorge’a po fran cu zk u , k a z a ł sobie n a lać koniaku. K iedy jed n ak ta m te n zaw ah ał się, z a k lą ł okropnie, trz a s n ą ł go potężnie w k a r k i o debrał m u flaszką.
— Co ta k i k a n a lia, m a stro ą u e t, sobie m y śli—m ówił dalej po polsku. — Mnie odm aw iać, mnie! Co p raw d a , to ja tu coś k rew n y , ale w czoraj w ziął mi k a jd a n ia rz całe dziesięć f ra n ków. Hu, hu, h u —śm iał się — dostałem od księ dza. B uchnąłem go w m a n k ie t i pow iadam : p ro szą p a n a księdza, ja k mi p a n ksiądz nie da ludw ika, to u m rą z głodu i p o rtre tu nie dokoń
czę — to dał dziesięć fran k ó w , hu, hu, hu. P rzy szed łem do tego tu złodzieja, fałsz erz a n a litr w ina, a on m i w szystkie pieniądze zab ra ł. Iłu, hu, hu, dzisiaj też dostałem dziesięć, ale on ich nie zobaczy, albo ja głupi, hu, hu, i z a m ierzył się p ięścią n a Greorge’a, ale ten z rę c z nie się schylił i u n ik n ął ciosu.
Tym czasem M iron zap łacił rac h u n e k z fun duszów W itolda i ciągn ął go do w yjścia. Ten jed n akże m iał ochotę ro zg a d a ć się obszerniej z to w arzyszem zawodu, dow iedzieć się p rz y najm niej gdzie m ieszka, gdzie m a p raco w n ię. — Hu, hu, h u —śm iał się z a p y ta n y . — J a pracow nię? Albo ja głupi p łac ić za pracow nię, w olę w ypić w ina. Je d e n id y o ta fran cuz, wiesz L efebre, do b ry ju c h a rzeźb iarz, w y jech ał, to ja u niego siedzę, jego glina, jego w szystko. P rz y jd ź kiedy ran o 42, ru e des R ennes, zoba czysz m ojego księdza.
M iron p o ciąg n ął to w a rz y sz a za ręk a w . Pożegnali się z gospodarzem i gospodynią, jak sta rz y , d obrzy znajom i i ivyszli. Na ulicy Mi ron s ta r a ł się po tro ch u ośw ietlić z w łaściw ej stro n y , zb y t może poufały sto su nek swój z szyn- k a rz e m .
— G-eorge, uw ażasz, dobry chłopiec, ty lk o nygus i leniuch jakiego św iat nie w idział. Był zecerem , ale mu się ta k chciało sta ć p rz y kaszcie, w łaśnie, ja k psu o rać . Otóż kiedy mu