ZDOBYCIE
MSTMTYHOPOLł
OPOWIADANIE HISTORYCZNE przez tStefana barskiego. W A R S Z A W A .NAKŁADEM REDAKCYI „PRZYJACIELA DZIECI,"
BąfftittaBa, i^^BrycTa 1891 ro^a.
I S i . • * i
174092
I .
2 ł e wr ó ż b y .
N ad A dry ano po lem w iosenne słońce w zbi ło się już wysoko, darząc ożywczymi prom ie niami doliny, wzgórza, lasy i pola, zielonym w iankiem otaczajęce ten staro ży tn y gród, którego fun d am en ty rozszerzał niegdyś w d ru gim po C hrystusie w ieku sław ny im p erato r rzym ski—A d ry a n .
B iały obłok dym u wzbija się ku górze, rozpływ ając się w szafirow em przestw orzu południow ego nieba i tylko sinaw e, lekkie ja k e te r sm ugi pozostają niżej n ad ziemią, sunąc w stron ę m iasta i rozbijając się o jego wieżyce, o szczyty pałaców i szem rzące w ierz chołki niebotycznych topoli, m odrzewiów i lip. D ym w yd o b yw a się z wąwozu, k tó ry p rz e bieg a między dw om a wzgórzam i. W zgórza te, dość strom o n a d nim sterczące, w m iarę
posuw ania się n a północ, w stro n ę Serbii, łączą się z pasm em g ó r Bałkańskich.
W wąw ozie, n a niewielkiej polance, osło niętej ze wszech s tro n dzikokrzew am i, około roznieconego ogniska siedzą trzej ludzie w po dróżnych odzieniach.
Jeden z nich—to starzec już, o siwej aż na piersi spływ ającej brodzie, dw aj inni—to m ło dzieńcy jeszcze o bujnych czuprynach i m u skularnych ram ionach. Żyw ą w iodą pom iędzy sobą rozm ow ę, lecz głosem stłum ionym , j a k b y w obaw ie przed podsłuchującym i.
Znać było, że starzec p rag n ie w czemś przekonać m łodzieńców, a zwłaszcza jed neg o z nich o rum ianej ja k b u rak tw a rz y i b ły szczących czarnych oczach, w k tó ry c h , zda się, żyw y ogień płonie, tli się, żarzy i nigdy nie gaśnie.
S tarzec ro zk ład a ręce, załam uje, to w g ó rę je wznosi, ja k b y nieba na św iadka p r a wdziwości słów sw oich w zyw ając, czarnooki zaś, zaciśniętą dłoń w górę wznosząc, m iastu nią grozi i przekonać się starcow i nie po zw ala.
Trzeci z pom iędzy nich, jasn o w ło sy m ło dzian o tw a rz y bladej i spokojnych, jasn y c h oczach, nie zważa n a żyw ą utarczk ę m iędzy tow arzyszam i, lecz niedbale i z m iną znudzo nego p rze w ra c a olbrzym ie udo b aran ie, które n a w ęglach ogniska się piecze.
7
.— N a pam ięć sław n y ch przodków tw o ich—m ów ił starzec do czarnookiego m łodzień ca—zaklinam cię, Jerzy, porzuć swój niedo rzeczny zam iar i w róć w raz z Miłoszem do ;odzinnej wioski nad S a w ą pienistą leżącej, w róć do starej m atki i siostry, k tó re w nie pokoju każdą godzinę, co mówię, każdą chwilę, każdy m om ent n aw et, czekając na w as, prze pędzają. W ró ć do nich, gdyż to, co z b r a tem przedsięwzięliście, obecnie uskutecznić się nie da...
— Ojcze A leksy — odrzekł Jerzy głosem pew nym i dźwięcznym ,—czy sądzicie, że istnie je n a świecie siła, k tó ra b y m nie od celu ty lu
moich pragn ień odw ieść potrafiła?... Szanuję w as, ojcze, boście druhem serdecznym byli m ych rodziców, ra d ę w aszą cenię, gdyż nic cenniejszego nie m a pod słońcem, ja k życzli w a ra d a człowieka, ta k ja k w y m ądrego i d o świadczonego, lecz w ybaczcie, że dziś p ierw szy raz w życiu nie posłucham w as i pójdę tam , gdzie m nie głos serca w zyw a, pójdę w raz z b rate m do teg o grodu, ażeby dać wolność osobie, k tó ra m i droższą n a d w łasne życie.
S tarzec w estch nął głęboko, pochylił się i, przyłożyw szy ucho do tra w y nizko n a d ziem ią rosnącej, n adsłuchiw ał.
— O tak, tak i—w yrzekł po chw ili—obaw y m oje nie są płonne! Szum wielki słyszę i jęk,
k tó ry po ziemi rozchodzi się, ja k b y w niej w rzało coś i kipiało, ja k b y gro m y dalekie w niej g rały ... Czy słyszysz?...
— Nie słyszę, nic nie wiem, ojcze!
— Lecz j a słyszę, a słuch mój nie zaw o dzi nigdy!... Trzeci to raz już w m ojem ży ciu ta k ziem ia jęczy, ja k teraz. K ied y m b y ł dzieckiem jeszcze i T u rc y pierw szy raz na S erb ję ciągnęli, ta k też n a trz y dni przedtem ziem ia jęczała; drug i raz, kiedym b y ł już m ę żem i kiedy król w ęgierski z w ielką siłą na T u rk ó w ciągnął, rów nież słyszeliśm y ów szum i huk podziem ny, a trzeci raz dziś... K ied y tak ziem ia jęczy, nieszczęście i trw o g a bliska, gdyż pod nogam i tłum ów zbrojnych i chci w ych k rw i chrześciańskiej ona tak skarży się i żali... T rzeci raz ten ję k słyszę i nie wiem, ja k w ielkie on dziś nieszczęście nam wróży, lecz po pierw szym i drugim razie w iel kie, nig d y niezagojone na Serbję sp ad ły klę ski. Za pierw szym razem T u rcy nietylko w y cięli wojsko serbskie, ale i króla Łazarza ściąć rozkazali, ja k pierw szego lepszego żołnierza; za drugim rozbili połączone w ojska królestw chrześciańskich i naczelnego ich wodza, m ło dego króla, pozbaw ili życia... Oj, i teraz nic dobrego ten ję k nie wróży, jeno nieszczęście, płacz, rozpacz!
— A z k tó rej stro n y , ojcze, ten huk sły szycie, czy od morza, czy od lądu?
9
— Ze w szystkich stro n słych ać g o—i z po łudnia, i z północy, ze w schodu i z zachodu, J lecz najwięcej z południa!... W ró ć więc, J e rzy, do rodzinnej wioski, bo burza, k tó ra się zryw a może cię p o rw a ć i rozbić o skały!...
Młodzieniec chw ycił za rękę sta rc a i do ust ją przycisnął.
— O jcze—zaw ołał z przejęciem ,—patrz na m ury tego grodu, k tó ry u stóp naszych, o p ro m ieniony w iosennem słońcem , uśm iecha się 1 i mile nas do sw ego w nętrza zaprasza... O j cze, wszak dziesiątki mil przebyliśm y z b r a tem , ażeby g ró d te n ujrzćć, gdyż wiesz, jak i sk arb w nim p rzeby w a. Tam , ojciec nasz ukochany, któ rego od kilku la t nie widzie liśm y, w niew oli u po ganin a T u rka jęczy i napróźno pom ocy wzyw a: n ik t mu jej nie daje... Lecz godzina jeg o ocalenia zbliża się. Dziś zebraliśm y i m am y przy sobie kw otę potrzebną na jeg o w ykupienie. Zapłacim y ciemięzcom wiele w ym agać b ęd ą i ojca nad Saw ę, ta k w artko w ody swoje u stóp wioski naszej toczącą—uprow adzim y. Niech starzec odpocznie w cieniu lip i jaw o rów , k tó re nad głow am i jego przodków szumiały...
— G odna poch w ały i n aślad o w an ia g o to wość tw o ja niesienia pom ocy nieszczęśliwem u ojcu, lecz, pam iętaj Jerzy, że nie p o ra na to, że zły czas przeczekać trzeba, gdyż burza straszna, niebyw ała ju ż jest blizko, już odgłos
jej po ziemi się rozchodzi. J a opuszczam czem- prędzej te m iejsca i spieszę w g ó ry ostrzedz nasze wioski, w sie i m iasta, że w A d ry an o - polu na nieb y w ałą burzę się zbiera, że sły chać zew sząd odgłosy nadciąg ający ch zbroj n ych tłum ów ludu, że m łody cesarz M ahom et, to ty g ry s, krw i chciwy, zdobyczy łaknący... W racacie w ięc ze m ną, czy zostajecie, gdyż zapraw dę, m ówię wam , zły czas wybraliście?
M ówiąc to, starzec p o w sta ł i n a ścieżkę, w iodącą w g ó ry , kroki sw e zwrócił.
P o w sta ł też od ogniska Jerzy i za nim żwawo pobiegł.
— Ojcze A leksy — r z e k ł— żegnajcie mi!... Tem bardziej nie pozw ala mi serce opuścić ojca, g d y burza, ja k mówicie, bliska... P o sta now iłem w raz z Miłoszem w ykupić go z nie woli i dopełnić tego muszę...
— Zegnaj, Jerzy K ardżew iczu, żegnaj, Mi łoszu! O by Bóg wasze zam iary ziścił... J a idę dalej... ostrzedz innych, gdyż burza n a d ciąga i odgłosy gro m ó w już słychać!
G dy słów tych dom aw iał starzec, tuż za w zgórzem rozległ się te n te n t ko p yt końskich, zabrzęczały zbroje i ostrogi, rozległy się n a w oływ ania. N a dolinę w jechał oddział r y cerzy lśniących od jedw abi, złota i drogich kam ieni. P o śro dk u nich na białym koniu, p rzy b ran y m w długi, srebrem tk an y czaprak, siedział mąż la t sześćdziesięciu o tw arzy su
I I
rowej i czarnych, przenikliw ych oczach. Za nim jech ało sześciu paziów w pięknych, r ó żnokolorow ych szatach na k ary ch ognistych koniach. P rzodem n a b u łan y m ru m aku p ro w adził cały orszak ry cerz o dziwnie pięknym obliczu. Dzielność i m ęstw o, bijące m u z oczu, co chw ila przyćm iew ał sm utek i zadum a. Za orszakiem sześciu ro sły ch m urzynów niosło bogatą, o złoconych brzegach lektykę, w k tó rej siedzieli dwaj o pom arszczonych tw arzach starcy w długich, pow łóczystych szatach. D alej na czterech w ielbłądach siedzieli G recy w niebieskich czapeczkach, trz y m ają c przed sobą niew ielkie żelazne szkatułki. G dy orszak te n przed zdumionemi oczym a naszych p o dróżnych rozw inął się, starzec z w estch n ie niem szepnął:
— Znam tego, co na białym koniu siedzi, to Łuka N o tar, pierw szy m inister cesarza greckiego, K o n sta n ty n a . W idziałem go w Ca- rogrodzie, gdyśm y tam od naszego księcia z poselstw em o pom oc przeciw T urkom w y słani byli... B urza, k tó ra się zbiera, kto wie, czy nie n a G reków pociągnie... P oselstw o to, ja k widzę, n aw et z d aram i dla su łtan a i jego św ity do A d ry a n o p o la zdąża, ale m łodego ty g ry sa , su łtan a M ahom eta, nie ukofyszą i nie oszukają już G recy tak , ja k ojca jego A m urata...
— W ięc to poselstw o z C arogrodu do su ł tana?—p y ta ł Jerzy.
— Tak.
— Jakaż to hańba! Cesarz K o n sta n ty n śle pokłon poganinow i, w rogow i swemu, k tó ry mu co ro k ja k ą ś p row icyę napadn ie i jak wilk od całości p a ń stw a oderwie!
— C hciałbym mieć takie jed w a b n e u b ra nie, jak ci, co na k ary ch koniach jec h a li — odezwał się pierw szy raz Miłosz, wyjm ując upieczoną już b aran in ę.—W szystkobym oddał za tak ą suknię.
— W sty d ź się, M iłoszu—skarcił go Jerzy.— Czyż suknia dodaje w arto ści człowiekowi? Nie o tem w tej chw ili m yśleć pow inienbyś...
— P atrz, Jerzy, patrz! — zaw ołał starzec, wskazując w ychudłą ręk ą w stro n ę południo w ą.—Czy widzisz, tam , na wzgórzu, za m ia stem...
Jerzy w ytężył wzrok.
W dali, na wzgórzu, ja k niezm ierne stad a wron, bocianów i jaskółek, zlatujących na wiosnę, czerniły się g rom ad y jeźdźców. Na pogodnem tle nieba widać b yło białe p ła szcze beduinów , długie ta ta rsk ie łuki, b ły szczące zbroje T urków i wysoko pow iew ające buńczuki o złotych, prom ienistych półksięży cach. Gdzieniegdzie igrała z w iatrem o lb rzy mia chorągiew , a przy niej ro iły się tłum y wojaków...
13
— Czy widzisz, Jerzy, czy widzisz?-—p y tał wciąż starzec i, nie czekając odpowiedzi, za patrzo n eg o w to dziw ne zjaw isko, ja k b y z pod ziemi w yrosłej arm ii, odw rócił się i szybko podążył w g łąb wąwozu.
— Ojcze Aleksy! — zaw ołał Jerzy, budząc się z zadum y i pow iódł dokoła zasm uconem i oczym a, lecz sta rc a nie było już w idać.
— Jesteśm y pozostaw ieni w łasnym siłom !— rzekł, zw racając się do M iłosza i obejm ując go ram ieniem ,—ale nie cofniem y się nig dy i ojca bez pom ocy w ta k pełn y ch niebezpie czeństw czasach nie zostawim y!
— Czy ta pom oc się ty lk o na co p rz y d a — m ru k nął Miłosz z przekąsem i usiadł koło ogniska...
Jerzy sm utnie w zrok w ziemi utkw ił.
II.
Niezwykły wybawca.
— Co w y za ludzie? — zabrzm iał niem iły głos tuż za uchem zadum anego Jerzego.
— Jerzy , b ro ń mnie! — rozległ się k rzyk Miłosza.
M łodzieniec odw rócił się szybko, lecz za nim zdążył chw ycić za rękojeść m ałego szty letu, k tó ry m u tk w ił za pasem , już czyjeś że
lazne ram io na w p ó ł go ujęły, a ktoś inny m ocnym rzem ieniem k ręp o w ał m u ręce!
S zarp n ął się Jerzy , ja k lew m łody i nagle w y rw a ł się z żelaznych objęć napastników . R zem ienie jed n ak , kręp u jące mu ręce, nie ustąpiły.
— Co to jest?—k rz y k n ą ł—ja k śmiecie spo kojnych podróżników zaczepiać u b ram s to licy padyszacha?
D opiero tera z u jrzał pięciu rosłych d ra bów z zakrzyw ionem i u pasa szablam i o zwie rzęcym w yrazie oczu. Jeden z nich o d łu giej, ru d aw eg o koloru brodzie spokojnie w ią zał ręce Miłoszowi.
N aprzeciw Jerzego sta ł A ra b o śniadej tw a rz y i d rapieżnych ja k u ja strz ę b ia oczach.
•— K to w y jesteście? p y tam raz jeszcze!— zaskrzeczał po tu re c k u A rab .
Jerzy i Miłosz znali ten język, gdyż nau- czyli go się w dom u przez częste stosunki z urzędnikam i tureckim i.
P ierw ej ty odpowiedz, dlaczego jak zbójca n ap ad łeś na nas?—odrzekł młodzieniec, błyskając pełnem i g niew u oczyma.
— O dp ow iadaj,p si synu!—k rzy k n ął A ra b — bo przysięgam ci na M ahom eta, iż za pięć m i n u t wisićć będziesz...
— Jakim praw em ?
— Z rozkazu padyszacha, k tó rem u oby A łłach ja k najdłuższego żyw ota udzielić r a
15
c z y ł,—w szystkich szpiegów i włóczęgów tak i los spotka!
— Jam nie szpieg, ani włóczęga!—o d p arł Jerzy.—Idziem y w ra z z b ra te m do A d ry ano - pola, ażeby ojca z niew oli w ykupić...
— Nie w ierzę tem u, bo już od godziny mam w as na oku i w idziałem , że z jakim ś starcem długie wiedliście rozm owy. Starzec te n w oczach nam p rzep adł w g ęsty ch zaro ślach w ąw ozu, lecz pogoń w y słan a za nim w krótce go tu przyw iedzie. To szpieg cesa rza greckiego, w szak praw da?
— N a Boga! za kogo nas bierzecie? S ta rzec, z k tó ry m niedaw no rozm aw ialiśm y, to czcigodny ojciec A leksy, k tó ry całe życie sw oje przepędził, w y k u p u jąc z niew oli tu re ckiej jeńców serbskich.
— Zw ykłe to są tłum aczenia podobnych wam włóczęgów. A le znam y się już n a tem! Z rozkazu padyszacha, k tó ry oby ja k najdłuż sze dni n a chw ałę św ia tu panow ał, będziecie powieszeni...
— P o d ły m jesteś ty i tw ój padyszach, je śli niew innych n a śm ierć skazujecie!—odrzekł z p o g a rd ą Jerzy i z ta k ą bły skaw icą gniew u w oczach spojrzał w tw a rz A ra b a , że te n zmieszał się i w zrok spuścił.
— B rać ich chłopcy!—w rzasnął po chwili sw ym och ry p ły m głosem do stojących o p o
dal drabów , zbliżył się do Jerzego i, grożąc m u pięścią, z w ściekłością w ołał:
— Na szubienicę! na szubienicę! za obrazę padyszacha! Obu w as kruki dziobać dziś będą!...
I pijany z g niew u zbliżył się do w ojaka z ru d ą b ro d ą i zcicha rozm aw iać z nim po czął. D ra b y przystąpili do m łodzieńców i, po p y chając ich, popędzili w g łą b w ąw ozu, nie zapom niaw szy zab rać upieczonej przez Miło sza b araniny . Szli ta k z godzinę m iędzy za roślam i, m ając n ad sobą jasn e południow e niebo, a po b okach w ysokie, zielenią po kry te wzg'órza. N akoniec d o tarli do niew ielkiej po lanki, na której p asły się sw obodnie konie i stało kilka b iały ch nam iotów . P rzed jed n y m z nich p o w iew ał buńczuk z półksiężycem i k rę ciło się tu i ow dzie kilkunastu zbrojnych lu dzi. W szyscy oni byli o śniadych tw arzach i orlich nosach. Jedni mieli tureckie fezy na głow ach, inni arab sk ie białe k a p tu ry .
Jerzy w m ilczeniu p rz y p a try w a ł się tem u obozowisku, ta k niespodzianie z za w zgórza w ychylającem u się. S m utne m yśli krąży ły mu po głow ie, niem iłe przeczucia n ap ełn iały serce.
—- K to są ci ludzie, dlaczego n a śm ierć go prow adzą? — p y ta ł sam siebie w duchu i żałow ał szczerze, iż dośw iadczonych ra d oj ca A leksego nie usłuchał, że lekkom yślnie n a
i 7
raził się n a niebezpieczeństw o u tra ty życia.-- K tó ż tera z w ykupi sta re g o ojca z niewoli, j e śli on z Miłoszem zginie? M łoda siostra, czy posiw iała już matka?... Nie! R a d starszych zawsze słuchać należy! Ojciec A lek sy m iał słuszność. S u łta n zam ierza ja k ą ś w ielką w y p raw ę uczynić n a ludy chrześcijańskie i zw o łu je ze w szystkich stro n tłum zbrojny, krw i chciwy, którego jed y n e m zajęciem palić, r a bow ać i niszczyć... Czyż ludzie tac y będą mieli nad nim i Miłoszem litość, czy uwierzą ich słowom pełnym p raw dy? Nie, po stokroć nie!... Oni dla błahej p rzyczyn y pozbaw ią ich życia, ażeby ty m sposobem przypodobać się i okazać gorliw ość sw em u w ładcy...
— Śm ierć nas czeka!—rzek ł Jerzy głośniej do postępującego tuż przy nim M iłosza.— B racie mój, bądź mężnym!...
A le Miłosz p łak a ł ja k dziecko, p o w ta rz a jąc niew yraźnie:
— Och, po cóż tu przyszedłem ! och, czyż nie lepiej było mi w domu! Nieszczęsny ja , nieszczęsny!
Uspokój się, bracie — rzekł znow u J e r z y .— To w styd płakać ja k niew iasta! Bądź mężnym!..,
— T y zawsze pow tarzasz twoje: bądź m ę żnym, Miłoszu! Czego ja m am być mężnym, jeśli za chw ilę czy tak, czy ow ak, będę w i siał.,. Czy nie widzisz ja k ten p rzek lęty A ra b
n a nas spogląda! O! Jerzy! Jerzy! dlaczego nie usłuchałeś ojca A leksego. Toć on m iał nam dopom ódz odnaleźć ojca w niew oli, w szak z nim tu przyszliśm y, jeg o nam m atk a słuchać rozkazała! Oj, Jerzy , Jerzy!
Jerzy pochm urnem okiem spojrzał n a b ra ta . — Jakto, więc ty b y łb y ś w stan ie oddalić się, g d y już ta k blisko byliśm y celu? Gdy, zdaw ało się, za chw ilę m ieliśm y ujrzćć n a szego drogiego ojca?... g dy m u ry A d ry a n o - pola już ta k blis...-—przerw ał, gdyż A ra b p rzy stą p ił do niego i szybko odpiął mu rzem ienny trzos, w k tó ry m znajdow ało się złoto tak m o zolnie przez długie la ta n a w ykupienie ojca zbierane.
— Złoczyńca!—rzekł Jerzy przez zaciśnięte zęby.
A ra b szybko uniósł złoto do nam iotu. Oczy jeg o błyszczały chciw ością i radością.
Zanim pobiegł i ów z ru d ą brodą. D o w ódcy to w idać byli, gdyż w szyscy przed nim i z uszanow aniem pochylali głow y.
Gdy się znaleźli w nam iocie, ru d y aż za t a r ł ręce z radości, w y d ając p rzy tem pełne zadow olenia okrzyki.
— Och! złoto! złoto! Już daw no nie m ie liśm y ta k szczęśliwego połow u. Co za dzień szczęścia!
19
A ra b o jastrzęb ich oczach w milczeniu w y sy p ał złoto na niew ielki d y w an i począł liczyć.
W tem u w ejścia do nam iotu rozległy się czyjeś kroki.
— K to tam?—z ap y ta ł A rab , p rzy k ry w ając pieniądze dłońmi.
Do nam iotu w szedł żołnierz.
— Co jest, czego nie ma? — zap y tał A ra b tureckim zw yczajem przybyłego.
— A go Nem endi — odrzekł te n ż e — pogoń za starcem w y słana w róciła.
— Czy przyw iodła tego szpiega? N a szu bienicę z nim!
Żołnierz milczał.
— Mów, synu H am id a—zaczął znowu A rab . Żołnierz odrzekł:
— Zbieg uszedł pogoni! Przepadł, ja k k a mień w wodzie! Przeszukaliśm y w szystkie zakątki, nigdzie go niema!...
Idz, synu H am ida, spełniłeś, co do cie bie należało!—rzekł A ra b , i żołnierz wyszedł. Po jeg o w yjściu T u rek o rudej brodzie zbliżył się do A ra b a .
— A go N em endi — rzek ł przytłum ionym głosem .—T ych m łodych psów trzeba prędko uprzątnąć! Pen o czarnych oczach m a silne, ostre kły i, choć na uwięzi, p okąsać może... P rzy tem , g d y b y ktoś doniósł kadiemu...
— Masz słuszność, R yzy di, u m arli tylko milczą i o wszystkiern zapom inają.
— A więc...
A g a N em etidi klasnął w dłonie. Do nam iotu wszedł żołnierz.
— W eź pięciu ludzi i w O rlim Jarze po wiesić każ sch w y tan y ch przez n as dwóch m łodych szpiegów greckich. O nic ich nie p y taj, nic n a ich p y tan ia nie odpow iadaj... Rozumiesz?...
— S tan ie się, ja k rzekłeś! — odpow iedział z pokłonem żołnierz, w ychodząc z nam iotu.
W k ró tce oddział złożony z sześciu ludzi, m iędzy k tó ry m i ze spuszczoną sm utnie gło w ą szedł Jerzy, a przy nim zanoszący się od p ła czu Miłosz, postępow ał ścieżką stro m ą między urw iste skały i szumiące drzew a. Po k w a dran sie czasu oddział począł się spuszczać na dno chłodnego o w ilgotnych skalistych ścia nach ja ru . P o w ietrze b yło tu duszne, prze pełnione niezdrow ym i w yziew am i. P o d no gam i Jerzego pełzały jaszczurki, przesuw ały się powoli węże, w y su w ając żądła. S tad o sę pów unosiło się w przestw orzu n a d jare m , ja k b y w oczekiwaniu n a bliską straw ę.
— Boże mój, Boże!—jęk n ą ł Jerzy z bole ścią, w idząc, że przy olbrzym im dębie o roz łożystych kon arach zatrzym ali się żołnierze i jed en z nich, chłop silny, o szerokich r a
21
mionach, zarzucił sznur na gałęź drzew a, a drugi podstaw iał m ały stołek.
Na stołku postaw ili M iłosza i op raw ca o szerokich ram ionach założył mu pętlicę na szyję.
— N a pomoc! ratu j, kto żyw!...—k rzy k n ął w tej chwili Jerzy, widząc, że Miłosz niedługo zawiśnie w pow ietrzu.
— N a pomoc! — k rzy k n ął znowu i z tak ą siłą szarpnął skrępow anem i rękom a, że sznury ustąpiły.
Strw ożeni o p raw c y odskoczyli na stro n ę od w ściekłego z gniew u m łodzieńca. Olbrzy- mia jego siła zaim ponow ała im. K orzy stając z chw ilow ego zam ieszania, Jerzy m ógłby b y ł ujść, ale czyż dla ocalenia w łasnego życia taki szlachetny ja k Jerzy m łodzieniec, opu ściłby b ra ta w niebezpieczeństw ie.
O, nigdy!...
— Stój! A ni krokiem w p raw o lub w le wo, w ty ł lub naprzód! — zabrzm iał g łos d o wódcy oddziału, i sześć błyszczących ja ta g a - nów zawisło n ad g ło w ą Jerzego.
— Jedno ruszenie, a gło w a tw oja potoczy się z karku!—g roził T urek.
M łodzieniec za w a h a ł się.
Tym czasem chw ila już tylko oddzielała Miłosza od śmierci, N agle pobliskie zarośla rozchyliły się i czterech jeźdźców na k ary ch rum akach, bogato p rzy b ra n y c h , w jechało na
polankę. T en, co je c h a ł przodem , o czarnej ja k skrzydło k ru k a brodzie i oczach dużych, a ja k b ry la n ty św iecących, zaw ołał głosem silnym , pew nym i ja k b y do rozkazyw ania przyw ykłym :
— K to są ci ludzie i za co ich tracicie? — A w am co do tego!—odrzekł dow ódca oddziału i h a rd o wzrokiem zm ierzył p y ta ją cego.—Hej! chłopcy—rzekł, zw racając się do o p raw ców —kończcie w aszą robotę!
S tołek z pod nóg M iłosza pow oli począł się usuw ać i straszna pętlica cisnęła m u już szyję.
R ozległo się ciche klaśnięcie w dłonie i niegłośne gwiźnięcie.
K la s n ą ł w dłonie i gw iznął ry cerz o c z ar nej, ja k skrzydło kruka, brodzie.
I to, co się n a owo ciche klaśnięcie i św ist stało, w ydało się Jerzem u jak iem ś nadziem - skiem, fantastyczn em widziadłem . Ze wszech stro n dno, boki i skały ja ru p o k ry ł tłu m b a r w ny, ja sk ra w y , od złota św iecący. B yli to przew ażnie m łodzieńcy n a zw innych karej m aści arabczykach, w b łękitnych i czerw o ny ch fezach n a głow ie. U w ijali się oni w śród zarośli, ja k rój różn ob arw n ych m otyli i nim Jerzy n a chw ilę ochłonął ze zdziw ienia, już zbitą m asą okrążyli rozpaczliw ie broniącego się M iłosza i je g o opraw ców .
2 3
W m om ent go uw olniono i w raz z Jerzym przed niezw ykłego w y b aw cę przyw iedziono.
— P a n ie —rzekł Je rz y —nie wiem, kto je steś, lecz dzięki ci za pomoc w obec przem ocy
i gw ałtu. Jesteśm y, j a i b ra t, S erbam i i szli
śm y do A d ry an o p o la w ykupić z niew oli n a szego ojca. Od czasów W arneńskiej b itw y jęczy on w kajd an ach . Ojciec A leksy nie
daw no nam doniósł, że za okupem m ożnaby było ojca uwolnić, że przeb yw a w A d ry an o - polu, ale, doprow adziw szy n as pod m u ry te go m iasta, nagle cofnął się, mówiąc, że za m iar nasz nie u d a się, gdyż niezw ykłe rzeczy dziać się w blizkiej przyszłości m ają, że suł ta n nieprzeliczone w ojska zbiera i niem i św iat cały podbić zamierza. M yśm y dośw iadczo nych rad jeg o nie posłuchali, nie opuścili miejsc ty ch w raz z nim n aty ch m iast i om ało śm iercią za to nie przypłaciliśm y. Jacyś zbroj ni ludzie sch w y tali nas, złoto, ta k mozolnie na w ykupienie ojca zbierane, zab rali i nas za szpiegów wziąwszy, stracić rozkazali. R esztę, wiesz, panie, bo gdy b y ś b y ł o pięć m inut sw ą pomoc opóźnił, nie zastałb y ś nas przy życiu.
— P o agę... a ja k zowią w aszego agę?— zap y tał nieznany ry cerz żołnierzy oddziału egzekucyjnego.
— Nem endi, a jego pom ocnika R yzydi! — Obu tu przyw ieść natychm iast.
K ilkudziesięciu jeźdźców, ja k stado sok o łów, puściło się w g łąb ja ru .
Tym czasem Jerzy i Miłosz badaw czym wzrokiem przyglądali się swem u nadspodzie w anem u w ybaw cy .
Jego skrom na czarna szata rażący stan o w iła k o n tra s t z b ogatem i stro jam i o taczają cych go jeźdźców. P o w ażny w y raz tw arzy i zadum a niezw ykłe na w idzu czyniły w raże nie. Oczy ty lk o chw ilam i niem iłe rzucały od- błyski. P rzeb ijały się w nich okrucieństw o, przebiegłość i dum a.
— K to może by ć ten rycerz tajem niczy?— m yślał Je rz y .—Czy będzie on dla nich w zglę dniejszym od tych, k tó rzy skazali ich na śmierć?
G dy ta k rozm yśla Jerzy, nagle w śród p a row u zaten tn iały końskie kopyta, i w krótce ukazali się jeźdźcy. Byli to w y słań cy po agę N em endi i R y zy d i.
O bu agów przyw iedziono przed nieznane go rycerza.
T en zapytał: — Znacie mnie?
W m iejsce odpowiedzi obaj agow ie padli tw a rz ą n a ziemię i niskie poczęli bić pokłony. P rz estra c h m alow ał się n a ich pobladłych tw arzach , zęby szczękały im, ja k w febrze.
— W y skazaliście ty c h oto m łodzieńców na śm ierć?—p y ta ł dalej.
25
A gow ie kiw ali głow am i n a znak p o tw ier dzenia.
— A za co?
— Szpiegi to...— w yrzekli zcicha, dzwoniąc zębami.
— Gdzie dowody?
A gow ie padli znow u tw arzą n a ziemię. Dowodów żadnych nie mieli.
N ieznany ry cerz surow o b rew ściągnął. — A gdzie ich pieniądze?
A gow ie skurczyli się, ja k b y ich to p y ta nie boleśnie ukłuło.
— Pieniędzy nie było... nie m a...—jąkali. — Podli!—k rzy k nął z gniew em ry ce rz i od pachołka o d eb rał trzos Jerzego.
O ddając trzos, pachołek coś m ówił do r y cerza.
— W y słań cy moi zastali was, gdyście to złoto liczyli, zkąd wzięliście go?
— To nasze własne!—tłum aczyli się agowie. — Jako żywo fałsz to! — krzyknął nagle Jerzy.—Trzos ten należy do mnie.
—• On kłamie! — odrzekli agow ie, podno sząc ręce do góry, ja k b y w zyw ać chcieli nie bios na św iadka słów swoich.
— Jeśli ta k —odrzekł Je rz y —to powiedzcie mi, ja k i w ew nątrz trzosu je s t w yszyty napis, M atka mi m oja tam go w yszyła.
Złoczyńcy agow ie zaw ahali się w odpo- wiedzi.
— No, mówcie, każdy rzecz, k tó rą za w ła sną uznaje, znać musi dokładnie...
Ci milczeli, leżąc tw arzam i do ziemi. B ył to najlepszy dow ód, że trzos nie był ich w łasnością.
W ówczas Jerzy rzekł do nieznanego r y cerza:
— Widzisz, szlachetny panie, że ci agow ie kłam ią. Na dnie m ojego trzo sa w ypisane są słowa w języku serbskim , k tó re brzm ią: „Z Bo giem i p raw d ą .” S praw dź, panie, słow a moje. R y cerz rozw inął trzos i długo p rz y p a try w ał się napisow i. Nie znał w idać języka, w którym w yszyte było zdanie, przez Jerzego wypow iedziane. S kinął więc na jednego z jeźdźców swej św ity i dał m u napis do od czytania.
— „Z Bogiem a praw dą!” — rzekł tenże w serbskim języku,
W in a agów b y ła dowiedzioną.
Nie przew idyw ali znać lekkich ztąd dla siebie następstw . D rżąc, leżeli na ziemi, b e ł kocząc coś bez związku.
Nieznany rycerz szepnął słów kilka do przybocznych rycerzy. Ci skoczyli z koni i zanim Jerzy zdążył spojrzeć za nimi, już schwycili leżących agów i, uniósłszy ich na przygotowane dla Jerzego i Miłosza miejsce stracenia, zarzucili im pętlice n a szyję. Je rzy chciał prosić o przebaczenie dla nich, lecz
27
nieznany ry cerz k lasn ął w dłonie i cały ten dziw ny i św ietny orszak opuścił O rli Ja r, uprow adzając ze sobą oniem iałych ze zdzi w ienia, Jerzego i Miłosza.
W jarze, przed chw ilą ta k jeszcze pełnym życia i gw aru , ja k za skinieniem czarodziej skiej różdżki, w szystko ucichło i opustoszało. T ylko na rozłożystych ko n arach o lbrzy miego dębu chw iały się ciała dwóch w i sielców.
Byli to dw aj agow ie.
III.
Na dworze sułtana.
N a początku drugiej połow y X IV wieku, w czasie, kied y się opow iadanie nasze rozpo czyna, A d ry an o p o l b y ł stołecznem m iastem w zrastająceg'o już w p otęgę p a ń stw a T u re ckiego. M iasto o p ły w a rzeka M aryca, zdo bią b o g a te pałace, św iątynie, kioski, b a z ary i po ulicach je g o przesuw a się ró żnobarw ny tłum przechodniów , złożony przew ażnie z T u r ków, G reków i A rab ów . N iedaw no jeszcze, bo przed kilkudziesięciu laty , A d ry a n o p o l n a leżał do cesarstw a Greckiego, jak o drugie m iasto po K o nstan ty n o p o lu , lecz zdobyty
przez M urada I, k tó ry po ojcu odziedziczył ty tu ł padyszacha i w iele złego przyczynił pań stw u Bizantyńskiem u, s ta ł się siedliskiem cesarzów tureckich. Ztąd to co rok w ych o dziły liczne h o rd y azyatyckiej dziczy i k arn e oddziały niezrów nanej piechoty, janczaram i zwanej, na podbicie ziem chrześciańskich. P o M uracie I, k tó ry b y ł trzecim z rzędu w ładcą now opow stałego p aństw a, w A dryanopolu panow ali: B ajazet zw any Ilderim czyli B ły skaw icą, k tó ry spustoszył ziemie cesarstw a B izantyńskiego aż po m u ry K o n stan ty n o p o la i na ówczesnego cesarza M anuela nałożył h a racz;—M ahom et I-szy, u trzym ujący z G re k a mi przyjazne stosunki, gdyż po bitw ie pod A n g o rą T a ta rz y mocno zachw iali p o tęg ą oto- m ańską; następnie p ano w ał M urad II-gi, k tó ry , urósłszy w siły, znowu s ta ł się groźnym dla Bizancyum . N a czele licznej arm ii obiegł K o n sta n ty n o p o l i by łb y to m iasto zdobył, g d y b y nie nagłe pow stan ie w Azy i Mniejszej a później w alki z W enecyanam i, Słow ianam i południow ym i i połączonem i p aństw am i za chodniej E u ro p y . W alk i te, w większej czę ści zwycięskie, w zm ocniły, a n aw et do teg o stopnia u gruntow ały potęgę p ań stw a T ureckiego, że oddaw na już łakom y dla jeg o w ładców kąsek—K o n stan ty n o p o l, sta ł się ce lem zabiegów M ahom eta Ii-g o , syn a M urato- w ego. •
O m łodym w ładcy kroniki św iadczą, że b ył w ielce przebiegłym , że chętnie zdradzał każdego polegającego na um ow ach, a okazy w ał się zawsze jak o pokój m iłujący i Grekom przyjazny. Pokój m iał on zawsze na ustach, a zaborcze zam iary w sercu. U kładnością i przebiegłością um iał oszukać czujność G re ków i, m ieniąc się przyjacielem cesarza K o n stan ty n a X II-go, w głębi serca g o to w ał mu zgubę i zbierał, obliczał i w zm acniał j uż i tak olbrzym ie sw e siły.
W obec potęgi M ahom eta Ii-g o Bizancyum było praw ie bezbronnem , gdyż ta rg a ły je w e w nętrzne niezgody, w ynikające z nieokiełzna nej dum y m agnatów , w alk różnorodnych stronnictw , ospałości w zbogaconego mie szczaństwa, k tó re tylko o swoich w ygodach i osobistych zaściankach m yślało, wreszcie upadek ducha rycersk iego w śród nielicznego wojska i ciem nota um ysłow a niższych w arstw społecznych. B yło w praw dzie m ałe g rono ludzi, na czele któ rego s ta ł sam cesarz K o n sta n ty n X I I Paleolog, ożyw ione w szystkiem i cnotam i daw ny ch R zym ian. G rono to wobec zatrw ażającej potęgi tureckiej nie zwiększało się jed n ak , ale zmniejszało. S m utn y to b y ł objaw w ew nętrznej niem ocy potężnego nie gdyś Bizancyum .
Słońce schylało się już ku zachodowi, g d y św ietny orszak z nieznanym rycerzem na
Wttt
czele wjeżdżał w b ram y A dryanopola. Jerzy i Miłosz, siedząc na dzielnych rum akach, któ re im pachołcy podali, cw ałow ali z boku ow ego orszaku, ciekaw ie rozglądając się do koła. P rzebyw szy dzielnicę o nizkich, m a ły ch dom kach, przed którym i kram arze sprze daw ali swoje to w a ry , w jechali w ulicę rów no w y b ru k o w a n ą o dom ach pięknie zbudow a nych, otoczonych zielenią drzew , pełn y ch za pachu kw iatów i szm eru rozkosznie kry szta- łowem i kaskadam i bijących fontan.
P rzed jed n y m z takich dom ów, a raczej pałaców zatrzy m ał się św ietn y orszak.
D w orzec to b y ł w ielce okazały. M arm u ro w e kolum ny i m au rytań sk ie łuki w ych y lały się co chw ila z pośród zieleni m odrzewiów i klom bów kw iatów , a prom ienie słońca za b a rw ia ły tęczą b ry lan to w e kaskad y w o d o try sków. W czarodziejskim ty m dw o rcu napo- zór niczem niezam ącona p an o w ała cisza. Lecz, g d y przed b ram ą jeg o zabrzm iał te n te n t koni, dziedziniec ożyw ił się n agle, ja k b y na skinie nie wieszczki w baśni czarodziejskiej. U ka zali się ry cerze w św ietnych zbrojach, karliki w ja sk ra w y c h u biorach i żołnierze z b ro nią w ręku.
W ielki to w idać pan jńgęerz—pom yślał sobie Je rz y -
i .bjogaty poczet sług trzym a.
ten nieznajom y -jeśli ta k liczny
3i
W tem rycerz, w strzym ując białą, jakby kobiecą ręką, swego arabczyka, z tem i słow y zwrócił się do Jerzego i Miłosza:
_ M łodzieńcy, dzień spotkan ia się ze m ną pragnę, abyście zachow ali w sw em sercu mile i bez goryczy. K im jestem , dow iecie się w krótce, lecz g d y się dowiecie, nie w spom i najcie o tem nikomu. Jam je s t tym , co w iele może. K to ze m ną, ten nigd y nie żałuje tego. Dziś na drodze mojej spotkałem w as i p r a gnę przyczynić się o ile można do szczęścia waszego. Żołnierze, podw ładni moi, o m ało nie odebrali w am życia, należy w am się za to nagroda! M ówcie więc, żądajcie, czego- byście w życiu pragn ęli, a ręczę wam , że otrzymacie!
Jerzy i Miłosz pochylili g łow y na znak p o dziękowania.
— S zlachetny p a n ie —rzekł J e rz y —ocaliłeś nam życie, czyż to jeszcze mało? czyź może ktoś więcej dla nas uczynić?
— M łodzieńcze—o d p a rł ry cerz—czas mój, to b ry la n t niezrów nanej ceny... Mów więc śpiesznićj, czegobyś p rag n ął?
Je rz y zam yślił się. P o chw ili zaw ołał: •— Ojca, ojca ukochanego pomóż mi od szukać! Z niewoli go uw olnić dopomóż...
W m iejsce odpow iedzi ry cerz szepnął słów kilka jed n em u z otaczających.
— Skończyłeś? — zap y tał krótko Jerzego, rzucając n ań wzrokiem , ty le m ającym w so bie potęgi, że m łodzieniec m im owoli spuścił
oczy.
— Skończyłem !—odrzekł cicho.
— M ów ty , n a ciebie kolej!—rzekł rycerz do Miłosza.
T e n p ręd k o m ów ić począł:
—> P anie, och, panie! Jeśli mi masz co dać, to daj mi takiego pięknego konia, n a j a kim sam siedzisz, daj takie pozłociste ubranie, jak ie ci m łodzieńcy m ają, p ałac mi piękny daj, złota i sre b ra tyle, abym żyć m ógł w y godnie i sługi na rozkazy mi daj, ażebym sam nic nie robiąc, w przyjem ności tylko o p ły w ał, ja k p an wielki...
— Skończyłeś?—-zapytał ry cerz chłodno. — Nie jeszcze, panie. Daj mi też k u ch a rza ta k w y tw o rn eg o w sw ym kunszcie, aże bym najsm aczniejsze p o tra w y m ógł jadać: go łąbki, kuropatew ki, słowicze języki, rajskie ptaszki...
— Dosyć!—rzekł, b rew czarną m arszcząc, rycerz. P ra g n ie n iu tw em u zadosyć uczynię! A le na A łłacha! m ógłbyś czegoś godniejszego mężczyzny życzyć sobie. M yślałem , że w tw ym w ieku prędzej o zbroję, o miecz poprosisz...
M ówiąc to, z niecierpliw ością odw rócił się i na dziedziniec w jechał. T u naraz zniknął w śród gęstej kw iató w i krzew ów zieleni.
3 3
— Zsiadajcie!—zaw ołał na Jerzego T u rek o pięknej, męskiej postaw ie.
Jerzy raźno zeskoczył z konia, za nim w ol no, ja k b y z żalem, Miłosz.
— Pójdźcie za m ną!—rzekł znowu Turek. — A dokąd?—z a p y ta ł Jerzy.
la m , gdzie to, o co prosiliście pana mojego, którem u oby A łłach nieskończonego nigdy żyw ota w zdrow iu i szczęściu udzielać raczy ł—w ręczone w am będzie.
Jakto, więc ojciec mój w tym pałacu przebyw a? Co za szczęście!
■ Jakto, więc będę bogaczem , będę p a nem, będę m iał konia?—-pytał Miłosz z
rado-—O, Jerzy! pójdźm y tam , pójdźmy! T u rek nic nie odrzekł i, idąc przodem , w p row adził obu m łodzieńców do kom nat miękkimi, przepysznej ro b o ty dyw anam i po- k ry tej, z jed w ab nem i kan ap am i dokoła ścian w drogie m ak aty i św ieczniki szczerozłote zdobnych. Z podziw em p rzy g ląd ali się mło dzieńcy tem u przepychow i.
Baszą to jakim ś znacznym ów niezna ny rycerz być musi — m yślał Miłosz — kiedy takie w spaniałe m a kom naty.
Jerzy mniej zważał na przesuw ające mu się przed oczym a bogactw a. M yśl jeg o oj cem i prędkiem jego oswobodzeniem zajętą była.
Jakżeż to cieszyć, ja k rad o w ać się będzie siw a jego m atka, g d y ich p ow racający ch z Miioszem i ojcem ujrzy! Jakże ich w ów czas błogosław ić będzie!
W tem T u re k zatrzym ał się.
_ S ia d a jc ie —rz e k ł—na tym dyw anie. P a n mój zaraz z w am i m ówić będzie.
Pow iedziaw szy to, oddalił się. W k ró tce zakołysała się, zaszeleściała je d w a b n a zasłona u wejścia i do ko m n aty w szedł, a raczej w su nął się, starzec o długiej, siwej brodzie, w b ia łym zaw oju na głow ie, w szerokiej, b og ato sreb rem i złotem lam ow anej szacie i p a n to flach, n a k tó ry c h ja k iskry, lub krople rosy porannej błyszczały b rylanty.
— To ch yba sam padyszach!—przebiegło przez m yśl J e rz e m u —bo któżby inny ty le b o gactw n a sobie m ógł nosić? l o chyba on... I Jerzy z M iłoszem z miejsc pow stali, schy lając głow y.
— P iękni, obydw aj dorodni jesteście, co za w zrost, co za siła w oczach! —zaczął m n ie m any padyszach i o g lądał na w szystkie s tr o ny m łodzieńców , cm okając językiem .
Jerzy niecierpliw ie w zruszył ram ionam i. — Nie jestem k o n iem —m ru k n ą ł—aby mój w zrost i siłę podziw iano...
Za to Miłosz uśm iechał się przyjaźnie do sta rc a. T e n u sadow ił się w ygodnie n a b o g a
— 3 5
tym d y w an ie i skinął na młodzieńców, aby to samo uczynili.
— K to jesteście—wiem, zkąd p rzy b y w a cie—wiem, czego p ra g n ie c ie —-również wiem, czegóż więc m ógłbym się od w as dowiedzióć?
— R aczej ty, panie, powiedz, kto jesteś i dlaczego nas tu trzymasz?
Starzec przym rużył sw oje siw e, przenikli we oczy, w ąskie usta ja k b y do uśmiechu w y krzyw ił i z przesadą głosem słodkim mówił: — Bo w as kocham więcej, niż w y sami się kochacie, więcej, niż ktokolw iek na ziemi kochać w as może.,.
— Nie znam y w a s !— m ru k n ął Jerzy, k tó rem u zachow anie sta rc a dziw nem się w y d a ło .—W a ry a t, czy co?—m yślał w duchu.
— O, wierz mi, młodzieńcze! każdy T urek i każdy w yznaw ca w ielkiego pro ro k a M aho m e ta —mówił, ożyw iając się sta rz ec ,—każdy z nich, choćby ich nikt nie zliczył, gdyż liczba ich większa, niż k ropel w chm urach, niż gw iazd na niebie, niż ziarnek piasku n a dnie morza, każdy z ty ch w yznaw ców p roroka, k tóry nie m iał sobie rów nego pod słońcem, każdy dziś kocha cię więcej od w łasnej twej matki! O, tak! wierz mi, młodzieńcze!
— W a ry a t!—p om yślał Je rz y —p rędzejbym z psem w szedł w przyjaźń, aniżeli z Turkiem ! Za coby mię więc owo pogań stw o czcić
i uw ielbiać miało... Jakom żyw, ten starzec cierpi n a pom ięszanie zmysłów...
T u re k znać p rzen ikn ął m yśli Jerzego, gdyż, m rugnąw szy sw em i oczkami, zapytał:
— No, cóż, a w y kochacie mnie?
— Kocham}'! o, tak , kocham y! —• odrzekł Miłosz i, w p a tru ją c się w b ry la n ty bogacza, przy sunął się do niego.
— Miłoszu!—sk arcił b ra ta Jerzy, rzucając nań chm urne w ejrzen ie.—Miłoszu, cóż to zna czy? Czyż p rzy jaźń n a czczych słow ach i zwo dniczych uśm iechach polega? D ziw i mnie tw e postępow anie...
A le Miłosz, nie zw ażając na słow a b rata, wziął z ręk i T u rk a b o g a ty w achlarz i baw ić się nim począł. W ach larz mienił się od złota i drogich kam ieni.
— W idzę, że cię to baw i—rzek ł starzec.— W eź sobie więc, weź ukochany mój synu, bracie, ojcze, koch any Miłoszu? A co, czy Miłoszem cię zowią? hę?...
— T a k •— po tw ierdził Miłosz, topiąc całą sw ą uw ag ę w o trzym any m ta k w spaniało m yślnie darze.
Jerzy, b rw i gn iew nie ściągając, pow stał z m iejsca.
— A to co? — sp y ta ł T u re k niespokojnie. — Idę ztąd precz!
— D laczego, czyż cię nie przyjm uję, ja k baszę? W raz z to b ą na dyw an ie siedzę...
3 7
wszakżeż serce ci m oje pełne gorącej p rzy ja źni oddaję...
— N a co nie zasłużyłem , tego nie p rzy j muję!—o d p arł Je rz y .—Nie znam was, ni w a szej przyjaźni...
— Lecz ja cię znam! — żywo zaw ołał T u rek .—T yś dziś najszczęśliwszy pom iędzy szczę śliwymi. T y i b r a t twój jesteście najszczę śliwszym i pod słońcem!
— Pow iedz, dlaczego?
T u re k podniósł obie ręce do g ó ry -i, n a dając swej pom arszczonej tw a rz y w y raz za chw ytu i uroczystości, zaw ołał:
— Bo w as spotkało to, do czego k ró lo wie, książęta, potężni panow ie i m iliony ludzi nad arem nie w zdychają, za co każdy p raw o w ierny życieby oddał: w yście widzieli i roz m aw iali z najw iększym , najpotężniejszym , n a j m ędrszym , najsław niejszym , któ rego przym io tów n ik tby nie w yliczył, najw znioślejszy ro- zum by nie p o ją ł—wyście rozm aw iali z p a d y szachem!
Tu starzec ręce na piersiach złożył i, sie dząc, głow ą do samej ziemi pokłony bid p o czął. N a tw a rz y jego m alow ało się zach w y cenie. Jerzy w zdum ieniu na niego spoglądał. W m yśli przesuw ały mu się obrazy dnia p rze bytego.
—• W ięc nieznany rycerz, więc ich w y baw ca, ten o czarnych ja k skrzydło kruka
brodzie i ognistych oczach m łodzieniec m iał b y być jednym z najpotężniejszych w ładców świata? m iałby b y ć owym groźnym sułtanem , przed k tó ry m drżało całe chrzescianstw o, p a d ały w proch ziemie, księstw a, królestw a? przed k tó ry m drży wielkie Bizancyum?...
S tarzec znać przeniknął m yśli m łodziana, gdyż, podnosząc głow ę, zawołał:
— A co, czy nie szczęśliwi jesteście? Nie- tylko m ówiliście z padyszachem , ale on w as od śmierci w y baw ił i tu do sw ego pałacu przywiódł! O, w ielkie je s t wasze szczęście!
Miłosz uśm iechał się, b aw iąc się wciąż w achlarzem .
— B ardzo szczęśliwi jesteście, gdyż prócz tego p adyszach rozkazał mnie, K alilow i p a szy, sw em u pierw szem u w ezyrow i, ugościć w as i obdarzyć stosow nie do w yrażonych mu przez w as przy wjeździe do pałacu życzeń.
T eraz Jerzy ja k w e śnie spog ląd ał dokoła nie w ierząc uszom i oczom swoim. Zdaw ało mu się, że to, n a co obecnie patrzy, snem je s t tylko, m arzeniem dziwnem, k tó re za chwilę zniknie, ja k b ań ka m ydlana. Jakto? więc oni oba z Miłoszem znajdują się w p a łacu jed n eg o z najpotężniejszych władców? M ówią z jeg o pierw szym m inistrem ? Jakież to w szystko dziwne!
3 9
— S orbety, mięso i ciasta! — rzekł do po kornie w e drzw iach ukazującego się poko- jowca.
T en stał wciąż.
— A co? — z a p y ta ł w ezyr, rzu cając nań b y stre w ejrzenie.—Czy kto chce wejść?
— Ja k rzekłeś, panie!—odpow iedział sługa. — Niech wejdzie!
— Ale... ale... moi ukochani synow ie — zw rócił się w ezyr do zadum anego Jerzego i baw iącego się w achlarzem Miłosza.—P a d y szach, którem u oby A łłach jaknajdłuższego żyw ota udzielić raczył, rozkazuje w am do nikogo ani słow a o tem , co w as dziś sp o tk a ło, nie mówić. Je st praw o, że n ikt pad ysza chowi w oczy sp ojrzść nie może, prócz tych, którzy dw ór jego stanow ią. K to pow iedział by lekkom yślnie, że w idział padyszacha, ten k łam ałby i zasłużył na w yłupienie oczu i w bi cie n a pal. O, w y tego nie uczynicie...
— Nie, nie, nie...—o drzekł prędko Miłosz. Jerzy wciąż milczał ponuro.
Zasłona u wejścia znow u zaszeleściła, roz chyliła się i do kom naty dw óch mężów w p o w ażnych szatach weszło zwolna i m aje sta ty cznie. Za nimi postępow ał m łodzieniec o dzi w nie ujm ującym w yrazie tw arzy , m ając tuż za sobą męża o czarnych przenikliw ych oczach i w yniosłej postaw ie.
W ielki w ezyr k iw ał p rzy b y ły m przyjaźnie gło w ą i ręc e obyczajem w schodnim n a p ie r siach składał.
Jerzem u zdaw ało się, że już zna tych, co przybyli, że w idział ich już, ale gdzie i kiedy, przypom nićć sobie nie m ógł. D opiero, g d y o uszy jeg o obiło się -pytanie w ezyra: „Co słychać w C arogrodzie?” przyszło mu na myśl, że to są ci mężowie, o k tó ry c h mu z ran a o j ciec A lek sy m ówił, g d y u stóp w zgórza z d a ram i do A d ry an o p o la dążyli. T ak, to są ci sami! Ojciec A leksy m ów ił w tedy, że ich zna, że to posłow ie cesarza bizantyńskiego. T en m łodzieniec, o ta k ujm ującym w yrazie tw a rzy, jec h a ł n a b u łan y m rum aku, prow adząc orszak; ten za nim sto jący o m ajestatycznej postaw ie, siedział n a siw ym biegunie. Ojciec A leksy nazw ał go pierw szym m inistrem ce sarza K o n sta n ty n a , Ł uką N otarem , Jerzy przypom ina to sobie teraz. Ci dw aj sta rc y o białych w łosach i pom arszczonych tw a rzach siedzieli w lektyce, k tó rą dźw igali m u rzyni. T ak, to ci sami, i jeśli się ojciec M a k a ry nie m ylił, są to posłow ie cesarza b i zantyńskiego.
D om ysły Jerzego potw ierdziło p y tanie K alila paszy:
— Co słychać w Carogrodzie?
W ezyr po przyjacielsku tra k to w a ł p rz y byłych. Ci też nie szczędzili mu pełnych
4 i
Przyja źni uśmiechów. Pokojow cy wnieśli sor- bety, ciasta i różne napoje, staw iając w szy stko na m ałych, o k rąg ły c h stoliczkach. K a lii zapraszał gości, częstow ał, nie pom ijając Jerzego ani Miłosza, k tó ry ch n azy w ał swym i ukochanym i synam i. S tarzec, któ reg o zwano Łuką N otarem , siedział obok w ezyra i żyw ą z nim wiódł rozm owę. T ylko niektóre zda nia w yraźniej słyszeć się daw ały, przew ażnie zaś rozm aw iali cicho, ja k b y bojąc się, ażeby przez innych usłyszani nie byli.
— Ależ to szaleństw o!—syczał K alii, ude rzając swem i w ychudłem i ręk am i o dyw an,— to szaleństwo! Jego W ysokość tu? po co?
■*- Chciał na w łasne oczy ujrzeć p otęg ę w aszą i przekonać się, czy będzie m ógł zw al czyć ją lub oprzeć jej się...
— Ależ ja o tem w iedziść nie chcę, No- tarze, w asza dostojność, wiedz o tem , że ja o niczem nie wiem, wiedzióć nie chcę, nie mogę! Ach! cóżby to było, g d y b y padyszach, którem u oby A łłach ja k najdłuższego żyw ota udzielić rac z y ł ku uszczęśliwieniu św iata, cóż by to było, p ow tarzam , g d y b y padyszach o bytności Jego W ysokości cesarza Bizan- cyum tu, pod bokiem, w stolicy, w e w łasnym dw orcu, dow iedział się... drżę na m yśl samą... patrz, Notarze, patrz w asza dostojność, drżę, ja k liść różany!
I wielki dostojnik p ań stw a tu reckiego w istocie drżść począł nerw ow o.
N otar pochylił m u się do ucha i szeptał coś długo. T w arz K a liia w y p o g ad zała się, coraz to b y ła jaśniejszą, dreszcz, k tó ry w strzą sał jeg o ciałem , u sta w a ł i w końcu przem inął zupełnie.
— Złoto i b ry la n ty m urzyni wnieśli do kom nat waszej dostojności. Jed w ab ie i a d a maszki przyw iozą w am kupcy w eneccy w tych dniach. O, w asza dostojność nie będziesz n a rzekał n a hojność cesarza wschodniego!...
K ończył sw ą cichą przem owę N otar, a K a lii z zadow oleniem już gładził sw oję siwą brodę.
— Pokaż mi go?—rzekł szybko do N o tara. — Cesarza?
K a lii skinął gło w ą potw ierdzająco.
— M łodzieniec, k tó ry siedzi naprzeciw cie b ie —odrzekł G rek —i badaw czo w tw arz two- ję się w p atru je, je s t n astę p c ą Paleologów ...
Czy poznałeś go?
T u rek przenikliw y w zrok u tkw ił w pię knej tw arzy K o n s ta n ty n a X II; chw ilę tak trw ał, a następnie, ręce na piersiach złoży wszy, w schodnim obyczajem , kiw ając się, p o kłon mu oddaw ał.
_ A le o niczem nie wiem, o niczem wie-dzióć nie chcę!—szeptał.
4 3
— Przecież ja k o posłow i nie grozi mu ża dne niebezpieczeństw o? — m ów ił py tająco N otar.
— Lecz jako cesarzowi... — zaczął rów nie pytająco K alii, rzucając ukośne spojrzenie w stro n ę M iłosza i Jerzego, którzy z uw agą śledzili każdy ruch jego.
— Jako cesarzowi? — p o w tórzy ł N o ta r .— W szak o tem m owy nie ma, wszak o tem nikt nie wie w p aństw ie O ttom ańskiem ...
K alii p rzym rużył sw e siw e oczy.
■— O tak — odrzekł — o tem n ik t nie wie, nikt nie w iedział i n ik t wiedzióć nie będzie, nie może, gdyż padyszach, którem u, oby nie ba ja k najdłuższego żyw ota udzielać raczyły, k a ra ć umie.,.
T u K alii, ja k b y dla zatarcia niem iłego w rażenia na wspom nienie k a r padyszacha, chw ycił filiżankę z lim oniadą i chciw ie pić począł.
— P a n m ój—m ów ił dalej N o ta r—jest zdu m iony olbrzym iem i siłam i wojennemi, k tó re padyszach wokoło A d ry an o p o la ściąga. S to licę w aszą okrążają tłu m y zbrojnych spahów , w yborow ych jan czaró w i nieprzeliczone w a ta h y dziczy azyatyckiej. T y wiesz, TCaliłu, że od w ęgierskiej stro n y panuje cisza, że de sp ota serbski trw a w posłuszeństw ie su łtan o wi i szle mu swe w ojska, że W enecyanie ni- czem mu nie źagraźają, w Azyi też cisza p a
nuje po przytłum ieniu ostatniej rebelii,—p rze ciw komuż więc takie siły zbieracie? K to wam grozi? W szak z nam i pokój przez M a hom eta podpisany? W reszcie wiedz, K alilu, że nas te zbro jne tłu m y waszej dziczy nie z a straszą, że dośó kilku oddziałów naszych ry- cerzy, ażeby rozpędzić tę dzicz nieprzejrzaną.
K a lii szybko podniósł głow ę, staw iając filiżankę na stole.
Po czole jego przebiegło zasępienie, siwe, krzaczyste brw i ściąg ły się groźnie.
— W ięc z tern tu przybyliście? — zap y tał głosem ury w an y m .—W ięc z groźbam i w y stę pujecie?
— N ietylko z groźbam i — o d p a rł pow oli N otar, — ale i z żądaniem , ażebyście zaległą summ ę w ilości 300 a sp r w złocie zapłacili, ja k to w początku swego panow ania przyrzekł
wasz padyszach posłom naszym ...
W oczach K a lila b ły sn ął gniew . Jak św iadczą kroniki, w ielki w ezyr b ył tajem nym przyjacielem chrześcian, a w szczególności Greków, którzy mu za tę przyjaźń hojnie się w yw dzięczali. Za panow ania M u rada Il-g o K a lii niejednokrotnie odw rócił burzę, grożącą K onstantynopolow i, dziś p rzy m łodym i chci w ym sław y synu M uradow ym , czy zdoła to uczynić? czy M ahom et posłucha ra d jego? Czy zam iast tego nie w ybuchnie gniew em i jed w ab n eg o sznura starco w i nie poszle? N a
4 5
w spom nienie jed w a b n eg o sznura K alii drży, bo wieluź to zapom ocą tego tak prostego przyrządu pozbaw iono życia?
Je d w a b n y sznur p ady szach a — to śm ierć pew na, ja k n a szubienicy! Och, gdybyź to teraz jeszcze M urad Il-g i p an o w ał n a d p r a w ow iernym i, K a lii nie w ahałb y się przyrzec G rekom , że w szystko, czego żądają, uczyni, ale dziś w m iejsce dobrodusznego i przez d łu g oletnie rząd y i w alki z nieprzyjaciółm i w y czerpanego i zniedołężniałego M u rad a — na tro n ie T urcyi zasiada m łody, energiczny w zapędach i am bicyach sw oich n iep o ha m ow any m onarcha. K alii n ietylko nie d o w ierza m łodem u sułtanow i, ale w prost boi go się. Już nieraz w ezy r przy rzek ał sobie, że zerw ie tajem ne w ęzły płatnej przez G re ków przyjaźni, że złota ich nie dotknie w ię cej, służąc w e w szystkiem m łodem u panu ale p ostanow ienia jego nie b y ły trw alsze od m arcbw ego lodu, co zran a ścina pow ierzchnię wody szklanną pow łoką, a g d y słońce przy- grzeje topi się i niknie bez śladu. R o lę sło ń ca g rało w postanow ieniach K a lila złoto g r e ckie. N a w idok teg o kruszcu wielki w ezyr nie b y ł w możności zachow ania najw ięcej n a w et ważnej tajem nicy sw ego padyszacha. W K o n stan ty n o p o lu w iedziano w szystko, co na n a ra d a c h d y w an u postanow iono w A d ry a - nopolu, wiedziano to, co w iedział wielki w e
zyr, a w ezyr w iedział wszystko. Czy w ie dział? Za czasów M urada — tak: tajem nicy sta ry su łtan przed nim nie m iał, ale dziś, za czasów jego s y n a —b y ło to rzeczą arcy w ątp li- wą. M łody su łta n b y ł sk ry ty , podejrzliw y, niedow ierzający i n a w łasnem zdaniu pole gający, p rzy tem skąpy, czego K a lii znosić nie może.
Oto i dziś pod m u ry A dry an o p o la g ro m a dzą się liczne zastępy, aż ziem ia pod nimi ugina się i jęczy, a K a lii napew no nie wie, po co padyszach zgrom adzić je rozkazał. Ma to b yć niby w ielki p rzeg ląd sił zbrojnych, przez su łta n a sam ego dokonany, ale wielki w ezyr w ątpi w praw dziw ość teg o zam iaru. M ahom et od kilkun astu już dni je s t w dzi w nym stanie rozdrażnienia. M ało jad a, nie sypia, w p rzeb ran iu zw ykłego dw orzanina między ludem i w ojskiem po kilka godzin przebyw a, ja k b y chciał sam naocznie ^prze konać się o usposobieniu, sądach i życiu swo ich poddanych. Żaden z sułtanów do tego stopnia się nie zniżał, n ig d y jeszcze szaty p a dyszacha o ubiór zw ykłego śm iertelnika nie ocierały się, a głos je g o m ogli słyszść tylko w ybrani.
K a lii w dom ysłach ginie, lecz zw ykle na jednej, u trap ion ej, k tó ra go nig d y nie o p u szcza, zatrzym uje się m yśli:
4 7
— Czy nie C arogrodu zachciew a się m ło dem u lwiątku? Czy nie o tro n ie K o n s ta n ty na W ielkiego marzy? Jeśliby ta k było, to biada w am G recy, b iad a ci, sław ne Bizan- cyum, dni tw oje b y ły b y policzone!
Tym czasem posłow ie g reccy zam iast w po korze znosić wszystkie, choćby naw et niedo rzeczne żądania M ahom eta, przeceniają swe siły, nie znając osobistej energii, odw agi i s ta łości m łodego w ładcy w raz przedsięw ziętych zam iarach. M niem ają, że to łakom y uciech, zabaw i igrzysk m łodzian, którem u ich w ie dza, dośw iadczenie polityczne i urok daw nej sław y imponuje. M łody cesarz n a w e t w sto sunkach z nimi takim się być zdaje. Lecz K alii, k tó ry codziennie na czyny sw ego p an a p atrzy , wcale innego je s t o nim m niem ania. W idział on, ja k m łodzieńcem jeszcze, w pię tnasty m roku życia, M ahom et z najw iększą uw ag ^ pilnością słu chał swoich nauczycieli, g dy dtfaziwiające czynił p o stęp y w języku arabskim , perskim , haldejskim , łacińskim i g re ckim, chciw ie słuchał w ykładów historyi i g e o grafii, o najm niejsze w y p y tu jąc się szczegóły. W idział też K alii, ja k po śm ierci M urada — m łody n astęp ca zm niejszył w ydatki na u trzy m anie d w o ru przeznaczone, ja k skasow ał sie- dm iotysięczny oddział sokolników, jako nie- pożyteczny, gdyż tylko do zabaw na łow ach służył; ja k następnie na czele licznej arm ii
obszedł i zwiedził w szystkie swe obszerne prow incye w Małej Azyi. W szystko to s p ra wiło, że w ielki w ezyr zupełnie innego b y ł zdania o m łodym sułtanie, niż G recy.
To też, g dy posłow ie nadm ienili mu, że przybyli w celu skłonienia su łta n a do w y ja śnienia im jego zam iarów i nap rzy k rzan ia mu się o w ypłacenie sum y, k tó rą p rzy rzekł b y ł w początku swego pan ow ania co rok w y p ła cać impery-i za p rzy trzy m anie pew nego księ cia ottom ańskiego, K a lii zapłonął gniew em . — Nierozum ni i przebrzydli Rzym ianie! ')— zaw ołał, podnosząc ręce i u d erzając niemi 0 dy w an,—w iadom e nam są w asze zam iary, a w y nie m yślicie o niebezpieczeństw ie, k tó re w am grozi! P ow olnego M urada ju ż niema; korona jego należy do m ężnego zwycięzcy, którego nie b ę d ą k ręp o w ały żadne u kłady 1 którego nie w strzym a żadna przeszkoda. Jeżeliście do tego czasu uchronili sie przed nim, to pow inniście dziękow ać p ^ p r n i e O patrzności, k tó ra o d k ład a k a rę za wasze grzechy. W jakim celu pragn iecie z a stra szyć nas niedorzecznem i i czcze mi groźbami?
P rzyw ołajcie W ęgrów zza D unaju, uzbrójcie przeciw nas ludy Zachodu, a bądźcie pewni, że tylko w y w o łacie i przyśpieszycie swoję zgubę!
4 9 —
Na straszn e słow a w ezyra p o rw ał się m ło dzieniec, któ rym b y ł p rze b ra n y w zw ykły ubiór ry ce rsk i K o n sta n ty n X II Paleołog, i, kładąc ręk ę na rękojeści bogatej krótkiego miecza, zaw ołał:
— N a cienie przodków moich, mylisz się Kalilu! N igdy noga M ahom eta w grodzie ce zarów nie postoi, chy ba po m oim trupie!...
Lecz pełny ch zapału słów m łodego im pe ra to ra nie słyszał w ielki w ezyr, gdyż uszy swem i wychudłem i rękam i zatykał, oczy przym knął i bez u stan ku pow tarzał:
— Ju,ż nic nie wiem, nic widzióć nie chcę!... nic nie słyszę... zupełnie słuch chwilam i i w zrok nie dopisuje mi!... N ajsław niejsi le karze nic pomódz n a tę słabość nie mogą... O, tak, ja nie wiem, nie widzę, nie słyszę...
W tem zasłona u drzw i uchyliła się, i tu- rek w skurczonej postaw ie w nich się ukazał.
— Co?.., co?... z a p y ta ł K alii, ja k b y nagle odzyskując u traco n e zm ysły w zroku i słuchu, k tó ry ch m u najsław niejsi lekarze, jak mówił, przyw rócić nie mogli,
T urek jeszcze pokorniej skurczył się i p o chylił. G łow a jego niem al d o ty k ała ziemi.
— W ielki padyszach, k tórem u oby nieba ja k najdłuższego .żywota udzieliły, w zyw a cię,
efendi!...
K a lii zerw ał się, jak b y m u kilka dziesiątków lat ubyło. Oblicze jego w y rażało niepokój.
4
— P ady szach m nie wzywa? teraz?... ależ to niesłychane!... Ja k długie la ta w służbie dla tro n u spędziłem , n ig d y się to nie zdarzyło!... N arad a o północy?... padyszach?... i K a lii drżść znowu począł.
Skurczony we drzw iach tu rek , cofnął się w głąb i zniknął powoli.
N o tar zbliżył się do K a lila i rzekł:
— Złoto, ja k ci pow iedziałem , m urzyni w nieśli do tw ego m ieszkania. P am iętaj o nas, K aliluL .
Lecz w ezyr nie zw ażał n a słow a grek a. Nie troszcząc się o zeb ran y ch w kom nacie gości, w ybiegł spiesznie, ażeby się staw ić przed oblicze su łtan a.
Po w yjściu jeg o w kom nacie zapanow ało milczenie. P rz e rw a ł je Jerzy.
— Słyszałem rozm ow ę, k tó ra taje m n ic ą b yć p o w in n a—rze k ł głosem stłum ionym —nie m oja w tem w ina. Miłosz, b r a t mój, słyszał j ą również. O, panie—zaw ołał z przejęciem , zw racając się do m łodego im p eratora, jeśli B óg ojca z niew oli pogańskiej uw olnić mi pozwoli, służyć ci będę w raz z bratem . R y cerzem być i w alczyć w obronie uciśnionych i prześladow anych było m ojem m arzeniem , snem mojej młodości!... O, panie, spojrzyj na m nie miłościwie!,..
Im p e rato r wzrokiem n ap o ły zdziwionym, napoły przyjaznym spojrzał w szczerością i odw agą tch n ące oblicze m łodzieńca.
— Licz n a mniej — rzekł dobrotliw ie. — W szystko co szlachetne blisko serca mego.
Jerzy p rzyklęknął przed ty m rycerzem , k tóry w krótce niem al m ęczeńską m iał wobec potomności przyw dziać n a sw e skronie ko ro nę. S erce Jerzego pełne b y ło dziwnej, nie w ytłum aczonej przyjaźni, czci i sym patyi dla cezara-m łodzieńca. Chciał rów nież za sobą i Miłosza pociągnąć, a b y w spólnie z nim u ca łow ać ręk ę m onarchy, lecz Miłosz, siedząc na dyw anie, wciąż b aw ił się b o g aty m w ach la rzem, k tó ry mu dał w ezyr i ani zw ażał na to, co się koło niego działo,
— M iłoszu—rzekł J e rz y —pójdź do mnie... C hłopak ani zw ażał na to.
— M iłoszu!—pow tórzył. T en m ru k n ął coś niechętnie.
— Ja nie chcę cię słuchać, J e rz y —odrzekł po-serbsku—ja będę b o g aty m panem , ja mam już wielkiej w artości w achlarz ze złota i b ry lantów , a co będę m iał w przyszłości! S ły szałeś, co mi su łtan przyrzekł!... T u ta k pię knie, ta k miękko, w ygodnie, w ezyr m nie sy nem nazywa...
Je rz y p o w sta ł g n iew n y z błyskaw icam i w oczach.