• Nie Znaleziono Wyników

Szaleństwo

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Szaleństwo"

Copied!
374
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

W Y D A N I E Z B I O R O W E

D Z I E Ł

(6)

D Z I E Ł A G A B R J E L I Z A P O L S K I E J

W Y D A N E P R Z E Z I N S T Y T U T L I T E R A C K I „ L E K T O R “ A GDY W GŁ ĄB D U S Z Y WNIKNIEMY ANTYSEMITNIK CÓ RK A T .U Ś K I FIN DE SIECLEMSTKA I T A C Y B Y WA JĄ JAK T Ę C Z A J AN KA

JEDEN DZIEŃ Z ŻY CI A RÓ ŻY KA ŚK A K A R JA T Y D A KOBIETA BEZ SK A Z Y KR ZYŻ PAŃSKI M A Ł A S Z K A M EN AŻ ERJ A L U DZ K A MO D LI T W A P A Ń S K A O C Z E M S I Ę N I E M Ó W I O CZEM SIĘ N A W E T MYŚLEĆ NIE CHC E

O N E P A N P O L I C M A J S T E R T A G I E J E W PANI D U LS K A PR Z E D SĄ D E M P R Z E D P I E K L E P R Z E Z MOJE OKNO R A J S K I P T A K S E Z O N O W A MIŁOŚĆ Ś M I E R Ć F E L I C J A N A D U L S K I E G O S T A Ś K A SZ A L E Ń S T W O S Z M A T ŻYCIA W E K R W I W I E C Z O R Y T E A T R A L N E W O D Z I R E J W ZAMY ŚL EN IU ZASZUMI LAS

Z PAM IĘT NIK ÓW MŁODEJ MĘŻATKI Z N A K Z A P Y T A N I A

(7)

W Y D A N IE Z B IO R O W E D ZIEŁ GABRJELI Z A PO L SK IE J W Y D A N E P R Z E Z I N S T Y T U T L I T E R A C K I „ L E K T O R "

GABRJELA ZAPOLSKA

s z a l e ń s t w o

' ' \ v W Y D A Ł O D D Z I A Ł WA R SZ A W SK I N S T Y T U T U L I T E R A C K I E G O „LEKTOR", SP. Z OGR. O D P. W A R S Z A W A - LW ÓW - P O Z N A Ń - K R A KÓ W — LUBLIN

(8)

WSZELKIE PR A WA AUTORSKIE I PRZEKŁADU ZAST RZE ŻO NE

Copyright by „ L e k t o r “ n in ete en hundred tw en ty three

H. N E U M A N A S K Ł A D Y G Ł Ó W N E : W E L W O W I E : „ L E K T O R “, M I K O Ł A J A 23 (d. własny) Tel. 525 0 © W W A R S Z A W I E : „LEKTOR“, SIENKIEWICZA 5 Tel. 253-99 Eł a W P O Z N A N I U : „LEKTOR“, RATAJCZAKA 33 Teł. 39-23

&

01 W K R A K O W I E „ L E K T O R “, R Y N E K Gł. 22 S i 0 W L U B L I N I E : „ L E K T O R “, S Z O P E N A 5 O K Ł A D K Ę R Y S O W A Ł E D M U N D J O H N W W A R S Z A W I E i

(9)

C Z Ę Ś Ć P I E R W S Z A

I

© @ © 0 0

%

n p

%

rzymając syna za rękę, R ena weszła w głąb e ^ a parku.

©© e©© j esieni aż huczało chłodem i grobem. J u ż liśćmi nie miotło nawet, tylko nagie róz­ gi gałęzi kładły się jedna na drugiej pokornie i z rezygnacją.

R ena jednem spojrzeniem ogarnęła wnętrze bocznej alei.

Z daleka czerniała sylwetka. R en a z niesm a­ kiem skrzywiła usta. Przyszła i przyprowadziła dziecko tak, jak to czyniła od lat kilku co trzy miesiące, ale w gruncie sądziła, że przecież, wreszcie, kiedyś, nie zastanie W endego na zwykłem miejscu.

— Nie mogę mu tego powiedzieć! — myślała — ale mógłby już nie przychodzić, być mniej punktualny. Z erw ałoby się to wszystko.

Szła jednak w yprostowana, strojąc twarz w b a ­ nalny wyraz. Dziecko dreptało obok niej zgrabnie G. Zapolska „Szale ństw o“ (Lektor)

(10)

2

i ślicznie w nowym, popielatym kożuszku, ob ra m o ­ wanym kołnierzykiem z szarych baranków. T w a ­ rzyczkę mu zaróżowił wicher, jasna główka tonęła w szarej, sukiennej czapeczce. Nóżki, odziane w nowe lakierow ane buciki, stawiał Adzio z góry, wgniatając obcasiki w wilgotną ziemię.

Wende nie widział ich. P atrza ł w ziemię, siedząc na kamiennej ławce. Ssał srebrną gałkę laski i miał minę szczerze zamyśloną. Zdawało się, że jakiś ciężar tłoczył jego kark szeroki i pełny. Renie wydał się tak skurczony w swojem nowem granatow em palcie, jakby zebrany, wciągnięty w siebie.

— Starzeje się! — pomyślała z pewnę ironi­ czną radością.

S am a w yprostow ała się i przybrała krok b a r ­ dziej elastyczny. Od ra n a czuła się jakaś zdrow­ sza, i nieurastenia jej jakby ustępow ała. Wie­ działa, że jej w żakiecie sealskinowym do twarzy, że wysoki kołnierz miękkiego, ciemnego futerka podnosi jeszcze delikatność jej cery.

— Starzeje się...

Podchodzi prawie do ławki. Na szelest k ro ­ ków wreszcie Wende podniósł głowę. Twarz jego pełna, z prawie nalanym tłuszczem podbródkiem, uderzała przedewszystkiem jakąś dobrocią dużego Saint B erna rd’a o niewielkich, skośnych oczach.

(11)

3

Z kurtuazją porw ał się z ławki i zdjął szybko kapelusz.

Rena skłoniła mu się nieco zmieszana. Nigdy nie mogła pozbyć się pewnego w z ru ­ szenia, spotykając dawnego kochanka. Było to raczej niemiłe uczucie pewnego zażenowania.

Usiadła na ławce i puściła rękę syna.

— Pobiegaj, Adziu! — wyrzekła do dziecka. Wende na drugim końcu ławki zajął miejsce, patrząc 2 ukosa na dziecko. Chciał wyciągnąć rękę do malca i przywabić go zaraz, ale sztywna i wyniosła postaw a Reny onieśmielała go jak zaw­ sze. Nie zawinił przecież niczem przeciw tej ko­ biecie, bo rozeszli się dobrowolnie i zgodnie, ga­ sząc wspólnie płomyczek swej ukradkowej miłości krótkiemi tchnieniami pośpiesznego zmęczenia. Zawsze jed n ak Wende czuł się jakby winnym cze­ goś złego, jakiejś krzywdy — przynajmniej Rena taki ton wprowadziła do ich aobrego stosunku.

Sam a także uno rm o w a ła widywanie się ich regularnie w tym parku, oddalonym od miasta, motywując sucho swe postanowienie.

— Powinieneś pan widywać swego syna. To jedno jesteś mu pan dłużny.

Przyprow adzała mu tego „ s y n a “ z początku w wózku, strojnego jak małego świętego z fere­ tronu, następnie drepcącego koło swych szeleszczą­ cych spódnic. Ruchem nerwowym, zacinając wargi,

(12)

4

nakazyw ała dziecku prezentować się przed swym „ojcem“ i siedziała tak, milcząc, ciesząc się ja k b y w głębi duszy, że ta chwila m a w sobie tragiczną dokuczliwość, targającą za trzewia mężczyznę, któ­ rego błędem było zbliżenie się do niej wtedy, gdy nerwy jej szalały, a ona była nadto sama.

Długą chwilę milczenia przecinał tylko czasem krzyk rozpaczliwy kawek, porywających się bez przyczyny z drżących gałęzi brzóz. Dziecko, bie­ gające bezmyślnie przed ławką, podnosiło główkę i z rozwartemi ustami śledziło czarne ptaki.

W ende czynił to samo i uśmiechał się, ale Adzio tego uśmiechu, który był dlań przeznaczo­ ny, nie widział.

Rena przybierała coraz bardziej surową minę. Ściągała brwi i gryzła wargi jakby cierpiała. Być może, iż tak było Cierpiała jakoś w du­ mie swej kobiecej i w tern dziwnem uczuciu, które im obojgu nie dozwoliło zbliżyć się, gdy byli r a ­ zem, do tego dziecka, będącego ucieleśnieniem ich triumfalnych i cudownych bądź co hądź uniesień.

I on i ona wstydzili sie jakby tego żywego krzyku, który lat kilka temu targał nimi tak, że zdawało się im niepodobieństwem rozejście się

i zobojętnienie.

Dziś — nie śmieli zwrócić się całym pędem miłości ku dziecku, on — ojciec, ona — matka, bo światło dzienne, wydobywające na jaw istnie­

(13)

nie ich trojga, nie było wystarczając , aby ich uprawom ocnić do takiego kroku.

Siedzą — milczą. P a trz ą na dziecko.

Przypadek pom aga im. Oto Adzio potyka się o jakąś gałąź i pada. P oryw ają się oboje, do­ pom agają dziecku wstać. Zwłaszcza on z prze­ sadną troskliwością. Ociera mu chustką buciki. R en a w tej chwili myśli, że, gdy Adzio cho­ ro w ał ciężko już kilkakrotnie, ktoś inny czuwał wraz z nią nad istotnern niebezpieczeństwem.

Powstrzymuje nerwowy ruch, pragnąc wyrwać z rąk Wendego malca.

Sucho tylko mówi:

— Nic mu się nie stało. Nie trzeba go ro z - tkliwiać.

W racają na ławkę, siadają. Dziecko dalej biega po ścieżce.

— Urósł!... — odzywa się nieśmiało Wende. — J a k dziecko...

— Będzie wysoki.

Chciała mimowoli odpowiedzieć: „Jak ojc:ee“. Wstrzymała się. Zwykle tak mówili jej znajomi, gdy Adzio szedł obok jej męża, odznaczającego się niezwykłym wzrostem.

Spojrzała ukosem na Wendego, wydał się jej jakiś zmalały. Pierwsze w rażenie potęgowało się.

(14)

6

— P an utyl... — rzuciła m u prawie wzgar­ dliwie.

Pokornie zdawał się tłumaczyć.

— Trochę. Mało mam ruchu. N a wsi cią­ gle się jeździ.

Znów umilkli, ale czuli oboje, że badają się wzajemnie.

— Pani bardzo dobrze wygląda.

Wzruszyła ramionami. J a k każdy człowiek w szponach nieurastenji nie lubiła, aby jej m ó­ wiono o polepszeniu jej zdrowia.

— Tak z zimna. Zaprzeczył.

— Nie, nie. Doskonale. I mały także. Ironiczny uśmiech wykwitł na jej usta. — Tak. D obrze się odżywiamy.

Odwróciła się ku niemu i zaczęła patrzeć z pod przysłoniętych rzęs.

— P an zato nieszczególnie.

Pochylił głowę i zaczął świdrować ziemię laską. — Mam mnóstwo kłopotów.

— Jak zawsze? — O, znacznie więcej. — Jeszcze!

Machnął ręką i zabrał się do ssania laski. Pomiędzy aksamitnym kołnierzem palta a ka­ peluszem wydobywał się wałek ciała, pokryty sil­ nie przystrzyżonemi ciemnemi włosami. — Było to

(15)

7

bardzo nieestetyczne i Rena odwróciła znów od W endego oczy.

— Trzeba się ożenić! — rzuciła mu sucho, tak jakby radziła mu przejść się po alei.

Często mówiła te słowa, jakby nie wiedząc co mówi. — Zwykle wywoływały gorący protest ze strony dawnego kochanka. Może właściwie dla­ tego Rena daw ała tę radę Wendemu, aby posły­ szeć ten protest.

Sam a nie wiedziała.

Dziś jednak W ende milczał. Rena doznała zdziwienia.

— T rzeba się ożenić koniecznie!— powtórzyła z naciskiem.

Zdziwiła się, że coś w niej przycichło, jakby czegoś oczekiwała.

— Może tak zrobię — wykrztusił wreszcie mężczyzna

— Co?

— Może się ożenię. ♦ — A!...

N erw y w niej zatargały się całą, siłą. Mus- kuły twarzy zadrgały. Zaczęła szybko usta przy­ gryzać. P orw ała ją jakaś furja za to, iż to wszy­ stko czuje. I zdawało się jej równocześnie, że ktoś jej własność, jej niezaprzeczoną i zdobytą ciężko, krwawo, wydziera. Przed chwilą W e n d e , był jej naw et przykry nie do zniesienia, w tej chwili

(16)

drgało w niej wszystko na myśl, że ma zamiar się żenić.

On nie patrzył na nią. Był mało subtelny i nie um iał wyczuwać błyskawicznych przemian w nerwowych, złożonych naturach. B rał powierz­ chowne warstwy, a Rena od kilku lat obcho­ dziła się z nim z wystygłą, ironiczną obojętnością. Słyszał te słowa: „Trzeba się ożenić“ i brał tylko słowa. Cały był w tej chwili skoncentrowany w swym matrymonjalnym planie i gotował się właśnie do rozwinięcia go przed swą daw ną ko­ chanką.

— Właśnie chciałem się poradzić. Lecz szelest sukni przerw ał mu.

R ena p orw a ła się z ławki i podbiegła do dziecka. P o rw ała je za rączkę i pociągnęła za sobą. Oczy jej rozszerzyły się i równocześnie za­ padły głębiej. Powieki drgały.

W ende wstał także z ławki.

— Pani odchodzi? — zapytał, zmieszany pod spojrzeniem tych oczów, w których migotały silne światełka.

Nie odpowiedziała mu: P atrzyła tylko wciąż, a on odnajdywał jej twarz taką, jak widział kil­ kakrotnie podczas trw ania ich miłości: piękną dzi­ wną pięknością, graniczącą z czemś nieziemskiem, tak silną była moc, płynąca z jej wzroku.

(17)

Odwróciła się, pociągając dziecko przerażone i niepewne. Zaczęła szybko schodzić aleją ku bramie wejściowej. Pobiegł za nią.

— Nie pozwoli pani się pożegnać? Widział, że usta jej drgały.

— Pani chora?...

Przyśpieszyła kroku. Dziecko biegło obok niej, nie mogąc nadążyć. Kawki krążyły, wrzesz­ cząc uporczywie. Kilka listków brzozowych, martwych, zimnych upadło im pod stopy.

— Adziu! do widzenia!... — pochylił się ku dziecku.

S zarpnęła dziecko. — Precz!...

Głos jej był tak zmieniony, tak dziwny, że W ende szybko pomknął naprzód, milcząc i pod­ nosząc ramiona.

R ena zatrzymała się chwilę, puszczając go przed sobą. Potrzebow ała ochłonąc. Czuła, że widzi źle, że zwykłe jej zaburzenie wzrokowe, następujące przy każdym wstrząsie nerwowym, nadeszło... Drzewa, krzaki, wolne przestrzenie zlewały się w jakieś czarniawe, oburzające się koła. W patrzyła się jednak'usilnie w niknącą co­ raz dalej sylwetkę Wendego, starając się wydrzeć go z tej wirującej masy.

— Żenić się będzie, żenić!... — myślała. Chciała się osunąć na ławkę. Całe światy

(18)

10

przeżyte i stłumione ogarnęły ją i zaczęły szarpać zdławionemi strunami jej duszy.

Żenić się będzie...

Jakieś łzy, jakieś skłębienie posuwało się jej z pod serca. Równocześnie ogarniał ją rozpaczli­ wy gniew. Razem ze łzami zaburzenie wzrokowe ustępowało. S pojrzała w dal. W ende znikł na zakręcie. Nie było go widać zupełnie.

Natomiast przed sobą ujrzała wpatrzone w sie­ bie ciemnoszafirowe źrenice syna. Oparł rączki na jej kolanach zwykłym sobie ślicznym ruchem. To j ą jeszcze więcej podnieciło... W spojrzeniu tern, jakkolwiek barw a oezów różniła się stanow ­ czo od barwy oczu Wendego, zdawało się jej, że tkwi cały tamten, ze swą łagodną pokorą dobre­ go, potulnego zwierzęcia.

— Ach! — wydarło się jej z piersi.

Mimowoli zakryła twarz mufką i cofnęła się, opierając o pień drzewa.

Lecz Adzio nacierał z prośbą — M am uńciu.. chodźmy... I prawie ze łzami już dodał: — Chodźmy do tatunieczka!

Ręce jej opadły.

Tak. Dziecko rw ało się w tam tą stronę, gdzie czekał „tatunieczek“ — w cukierni, patrzący

(19)

11

niecierpliwy, kiedy jego Adzio wtargnie ze stuko­ tem nowych, świeżo kupionych bucików.

A potem iść mają po tę kręgielnię pokojową... Coś jakby powiało ciepłem na nią i na dziecko.

Powstała.

— Chodź, pójdziemy do tatunieczka!... Dziecko podskoczyło radośnie.

— Chodźmy! I poszli.

II W racają do domu we troje.

Brzeziewicz niesie pakunki i prowadzi za rękę Adka. Tak są silnie spojeni temi rękami... Mały uczepiony, a ten starszy prowadzi go, podnosi ku sobie prawie.

Co chwila spoglądają sobie w oczy. Ciągle jakiś prąd przebiega z jednego ku drugiemu.

R ena idzie za nimi po ścieżce purpurowego dywanu, wyścielającego wschody. P atrzy i dziś specjalnie ten widok tak silnie złączonych rąk męża i dziecka porusza ją strasznem, prawie jej nieznanern uczuciem.

Przed drzwiami zatrzymują się. Mały coś szczebiocze. Służący otwiera drzwi. Ciepło i

(20)

świa-12

tio oblewa ich przytulnie. Brzeziewicz zrzuca palto. Suchy, wysoki, angielski ma ruchy deli­ katne i małe. Tw arz bez wybitnych cech, prawie zatarta.

— Przysłali? — zapytuje.

— Z trzech miejsc! — odpowiada służący, podając panu szyfrową tabliczkę, na której zapi­ sywać zwykł adresy pacjentów, oczekujących przy­ bycia lekarza.

Rena szybko przechodzi w głąb apartam entu. W salonie znajduje zwykły nieporządek po- konsultacyjny. Krzesła porozstawiane, gazety p o ­ rozrzucane. Silny blask elektryczności zalewa sa­ lon i przyległą mniejszą poczekalnię.

Całe to wnętrze, tak sympatycznie garnące Renę w swoje objęcia, dziś przeraża ją prawie tą właśnie przytulnością swoją.

W sypialni zrzuca szybko żakiet. Słyszy, jak Adek targuje się z ojcem.

— Ustaw mi kręgielki! — prosi.

— Muszę iść, sy n u siu ...— tłumaczy się B rze­ ziewicz. — Ma specjalne timbre głosu. Matowy i jakby ciągle ustawiony na wysokich nutach.

— Ustaw mi kręgielki! — prosi dziecko. — Muszę iść, synusiu!

Renę uderza to, że mały zupełnie tym samym tonem mówi jak Brzeziewicz.

(21)

13

Muszę go oduczyć! — powtarza, machinalnie zdej­ mując kapelusz.

— Ustaw mi kręgielki. — Jak wrócę.

— Już nie pójdziesz? — Nie wiem...

— Będziemy się bawić! Nie chodź, tatunie- czku! — dolatuje to z salonu.

Renę ogarnia przerażenie. Nie, dziś nie może zostać tak we troje w tym domu. Woli już za­ paść się w wir ludzi i dotrwać tak do nadejścia snu. Wchodzi do salonu.

' — Pamiętasz... m amy iść dziś do kasyna. — Tak! prawda. Choć wolałbym...

Brzeziewicz ogląda się na swój gabinet, który • ciemnem, miękkiem wnętrzem zaznacza się w am- filadzie pokoi, spogląda na dziecko, uczepione mu u ręki. Wolałby stanowczo odpocząć tu, w ciszy i bliskości tego, co wyczuwa jako swoje. Chaos ma w głowie i trochę bólu w karku. Lecz Rena nalega.

— Proszę cię... tak już dawno nigdzie nie byłam!

Cała kurtuazja, jaka jest główną cechą cha­ rakteru Brzeziewicza, bierze górę.

Ależ dobrze. Pójdziemy. Ubierz się tylko. Podnosi dziecko i całuje je serdecznie a de­ likatnie.

(22)

14

J a k kunsztowne cacko miłośnie i lekko stawia je na ziemi i patrzy jeszcze z poza szkieł swych okularów, które złotą, opraw ą okalają mu oczy.

— Pa... ’synku!

Mały drepcze za nim do przedpokoju. — Wrócisz, tatunieczku?

— Niedługo, synusiu...

P atrzą znów na siebie, i całe prądy wymie­ niają się w tych spojrzeniach. Łagodny uśmiech okala surowe ustaBrzeziewicza. Jakaś pobłażliwość, jakieś szlachetne wzruszenie. Mały natomiast, pa­ trząc na ojca, podnosi wysoko twarzyczkę i p ro ­ mienieje zachwytem, jakby cały wydzierał się do oświetlonych czarująco ołtarzy.

Wreszcie Brzeziewicz wychodzi, dziecko po­ w raca do matki.

— Idź do Natalki! — odsyła go Rena. Mała, czternastoletnia niańka, odziana z p a ń ­ ska, o czarnych ja k węgiel oczach i cygańskiej twarzyczce, zjawia się,

— Kolacyjka Adzia gotowa! — raportuje z uśmiechem.

— Weź dziecko! — rozkazuje Rena.

Pragnie całą siłą uwolnić się od widoku Adzia. Sądzi, że zapomni o scenie w parku. Tego pragnie za wszelką cenę.

To w odstępach trzech miesięcy widywanie się z Wendera naznaczyła sobie jako rodzaj po­

(23)

kuty za swój błąd, którego przyczyny teraz pojąć prawie nie mogła.

W racała z tych schadzek, wytrącona z rów ­ nowagi, zniechęcona jakby do swego domu i sy­ stemu życia, jaki się uiożył powoli, z biegiem czasu. Potrzebow ała zawsze jakichś kilku godzin, aby nie czuć do siebie tej nienawiści, która b u ­ dziła się w niej po rozstawaniu z Wendem

Zdaw ało się jej, że wlecze za sobą jakąś b a r ­ dzo dobrą istotę i każe jej nurzać się przez chwilę w czemś błotnem, choć to były przecież tylko wspomnienia chwil zapam iętania się grzesznego, jakie mimo jej woli pow staw ały w jej umyśle na widok dawnego kochanka.

Lecz dziś — to już więcej, niż zwykłe ro z­ drażnienie i uczucie wstydliwego zgnębienia, p o ­ krytego maską wyniosłej obojętności. Dziś każdy nerw drży w niej, jakby targały go jakieś bezli- tośne szpony.

Dobrobyt, cisza przyjazna domu, ciepło, ogar­ niające miękkiemi ramionami, ściąga w niej kur­ czowo, zda się, każde ścięgno ciała.

Idzie szybko do tualetki, z za lustra dobywa ciemną flaszkę i przykłada do ust.

— Brom! najlepiej... to jedno.

Pije, już nie wymierzając dozy. Z ana dto jest wzburzona. Musi choć chwilowo znaleźć ukojenie.

(24)

W pół godziny później pokojowa czesze ją umiejętnie i elegancko. Głęboko falowane włosy piętrzą się, odkrywając kark, nisko porośnięty. Rena patrzy na siebie w zwierciadło, ale nie do­ znaje tego uczucia zadowolenia, jakie zwykle to­ warzyszyło jej w chwili strojenia się na bal.

Z dziecinnego pokoju dolatuje j ą głos syna: — Ty się teraz będziesz nazywać Natalisza, a nie Natalka.

— Dlaczego, paniczu? — Bo ja tak chcę!

Dumny ton, dumne słowa.

— To źle — myśli R e n a — on nie może być dumny, nie może Nie wolno mu. Korzysta z cudzych łask, z obcych darów. Gdyby się do­ wiedział kiedyś, może tego nie przenieść, jeśli w nim duma zostanie. Nie wolno mu... nie wolno...

Lecz równocześnie pokrywa jej myśli pewność. — Nie dowie się. Skąd? jak?...

Źle jest dziś strasznie. Odkąd już nie w a l­ czyła tak ze sobą, nie szarpała się tak ohydniel Jakby z ukrycia wypełzł gad i do nóg jej się przyplątał. Ona uciec nie je s t w stanie.

— Nie mogę już znieść tych widzeń.,, nie mogę.

Służąca wpina we włosy drżącego od świetla­ nej rosy ptaka. Olbrzymi ra je r bladoróżowy wy­

(25)

17

tryska jakby fontanną z iskier metalowych i deli­ katnie pieści nagą szyję.

Rena sięga machinalnie do kasetki, obciągnię­ tej płótnem, malowanem w bukiety róż.

Na tle zielonego pluszu migocą brylanty. Wyjmuje z erłębi dwa piękne kolczyki w for­ mie gwiazd z brylantów najczystszej wody. Deli­ katnie obciera je płatkiem irehy i w kłada w uszy, które ma drobne i przedziwnej piękności.

— Dostałam te kolczyki od męża... za syna.,. — myśli, w patrzona w taflę zwierciadła.

— Ja kolczyki, syn nazwisko...

Coś jakby gamą tragicznego śmiechu posu­ nęło się w jej głębi...

— Co się dziś ze m ną dzieje!... co się dziś ze mną dzieje!...

P o w stała szybko. Sięgnęła znów po brom. Wypiła haust.

P okojowa zdejm owała z łóżka suknię, zasianą całą srebrem delikatnych blaszek.

Chrzęstem dziwnym jak zbroja daleko lecą­ cego hufca mistycznych wojennych duszków p o d ­ niosła w górę i zarzuciła na Renę...

T a wstrząsnęła się od dotknięcia mnóstwa metalu.

— Ja paniczowi kręgielki ustawię... ja p o ­ mogę... — mówi w drugim pokoju Natalka. G, Zapolska ..Szaleństwo" (Lektor) 2

(26)

18

— Nie chcę! — oponuje Adzio — nie chcę twojej łaski, ja sam!...

— Nie chce łaski... — przewija po głowie Reny — on nie chce łaski.

Ogląda się dokoła. Musi dziś stąd iść i to najszybciej między ludzi.

Przez otw arte drzwi i przestrzeń salonu widać jadalnię, gdzie służący nakrywa do lekkiej kolacji. Słyszy brzęk przyciszony sreber i porcelany. P o ­ tem dzwonek, elastyczne po dywanie kroki.

To mąż wrócił i idzie się ubierać. Dziecko z krzykiem przebiega pokoje i leci, wołając:

— Tatusiek! tatusiek!...

A Rena, zakładając na szyję długi łańcuch, przetykany perłami, myśli:

— A niech się żeni! niech się żeni!... może to i lepiej. Skończy się... zupełnie się skończy...

A tam, w samej głębi, szemrze w niej: — Jak?... jak? dziecko... przecież dziecko... Wyciąga rękę.

— Natrzyj mi ram iona pudrem — a dół sukni skrop perfumami.

A w głębi szemrze:

— Jak? jak się móże skończyć! Przecież dziecko, dziecko!...

(27)

19

Krzykliwy szablon kasynowej sali raził Renę tak, że wtulała się w kąt poza filar biały, gładki i śliski.

Obok niej m arła melancholijnie jakaś palm a o złośliwych, ostrych liściach.

R ena wyciągnęła rękę, z której zdjęła ręka­ wiczkę, i bawiła się naklówaniem sobie dłoni temi śpiczastemi, łamliwemi kolcami.

Patrzyła.

Muzyka grała coś cicho i ustająco. Miało to być omdlenie rozkoszy walca. Śmieszne pary szarpały się wkółko, ślizgały. Rena obserwowała, ja k dziwacznie zwłaszcza wyglądają ręce kobiet, uczepione u ramienia mężczyzn rozpaczliwie w podrygach konwulsyjnych polki.

Małe, wspólne epilepsje ze zdumiewającą zgodą wykonywały się pomiędzy nieznajomymi. Woń ciał, skrywana chęć głośnego sapania, taksowanie się na bliskość skandaliczną wymieniało się w świe­ tle brutalnem i niemiłem elektrycznych kandelabrów . Rena uspokojona, a nawet jakby ukołysana bromem, bez poprzedniego podniecenia, z niesma­ kiem odczuwała ten szablon przeciętnej, zupełnie zbytecznej zabawy.

Chciała „ludzi“ , bo lękała się od kilku godzin osamotnienia.

(28)

20

Chciała ich jak najwięcej, z ich gestami roz- czochranemi, z ich m ow ą niepewną i rozsypującą myśli, które tłuką w skrzydła na alarm i nie gru­ pują się w logiczne węzły, chyba ściągane linewką jakiegoś wyjątkowo skrytego rozumu. Ona ich pragnęła, do nich dążyła, powlokła za sobą znu­ żonego męża i oderw ała go od dziecka. Nie chciała jednak widzieć ich śmiesznych i brzydkich, tak j a k szastali się przed nią w tej chwili, mężczyźni p o ­ dobni do stada kuropatw, wykonywających misty­ czne zaloty na płaszczyźnie delikatnego blond piasku, obramowanego krepą zieleni jałowcu.

— Nie koją mnie, ale przeciwnie — myślała — wyrw ałam się z jakiegoś kręgu szpetoty swojej, lecącej ku mnie szaremi maskami, a oto ukołysana narkotykiem dusza strzępi mi się niesmakiem. Dlaczego skaczą? Dlaczego nie siądą pod ściana­ mi, w pięknych hieratycznych pozach i nie milczą, gdyż właściwie gdaczą, a nie mówią... A potem — ta elektryczność. Banalna, im pertynencka i głupia. Gdyby odemnie zależało, sale balowe byłyby tylko oświetlane setkami świec, świec, świec...

W myśli umieszczała w kandelabrach i pają­ kach, z których zwieszały się szkaradne gruszki z esikiem płonącym we środku, całe krocie, całe tysiące świec. Przechyliła w tył głowę. Była tak bardzo piękna.

(29)

Długie rzęsy chorobliwie ocieniały powieki, wznie­ sione ku górze. Ręce m iała nieruchomo ułożone

na kolanach. Każda najdrobniejsza część jej ciała była ułożona w piękną linję i harmonizowała z resztą. Ona jedna właściwie była tu najpięk­ niejsza z pomiędzy wszystkich. Nikt nie miał tej troski o utrzymanie w harmonji swego zewnętrz­ nego kształtu.

Odziali się starannie i kunsztownie, i temu to odzieniu zostawiali staranie o to, aby podnosiło ich piękność. Rena zaś upiększała raczej swój strój, a nie strój ją upiększał. Dlatego — odsunięta na uboczu, śledziła raczej w swej imaginacji po­ częte bukiety świec złocistych, które umieszczała kolejno w świecących i mieniących się tęczowo kandelabrach.

Czyniła to także, chcąc całą siłą woli zagłu­ szyć w sobie myśli, które zdawało się jej, że r a ­ zem z suknią spacerową zrzuciła z siebie i pozo­ stawiła w domu. Te myśli ciężkie i tłoczące.

Wende — — — dziecko. To wszystko razem.

Zaszumiało koło niej. Jakaś wysoka, jasno u brana kobieta usiadła przy niej. Była to także jedna z tych kobiet Whistlera, wysoka, o prawie nieproporcjonalnie małej główce, jak Rena. Siwa, już była i pachniała silnie werweną. Złote oku­ lary opierały się na jej kształtnym nosie.

(30)

W y raz zaciętości zamykał jej męskie i przy­ więdłe usta. Cerę miała zniszczoną i szarą. Ko­ bieta ta nosiła w sobie przeszłość jakiejś walki, którą musiała stoczyć sama z sobą w cichości. Dziś dum na była i spływała w tej dumie jak w delikatnych zwojach bajecznego koronkowego szala, który dawną modą z ramion jej spływał. Szal ten zaczepił się o gałęzie palmy. Dama p o ­ chyliła się i białemi jak z wosku rękami, które drżały lekko, zaczęła delikatnie i niecierpliwie ko­ ronkę odczepiać.

Rena, mimowoli zainteresowana pięknością koronki, schyliła się także.

— „Vous permettez, m adam e?“ — Ol... dzięki!

Dama podniosła schyloną głowę, i R ena rai- mowoli się zdziwiła.

— Jakto? ciocia?... tutaj?

Przywitały się. Okęcka była na raucie od początku wraz z Jagą. Nie widziała Reny. P rzy ­ jechały od kilku tygodni. Wybierały się codzień do Reny, ale czas leciał. Wyjeżdżają niedługo.

— Gdzie Jaga? — Tańczy!

Okęcka mówiła, nie patrząc na Renę. To był jej zwykły sposób wymieniania myśli. Kryła się za szyby swych okularów i ciskała krótkie słow a.

(31)

Przytem ta „obywatelka“ nie aprobowała wyjścia za mąż Reny za doktora medycyny.

Wykopaliska do tej chwili istnieją ze zdumie­ wającą wytrwałością. Wieś dostarcza ich w naj­ doskonalszym gatunku.

R ena te krótkie dwa zdania umieściła natych­ miast w kącikach ust swoich, gdy zabierała się do dalszej wymiany zdań z Okęcką. Obie teraz miały w sobie zapasy „ironji i dum y“, które wy­ mieniały z komiczną powagą siedzących na kamie­ niu bazyliszków.

— Jaga może robi wyprawę? — zapytała R ena.

Jaga nie miała posagu. Dlatego nie była kochana. I dlatego jej nikt nie kochał. Okęcka pokręciła głową. — Jeszcze nie...

— Jeszcze? a więc jest nadzieja?...

— Och! Jaga ma jeszcze czas. Ale, jeśli taka będzie wola Boża...

— Sądzę, że raczej wola konkurenta... Okęcka popraw iła okularów.

— Jesteś zawsze jednakowa. — Jakto?

— Bluźnisz.

(32)

dzę jednak, że Bóg jest za wielką figurą, aby miał aż prowadzić kantor stręczenia małżeństw.

Okęcka obejrzała się dokoła. — Lękam się, czy kto nie słyszy.

— Niema obawy. Wszyscy, nie wyłączając Jagi, skaczą przed sobą jak Indjanie, aby się wy­ dać jak najlepiej. Któż to jednak jest ten zięć „in spe“ cioteczki? Z pewnością coś ze wsi?

Okęcka znów popraw iła okulary.

— Nie coś, ale ktoś... to pierwsze. Chłopiec najlepszy, zdolny, prawy, zacny, z dobrego gniazda.

— Tak, to wiadome.

— A przytem J a g a zostanie niedaleko Zale- szyniee, wśród swoich, na wsi, w swoim świecie. I to coś znaczy.

— Tak... Choć wie ciocia, lekarze teraz za­ rabiają więcej i lepiej, niż gospodarze wiejscy.

Na usta Okęckiej wypłynął wyraz nieokreślo­ nej pogardy.

— Możliwe...

Orkiestra zagrała pobudkę do kadryla. R ena przypomniała sobie, że jeden z kolegów jej męża m a być jej tancerzem. Zaczęła powoli nasuwać rękawiczkę.

— Będziesz tańczyła? — zdziwiła się Okęcka. — Tak!

— Ja już nie tańczę. — Szkoda.

(33)

P ary formowały się powoli. R ena zaczęła z upragnieniem wyglądać swego tancerza.

Obecność Okęckiej drażniła ją. Tę pychę dziwną i śmieszną, tę suchość drewnianego bożka byłaby zniosła jak znosiła obok siebie obecność filaru, ale zaczęty w niej grać inne pobudki. Coś — z ubiegłych w Zaleszyńcach chwil przedzie­ rało się przez gąszcz obojętności, jaki R ena chciała gwałtownie w tej chwili wznieść dokoła siebie.

— Zaleszyńce... maluchne, niskie oficynki z sionką, w której spało całe gniazdo szczeniąt i daleko w sadzie po nocy grał kucharz na har- monji jakieś cygańskie melodje.

I... to wszystko...

Lodowy powiew spłynął na obnażone ramio­ na Reny. P ow stała z miejsca.

Nie mogła usiedzieć dłużej obok Okęckiej. — Idziesz?

— Tak. Oto zbliża się mój tancerz.

Odeszła, dzwoniąc krociami blaszek, któremi była naszyta jej tunika. Opadały z niej, a ona je siała po posadzce jak roje miniaturowych, błysz­ czących gwiazd.

Okęcka śledziła ją surowo.

— Tancerza ani śladu. Zawsze kłamie i de- koltuje się bezczelnie... — myślała, poprawiając okulary.

(34)

cerek. Mijała swe znajome panie, które przeważ­ nie już kierowały się do miejsc, wyznaczonych im w formujących się kontredansowych rzędach.

— Zaleszyńce... Zaleszyńce... — drgało w głębi duszy młodej kobiety.

Rozstępowano się chętnie przed jej pięknością i błyszczącą toaletą.

— Doktorowa Brzeziewicz... — szeptano tu i ówdzie.

Nie słyszała.

— Zaleszyńce... i on... znów on... koło olbrzy­ mich krzaków bzu i jaśm inu objeżdża powoli na linijce, zaprzężonej w złocistego araba własnego chowu.

Ona stoi w drzwiach oficynki i patrzy przez opadające nisko gałęzie dzikiego wina.

On podnosi czapeczkę, uśmiecha się — kła­ nia — znika w tumanie kurzu, ktoś woła z ganku: panie Wende!...

Rena zatrzymuje się zdezorjentowana na d ru ­ gim końcu sali.

Znalazła się aż tutaj. Jakaś drobna ręka ko­ bieca ujmuje j ą pod ramię.

— Rena!

P a n n a wysoka, złota blondynka o dużych rumieńcach, małych zielonych oczach i dowcipnym i przemiłym nosku, stoi obok niej.

(35)

korne wyciągnięcie szyjki. Jest to Jaga, córka cioci Okęckiej w okularach. Niema w niej jeszcze drewnianej dumy matki, przeciwnie, panienka robi wrażenie, jakby chciała przeprosić za zbytnią a r o ­ gancję, bijącą promieniami z obywatelskiej godno­ ści jej rodzicielki.

Ale R ena nie lubi Ja g i w tej chwili, nie lubi jej, jak wszystkiego, co ją do Zaleszyniec pociąga. Nie chce, nie chce mieć z niemi nic wspólnego. Bo oto znów przed nią groza i to, co może jej spokój rozszarpać i podminować zupełnie.

— To ty? — mówi, oglądając białą sukienkę panienki tępym wzrokiem — dobrze jesteś ubrana, choć poco masz tę wstążkę na szyi?

— Widziałaś mamę?

— Ach, Boże! tylko j ą widać na sali, Na twarzyczkę Jagi wybiegły płomienie. — Mama przecież ubiera się zawsze bardzo dystyngowanie i bardzo dyskretnie.

— Ależ nie przeczę. Tylko ta jej dostojność tak przeraża. Obnosi ją jak monstrancję.

J a g a cofnęła się i przygryzła usta. — Och! Reno!...

— Tak. B lu ź n ię .. wiem... Trzeba było zo­ stać w Zaleszyńcach... tam się nie bluźni... tam się tylko popełnia najuczciwsze, najdoskonalsze czyny... T am nikt nie grzeszy... nigdy... co?... jak myślisz, Jaga?,..

(36)

Głos Reny drżał. Oczy jej pociemniały. Jaga przysunęła się do niej.

— Reno, co tobie?

— Mnie? nic. Tak, ot... zobaczyłam ciebie, mamę... przypom niały mi się Zaleszyńce, park... niebieskie świerki... co? i potem ta atmosfera prze­ czysta... bajeczna... Ale ty nie stój koło mnie. Jeszcze jaki kolega mego męża, lekarz, koło nas zakręci się — i nieszczęście gotowe...

Odsuwała Jagę wachlarzem, śmiejąc się iro­ nicznie.

J ag a miała minkę szczerze zmartwioną. — Ja się o to nie boję... — wyrzekła — przykro mi, że ty jesteś jakaś dziwna...

Do Reny zbliżył się jej tancerz. — Służę pani.

Uprowadził ją,

Brodę miał złoto-rudą i ślicznie pachnącą. T en zapach przyprawiał ją o zawrót głowy. Chciała go prosić, aby odszukał jej męża, i zamie­ rzała wracać do domu. Zmieniła jednak zamiar. Zlękła się ciszy swego pokoju, swych myśli, wszystkiego.

Tańczono.

R ena machinalnie przechodziła, wracała, o b ra­ cała się wkółko. W słuchiwała się w dziwny szmer metaliczny blaszek swej sukni. P ragnęła się tern zagłuszyć. Tancerz jej był zakochany

(37)

w sobie i to uwalniało j ą od znoszenia jego roz­ mowy.

Niecierpliwie liczyła figury. — Oto szósta.

W łańcuchu puszczono w ruch całą, bandę. Wykręcając się, podaw ano sobie ręce, a oczy nie­ których tańczących robiły wrażenie ludzi nieprzy­ tomnych.

R ena wyczerpana szła w takt, jakby gnana rózgą. Te ręce wyciągnięte ku niej, które ujm o­ wały jej palce po to, aby je puścić natychmiast, robiły jej wrażenie autom atów.

Z obojętnością wypełniała tę czynność, nie patrząc na migocące przed nią twarze. Nagle coś jakby nią lekko targnęło nieprzytomnie. Spoj­ rzała. Przed nią wyfraczony, w białej kamizelce szeroko wyciętej dreptał W ende.

— A...

Puścił jej palce i poszedł dalej do następnej tancerki. Ona znów swoją drogą balansow ała w kole. Nie wiedziała, że jest na raucie. Teraz rozszalało się w niej wszystko.

To popołudniowe widzenie się z nim i w ra ­ żenie, jakie ze sobą od tej chwili dźwigała, ow ład­ nęło nią z całą mocą, spotęgowane majakami z Zaleszyniec.

(38)

nalnie, suwając się jak lalka w tanecznych figu­ rach.

Wreszcie kadry' się skończył.

— Proszę... zechciej pan odszukać mego męża! — prosiła zdławionym głosem — i przyślij go pan do mnie.

— Ale państwo nie odjeżdżacie?—pytał piękny neurolog z taką trwogą, jakby mu co na tern za­ leżało.

— Nie wiem!... tylko proszę!., tu czekać będę. Usunęła się i usiadła w drugim rzędzie krze­ seł w zupełnym cieniu. Tańczący rozchodzili się po sali, damy siadały, mężczyźni zbijali się w czarne, ponure grupy jak stado kawek na słońcu.

Rena cisnęła ręce do piersi, bo czuła ner­ wowe drżenie serca. P rag n ę ła całą duszą, aby pozostała tak w kącie nieznana i niewidziana.

Lecz nagle z poza jej pleców wysunęła się biała postać Jagi.

— My tu... panie Czesławie! A! oto Rena. Przyjemnie panu będzie przywitać się z daw ną zna­ jomą.

Jaga pod rękę trzym ała W eudego. Stanął przed R en ą niezdecydowany. Szybko młoda kobieta odparła:

Jużeśm y się witali. ę*\

(39)

31

— Tak? — zdziwiła się J a g a — nic mi pan o tem nie mówił.

Usiadła obok Reny. T a dostrzegła, że Wen- de trzymał w ręku wachlarz panny Okęckiej i jej woreczek z białego jedwabiu, wyszywany srebrem. Ten drobiazg uderzył ją.

— Jesteście razem? — zapytała suchym, bez­ dźwięcznym głosem.

— Przyjechaliśmy na raut razem — szczebio­ tała Jaga — tak mało mamy tu znajomych. Gdy­ by nie pan Czesław...

— I ze wsi przyjechaliście razem? — Tak.

Panienka głosiła to jakby triumfalnie. R ena zmrużyła oczy, cofnęła się, rozparła i p atrzyła kolejno na oboje.

— J a k się to dobrze złożyło... — zaczęła p o ­ woli i urw ała.

— Co?

— Wasz przyjazd i pew na spraw a, którą m iał p an Wende do załatwienia.

Jaga uśmiechała się głupkowato. W ende gryzł usta i kręcił łańcuszkiem torbeczki w denerwujący sposób.

— P a n znów będzie tutaj za parę miesięcy?— pytała Rena.

— Och! za parę miesięcy? — wykrzyknęła J a g a .

(40)

32

— Cóż za parę miesięcy? — Kto to wie...

Teraz już R ena była pewna, że ten „młody człowiek z dobrej rodziny“, którego Bóg przezna­ czał J a d z e na męża, był właśnie Wende — nie kto inny.

Jakby pożar rozpłonął nagle w jej wnętrzu. Każdy nerw drgał w niej osobno. Nienawidziła tych dwojga wszystkiemi fibrami duszy.

- Cóż to?... jakieś projekty — wycedziła, p atrząc bystro w twarz Wendego.

On oczy spuścił, nogi podkurczył — przybrał wyraz pokorny i prawie dziecinny. T łu ste swe ręce miął z zakłopotaniem. Nie potrafił hardo podnieść głowy i spojrzeć w oczy tej kobiecie, z którą wiązały go delikatne, prawie mistyczne już cienie chwilowego zapomnienia.

Milczeli teraz, odgrodzeni jakby od reszty tłumu siatką tajemniczą powstającego między nimi węzła.

Nagle zamajaczyła przed R eną wyniosła p o ­ stać Brzeziewicza.

— Jedziemy? — Tak.

R en a pow stała szybko.

J a g a przywitała się z doktorem. W ende, jakby oszołomiony, cofnął się w bok cokolwiek. J a g a , która jakby uczuła nienawiść, pędzącą ku

(41)

niej całą falą ze strony Reny, jak osoba dobrze wychowana, uznała za stosowne się zdziwić.

— Jedziecie?

R ena otuliła się w długą gronostajową za- rzutkę.

— Tak... śpieszymy do naszego dziecka! — odrzuciła szybko tak ostrym głosem, że aż sam a się go przelękła.

Zaakcentow ała silnie bowiem ostatnie słowa. Oczy jej spotkały strwożony wzrok Wendego.

IV

Gdy szła przez salę ku przedsionkowi, zda­ wało się jej, że popełniła coś fatalnego, jakby zdarła z siebie maskę, jakby uderzyła w głośny dzwon, wieszczący jej dom ową hańbę.

Nie stało się przecież nic. Szła przez tłum, w s p arta na ramieniu męża, który prowadził j ą z uszanowaniem.

P rzyjął jej wykrzyknik jak rzecz naturalną. Szli do „ich dziecka“, śpieszyli się nawet, W ka­ recie siedzieli jak zwykle, milcząc. Tylko Rrze- ziewicz przecierał okulary delikatnie, przyglądając się im z pod oka.

(42)

R ena otulona w długi, jasny płaszcz, oszyty szynszylami, cofnęła się w róg powozu.

Od kilku chwil jak zbrodniarz czuła potrzebę mówienia właśnie o Wendem...

— Mówiono o kilku marjażach na sali!... — zaczęła jak we śnie.

— Tak? — któż?

Czuć było, że Brzeziewicza bynajmniej ta wiadomość nie interesuje. Przez grzeczność j e ­ dnak podtrzym ywał rozmowę.

— Jaga... — A...

— I, wyobraź sobie — W ende.

Lecz Brzeziewicz odparł, nakładając okulary. — Nie znam.

Jakaś ironja p o rw a ła ją. W ydała jej się sy­ tuacja komiczną w swym tragizmie.

— Wende, Czesław Wende! — pow tarzała uparcie.

— Nie znam.

— Jakto? W Zaleszyńcach? U ciotki Okęc- kiej? Ten, który był wówczas na praktyce, syn dalszych sąsiadów... nie pamiętasz?

— Nie. Byłem w Zaleszyńcach na krótko. Przyjechałem po ciebie. Wyjechaliśmy zaraz.

— Tak... ale on tam był. Nie mogłeś go nie zauważyć. Śmieszny. Kurczy się tak, jakby się czegoś bał. Utył teraz. Miał dziś guziki tu rk u ­

(43)

35

sowe przy kamizelce i takie same spinki. A p o ­ tem jest to zły i obłudny człowiek. Cierpieć go nie mogę. Jestem przekonana, że zdolny byłby do najpodlejszego czynu... Tak! jestem przekonana.

Brzeziewicz odparł:

— W takim razie należy ciotkę Okecką uprzedzić.

— P o co? Właśnie niech się pobiorą Takich dwoje dla siebie stworzonych. I Okęcka stara na dodatek. Co za śliczne towarzystwo.

Szyba u powozu spadła ze stukiem. Brze­ ziewicz zaczął się męczyć z podniesieniem ramy. P r ą d zimnego, wilgotnego powietrza w padł do wnętrza karety.

— Zasłoń szyję! — upom inał — jesteś roz­ grzana.

Lecz R ena uparcie odparła: — Tern lepiej!

Nie słyszał jej słów. Wjechali w źle bru k o ­ w aną ulicę, turkot był straszny.

Renie stanęły w oczach łzy.

Nie czuła ich bólem, lecz jakiemś uczuciem nieokreślonem, złożonem, dziwnem, z którem się zaczęła porać, jakby z jakąś siłą widomą i cisnącą się ku niej całym gwałtem.

(44)

36

Gdy weszli do mieszkania, owiał ich znów ciepły dobrobyt zacisznego kąta, w którym głóv - nie dominuje elegancka czystość ludzi, umiejących chodzić koło swej egzystencji.

— Jutro, o siódmej — w ydaw ał dyspozycje Brzeziewicz.

— I konie? — pytał służący. — Nie.

W salonie zatrzymali się chwilę. Na giery- donie paliła się lampa, przyćmiona dużym a b a ż u ­ rem z purpurow ego jedwabiu. W świetle tero Rena, z której spadała na biodra gronostajow a szarfa w swej lśniącej łusce, owijającej ją wężo- wemi skręty, przybrała pozór fantastycznej postaci. Brzeziewicz zbliżył się do lampy i przeglądał kilka listów, które dał mu służący.

Rena patrzyła na jego ręce delikatne, długie,, białe, z dziwnie powycinanemi paznokciami, ręce charakterystyczne i wyjątkowe, które wysuwały się z purpurowego światła w krąg jasny jakby jakieś fantastyczne, odrębne istoty. P rzypom niała sobie, jak bardzo w pierwszych miesiącach poślub­ nych kochała te ręce, tuliła je, pieściła i całowała. Dziś — patrzała na nie prawne wrogo. Dziś wyjątkowo. Bo —- j u ż do tej chwili dzisiejszej —

obco.

(45)

przejm ujące ją dreszczem wspomnień splątanych i skłębionych z sobą.

— Pójdę do dziecka! — rzuciła, idąc szybko w stronę dziecinnego pokoju.

— J a tam zaraz przyjdę — odparł Brzezie- wicz, składając listy do koperty.

Ż ałow ała teraz, że powiedziała te słowa. Szybko przemknęła przez pokój dziecka. Zbudziła Natalkę, drzemiącą w ubraniu na sofce pomiędzy porozrzucanemi zabawkami. Kazała jej iść spać za p a r a w a n do kącika, w którym stało jej łóżko. Dziewczyna powlokła się wpół przyto­ mna, uśmiechając się mocą nałogu.

Rena patrzyła za nią chwilę. Było to dziecko miłości dawnej pokojówki jednej z jej kuzynek. Matka jej zaglądała czasem do miasta, do Natalki — lecz rzadko. Była to dziwnie wyszczekana chłopka z Nowo-Sądeczczyzny. R ena uciekała od jej skrzekliwego, niemiłego głosu. Czasem słyszała, j a k Wajdówna mówiła głośno i dużo, czy w gar­ derobie do sług, czy w dziecinnym pokoju do dziecka. Lękała się zbliżenia do tej dziewki o p o ­ miętych rysach, której twarz roześm iana sprytnie migała w fałdach chustki.

R ena nie przyznawała się, że nie chciała n a ­ w et analizować, co właściwie odtrącało j ą od matki „N ataliszona“ .

(46)

— Dzieci miłości! T a k jak w tej chwili.

To uśpione w biało lakierowanem łóżku i to wlokące się do swego kąta grzeczne, potulne, już wytresowane.

R ena pochyliła się i zaczęła składać zabawki. — Nieporządny jest... — myślała — nabiera to znów od mego męża. T rzeba wyplenić, wy­ plenić.

Zabawki, przeważnie konie, biczyki, siodła, wózki, zapełniały pokój.

— I to trzeba wyplenić... to zamiłowanie do koni... To ma znów z ojca... ze wsi... z narow ów koniarskich...

Z zaciętością wrzuciła konie i bicze w kąt pokoju.

— To wyplenić przedewszystkiem, to... — szeptała półgłosem tak, że Natalka wyjrzała z poza swego paraw anu czarna, dziwna w swej prostej koszulce.

— Wielmożna pani co mówi?... zapytała. R en a wyszła szybko z pokoju.

V

Przez szklane szyby drzwi, łączących pokój Reny z pokojem dziecka, Brzeziewiczowa patrzy tępo na męża, pochylonego nad łóżeczkiem małego.

(47)

Jest to codzienny gest Brzeziewicza, i R ena czuje, że ta chwila drogą i cenną jest w dniu jego, jak żadna. Tyle miłości, przywiązania i wzrusze­

nia jest w linji całej postaci, zgiętej ponad bielą pościeli, wśród której złocą się gęste loki dziecka i ciemnieje jego bezzębna, otw arta zawsze buzia. Jakaś cisza i uspokojenie spływa w tej chwili w ściany tego domu. Czuć, że cała wiedza i p ra ­ ca, wszystkie wysiłki nerwów myśli i mięśni, to, co tworzy podwójną, bo dobrowolną i przym u­ sową pracę Brzeziewicza, koncentruje się u stóp tego białego łóżeczka, w którem spoczywa senne, bezwładne ciało chłopca. Jakby przyniósł mu w ofierze wysiłek całego dnia i złożył kornie w milczeniu i ciszy.

Zwykle B ena wchodziła równocześnie do p o ­ koju Adzia i staw a ła obok męża.

I ona czuła się jakby usankcjonowana i p o ­ dniesiona szlachetną pięknością tej chwili. Jakby modlitwą rozjaśniało się jej serce. Matką wtedy była — tylko matką — nie żoną, nie kochanką.

Nie pamiętała, że dziecko to poczęła w chwili zapamiętania. Czuła tylko, że je poczęła i zro­ dziła. Oderwało się od niej jak kwiat z łodygi i oto leży drobne i bezsilne.

Opieki i miłości pragnie Dać mu ią trzeba, i to jej sprawia rozkoszne miłe wzruszenie.

(48)

40

uczuć: oto obecność męża dopełnia jakby i po d ­ nieca jej nastrój, ogarniający ją w chwili pochy­ lenia się nad łóżkiem synka. Gdy kilkakrotnie Brzeziewicz, jakkolwiek nie specjalista od chorób wewnętrznych, ani dziecinnych, wzywany był na konsylja gorączkujących dzieci i powróciwszy wstrzymał się od zajrzenia do pokoju dziecka, Rena sama zbliżała się do śpiącego Adzia. I w te­ dy zdało się jej, że ktoś wyrwał jej z ramienia jedno wielkie, piękne skrzydło, pod które dziecko jej chroniło się bezpiecznie.

Ten mąż (nie ojciec) był przecież pełną, sil­ ną opieką, tą opieką konieczną, której ona sama nie tworzyła dostatecznie i nigdy stworzyć nie mogła.

Lecz dzisiejszej nocy Rena uczepiła się tylko drzwi swej sypialni i przez szyby, z których od­ suwała jedwabne zasłony, patrzyła na stojącego nad Adziem męża. Wyniosły, smukły, poważny, miał wielkopańską cechę, pomimo mieszczańskie­ go pochodzenia. Jakiś czar łagodności trochę obłudnej otaczał go i w połączeniu z fluidem, silnie promieniującym, a który to fluid był głów­ ną tajemnicą jego oddziaływania na nerwy p a ­ cjentów, czynił z Brzeziewicza wyjątkową i po­ ciągającą indywidualność. Zwłaszcza kobiety przy­ wiązywały się łatwo do lekarza, i magnetyczny prąd, który płynął z jego rąk i oczu, działał na

(49)

nie kojąco, lub wydzierał szponom melancholji nieokreśloną potęgą.

I Rena, patrząc tak z oddali na męża, tego męża, którego zapragnęła całem szaleństwem roz­ prężonych nerwów wtedy, gdy jako pannę przy­ wieziono ją do miejsca kąpielowego dla uspoko­ jenia budzącej się w niej zbyt gwałtownie kobie­ cości, z goryczą zawodu z głębin przeszłości od­ czuwa tłoczące się ku niej wspomnienia.

— Ma, na co zasłużył... — tłumaczy się w du­ chu — ma, na co zasłużył.

Zapuszcza firankę. Nie chce więcej widzieć tego wnętrza, napełnionego słodyczą szlachetnego ojcowskiego uczucia.

— Ma, na co zasłużył...

Osuwa się na stojący obok drzwi fotel. — Tak... lepiej przypomnę sobie wszystko. Doznam ulgi, rozgrzeszę siebie. Jeśli jest kto po­ dły z nas dwojga... nie ja! nie ja!...

Lata pierwsze małżeństwa. Lata. Przewalczo­ ne pójście za tego lekarza, którego sprowadzono do niej w chwili jakiegoś ataku, graniczącego ze stale ponawiającemi się skurczami histero-epilep­ tycznemu

(50)

tuację. Zdaw ało mu się, iż zrozumiał tępy i spó­ źniony rozwój kobiety.

Zagarnął szalejącą nerwową nędzarkę pod łagodny swój wpływ. Na białej pościeli z masą rozrzuconych włosów tragiczna była i powabna. Był to, zdawało się, tylko węzeł pacjentki i leka­ rza. Lecz powoli dziewczyna każdem tętnem przy­ wiązywała się do tego człowieka.

On, spracowany, w nawale trosk zaczął znaj­ dować jakąś ulgę, jakieś odświeżenie w przebły­ skach czegoś więcej, niż zwykłych namiętnych pościgów histerycznych, których był do tej chwili przedmiotem.

T a p a n n a z dalekiego Podola, krwi półary- stokratycznej, owiana jakby wonią dojrzewającego zboża, u b ra n a w łasną modą w wyszywane bluzki i paski z czerwonej wełny, gdy podniosła się z łóżka, zaimponowała mu wzrostem i chodem, trochę chwiejnym, pełnym niedbałego wdzięku. Przytem „wzięcie je j“ było tak różne od ogólnego „wzięcia się“ kobiet, które przesuwały się przez jego gabinet konsultacyjny, następnie ta walka heroiczna, jaką staczała z bezwiedną siłą choro­ bliwą, jaka szarpała jej nerwami, czyniła z niej raczej jak ąś ofiarę przeznaczenia, przemawiającą silnie do jego serca.

Oddał się więc jej cały ze swą wiedzą i gor­ liwą opieką, zacieśniając bez woli może to, co

(51)

splatało się pomiędzy nimi dwojgiem w jasno b a r ­ dzo stawianą kwestję.

Ona uczepiła się poprostu instynktownie tych jego rąk, które łagodnemi gestami dotykały jej skroni, szyi, a w chwili ataku oplątywaly ją siecią kojących wrażeń.

I gdy skończył się sezon kuracyjny i Rena miała wraz z m atką wracać na wieś, na Podole, p orw ała ją rozpacz na myśl, ze zacznie się dla niej życie bez zjawiania się w niem codziennego i koniecznego człowieka, który zdawał się w rę­ kach swoich trzymać wszystkie nerwy, ożywiające jej istotę.

Bez namysłu z jednym szlochem w piersi wpadia do gabinetu Brzeziewicza.

Tam — nie znalazła słów. On zaskoczony, przerażony tym wybuchem, bez zorjentowania się i zastanowienia zaofiarował jej małżeństwo, jako jedyną możliwą drogę pozostania razem. Radosny okrzyk Reny był odpowiedzią. T rudno określić, ile i co mieściło się w tym okrzyku. Lecz prze­ ważała tam ulga, ja k ą odczuły doprowadzone do rozpaczy nerwy, lękające się, że pójdą znów sa- m opas i błądzić będą, walcząc z tą niewidzialną hydrą, która zwłaszcza w dnie słotne stalowemi pazurami szarpać je pocznie.

1 zaczęła się teraz walka ciężka. Oboje za­ ręczeni mieli do obalenia m am utowe pojęcia ska­

(52)

mieniałej w obywatelskich pragnieniach rodziny panny.

R ena miała już tylko matkę i resztę jakiegoś majątku, na którym ciążyły długi, dochodzące do bajecznej wielkości. Mimo to — uw ażano Renę za dobrą partję.

Brzeziewicz nie był szlachcicem i nie miał ziemi. Wiele chłopskości było w tych szlacheckich pojęciach.

Matka Reny, chora i skazana na zagładę przed­ wiekową, pragnęła, aby córka jej wlokła życie i katorgę obywatelskiego życia.

Brzeziewicz podjął się spłacić długi, oczyścić m ajątek i tern wreszcie pozyskał matkę. Lecz zawsze uważany był za intruza i kogoś, komu nie dostaje pewnego pra w a do życia.

R ena przenerwowaniem swojem odczuwała to wszystko i zabrała się do boju z egzaltowaną prze­ sadą. Czy kochała Brzeziewicza miłością zwykłą, taką, jaka jest podstaw ow a i potrzebna dla za­ warcia związku małżeńskiego, o tern ona nie wie­ działa i wiedzieć nie chciała.

R ozegzaltowała się tak na punkcie narzeczo­ nego, iż żałowała, że jest lekarzem wziętym, głoś­ nym, z ustaloną klijentelą, człowiekiem, posiadają­ cym pewien kapitał i wyrobiony silnie charakter, z którym nosił się dyskretnie na pokaz ja k z p an ­ cerzem. Wolałaby, ażeby jej przyszły mąż był

(53)

45

biedny, głupi, nic nie znaczący, naw et zdecydo­ wany szubrawiec.

Miałaby lepsze pole do heroicznych rozpędów i poświęcań się.

Na wszystkie grymasy i wzruszenia ramionami licznie rozgałęzionej rodziny odpowiadała serją zdecydowanych słów, graniczących z obelgami.

Nie taiła się, iż całą duszą pragnie przyśpie­ szyć dzień ślubu, aby wyrwać się z tego Podola, które, mimo wszystko, kochała bez pamięci.

I gdy wreszcie po ślubie zaszły konie, aby odwieźć nowozaślubionych na stację kolejową, Rena, która od ra na okazywała demonstracyjną, nerw ow ą wesołość, w yrw ała się do wiekowego sadu, gdzie spędziła swe życie aż do chwili za- męścia.

Jak szalona w padła pomiędzy olbrzymio roz­ rośnięte drzewa, osypane bielą wiosennego kwie­ cia. I padła na delikatną zieleń trawy, całując ją, rwąc pełnemi garściami, zanurzając zgorączkowane palce w rozpuchłą świeżością ziemię.

Cała miłość, wiążąca istotę, poczętą, zrodzoną i wzrosłą wśród bujności natury, w ezbrała w niej i skoncentrowała się w tem pożegnaniu um iłow a­ nia najwyższego. Gdy jednak w kilka minut póź­ niej wskoczyła do powozu, zawołała p row oka­ cyjnie:

— Nareszcie!...

(54)

46

Stojąca obok matki Reny ciotka Okęcka po­ prawiła okulary i ze względu na służbę wyrzekła po francusku:

— Żeby tylko nie żałowała.

Ostap odziany w szafirową z żółtem liberję ściągnął lejce. Czwórka ruszyła z miejsca. Za nią pognała p ara tak zwana „panienki“ — z sza- ra banem , wiozącym wykwintne angielskie, szagry- nowe kuferki.

Ekwipaże zatoczyły elipsę dokoła trawnika, na którym jak kadzielnice woniały czarowne, olbrzy­ mie krzaki bzów i szarzały uroczo błękitne świerki.

Jasny, długi woal Reny migał czas jakiś... Stojące na ganku damy weszły powoli w głąb dworu

— Żeby tylko nie żałowała! — powtórzyła Okęcka, kierując się do salonu.

Nie. Nie dowiedziała się nigdy ani Okęcka, ani nikt z rodziny, czy Rena żałow ała swego kroku. Rena była tak skryta i zarazem hartow na w raz powziętym planie, jak potrafią być osoby naw skroś nerwowe i żyjące tylko nerwami. Do pewnego czasu, często do pewnego wieku u p ra­ wiają z wielką potęgą poprostu imponującą sztukę zjadania swej tragiczności i przeżuwania swego losu z zaciętością o dzikich samotnych instynktach konającego w głębi puszczy zwierzęcia.

(55)

Zewnętrznie łatw o jej było imponować swem „szczęściem“ i szastać szelestem płaszcza dobro­ bytu, który umiała wyzyskać i rozwiesić przed oczyma ludzi.

Brzeziewicz przez długie lata swej praktyki żyjąc samotnie, nie mając rodziny, trochę o b łu ­ dnie i elegancko składał znaczne kwoty. Ożenie­ nie się z R eną zabrało część znaczną z owych oszczędności, lecz z reszty ta wioskowa p anna potrafiła zebrać dosyć piasku, aby rzucić go gar­ ściami ludziom w oczy.

Z poza tego złotego deszczu patrzyła zawsze strojna, z jakimś uśmiechem niewyraźnym, drga­ jącym w lewym kąciku ust, patrzyła prosto, jakby nie dźwigająca żadnego ciężaru, jakby nie ściąg­ nięta tym bólem wewnętrznym, który gnębi, ssie, krępuje jakby rozpalonemi taśmami tych, co m ają jakiś ból moralny.

A przecież było inaczej.

R ena miała a pa rtam ent, nie mieszkanie, kil­ koro osób służby delikatnej i inteligentnej, dosko­ n a łą szwaczkę, wykwintne i mało gdakające zna­ jomości, kredyt otwarty po magazynach i sklepach, miała szacunek, zazdrość i nienawiść ludzką, wy­ tworne obejście męża, jego cichy i miły, wiel- kopański sposób chodzenia koło niej, miała szum i szelest strojów, które szczególnym darem i wy­ kwintem potrafiła dobrać do swej urody, miała

(56)

sanki z XVIII wieku jako żardinierki, pełne zie­ leni i ltlji nakrapianych purpurow o, miała konie rasowe, piękne, światło acetylenowe przy dyszlu karety i ciszę wokrąg siebie, ciszę domów, gdzie nic nie brakuje, dobrego jest poddostatkiem, a złe wygania się precz mistycznem zaklęciem...

Tak.

Było to wszystko.

A przecież — w drugim roku małżeństwa Rena wychłódła, pozostała sama jakby spalona, jakby przez nią przeszedł pożar, który pozostawił z niej tylko zewnętrzną, na szkielecie nerwów trzymającą się, piękną i strojną powłokę.

VI

Rena pogrążona w myślach, mimo wszystko, tą nadczułością swoją zmysłową, każdy szmer, każdy krok w yław iała w ciszy nocnej.

I teraz słyszała, jak mąż delikatnie odszedł od łóżeczka dziecka i oddalił się w głąb a p a rta ­ m entu do swego pokoju.

Rena bowiem od urodzenia dziecka miała osobną sypialnię. Chwyciła się tego pretekstu i przeznaczyła dla męża pokój, oddzielony od jej sypialni salonem, poczekalnią i gabinetem.

(57)

z mamką, a później z Nataliszonem, przebywało zawsze w swoim pokoju, urządzonym według wszelkich wymagań hygjeny.

Brzeziewicz co wieczór szedł do siebie, nie wstępując naw et do sypialni żony.

Mimo całego wykwintu, z jakim Renę trakto­ wał, ci ludzie wykreślili z swego życia tę zewnę­ trzną pieczęć spójności, ja k ą daje małżeństwu owo — dzień dobry! dobranoc! niemal konieczne i usankcjonowane. Jak do tego przyszło, nie po­ trafiłaby określić R ena, lecz przyszło...

Powoli — fatalnie.

R en a czuła, że przesunie się przed nią reszta wspomnień jej życia. T a najokropniejsza. Ta, wśród której walczyła rozpacznie, targając się z hydrą, która j ą oplotła cielskiem palącem i bezecnem.

Z h ydrą — zazdrości.

R ena pragnęła podnieść się z fotela i wejść do pokoju dziecka. Lecz brakło jej sił. Ręce jej opadły wzdłuż ciała.

W swej białej szacie domowej ze śnieżnej, miękkiej flanełi ledwo zaznaczała się w cieniu. O parła głowę o szare jeszcze obicie ściany.

Nieruchoma, tonęła w myśli ciągłej, niedają- cej się przerwać i zniszczyć.

(58)

Kroki Brzeziewicza ucichły, ktoś jeszcze w głę­ bi mieszkania drzwi zamknął.

Cisza nastąpiła zupełna.

Zazdrość j ą zgubiła. Tak. Bezwarunkowo. Lecz była to inna zazdrość, nie zwykła, nie szablonowa, nie ta, która pożąda p ra w a w łasno­ ści, nie ta, która nie chce się dzielić porywami ducha i szlachetniejszej, lepszej części istoty, sku­ tej małżeństwem, lecz zazdrość pacjentki, zazdrość nerwów, które nie chciały, nie dozwalały, aby choć część kojącego fluidu uzyskać mogły inne nerwy, domagające się także uspokojenia.

R ena przeliczyła się ze swemi siłami. Zo­ stała żoną lekarza, a nie umiała być tą żoną.

Nie wiedziała, że od tej chwili pierwszeństwo przed nią otrzym ają inne, bardziej interesujące chore. Nie wiedziała, że lekarze nerwowi oswa­ jają się z objawami nerwowemi swych pacjentów i przestają się powoli niemi interesować, dążąc do nowości, tak jak dąży człowiek-zwierzę do miło­ snej zmiany.

Brzeziewicz, pomimo nadzwyczaj zimnej i zrównoważonej powierzchowności, był także ner­ wowo wyczerpującym się łatw o i szybko ustają­ cym w reagowaniu na jakieś podniecające go w pierwszej chwili objawy.

(59)

R ena zajmowała go jako panna, jako narze­ czona, jako początkująca mężatka.

Była . to wiwisekcja. Badał, w jaki sposób oddziała na jej system nerwowy wstrząs zmysło­ wy pożycia wspólnego. Zawiódł się. R ena po­ została zimna. Alkowa małżeńska nie dała jej żadnego zapamiętania się.

Zdziwiona, pochmurnem wejrzeniem witała każde zbliżenie się męża, z rodzajem przestrachu i grozy przed brutalnością faktu, na którego wspo­ mnienie nerwy jej kurczyły się z przerażenia.

Brzeziewicz uczuł, iż diagnoza jego była błędna. Sądził, że nerwowe ataki, których R ena jako panna doświadczała, pochodziły z p rzed­

wczesnego rozwoju jej ciała. Pewien był, iż p o ­ życie małżeńskie zaprowadzi w tej dziwnej n a tu ­ rze równowagę.

Oczekiwał szalonych wybuchów namiętności, pogrążenia się przynajmniej w początkach w p r a ­ gnieniu ciągłych wyczerpujących dreszczów. T y m ­ czasem spotkał się z obojętnością, pokrywającą naw et odrazę.

Więc nie zmysły rozszalały się zazdrośnie w głębi Reny, lecz nerwy.

Prędko zrozumiała, że była już nie tą jedyną, która odczuwała dobroczynny fluid delikatnych rąk Brzeziewicza.

(60)

mionach, piersiach przesuwały się te smukłe, do­ broczynne pałce.

Pochylona postać mężczyzny szeptała dobre, kojące słowa nad nawpół przytomną, wykrzywio­ ną skurczem twarzą.

Jakby dzieło jakieś ukochane, ktoś, jakaś inna kobieta, prow adzona była przez męża Reny do krain spokoju, wspierana, pocieszana, pielęgno­ wana.

Często pod drzwiami gabinetu od strony ł a ­ zienki R en a p o dkradała się i w czasie konsul­ tacji starała się podsłuchać cokolwiek przez drzwi, silnie obite suknem i w ym ateracow ane.

Słyszała jakiś skarżący się głos kobiecy, a potem łagodny, uspakający głos lekarza. Z n a ł a ton, jaki przybierał, znała dokładnie.

Wszakże na tym pasku powlókł ją za sobą. Teraz nastąpiła cisza... B ada ją, b a d a deli­ katnie, pieszczotliwie, łagodnie. P od wrażeniem tych pociągnięć ledwo wyczuwalnych uspokajają się nerwy tamtej.

Ona zaś drży cała, przytulona do drzwi od naprężenia, od pożądania takiego ukojenia. O! j a k ­ że chętnie oddałaby wszystkie zmysłowe zbliżenia za tak ą troskę, z jaką Brzeziewicz przystępuje do chorej.

Jakże padłaby tam na szezlong, pokryty białą ścieżką płótna, poddając swe czoło, sw ą

Cytaty

Powiązane dokumenty

Grupa Ady odwdzięczyła się przedstawieniem teatralnym dla maluchów o misiu, który trafił do przedszkola i niczego nie potrafił robić samodzielnie: nie umiał sam jeść,

Z dobroci serca nie posłużę się dla zilustrowania tego mechanizmu rozwojem istoty ludzkiej, lecz zaproponuję przykład róży, która w pełnym rozkwicie osiąga stan

Nornik zwyczajny jest najważniejszym składnikiem pokarmu płomykó~ki ~e w~ględu n_a wysoką masę ciała i wysoką dostępność w okresie opiekowarna się

Można się spodziewać, że po przeczytaniu tego opracowania wielu badaczy, którzy do tej pory traktowali zjawisko nowej duchowości jako mało znaczące, przekona się o potrzebie

przedstawionej tezy: Bóg nie działa z wolności woli, o tyle w kwestii wolności człowieka analogiczny sprzeciw wzbudzać będzie twierdzenie Spinozy o pozor ­ nym

Dzisiaj dowiecie się co należy zrobid, gdy ta cyfra jest zerem.. Zapisz w zeszycie 3 poniższe przykłady (bez

Widać już, że coś się zmieniło i zmienia się z dnia na dzień.. Co znaczy, gdy przyjdzie odpowiedni człowiek na odpowiednie

Jak wiadomo było, co jest, to się pojechało, więc jakoś tam sobie poradzili, ale już byli spóźnieni sporo.. Normalnie nie wolno im było, oczywiście, jechać na miejsce, czyli