• Nie Znaleziono Wyników

M 12. Tom II.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "M 12. Tom II."

Copied!
16
0
0

Pełen tekst

(1)

M 12. Warszawa, d, 19 Marca 1883. Tom II.

TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.

P R E N U M E R A T A „ W S Z E C H Ś W IA T A . “ W W a rs z a w ie : r o c z n ie rs . 6.

k w a r ta ln ie ,, l k o p . 50.

Z p rze s y łk ą pocztową: r o c z n ie „ 7 „

2 0

. p ó łr o c z n ie „ 3 „ 60.

K om itet Redakcyjny stanowią: P. P. Dr. T. Chałubiński, J. Aleksandrowicz b.dziekan Uniw., mag.K. Deike, mag.

S. K ram sztyk,kand. n. p. J. Natanson, mag.A. Ślósarski, prof. J. Trejdosiew icz i prof. A. W rześniowski.

Prenum erow ać można w Redakcyi W szechśw iata i we wszystkich księgarniach w k ra ju i zagranicą.

.Adres Redakcyi: Podwale Nr. 2.

W S P O M N I E N I A

Z PODRÓŻY PO PERU.

przez

J a n a Sztolcm ana.

K R A J I P R Z Y R O D A 1).

L a s y (Montana 2).

Jeżeli poprowadzimy liniją poziomą mniej więcej na wysokości 11000 stóp nad poziomem morza po wschodniej stronie Kordylijerów, w dół od tej linii ciągnie się jeden, prawie ni­

czem nieprzerwany las, spuszczający się na równiny Maynas, przewalający się przez rzekę

') Pierwsza część opisu podróży naukowych naszego dzielnego naturalisty i badacza była pod tym samym ty­

tułem drukowana w tomie I-ym Wszechświata w NN.

7, 8, 9, 1 0 , 2 2 , 2 3 , 2 4, 29, 30 , 3 1 , 3 3 , 34 , 35 i 3 8. W I-ym tomie Wszechświata podana była również oryginalna mapa p. Sztolcmana, odnosząca się do bada­

nych przez niego okolic. (Przyp. Red.)

2) M ontana, po hiszpańsku znaczy góra (montagne), w Peru jednak stosuje się do wielkiego regijonu lasów, położonego na wschodnim stoku Kordylijerów, oraz na olbrzymich równinach porzecza Amazony. Stosują nieraz ten wyraz poprostu w znaczeniu ,,las“ nawet do mniej­

szych leśnych przestrzeni. (Przyp. autora).

Ucayali i ciągnący się Bóg wie dokąd po B ra­

zylii. Olbrzymia, niemająca równej sobie na całym świecie przestrzeń lasu!

Ponieważ jednak w północnem Peru Kor- dylijery biegną dwoma równoległemi grzbie­

tami, przedzielonemi głęboką doliną Marano- nu, wypada nam zatem rozpatrzeć się bliżej w rozkładzie lasów na obu skłonach zacho*

dniego, czyli przymorskiego pasma, oraz na zachodnim stoku środkowego pasma, gdyż po­

między rzekami Huallagą i Ucayali biegnie trzecie małoznaczące rozgałęzienie Kordylije­

rów, któreśmy wschodniem pasmem nazwali.

Jednem słowem chodzi nam o rozkład lasów zarówno kotliny górnego Maraiionu, jak i sy­

stemu oceanu Spokojnego. Z zadania tego wy­

wiążemy się zapomocą następującego ogólnego prawa.

Zacząwszy od 7° szer. połudn. tak na obu skłonach zachodniego pasma, jak i na zacho­

dnim skłonie wschodniego pasma spotykają się poniżej granicy lasu (mniej więcej poniżej 11000' n. p. m.), mniej lub więcej znaczne pla­

my lasu, które wogóle stają się coraz znaczniej-

szemi w miarę zbliżania się ku granicy Ecua-

doru, nigdzie jednak w tej części P eru las nie

zstępuje poniżej 5000 stóp. Zapoznawszy się

więc nieco dalej z podziałem lasów na trzy

podtypy, spostrzeżemy, że brak tu „leśnej ki-

(2)

178 W SZECHŚW IAT. Nr. 12.

czuy“ i „lasu gorącego", występuje zaś tu tylko las sierrański. Nadmienić też mi wypada, źe najsłabiej rozwiniętemi przestrzeniami las wy­

stępuje od strony Pacyfiku, czyli na zachodnim stoku zachodniego pasma; więcej rozwiniętemi na wschodnim stoku tegoż pasma, a jeszcze więcej na zachodnim środkowego łańcucha.

Widzimy więc stopniowe rozwijanie się lasów w północo-wschodnich prowincyjach P eru raz z zachodu na wschód, a powtóre z północy na południe. Zrozumiemy to natychmiast, skoro się zastanowimy nieco nad poniżej przytoczo- nemi uwagami.

Słyszałem między innemi opiniją, że kiedyś lasy pokrywały dzisiejsze bezleśne okolice P o ­ morza, oraz gorętszych dolin sierrańskich i że lasy te przez mieszkańców wyniszczone zostały dla różnych przyczyn, a głównie dla otwarcia sobie pastwisk. Mniemaniu temu sprzeciwi się kilka faktów bardzo ważnych, które jeszcze ważniej szemi wydadzą się nam, gdy poznamy inną hipotezę, daleko lepiej objaśniającą oso­

bliwy rozkład lasów od strony Pacyfiku i w ko­

tlinie Maraiionu. Przedewszystkiem, gdyby w okolicach dziś bezleśnych istniały kiedyś lasy, pozostałby po nich jakiś ślad, a głównie grunt odpowiedniejszy do leśnego życia, niż ten żwirowaty, który dziś pokrywa skłony go­

rących dolin lub ,,wzgórza“ peruwijańskiego pomorzą. Nietrudno np. poznać miejsca w re- gijonie Sierry, gdzie przedtem porastały lasy, które następnie człowiek wypalił. Znaną jest zresztą łatwość, z ja k ą one odrastają w połu­

dniowej Ameryce. Pewien fermer nad Hualla- gą zapewniał mnie, że pastwiska, jakie w tych miejscach przed laty otwartemi zostały wśród lasu, należy 3 razy na rok oczyszczać z krza­

ków, gdyż inaczej zarosłyby wkrótce lasem.

Widziałem w dolinie Huayabamba las dziesię­

cioletni, któremu każdy Europejczyk przyznał­

by 50 lat wieku. W tychże samych okolicach znalazłem ruiny miasteczka Posich, na których porasta dziś las, niczem nieróżniący się od dziewiczego, a trzeba wiedzieć, że miasteczko to, według tradycyi, zniszczonem zostało pod koniec przeszłego lub na początkach obecnego stulecia, zatem w ciągu 80 lat las doszedł pełni swego rozwoju.

W dalszym ciągu mych uwag nad tym cie­

kawym, a nader ważnym przedmiotem, po­

wiem, że miejsca, gdzie las wyniszczonym zo­

stał, porastają zawsze po zapuszczeniu ich temi

samemi drzewami, jakie się w sąsiednim lesie znajdują, temi z nich mianowicie, które mają łatwiejsze środki rozszerzania się, między inne­

mi zaś drzewem „pało de balsa“ (Ochroma piscatoria), posiadającem lekkie, pierzaste na­

siona, łatwo przez wiatr roznoszone. Tymcza­

sem bezleśne okolice pomorzą lub kiczuy po­

siadają swą florę zupełnie, ale to zupełnie ró­

żną, należącą do innego typu, aniżeli flora lasów wilgotnych. Tych właśnie roślin akacyjo- wych i kaktusów, które stanowią jądro flory pomorskiej, brak prawie zupełnie w regijonie Montanii.

Zakończę wreszcie szereg tych uwag argu­

mentem bardzo dobitnym. Ten, kto po ró­

żnych okolicach Peru podróżował, łatwo mógł się przekonać, że regijon Sierry jest bezporó- wnania gęściej zaludniony od pomorzą lub do­

liny Maraiionu, dlaczego więc w nim ocalały jeszcze stosunkowo znaczne przestrzenie lasu, gdy na pomorzu, łub w gorących dolinach sierrańskich w żadnem miejscu nie pozostał nawet ślad, że tam kiedyś jakie lasy istnieć mogły?

Sądzę, że tych kilka uwag wystarczyć po­

winno do zarzucenia myśli, że bezleśne okolice pomorzą i dolin gorących były kiedyś pokryte lasami i że człowiek przyczynił się do ich wy­

niszczenia. Aby zaś łatwiej zrozumieć prawdzi­

wą, według mego zdania, przyczynę braku la ­ sów w gorętszych częściach północno-zacho­

dniego Peru, zastanówmy się chwilkę nad spo­

sobem powstawania lasów w okolicach przed­

tem bezleśnych.

Pomijając interwencyją w tym razie wszel­

kich czynników pobocznych, jak np. ptaków, wiatrów lub wody, łatwo jest nam zrozumieć, źe las propaguje się głównie sam przez się, dzięki tylko różnicy, jaka istnieje między koń­

cem gałęzi i osią samego pnia drzew. Aby to lepiej zrozumieć, wystawmy sobie brzeg lasu.

Owoce, jakie spadają z końców najdłuższych gałęzi, będą się znajdowały w pewnej odległo­

ści od pnia drzewa. Skoro zaś z tego nasienia drzewo wyrośnie, linija brzegu posunie się na­

przód. W ten sposób las rozszerza się na ró­

wninie. W górach zaś przy rozprzestrzenianiu

się lasu widzimy dwa'wypadki: las może się

rozszerzać w górę lub w dół. Widzimy, że

w drugim z tych dwu wypadków łatwiejsze jest

posuwanie się linii lasu dlatego, że w licznych

wypadkach nasiona staczają się po skłonie,

(3)

Nr. 12. W SZECH ŚW IA T. 179 posuwając szybciej liniją lasu, gdy przeciwnie

rozszerzanie się z dołu do góry jest utrudnio­

ne z tej samej przyczyny, a mianowicie, źe liczne nasiona będą się staczać napowrót do lasu. Tu leży właśnie przyczyna, dlaczego gór­

na granica lasu jest zawsze równo odcięta, czyli że las gwałtownie kończy się tam, gdzie się zaczyna pastwisko, gdy przeciwnie dolna gra­

nica lasu tam, gdzie jej człowiek nie tknął, jest stopniowem przejściem od lasu do zarośli, a od tych do okolic bezleśnych.

Przy rozprzestrzenianiu się lasów zachodzą jeszcze dwa wypadki zupełnie innej natury od dopieroco rozebranych, a mianowicie, że las może się rozszerzać na gruncie odpowiednim, już do przyjęcia jego przygotowanym; alboli też w miarę rozwijania się las wyrabia sobie stopniowo ten grunt roślinny zapomocą liści, zwalonych pni i innych gnijących części ro­

ślinnych. I w tym wypadku można zastosować uwagi przed chwilą przytoczone o rozprze­

strzenianiu się lasów na równinach z dołu do góry, a mianowicie, że najbardziej ułatwione wyrabianie sobie ziemi roślinnej ma las w osta­

tnim z trzech wypadków, to jest przy posuwa­

niu się z góry do dołu.

M ając w pamięci cały szereg tych uwag, ob­

jaśnię czytelnika, że pasmo zachodnie Kordy- lijerów, poczynające się z węzła Cerro de Pa- sco ( 1 0 '/ 2 0 szer. połudn.), a kończące się wę­

złem Cuenca (3° tejże szer.), jest znacznie no­

wszej formacyi od środkowego, równoległego mu pasma, co sprawdzonem zostało przez gie­

ologów, badających Kordylijery, a między in­

nemi przez p. Raimondiego. Przyjąwszy więc, że las na łańcuchu zachodnim utworzył się na­

przód od góry, gdzie znalazł na to odpowiedni grunt, jakim jest punowy czarnoziem, powsta­

ły tąż samą drogą, co i nasze torfy, przyjdzie­

my do tego wniosku, że lasu w gorętszych czę­

ściach północno-zachodniego Peru brak dla­

tego, że w swem powolnem rozprzestrzenianiu się na gruncie jałowym nie zdążyły jeszcze spuścić się na dno głębszych dolin.

Wybaczy mi czytelnik, żem się tak długo nad tą kwestyją zastanowił, uważam ją jednak za nader ważną, jako będącą w związku z in­

nemi gieologicznemi zagadnieniami. Jakżeż często dwa prawa przyrody wzajemnie dopeł­

niają się, dając tem dowód swej prawdziwości.

Przytoczona powyżej hipoteza jest niejako liniją rewizyjną, jaką gieometrzy na gruncie

[ prowadzą, aby sprawdzić dokładność swych

! pomiarów: sama objaśnia się hipotezą później­

szego wyłonienia się zachodniego pasma Kor- dylijerów peruwijańskich, a jednocześnie stwier­

dza niejako tę hipotezę, która właściwie hipo­

tezą być już przestała.

( D o k . n a s t . )

Zastosowanie fotografii

BO BADANIA RUCHÓW ZWIERZĘCYCH.

przez S , K .

Z różnych działów fizyjologii najmniej może rozwiniętą jest nauka o ruchach zwierzęcych, stanowiąca jakby mechanikę fizyjologiczną.

Nad przedmiotem tym pracował najwięcej akademik francuski, prof. Marey, którego dzie­

ło „Machina zwierzęca“ zyskało ogólny rozgłos.

Ruchy zwierząt są wogóle zbyt szybkie, aby wzrok ludzki mógł oddzielnie ich fazy chwytać;

obserwacyja ich przeto wymaga metod szcze­

gólnych. Prof. Marey starał się tedy pierwo­

tnie oznaczać tylko metodą graficzną zależność ruchów od czasu, co pozwala oceniać rytm chodu ludzkiego i zwierzęcego, t. j . chwilę i trwanie zetknięcia się nogi z ziemią; tąż sa­

mą drogą zdołał on następnie wykazać fazy ruchów skrzydeł u ptaków, kołysanie się ich ciała w związku z ruchami skrzydeł i inne szczegóły.

Metoda ta wszakże niezupełnie była dosta­

teczną, nie daje ona np. wcale możności do­

strzegania wygięć ciała i położenia nóg w ró­

żnych chwilach ruchu. Dla zbadania tedy bie­

gu konia, Marey użył postępowania, które w rozpoznawaniu różnych zjawisk przyrody nader ważne oddało już usługi; postarał się mianowicie o to, aby ruchy te same się wy­

pisywać mogły. W tym celu użył pęcherzy wy­

pełnionych powietrzem i przytwierdzonych do stawów i nóg; przy wszelkich poruszeniach ko­

nia powietrze ulega zagęszczeniu lub rozrze­

dzeniu, a zmiany te udzielają się natychmiast ołówkom w stosowny sposób z powyższemi pę­

cherzami połączonym. Ołówki przeto podno­

szą się lub obniżają i wypisują wszystkie te podskoki na walcu, który jeździec trzyma w rę­

ce i który zarazem zapomocą przyrządu zega­

rowego wprawionym jest w ruch obrotowy.

Nakreślone w ten sposób linije krzywe wyka-

(4)

180 W SZECHŚW IAT. Nr. 12.

żują, kiedy się zagęszczenie powietrza rozpo­

czyna i ja k długo trwa, skąd można wnosić 0 położeniu nóg. T ą drogą otrzymał Marey obraz biegu konia, zarówno galopem, jak 1 kłusem.

I ta wszakże metoda musiała ustąpić nowej, która ma tę zaletę, że każde położenie zwierzęcia dozwala dostrzegać bezpośrednio; dzielną tę po­

moc przyniosła nauce fotografija, do celu tego zastosowana poraź pierwszy przez Am erykani­

na Muybridgea w San Francisco. Aby można było uchwycić obraz zwierzęcia w biegu, po trzeba oczywiście, aby utrw alał się on na pły­

cie fotograficznej w czasie niesłychanie krót­

kim, a Muybridge utrzymuje, że wystarczało mu wystawienie płyty przez 0,0005 sekundy.

Trudno powiedzieć, czy w tem niema przesa­

dy, ale w każdym razie zbiór jego fotografij nietylko jest ważnym pod względem nauko­

wym, ale zarazem dokładnością wykonania stanowi dowód, jak znacznie sztuka fotogra­

ficzna w ostatnich latach postąpiła. Muybridge używał ciemni optycznej, którą przy pomocy urządzenia elektrycznego można było niesły­

chanie szybko otwierać i zamykać; znaczna liczba takich przyrządów ustawioną była w je ­ dnym rzędzie, a w pewnej od nich odległości biegł koń z jednostajną, o ile można szyb­

kością.

Załączona obok rycina przedstawia próbkę takich fotografij; mamy tu dziesięć wizerun­

ków konia galopującego. Koń biegł w galopie wyciągniętym ku prawej stronie, a każda foto­

grafija zdejmowaną była po przebieżeniu prze­

zeń 21 cali w ciągu 0,04 sekundy.

Pierwszy wizerunek przedstawia nam chwi­

lę, gdy koń, już w biegu będący, usuwa od zie­

mi prawą nogę przednią, która jedna jeszcze ziemi dotyka; na dwu następnych rysunkach zwierzę buja w powietrzu; na czwartym noga tylna lewa, opuszczona na ziemię, podtrzymuje ciężar ciała, aby je naprzód posunąć, ja k to dalsze rysunki uwidoczniają; na szóstym i sió­

dmym obrazie widzimy, że najpierw prawa noga tylna, a następnie przednia lewa dotyka ziemi; gdy ta ostatnia staje na ziemi, lewa no­

ga tylna już ją opuściła. Przy galopie szkol­

nym dzieje się inaczej; prawa noga tylna i le­

wa przednia podnoszą się jednocześnie. W na­

stępnych wizerunkach tylko owa noga prze­

dnia opiera się o ziemię, w dziesiątym nato­

miast jest ona już podniesioną, a ziemi doty­

ka prawa.

W podobny sposób uchwycił Muybridge i inne rodzaje biegu konia, przyczem ujawniły się niektóre ciekawe okoliczności; tak np. przy kłusie wyciągniętym ciało zwierzęcia dłużej unosi się w powietrzu, aniżeli się opiera o zie­

mię, gdy według Mareya, przy kłusie zwykłym rzecz ma się przeciwnie.

O dokładności tych obrazów przekonać się można, jeżeli rozpatrujemy je zapomocą stro-

a *

boskopu lub fenakistoskopu, albo innego przy­

rządu, który je szybko przed wzrokiem prze­

suwa; wtedy oko dostrzega dokładne odtwo­

rzenia ruchów, które przy odpowiednim biegu konia obserwujemy.

Zachęcony rezultatami otrzymanemi przez Muybridgea, Marey zwrócił się również do fo­

tografii, zamiast jednak całego szeregu ciemni optyczych, użył fuzyi fotograficznej, urządzo­

nej na wzór rewolweru fotograficznego, obmy­

ślonego przez Janssena dla obserwacyi przej­

ścia W enery w r. 1874.

(5)

Nr. 12. W SZECHŚW IAT. 181 Przyrząd Mareya ma wielkość fuzyi myśliw­

skiej i daje dwanaście obrazów w ciągu se­

kundy; czas wystawienia płyt wynosi 'A

2 0

se­

kundy, a za materyjał fotograficzny służy bro­

mek srebra. Lufa nastawia się na dany przed­

miot, a w tylnej jej części obok kolby znajduje się przyrząd fotograficzny, poruszany mecha­

nizmem zegarowym, tak, że obraz pada na coraz inne miejsce płyty. Mamy tu tedy w 0 - gólności urządzenie rewolwerowe, które służy nie do wyrzucania' kuli, ale niemniej szybko chwyta obraz zwierzęcia.

Fuzyją taką odfotografował Marey najpierw strzałę w biegu, wahadło sekundowe, oraz przyrząd chronograficzny, co pozwoliło ozna­

czyć czas wystawienia płyty. Następnie zasto­

sował ciekawy swój przyrząd do uchwycenia lotu różnych ptaków, oraz niedoperza. Ten ostatni przedstawia szczególne trudności, za­

równo z powodu drobnego ciała, jak i dlatego, źe lata tylko w ciemności.

Oprócz Mareya i Muybridgea kilku innych badaczy zbiera materyjał, stanowiący podsta­

wę, na której zdoła się zapewne rozwinąć isto­

tna mechanika ruchów zwierzęcych.

Naf ta i wosk z i e m n y

W GALICYI.

przez

R . Z u b e ra .

(D o k o ń czen ie.)

Zestawiwszy ilości gazów węglowodorowych, obliczone na podstawie prawdopodobieństwa, wydobywających się na powierzchni ziemi, ła­

two przekonamy się, że ilość nafty w łonie zie­

mi znajdującej się, nazwać należy małą wzglę­

dnie do ilości gazów z łona ziemi się wydoby­

wających.

Z doświadczeń Leona Popowa okazuje się, że podczas zgniłej fermentacyi roślin wydoby­

wa się bezwodnik węglany i gaz błotny. Che­

mik ten udowodnił, że gazy te powstają z roz­

kładu błonnika (celulozy). Z drugiej znów strony wogóle wiadomo, że podczas zgniłej fer­

mentacyi, obok składników gazowych występu­

ją utwory poboczne, które są homologami gazu bagiennego. Homologi te byłyby niejako nie-

dogorem robienia, t. j. naftą. W zór chemiczny jasno nam tę sprawę przedstawia ').

Powziąwszy myśl wytłumaczenia powstawa­

nia nafty na drodze zgniłej fermentacyi ciał roślinnych, prof. Radziszewski starał się spra­

wdzić powyższą teoryją zapomocą doświadcze­

nia. W tym celu sprowadził szlam morski i morszczyny z morza Adryjatyckiego i poddał fermentacyi w rozmaitych warunkach. Z do­

świadczeń tych, nieukończonych jeszcze, oka­

zało się już mniej więcej, że przy fermentacyi szlamu w wodzie morskiej rozkład odbywa się bardzo wolno, przyczem na powierzchni two­

rzy się powłoka tłuszczowa. Po dodaniu wody słodkiej wydobywał się gwałtownie bezwodnik węglany i gaz bagienny. Z tego wynikałoby, że tam, gdzie z fermentującą masą roślinną styka się woda słodka, powstają przeważnie gazy, tam zaś, gdzie wody bardzo mało, po­

wstaje nafta. Wydobywające się gazy wpycha­

ją naftę w głębie ziemi, a ze szlamu tworzą się łupki, które prof. Radziszewski sztucznie wy­

rabia.

Wszystko wskazuje nam, że dolina krośnień­

ska, a raczej doły sanockie były wielkiem mo­

rzem. K u brzegom tego morza kiedyś zapędzo­

na została masa roślin morskich, jakoto: wo­

dorostów, fukoidów, które, jak wiadomo, asy- milują związki jodo-bromowe. To samo obecnie spostrzegamy na brzegach Szkocyi i Francyi, gdzie z roślin tych wyrabiają jod i sodę. Z ro­

ślin tych mogły się utworzyć potężne zapasy szlamu morskiego, zawierającego chlorek sodu (Na Cl), z którego utworzyły się następnie łup-

') P rz y ferm en tac y i alkoholow ej cu k ru : C 0H l2O 0 = 2 C O , + 2 C 2H 0O cu k ier g ronow y a lk o h o l etylow y

tw o rzą się obok tych g łó w n y ch p ro d u k tó w ja k o n ie d o - g o r h o m o lo g i teg o alk o h o lu : C;)H bO , C4H )0O, C3H , 20 , C 0I I | 40 i t. d.

P o d o b n ie w yprow adzić m o żn a, zd an iem p ro f. R a d z i­

szew skiego, z b ło n n ik a (C eH |o 0 3), k tó ry niezaw odnie m a wz(5r polim eryczny (C 6H lu Og)n:

d la n = 2 :

C | 2H 20O 10= r ; 5 C O a -(- 2 C I I 4 + C5 I I | 2 d la n = 4 :

C 24H 400 20— 1 0 C O 2 + 4 C I I 4 + C2I I 6 + C „ I I , 8 d la n = 6 :

C J(iHi;u0 30= ] 5 C 0 2- f - fiC lI4 -)- C 2II,; - j-C iH tn - f -

C,.iH 2o

p ro d u k t g łó w n y n ied o g o r.

P ro d u k te m g łó w n y m s ą tu g a z y , p ro d u k te m u b o cznym

m iesz an in a w ęglow odorów h o m o lo g ic z n y c h z C H 4, p rz e ­

w ażnie p ły n n y c h , s k ła d a ją c y c h n a ftę .

R . Z .

(6)

1 8 2 W SZEC H ŚW IA T. Nr. 12, ki. W skutek fermentacyi tego szlamu powstaje

nafta, a działaniem wody słodkiej bezwodnik węglany i gaz bagienny. Woda nasycona temi gazami wypłókuje chlorek sodu w łupkach znajdujący się, tudzież jod i brom, wreszcie wę­

glany alkaliczne, a występując na powierzchnię ziemi, stanowi zdroje iwonickie.

Prof. D -r J . Grabowski zgadza się w zasa­

dzie na możliwość sposobu powstawania nafty przedstawionego przez prof. Radziszewskiego.

Prawdopodobniejszem jednak wydaje mu się tłumaczenie Bunsena powstawania nafty z ga­

zu bagiennego nie przez odpadanie wodoru, ale przez łączenie się z ozonifikowanym tlenem powietrza. Przez odszczepianie wody może na­

stępować zagęszczenie gazu bagiennego (CH 4).

Poglądy prof. Radziszewskiego bezwarunkowo zasługują na uwagę, ale trudno zgodzić się z niemi w zupełności. W edług autora, gazy ma­

ją być głównym produktem, a nafta niedogo- rem, ubocznym utworem, czyli inaczej, że gazy węglowodorowe mają przewagę. Jeżeli napo­

tykamy ogromne ilości gazów, to jeszcze więk­

sze znajdują się w przyrodzie zapasy nafty, wnosząc z ilości nafty wydobywanej w Caren- city w Ameryce, gdzie dziennie wydobywają około 6 milijonów funtów (30,000 beczek na­

fty). Gdyby nafta była tylko ubocznym, następ­

czym utworem z gazów, to ilość ich byłaby tak potężną, że musiałaby się zamanifestować w atmosferze i ziemi. Zdaniem więc mówcy, nafta i gazy powstają jednocześnie, prawdopo­

dobniej według tłumaczenia Bunsena.

Prof. Radziszewski mówił o ilościach wzglę­

dnych i tylko schematycznie rzecz przedstawił.

Mechanizm powstawania nafty trudno podać.

N a zasadzie rachunku prawdopodobieństwa można wykazać, że więcej znajduje się gazów niż nafty; miał na myśli względy cząsteczko­

we, nie obliczał zaś na kilogramy. Zagęszcze­

nie się gazu bagiennego zapomocą utlenienia wydaje mu się wątpliwem. Jakiej to olbrzymiej ilości tlenu byłoby potrzeba do wytworzenia potężnych zapasów nafty, o jakich wspominał prof. Grabowski. Zresztą w głębi ziemi znaj­

duje się bardzo mało powietrza. Z tego powo­

du nie wierzy w teoryją powstawania nafty na drodze utleniania gazu błotnego. Zresztą reak- cyje są nieznane przy wiązaniu gazu błotnego zapomocą tlenu i tworz;eniu przytem łańcucha węglowodorowego...

Prof. Grabowski stwierdza, że przyjmuje

teoryją prof. Radziszewskiego, ale nie może zapomnieć o teoryi Bunsena, którą obecnie rozwija. W tym przedmiocie brak doświadczeń i studyjów. Z gieologicznych spostrzeżeń wno­

sić należy, źe im głębiej naftę spotykamy (2500 stóp), tem jest rzadszą. W miarę przy­

stępu powietrza gęstnieje i staje się parafino- watą. U nas w kraju na powierzchni ziemi znajdujemy wosk ziemny...“ ')

Tak daleko doprowadzili tę sprawę chemicy.

Gieologowie dawno się zgodzili (z małemi wyjątkami), że początku nafty szukać trzeba w substancyjach organicznych, nagromadzo­

nych w warstwach skalnych.

Wielki brak skamieniałości w utworach kar­

packich naprowadzał jednak gieologów na ró­

żne domysły, gdzie szukać nagromadzeń m ate­

ryi organicznej, z której przez rozkład po­

wstała nafta.

H ochstetter przypuszczał, że w znaczniej­

szej głębi pod K arpatam i ciągnie się pas for­

macyi węglowej z pokładami węgla kamienne­

go, który przez suchą dystylacyją wydał naftę, a ta następnie w sposób podobny, jak to twier­

dzi Mendelejew, dostała się szczelinami do wyższych pokładów.

Z podobnym zupełnie poglądem wystąpił nie dawno D-r St. Olszewski 2) z tą odmianą, że zamiast pokładów węgla przyjmuje boga­

te w substancyje organiczne warstwy sylu- ryjskie.

Dotychczasowe badania gieologiczne wyka­

zały, źe występowanie formacyi syluryjskiej lub węglowej pod Karpatam i, jest zupełnie

‘) N a podstaw ie przy to czo n ej pow yżej dyskusyi m ię­

dzy p ro f. R a d ziszew sk im i ś. p . G rab o w sk im , pozwolę sobie je s z c z e sprostow ać zd an ie p . W . Leppei-ta, w ypo­

w iedziane w I to m ie W sz e c h św ia ta n a str. I 8 3:

„ ...G ra b o w s k i do w o d ził zaw sze, że n a fta n ie je s t ża ­ d n y m czystym p ro d u k te m su ch ej dystylacyi m a te ry j o r­

g a n ic z n y c h , lecz że p o w sta ła z n ic h p rzy niskiej te m p e ­ ra tu rz e , m oże d ro g ą w o d n ą, przez sz czeg ó ln iejsze g o r o ­ d z a ju ro z k ła d , zbliżony n a tu r ą n a jb a rd z ie j do teg o p ro ­ cesu, k tó ry n azy w am y fe rm e n ta c y ją , g n ic ie m lub butwie- n ie m ...“ W yżej p rzy to czo n a dy sk u sy ja św iadczy, że G ra ­ bowski n ie zaw sze tego dow odził; je ż e li się zaś później p rzy ch y lił do p o g ląd ó w p ro f. R a d ziszew sk ieg o , to czyni to tę te o ry ją te m p ra w d o p o d o b n iejszą .

Sądzę je d n a k , że tem , w interesie praw d y zaznaczo- n e m sp ro sto w an iem b y n a jm n ić j nie u m n ie jsz y łe m wy­

sokich z a s łu g teg o d zielnego, a ta k n ie ste ty zaw cześnie

z g a słe g o b a d a c z a . R . Z .

2) K o sm o s, 1 8 8 1 , 5 2 2 .

(7)

Nr. 12. W SZECH ŚW IA T. 183 nieprawdopodobnem; chemija zaś uczy, że su­

cha dystylacyja węgla i ciał organicznych wo- góle nie daje nigdy nafty, tylko ciała zupełnie odmienne.

Z innych licznych zarzutów, które tej teoryi można zrobić, przytoczę jeszcze to, że np. na Podolu są warstwy syluryjskie bardzo rozwi­

nięte, w innych zaś miejscach pokłady węgla, a przecież właśnie tam niema nafty.

Pp. Tietze i Paul pierwsi wykazali, że nafta karpacka występuje tylko w pewnych syste­

mach warstw i że niema najmniejszego związ­

ku ze szczelinami uskokowemi (Yerwerfungs- Spalten) — o czem zresztą już kilka razy mó­

wiłem powyżej. Dalej zauważyli ci badacze, że często występują między warstwami ropono- śnemi pokłady piaskowca, niezawierającego ani śladu nafty, oraz że nafta warstw starszych ma inne własności chemiczne, niż nafta warstw młodszych. Tego faktu teoryje Mendelejewa, Hochstettera i t. p. wcale nie wyjaśnią. Konie­

cznie tu trzeba przypuścić, źe nafta jest w gie- netycznym związku z warstwami, w których obecnie występuje, a jest chyba tylko o tyle na drugorzędnem złożysku, źe mogła się wytwo­

rzyć w łupkach, a następnie wsiąkła w sąsie­

dnie piaskowce.

Najłatwiej dało się to wykazać dla oligoce- nicznych łupków menilitowych, zawierających znaczną ilość szczątków ryb i wogóle przesią­

kniętych materyją organiczną. W warstwach jednak ropianieckich i eocenicznych trudniej było znaleść odpowiednie nagromadzenia sub- stancyi organicznej, a pokłady łupku bitumi­

cznego są w tych systemach stosunkowo rzad­

kie. Tu jednak są bardzo liczne odciski (wąt­

pliwe morszczyny i t. zw. hieroglify), których nie można uważać za nic innego, jak tylko za ślady istot organicznych, czyto po części za ro­

śliny, czy za ślady, którędy pełzały robaki i t. p.

Ciekawem jest dalej, że wosk ziemny wystę­

puje tylko w mijocenicznej formacyi ') solnej, gdzie tworzy warstwy lub wypełnia szczeliny i rozpadliny.

Aż do najnowszych czasów twierdzono po­

wszechnie, że wosk tworzył się przez wyparo­

wanie, zwietrzenie, skrzepnięcie nafty. Prze­

ciw temu przemawia głównie okoliczność, że

') W p o k ła d a c h sta rszy ch , d o tąd zaledw ie ślady w o­

sku obok n afty n a p o tk a n o .

produktem naturalnego zwietrzenia lub wy­

parowania ropy nigdy nie jest ozokeryt, lecz tylko smoła ziemna (asfalt) lub poprostu maź, oraz, źe w starszych formacyjach powinnyby być w takim razie większe pokłady wosku, bo tam były niewątpliwie lepsze warunki do wy­

parowania.

Nowe światło rzuciły na tę zawiłą kwestyją badania prof. uniw. lwowskiego, Kreutza ‘)>

których wyniki streścić można w następnych kilku słowach:

Podobieństwo własności chemicznych i wspól­

ne występowanie nafty i wosku, dowodzi wspól­

nej gienezy obu tych materyj; nieprawdopodo­

bieństwo przemiany nafty w wosk, oraz ogra­

niczenie tegoż do najmłodszej formacyi upra­

wnia raczej do przypuszczenia, że ozekeryt, który się niezawodnie równocześnie z płynną naftą utworzył, przemienia się w ciągu długie­

go czasu, pod silnem ciśnieniem i może przy nieco podwyższonej ciepłocie częściowo w naftę.

To przypuszczenie prof. Kreutza tłumaczy z łatwością wszystkie okoliczności, towarzyszą­

ce występowaniu tych ciał w przyrodzie i ma nadto za sobą chemiczne doświadczenie Thor- pego iY o u n g a 2), którzy zdołali przemienić stałą parafinę w płynne węglowodory naftowe w ciągu kilku godzin pod silnem ciśnieniem i w wysokiej temperaturze. Dodać tu należy, źe w przyrodzie tak bardzo wysokiej ciepłoty przyjmować nie potrzeba, bo wiadomo powsze­

chnie, co znaczą olbrzymie okresy czasu, w któ­

rych stosunkowo słabe czynniki są w stanie wywołać te same przemiany chemiczne, które my sztucznie w krótkim przeciągu czasu tylko spotęgowaniem tych czynników sprawić mo­

żemy.

Co do chemicznego procesu, który towarzy­

szył przemianie materyi organicznej w wosk ziemny i naftę, stoi prof. Kreutz na gruncie teoryi prof. Radziszewskiego, nad której wy­

kończeniem i poparciem przez doświadczenia obaj ci badacze, każdy w swoim kierunku, pracują.

Zdaniem prof. Kreutza, głównym i przewa­

żnym materyj ałem były ciała roślinne, a mia­

nowicie obfitujące w żywicę drzewa lądowe,

') K o sm o s, 1 8 8 1, 1 5 0 . — V e r h , d . g eo l. R eich»- A n s t. 1 8 8 1 . N r. 8 , 1 0 , 1 6 .

2) L o n d . E . S oc. P ro c . 1 9 . 3 7 0 .

(8)

184 W SZECHŚW IAT. N r. 12.

naniesione przez rzeki do zatok morskich ')•

Nie wyklucza on wcale możliwości, jakoby inne ciała organiczne w podobnych warunkach nie mogły także podlegać tej samej przemianie chemicznej. Co do oligocenicznych łupków me- nilitowych naprzykład, nie ulega wątpliwości, źe główny udział miały szczątki zwierzęce, cze­

go dowodzą zawarte w tych łupkach liczne od­

ciski ryb.

Także i najnowsze badania chemiczne p. Na- w ra tila 2), które wykazały wielką zmienność w składzie różnych naft galicyjskich, zdają się potwierdzać, że w różnych materyj ałach orga­

nicznych należy szukać początku nafty kar­

packiej.

Że solom morskim, a specyjalnie soli ku­

chennej (N a Cl) należy przypisać niewątpliwie ważną rolę w wywoływaniu procesu chemi­

cznego, tworzącego naftę, na to zwrócił uwagę najpierw prof. Radziszewski, a badania gieo- logiczne potwierdzają to w zupełności.

Niektórych wprowadzała i wprowadza je ­ szcze w błąd okoliczność, że największe masy wosku występują w Borysławiu w żyłach i szczelinach, co naprowadzaćby mogło na ana- logiją z żyłami skał wulkanicznych.

I tę wątpliwość udało się prof. Kreutzowi usunąć przez doświadczenie.

Do mocnej skrzynki czworograniastej z dnem wklęsłem lub wypukłem wkładał poziomo stwardniałe warstwy gipsu, cementu, iłu pia­

szczystego naprzemian z rozmiękczonym ki­

tem szklarskim. N a ­ stępnie przykrył te po­

kłady grubą deszczułką dającą się wsuwać do środka skrzynki (zob.

przyległy schematyczny rysunek), którą poddał zapomocą śruby bar­

dzo silnemu ciśnieniu.

Po kilku tygodniach,

gdy kit już zupełnie stężał, przepiłowano całą skrzynkę w poprzek warstw i na przekroju po­

kazało się, że warstwy się połamały, tworząc en miniaturę uskoki, szczeliny, etc., a kit (któ­

*) W B orysław iu z n a jd u ją się w w osku i soli k a- m iennej często szyszki i żyw iczne o d ła m k i d rzew śpil- kow ych.

3) K osm os, 1 8 8 2 .

ry miał wyobrażać ozokeryt) wcisnął się prze­

ważnie do tak powstałych szczelin.

K to miał sposobność widzieć który z tak przyrządzonych modelów ') i porówna je z pię- knemi, z natury zdjętemi przekrojami niektó­

rych chodników borysławskich, podanemi przez p. Syroczyńskiego 2), ten może z łatwością odnieść wrażenie, że przekroje chodników są z modelów rysowane, tak uderzającem jest po­

dobieństwo.

Rzecz oczywista, że w przyrodzie nie śruba wywierała potrzebne ciśnienie; wystarczał tu sam ciężar pokładów a w znacznej części przy­

czyniła się do tego i siła górotwórcza, która z boku działając spiętrzyła i powyginała war­

stwy skalne. W ażną rolę odgrywało tu nie­

wątpliwie także znaczne zmniejszanie się obję­

tości materyjałów organicznych (podobnie jak przy tworzeniu się pokładów węgla kamienne­

go), co ułatwiało powstawanie uskoków i szcze­

lin. Niezbitym wreszcie dowodem i naocznym przykładem wciskania się wosku do wolnych przestworów są fakty, przytoczone przy opisie Borysławia w Il-im rozdziale niniejszej roz­

prawki, mianowicie wciskanie się ozokerytu do szybów, gdzie z pewnością nie działają ża­

dne siły wulkaniczne, tylko ciężar pokładów i nacisk gazów.

Wreszcie wypada się jeszcze nieco zastano­

wić nad tem, dlaczego wystąpienia nafty wo­

góle ograniczają się przeważnie, a nawet pra­

wie wyłącznie do siodeł warstw. Sprawa ta jeszcze nie jest zupełnie wyjaśnioną. Wydaje mi się jednak bardzo prawdopodobnem, że pod wpływem wody i silnego ciśnienia gazów, na­

fta ustępuje tam, gdzie ma więcej wolnego miejsca, a to jest niewątpliwie w wyższym sto­

pniu na złomach siodeł, niż w głębi łęków.

Przy grzbiecie bowiem siodeł musiały się po­

tworzyć liczne szczelinki i pęknięcia, które w łękach zostały zatkane iłem i t. p. pod zna­

cznym ciężarem wyżej leżących pokładów;

wogóle wypływa z natury rzeczy, że skały w siodłach muszą mieć o wiele luźniejszą teks­

turę, a zatem są przydatniejsze mi jako zbior­

niki dla nafty, niż u podstawy łęków.

* *

*

') K osm os, 1 8 8 1 .

*) M ożna j e o g ląd ać w m uzeum m in eralo g iczn em

lwow skiej W szech n icy , o raz w g ieologicznym instytucie

w W ied n iu .

(9)

N r. 12. WSZECHŚW IAT. 185 Mówiąc o stosunkach naftowych galicyj­

skich, należałoby jeszcze poświęcić osobny roz­

dział ekonomii i technice tej gałęzi górnictwa.

Tego się jednak nie podejmuję, bo zbyt mało posiadam w tym względzie kompetencyi; zre­

sztą nie miałem zamiaru napisania wyczerpu­

jąco i wszechstronnie rzecz przedstawiającego dzieła.

Cel tej rozprawki podałem na wstępie i może go osiągnąłem. Sąd nie do mnie należy.

P isa łe m we L w ow ie z p o c z ą tk ie m r. 18 8 3 .

PRZEJŚCIE WENERY

I WYZNACZANIE ODLEGŁOŚCI SŁOŃCA.

przez

S tanisław a K ram sztyka.

(C ią g dalszy.)

Przygotowano wcześniej karty wskazujące, gdzie zjawisko to będzie widzialnem; wiedzia­

no, że przejdzie ono w godzinach, gdy słońce przyświecać będzie innym okolicom świata, nie Europie. Dla środkowych części oceanu Wiel­

kiego widzialnym miał być tylko początek zja­

wiska, to jest wejście tylko Wenery na tarczę słoneczną; cały przebieg można było obserwo­

wać w stronach jego zachodnich: w Australii, w Azyi wschodniej, na oceanie Indyjskim, aż do bieguna południowego; wyjście nakoniec w Azyi zachodniej, w Europie wschodniej i Afryce wschodniej i południowej. Główne tedy stanowiska północne obrano w Japonii i na sąsiednich wybrzeżach Chin i Syberyi, połu­

dniowe na wyspach Auklandzkich i Kerguelen;

nadto wejście obserwować miano na wyspach Sandwichskich, wyjście na Przylądku Dobrej Nadziei i w Egipcie. W Nerczyńsku przebieg zjawiska wynosił 4 godzin 51 minut, na dru- giem zaś skrajnem stanowisku, na wyspie K er­

guelen 4 godz. 27 m.

Wiemy, że według metody Halleya, należy oznaczyć czas całkowitego przebiegu, według metody Delislea chwile wejścia i wyjścia, we­

dług obu tych metod powodzenie zależało od uchwycenia tych chwil skrajnych. Nowe je ­ dnak przyrządy uwalniały od tej zależności, wzmagały tedy widoki powodzenia; choćby bo­

wiem w chwili wejścia lub wyjścia niepogoda

i

przeszkadzała obserwacyi, to jeszcze w czasie pośrednim planeta mogła być przez czas pe.

wien na słońcu widzialna. Dzielną tę pomoc niósł helijometr i fotografij a.

Helijometr, jak nazwa jego wskazuje, obmy­

ślony został pierwotnie przez Bouguera w celu mierzenia średnicy słońca; udoskonalony następ­

nie przez Eraunhofera, oddał astronomii znako­

mite usługi jako przyrząd do wymierzania bar­

dzo drobnych na niebie kątów. Zapomocą nie­

go tedy można było bezpośrednio mierzyć od­

ległość W enery od brzegu lub od środka słoń­

ca; osiągano tedy cel ten sam, co przez poró­

wnanie czasów całego przejścia według meto­

dy Halleya. Do tego celu helijometry zostały nanowo przerobione przez Repsolda i oczeki­

wań zgoła nie zawiodły,— posługiwali się nie­

mi wszakże głównie obserwatorowie niemieccy i rosyjscy. W wielu też miejscach używano do tegoż celu i lunet, opatrzonych zwykłemi, ni- tkowatemi lub siatkowemi mikrometrami.

Zastosowanie fotografii do podobnego służy celu, z tą tylko różnicą, że zamiast bezpośre­

dniego pomiaru na tarczy słonecznej, dokonać go należy na obrazie utrwalonym. Przyrządy, któremi się posługiwano, miały urządzenie do­

syć rozmaite; w ogólności dają się one odnieść do typu lunety, w której szkło oczne zastąpio­

ne jest ciemnią optyczną. N a obrazach należy następnie wymierzyć odległość Wenery od środ­

ka słońca w mierze linijnej, a znajomość skali, według której fotografij e zostały otrzymane, pozwala miarę tę na kątową zamienić. Wbrew wszakże pokładanym w niej nadziejom, meto­

da ta nie wydała rezultatów dokładnych, obra­

zy bowiem fotograficzne utrwalają chwilowy stan niepokojów atmosfery, gdy biegły obser­

wator chwyta niejako średni ich wypadek. Fo­

tografij e niemieckie zdjęte na wyspach Auk­

landzkich dały obraz W enery pięciokątny, na innych średnica planety okazała się rozmaitej wielkości.

Nie zaniechano wszakże i metod dawniej­

szych, a aby umożebnić unikanie błędów, wi­

kłających oznaczenie chwil wejścia i wyjścia planety, urządzono sztuczne modele naśladu­

jące, o ile można, jak najwierniej całe to zja­

wisko; taką drogą obserwatorowie mogli się do przyszłych dostrzeżeń należycie wprawić.

Rzeczywiście sztuczną tą drogą odtworzono

nietylko czarną kropkę, następującą przy ze-

I tknięciu wewnętrznem, ale i wszystkie inne

(10)

186 W SZECHŚW IAT. Nr. 12.

szczegóły zauważane w różnych miejscach w r.

1769. Nauczono się tym sposobem zwłaszcza oceniać wpływ prądów powietrznych, wskutek których brzegi zbliżających się części planety i słońca tracą postać kołową i przybierają for­

my zmienione. Pomimo wszakże tych mozol­

nych przygotowań, samo zjawisko przedsta­

wiło znowu zawikłania niespodziane, których modele sztuczne nie pozwalały się domyślać:

jestto wpływ dosyć gęstej atmosfery Wenery.

Stanowisk obserwacyjnych zajęto 62, a w czterdziestu sprzyjała pogoda. Jeżeli zważymy, że w każdem z nich dokonano kilkaset szcze­

gółowych dostrzeżeń, zrozumiemy, jak olbrzy­

miego materyjału dostarczyło przejście 1874 r.

To także stanowi odpowiedź na często rzucane pytanie, dlaczego nie posiadamy dotąd rezul­

tatu tych obserwacyj, z takim nakładem i mo­

zołem podjętych. Zbadanie sprowadzonych he- lijometrów, a więcej jeszcze wymierzanie foto- grafij stanowi robotę bardzo żmudną; a gdy ta wreszcie ukończoną zostanie, przyjdzie znów czekać na zestawienie otrzymanych wyników obserwacyjnych i na wyprowadzenie z nich naj­

prawdopodobniejszej liczby. Jedynie tylko me­

tody, polegające na obserwacyi czasów ze­

tknięć umożebniają rychlejsze załatwienie się z danemi, zebranemi z dostrzeżeń, a że na rzecz tę nacisk główny kładły wyprawy francuskie i angielskie, dlatego na zasadzie zebranych przez nie dostrzeżeń, można już było obliczyć wielkość paralaksy słonecznej; obliczenia te wszakże prowadzą do wypadków niezbyt zgo­

dnych.

N a zasadzie obserwacyj angielskich otrzy­

mał na wielkość paralaksy słonecznej Airy pierwotnie 8 ",75, a następnie po przybraniu kilku innych dostrzeżeń 8 !',82, p. Stone na za­

sadzie tychże samych danych przyjmuje 8",91, a kapitan Tupman 8",84, lubo uznaje, że liczba ta na bezwarunkowe zaufanie nie zasługuje.

Obserwacyje francuskie poddał rachunkom Puisseux, zestawiając według metody Halleya obserwacyje po dwie, dokonane w Chinach lub Japonii z jednej strony i na wyspie ś. P a ­

wła z drugiej, otrzymuje 12 wartości, z któ­

rych największa wynosi 9", 13, najmniejsza 8",82. Metodą zaś Delislea otrzymano 24 ró­

żnych wartości, nieodstępujących znacznie od liczb powyższych.

Obliczenia te uważać należy za tymczasowe tylko; astronomowie nie spieszyli się z przepro­

wadzeniem rachunków, oczekując na obserwa­

cyje przejścia Wenery 6 Grudnia 1882 r., a ja ­ keśmy już powiedzieli wyżej, najpewniejszych wypadków oczekiwać można od helijometrów.

N a przyjęcie ostatniego tego przejścia przy­

gotowano się z niemniej szym zapałem; niemasz prawie państwa w Europie i Ameryce, które- by nie wysłało w tym celu jednej przynajmniej wyprawy: niektóre wysłały ich po kilkanaście.

W ybór miejscowości, stosownych na stanowi­

ska obserwacyjne, był tym razem łatwiejszy, aniżeli w r. 1874, w całej bowiem prawie Ame­

ryce widzialnem było zjawisko w pełnym swym przebiegu. W Europie środkowej i zachodniej, oraz w całej Afryce można było widzieć jego początek, na oceanie Spokojnym koniec; R.o-

ł ’ig . 11 •

syją tylko wschodnią i całą Azyją w czasie przejścia W enery zalegała noc. U nas Wenus weszła na słońce na krótko przed jego zacho­

dem, ale gwiazda dzienna, tak dla nas w tej porze roku niełaskawa, zakrytą była grubą warstwą chmur.

Fig. 11 wskazuje drogi, przebieźone przez planetę na tarczy słonecznej w r. 1874 i 1882 odnośnie do środka ziemi; widzimy, że osta­

tnim razem przesuwała się ona bliżej środka słońca, przebieg też trwał dłużej, względem środka ziemi trw ał on 6 godz. 18'29".

W Październiku 1882 zebrała się w Paryżu

konferencyja astronomiczna międzynarodowa,

celem ostatecznego wyboru stanowisk i oceny

metod, któremi się tym razem przeważnie po­

(11)

N r. 12. W SZECHŚW IAT. 187 sługiwać miano. Podobne zebranie mogłoby

mieć istotne znaczenie, gdyby się odbyło dwo­

ma przynajmniej łaty wcześniej; w ostatniej chwili niepodobna już było wprowadzić jakich­

kolwiek zmian w poczynionych przygotowa­

niach, członkowie jednak konferencyi udzielili sobie nawzajem wielu uwag, opartych na zy­

skanych doświadczeniach i prowadzących do usunięcia źródeł błędów.

Wogóle obserwatorowie różnych narodowo­

ści zatrzymali metody, użyte przez nich w roku 1874. Niemcy wTięc zawieźli helijometry, Angli­

cy poprzestali na obserwacyi zetknięć, obmy­

ślili jednak dokładniejsze narzędzia i ulepszyli szczegółowe metody prowadzenia dostrzeżeń, mikrometry nitkowe lub siatkowe postanowio­

no zachować na tych tylko stanowiskach, gdzie- by można było liczyć na to, że luneta nie bę­

dzie ulegać żadnym wstrząśnieniom; przy foto­

grafii pozostali prawie wyłącznie Amerykanie i otrzymali kilkaset obrazów.

O ile z dotychczas zebranych doniesień wno­

sić można, pogoda po większej części sprzyja­

ła astronomom, a postrzeżenia w ogóle miały się powieść; ale kto zdoła powiedzieć, jak dłu­

go przyjdzie czekać na ogólny rezultat badań I 1874 i 1882 roku? Na konferencyi paździer­

nikowej jeden z członków zwrócił uwagę na to, że obserwacye 1874 jeszcze nie zostały zu­

żytkowane i że ogłoszono dotąd częściowe tyl­

ko i nieliczne ich opracowania; należałoby mo­

że pomyśleć o utworzeniu biura rachunkowe­

go w celu zebrania, obliczenia i roztrząśnięcia wszystkich postrzeżeń, które dokonane będą w r. 1882. W odpowiedzi na projekt ten prezes konferencyi, a sekretarz stały akademii nauk w Paryżu, Dumas, zauważył krótko, że aż do następnego przejścia mamy sto lat z górą na prowadzenie rachunków. Wobec takiego oś­

wiadczenia, popartego przez wielu członków, zdaje się że długo jeszcze przyjdzie czekać na zyskanie ogólnego wyniku licznych obserwacyj 1874 i 1882 r.

Konferencyja wyraziła wprawdzie życzenie, aby rząd francuzki przedstawił drogą dyplo­

matyczną innym państwom projekt ustano­

wienia „Komisyi międzynarodowej przejść W e­

nery;” któraby zebrała wszystkie dane i wspól­

ną pracą wyprowadziła rezultat ogólny co do wielkości paralaksy słonecznej. Projekt taki, jak to słusznie dodał uczony prezes konferen­

cyi, byłby naturalnem następstwem rozwoju i

organizacyi naukowej. Pierwrotnie nauka posu­

wała się, dzięki usiłowaniom oddzielnych ba­

daczy; następnie okazała się konieczność wspól­

nego działania uczonych jednego narodu, a to wywołało utworzenie się akademij i towarzystw naukowych narodowych. Obecnie nie wydaje się to już dostatecznem; przy wszelkiej sposo­

bności czujemy potrzebę zebrań naukowych międzynarodowych, a w astronomii, która jest nauką wszechświata, silniej niż gdzieindziej.

N a nieszczęście zamiar ten urzeczywistnić się nie dał, a wskutek tego, jak to niedawno oświadczył dyrektor obserwatoryjum berliń­

skiego, D-r Poerster w tamecznem Towarzy­

stwie gieograficznem, za lat kilka Niemcy, An- glija, Prancyja, Ameryka posiadać będą wła­

sne swe, narodowe odległości słońca od ziemi.

( D o k . n a s t

. )

0 METALACH SZLACHETNYCH.

przez

Jana C hełm ickiego,

kand. N auk Przyrodz.

(D okończenie).

P l a t y n a .

Gdyby przyroda obdarzyła platynę, tak jak złoto, świetną barwą zazdrości, niezawodnie byłaby ukoronowaną na władczynię metali i tylko późnemu odkryciu i niewielkiej jej ilo­

ści w przyrodzie przypisać należy, źe nie wy­

brano jej do oznaczenia w przenośni jakiegoś trwałego przymiotu. Wprawdzie kolor platyny szary, stalowy, nadaje jej pozór metalu zwy­

kłego; znając jednak jej rzadkie przymioty, chętnie ją w rzędzie szlachetnych stawiamy.

W edług Plinijusza '), Rzymianie, poszukując złota w Hiszpanii, znaleźli ziarna szarego, cięż­

szego od złota metalu, z czego napewno wno­

sić można, że były to ziarna rodzimej platyny.

Ślad jednak i wspomnienia tego odkrycia w przeciągu długich następnych wieków zagi- nęły, być może z tego powodu, że pierwotni odkrywcy, niemogąc owych szarych ciężkich ziarn przerobić (stopić) na metal jednolity, jak ów lis z bajki o winogronach, porzucili je jako ani piękne, ani użyteczne. Właściwie odkryta

') Les M e tau x , p a r W ith .

(12)

188 W SZECH ŚW IA T. Nr. 12.

została w wieku zeszłym w Brazylii przez H i­

szpanów, którzy najpierw nazwali ją białem złotem, a następnie platyną, co znaczy sreber- ko, od wyrazu piata — srebro; na początku zaś bieżącego stulecia znaleziono platynę w Sy- beryi około Niższego Tagilska i od tej pory przestała być rzadkością, znalazłszy znaczne zastosowanie nietylko w przemyśle, lecz przez pewien czas i do wyrobu monety w Rosyi.

Syberyjskie kopalnie platyny są ważnem źródłem bogactwa książąt Demidowów. Ani rud platyny, ani jej pierwotnych łożysk nie znamy; dotąd znaleziono ją tylko w pokładach nowszych i napływowych w stanie rodzimym, w postaci ziarn różnego kształtu i wielkości, pomiędzy któremi trafiają się posiadające wła­

sności magnetyczne. Platynę rodzimą zawsze zanieczyszczają, to jest stale jej towarzyszą rzadkie, podobne do niej metale: palad, osm, iryd, rod i ruten, a także żelazo i małe ilości złota. Rodzime ziarna platyny z powodu ich znakomitego ciężaru, oddzielają w kopalniach tak jak złoto, przez przemywanie, następnie oczyszczają przez rozpuszczenie w wodzie kró­

lewskiej i przetapianie strąconej platyny w pło­

mieniu utleniającym.

P latyna jest metalem najcięższym, cięższa od złota a blisko dwadzieścia dwa razy cięższa od wody. Opierając się na tym bliskim złota ciężarze, dawniej, gdy tylko w Ameryce była dobywaną, fałszowano nią złoto, to jest sta­

piano ją ze złotem w takim stosunku, że kolor złota pozostawał prawie niezmienionym. Miej­

scowy rząd ówczesny, nieznając środków od­

dzielenia tych metali, podrobiony alijaż zata­

piał w morzu. W stanie zupełnej czystości jest bardzo miękka i bielsza od spotykanej w han­

dlu. Po względem kowalności i ciągliwości wy­

równywa tym przymiotom złota. Jak o przewo­

dnik elektryczności niżej od swych szlache­

tnych towarzyszów stoi, a poddana dłuższemu działaniu strumienia elektrycznego, staje się twardszą i kruchą; przez wypalenie w ogniu pierwotną miękkość odzyskuje. W ytrzymało­

ścią na wpływ tem peratury przewyższa wszyst­

kie metale i jest prawie jedynym, którego w ogniu hutniczego pieca stopić nie można.

Znakomity chemik fraucuski, S. C. Deville, stopił pierwszy platynę w 1850 r. (przeszło 10 kilogr. rosyjskich platynowych imperyjałów) w płomieniu dmuchawki tleno-wodornej (za­

miast wodoru używają gazu oświetlającego),

w temperaturze blisko dwa razy wyższej, od punktu topliwości złota. Zarówno jak złoto z tlenem i ozonem bezpośrednio się nie łączy, związki tlenowe platyny można otrzymać tylko drogą pośrednią. Z bardzo wieloma ciałami, jak z siarką, fosforem, arsenem, węglem łączy się bezpośrednio przy ogrzewaniu i z wieloma metalami tworzy łatwo topliwe alijaże, dlatego też w tyglach platynowych nie można topić cynku, ołowiu i wielu innych metali. Platyna w stanie zbitym wchodzi także w pewnego ro­

dzaju połączenia z wodorem i innemi gazami, pochłaniając je, to jest zagęszczając te gazy w swych porach. N a tej własności platyny opiera się lampka świecąca bez płomienia.

Jeżeli w płomieniu lampki spirytusowej umie­

ścimy drut platynowy spiralnie zwinięty i pło­

mień zgasimy wtenczas, gdy drut rozgrzał się do białości, drut nie przestaje świecić i świeci dopóty, dopóki wydzielają się pary alkoholu.

Zjawisko to zależy od tego, że ulatniające się pary alkoholu zostają zagęszczone na drucie platynowym i przezto ulegają dalszemu cią­

głemu rozkładowi, a rozkład ten podtrzymuje wysoką temperaturę platyny.

Alkalija gryzące na gorąco, choć powoli nagryzają platynę, zato odzna.cza się niezwy­

kłą wytrzymałością na działanie kwasów; żaden pojedyńczo na nią nie działa, rozpuszcza się tak jak złoto tylko w wodzie królewskiej, albo w płynach, swobodny chlor zawierających. — Stopiona z metalem irydem nie rozpuszcza się i w wodzie królewskiej. Przez rozpuszczenie w wodzie królewskiej łączy się z chlorem na tak zwany chlornik platynowy, płyn koloru poma- rańczowo-czerwonego. Podwójnych połączeń z rozmaitemi solami, kwasami, cyjanem, amo- nijakiem daje platyna tak wielką ilość, że mo- żnaby o nich całe tomy zapisać. Wspominamy o cyjankach podwójnych, które w stanie kry­

stalicznym posiadają szczególną własność, zwa­

ną dwubarwnością, to jest, że przeświecają pe­

wną barwą, a odbijają promienie innej barwy, mieniąc się przed wzrokiem naszym piękną grą kolorów. Fosforany podwójne służą w prak­

tyce do platynowania innych metali sposobem galwanicznym. "Wielka ilość podwójnych połą­

czeń platyny, czyni ją w pewnym stopniu podo­

bną do węgla. J e s t pierwiastkiem czterowar- tościowym, to znaczy, że w pox-ównaniu z wo­

dorem rozporządza tak, jak węgiel, cztery razy

większą ilością powinowactwa chemicznego.

(13)

Wiadomą zaś własnością pierwiastków wielo- wartościowych jest możność tworzenia licznych kombinacyj z innemi ciałami.

Wszystkie połączenia platyny, mniej lub więcej ogrzane, rozpadają się, wydzielając pla­

tynę metaliczną i tym sposobem, albo też in­

nemi metodami otrzymujemy gąbkę lub sadzę platynową, to jest platynę w stanie wielkiego rozdrobnienia. Sadza platynowa jest to czar­

ny, niezmiernie delikatny proszek, drobniejszy od tego, który nazywamy gąbką. W stanie ta ­ kiego rozdrobnienia platyna posiada szczegól­

ną własność pochłaniania rozmaitych gazów (np. około 800 objętości tlenu) i z tego powo­

du sprowadza i przyspiesza pewne reakcyje chemiczne. Wodór, puszczony strumieniem na sadzę platynową, zapala się. Mięszanina tlenu z wodorem w obecności sadzy platynowej na­

tychmiast wybucha. Alkohol puszczany kro­

plami na sadzę, gwałtownie się utlenia (czasa­

mi z objawami światła), przechodząc naprzód w aldehid, a następnie w kwas octowy.

Z powodu wytrzymałości na działanie licznych czynników chemicznych i wpływ tem ­ peratury, platyna ma ważne zastosowanie w przemyśle i pracowniach chemicznych. M o­

żna w niej przechowywać, gotować, topić, ogrze­

wać do ulotnienia wiele ciał kwaśnych, rozpu­

szczających srebro, lub nagryzających szkło.

Choć przez polerowanie nabiera znacznego blasku, na przedmioty ozdobne rzadko się uży­

wa z powodu szarej powszedniej barwy.

Kończąc ten pobieżny przegląd metali szla­

chetnych, zadajmy sobie pytanie: dlaczego od czasu, jak pamięć podań sięga, srebro i złoto są dla człowieka przedmiotem pożądliwości?

Pożądanie tych metali zrodzone z przeświad­

czenia, źe one jako środek zamienny, mogą nam zapewnić dobrobyt, niezależność lub wła­

dzę nie wchodzi w nasz rachunek. Po za tem pozostaje czyste zamiłowanie szlachetnych kru­

szców, jako pięknych tworów przyrody. Któż z nas nie doświadcza uczucia szczerej przyjem­

ności spoglądając na wspaniałe kwiaty, na pięk­

nie ubarwione owady i ptaki. W metalach szlachetnych wdzięk barwy i światła jest spo­

tęgowanym. Uwielbiamy w nich żywy i nie­

zmienny blask metaliczny. Słońce, ta oży­

wcza potęga przyrody, to źródło ciepła i światła, które nas wciąż do dalszej egzysten- cyi budzi, znajduje w szlachetnych kruszcach,

Nr. 12.

choć w miniaturze, lecz dokładny i trwały obraz swej wielkości. One jedne ze wszyst­

kich metali stale odbijają jego promienie, to jest stale błyszczą, niezmiennie życiodawcze źródło naśladując i przypominając. Z a ich pośrednictwem urokowi słońca ulegamy, w nich uwielbiamy światło, uwielbiamy tę wdzięczną potęgę przyrody, która nietylko estetyczne uczucia inteligientnego człowieka pobudza, lecz prawie wszystkie organizmy do siebie pociąga i bez siebie żyć im nie dozwala. Rośliny rosną i pochylają się do światła nieraz z nadwerę­

żeniem swych kształtów, wyciągając do niego zielone swe części. Raki zwabione światłem pochodni dążą do niego ze swych kryjówek.

Owady i ptaki zbudzone ze snu w stronę świa­

tła lecą i do niego się cisną. Kruki i sroki kradną przedmioty złote i srebrne, bez kwestyi nęcone ich barwą i blaskiem. Dziki człowiek, który złota okruszyny zbiera, podnosi je i za­

chowuje dlatego, źe błyszczą, że promienie światła odbijają, a pozbawiony przeświadcze­

nia o tem co zmienne, lub stałe, chętnie cenne złoto wymienia na kawałek sztucznego zwier­

ciadła, które silniej błyszczy, którego blasku znieść nie może. Zdaje się, że cały świat oży­

wiony radby się upoić potęgą światła. Niższe organizmy ulegając prawu przyrody dążą do niego bezwiednie, człowiek z pobudek tegoż prawa wyróżnia, nazywa najpiękniejszemi i lu­

buje się tworami przyrody, które najlepiej od- zwierciadlają wdzięki promieni słonecznych.

Jeżeli wrodzony ten popęd, w całej jego na­

iwnej prostocie, poddamy w sobie ocenie, nikt nam nie może wziąć za złe, że tak samo stroi­

my się w blaszki złota lub srebra, jak chętnie zrywamy piękne kwiaty, jak w wieku dziecin­

nym gonimy za lśniącym motylem. Zapewne, że pociąg do tworów barwnych i błyszczących, który jest tylko objawem miłości dla światła, nie zasługuje ani na pochwałę ani na naganę, godnym jest jednak zaznaczenia, jako zdolność tchnięta w nas przez przyrodę.

189

KORESPONDENCYJA WSZECHŚWIATA.

Posiedzenie Towarzystwa Przyroda. Polskich im. Kopernika we Lwowie.

Dnia 19 Lutego r. b. odbyło się posiedzenie doroczne walne Towarzystwa Przyrodników

W SZECHŚW IAT.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Ale zażądał, by poddano go egzaminom (ostrość wzroku, szybkość refleksu), które wypadły pomyślnie, toteż licencję, w drodze wyjątku, przedłużono na rok. Kilka lat

Podaj szczegóły wykonania, takie jak: temat obrazu, kolorystyka, wyszczególnienie planów (kompozycja), nastrój, światłocień, odniesienie tematyki i kolorystyki do

POSZKODOWANI W WYPADKACH PRZY PRACY ORAZ LICZBA DNI NIEZDOLNOŚCI DO PRACY SPOWODOWANEJ WYPADKAMI WEDŁUG DZIAŁÓW GOSPODARKI NARODOWEJ W 1992

Bezsprzecznie następca NFZ, chcąc niejako oczyścić się ze zobowiązań poprzednika, w pierwszej kolejności będzie dążył do zakończenia spraw toczących się przed sądem..

Niestety nasiona niektórych bardzo waż- nych dla leśnictwa gatunków drzew, przede wszystkim buka, jodły czy jawora, mimo odporności na podsuszenie, mogą być przechowane

Podstawą procesu edukacyjnego jest komunikacja w relacji nauczyciel – – student i to ona będzie przedmiotem dalszych rozważań, uporządkowa- nych za pomocą metafory

Męczyliśmy się z tym bardzo długo, ale w końcu udało się i wszyscy zeszliśmy na dół, by spotkać się z naszymi wychowawcami..

- piętro koron drzew (do 40 m wysokości), tworzoną przez w pełni dojrzałe rośliny drzewiaste (różne gatunki zależnie od zbiorowiska roślinnego, w Polsce: sosna, świerk, buk,