• Nie Znaleziono Wyników

Wysłuchani. Opowiadania

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Wysłuchani. Opowiadania"

Copied!
54
0
0

Pełen tekst

(1)

W Y 5 Ł I J C H A N I

5^E

(2)
(3)
(4)
(5)

WY S Ł U C H A N I

O PO W IADANIA

W INIETA OKŁADKOW A JA N A WOŁYŃSKIEGO

NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW . W OJCIECHA

POZNAŃ — W ARSZAWA — W ILNO - LUBLIN

(6)

ipl

TŁOCZONE W DRUKARNI ŚW. W O JCIECH A NA PA PIER ZE Z W Ł A S N E J PA PIER N I ,,M A LTA "

(7)

(Z PODAŃ LUDOWYCH.)

(8)
(9)

sk ą ziemię.

W idział P a n Bóg z w ysokiego swego tr o ­ nu pracow itych km iotków , jak chodzili w y­

trw a le po szarej roli za sochą, żęli w pocie c zoła złociste kłosy, alb o m łócili snopki, aże k lep isk a jęczały. W idział P a n Bóg hoże n ie­

w iasty, jak w bogobojnej cichości k rz ą ta ły się w obejściu, jak w arzy ły chłopom i dzie­

ciom straw ę, b ieliły n ad rz e k ą płótna, albo dzierzgały n a k rosnach cudne w ełniaki.

C ieszył się P a n Bóg, kied y w niedzielę lub św ięto, niby rajskie kw iaty, św ieciły sier­

m ięgi i kolorow e chusty po ścieżynach p o l­

nych, a lud pobożny, na odgłos dzwonów , do k ościoła dążył.

T o też i błogosław ił im P a n Bóg. P ulchna ziem ia rodziła okrutnie, k o sa nie b rz ę k ła o kam ień, a ze snopków ziarno niby z r ę k a ­ w a sypało.

M ały Je z u se k chodził w iosną i kw iatk i po łą k a c h rozsiew ał, ab y dzieciom do w ian­

(10)

ków nie brakło, a niew iasty m ogły now e w zorce z tych kw iatów n a chustach swych dzierzgać. M a tk a B oska zaś, słuchając z o ra ­ czam i skow ronkow ej pieśni, czuw ała pilnie na d zielem i siewem , jesienią n itk i jedw a­

biste na srebrnem kółku przędła, a w zim owe noce z grom nicą w ręk u , chat i dobytku od w ilków broniła.

D obrze się ludziom działo w tym zbożnym kraju. Spichlerze były pełn e ziarna, a k o ­ m ory w szelakiej dobroci; lud zaś uczynny i szczery, więc i niejeden ubogi pielgrzym hojnej gościnności doznał.

Nie m ógł znieść tego djabeł. G dy raz b y ła srogą w ichura i ciem ności takie, że n a ­ w e t B oskie O ko z trudnością w idziało zie­

mię, w ylazł czarny z piekielnej czeluści i jął biegać po w ioskach bożego kraju.

W p a d ał do chałup niew iadom o k tórędy, to gasił kaganki, to gwizdał i łom otał w k o ­ minie, to zabujał dziecko w kołysce aż się ro zp ła k ało , to znów siadał n a zapiecku i gło­

sem św ierszcza nocnego bu n to w ał chłopów i baby:

— G łupcy! P oco w y ta k harujecie, poco w am ty ła k ło p o tu ze żniw em i m łocką, poco

(11)

w am ciężkie ż a rn a o b racać? Nie w ziarn ­ ka c h , jeno w boch en k ach chleb się w am r o ­ dzić powinien!

T a k jął kusić, a niejeden chłop albo i b a ­ b a mówili drugim, że to racja, że p rzecie le ­ p iej n a w yrku leżeć, pić i jeść, niźli skrzętnie h aro w ać, że po tylu lata ch n areszcie odpo­

cz ąć muszą, a te ra niech się P a n Bóg po- trudzi, a b y b o chenki na polach zam iast k ło ­ sów w yrosły, jako ro sn ą owe w ielkie dynie w ogrodach.

B iegał kusy po P olsce co w ieczór aż do zapiania koguta i ludzi buntow ał, a n a dzień w ła z ił pod sta ry m ostek n a grobli błotnistej, gdzie straszy ł konie i w ozy w yw racał. Lu­

dzie zaś ulegali djablej pokusie łacniej, niźli1 słow u Bożemu. Zobaczył te d y raz P a n Bóg z m odrego n ieba w pogodny p o ranek, jak co n ie k tó ry jeno km io tek w pole w yszedł, jak ch w astem podoryw ka zarosła, i usłyszał, jak ź le obrządzane bydło porykiw ało, a baby, grożąc sobie pięściam i, sw arzyły się u p rz e ­ łaz u .

Zadziw ił się bardzo m iłościw y Bóg tej sm utnej przem ianie, zaw ołał dobrego anioła i k a z a ł m u zejść n a ziem ię zobaczyć, co się ta m stało, że się ta k n a ró d popsow ał.

(12)

W dział anioł biedną sierm ięgę i boso o k i­

ju żebraczym ode wsi do wsi chadzał, by p ra ­ w dę w ym iarkow ać, abo i m ądrem słow em do dobrego uczynku namówić.

A le kęd y w stąpił, u słyszał jeno skargi n a złe boskie rząd y i n a te drobne ziarnka, k tó - rem i Bóg za ciężkie tru d y im płaci, i n a te łask i dla p tak ó w niebieskich, k tó re nie o rz ą ni sieją, a jednak Bóg narów ni je karm i.

B iedny anioł był głodny, w ięc prosił, a b y mu chleba k a w a łe k dano. G ospodarz leż a ł n a kupie m iękkiego przędziw a, w głowie coś- ci sum ow ał i n a p u łap spozierał, a gospodyni zapam iętale jazgotała i o b rac a ła len iw ie ciężki Żarnow y kam ień.

U słyszaw szy pro śb ę anioła — ze złości gruchnęła pięścią w żarna, aż k a w a ł kam ie­

nia odskoczył; p o d a ła mu te d y ów kam ień i pow iada:

— N aści źryj, obieżyśw iecie! W y dziady, nie w a rte ś ta chleba, kiej się nie po starata.

sw oją m odlitw ą, aby nam p ola b o chenki r o ­ dziły!

P o m iark o w ał anioł, że to pew nie z n a ­ m ow y czarnego ta k serca ludzkie chciw ości nabyły, ted y mówi:

(13)

— A zali wolicie chleb obfity, dany przez ducha złego, niźli z ia ren k a z m iłości Bożej p o częte?

— W olem djabła hojnygo, niźli p an a ską- pygo! — w rzasn ęła b a b a i drzw i mu pięścią w skazała.

W ziął biedny anioł ów k a w a ł kam ienia, co go od bab y zam iast chleba dostał, z a p ła ­ k a ł gorzko i w rócił do P a n a Boga,

A kied y opow iedział w szystko, co w i­

dział i słyszał, dobry P a n Bóg, chocia nie­

zm iernie cierpliw y, rozgniew ał się bardzo i groźnie pow iada:

— R zuć c z artu te n kam ień — niech ich karm i!

I odw rócił P a n Bóg swe jasne oblicze, nie chcąc p a trz e ć n a tę ziemię, k tó rą ta k u k o ­ chał.

A nioł cisnął te d y kam ieniem , aż w m ost­

ku, pod którym kusy siedział, dziura się zro­

biła, a błoto i sm oła w górę chlupnęły. P rz e ­ straszy ł się djabeł, w yskoczył n a groblę, k o ­ cie ślepia do góry w yw rócił i św ińskie ucho nadstaw ił, bo oto zobaczył i usłyszał białego anioła:

— Z Bożego ro zkazu w eź te n kam ień — m ówił anioł — i karm naród!

(14)

K iedy to djabeł usłyszał, chw ycił kam ień i ogrom ną pychą się nadął, że to on te ra z cuda czynić będzie i uszczęśliw i ludzi!

A potem jął się okrutnie w eselić. D m u­

chał n a pola, aż zaszum iały sam otne grusze, w ypadł n a drogę, zeb rał co było kurzu, p o ­ leciał z nim do wsi i nuże m iędzy chałupam i tań co w ać w kółeczka. Z asypyw ał dzieciom oczy, aż z płaczem do domu pobiegły, a m atki m ówiły: „M usi d;ab eł z czarow nicą ślub bierze!"

C hm urzyska czarne n a niebo zew lókł, k a ­ m ień w p azu ra c h na piorunow e strz a łk i po­

kruszył, w padł na chw ilę do piekła, zw ołał do pom ocy w szystkich djabłów i nuże kupy głazów z bebechów piekielnych dobyw ać, nuże je sypać n a chm ury i rozw ozić po niebie.

A k ied y już z czarnym huraganem nad p o lsk ą ziem ią nadciągnął, cisnął p a rę ogni­

stych piorunów , zapalił szopy i brogi, pełne bożego ziarna, by zniszczyć sk rz ę tn y doro­

bek, a n a gładkie pola jął zw alać z okrutnym piekielnym rum orem duże kam ienie, niby ludzkie głowy, abo i w iększe.

Ciem ności p a d ły n a ziemię, w ichura d rz e ­ w a łam ała, a on w ciąż to ogniste strz a łk i pio­

(15)

runów ciskał, to piek ieln ą szuflą kam ienie sypał, to w odne upusty w chm urach otw ierał.

W szelaki zw ierz i p tac tw o w gąszcze się pokryło, a ludzie w e trw odze w ielkiej palm y z poza obrazów n a oknach kład li i szczerze się m odlili o boski ratu n ek .

Jeno, że było już po niew czasie, kiedy bow iem u sta tk o w a ła się piek ieln a burza, i djabeł re sz tk ę głazów do m orza zepchnął, a tęc z ą w odę ze ziem i w yciągał, ludzie, w y­

biegłszy za chaty, zobaczyli n a polach k a ­ m ienie, niby bochny chleba leżące.

W pierw szej chwili ucieszyli się bardzo, że nareszcie łatw y chleb m ają, ale potem zm iarkow ali, że go nie ugryzie — bo to k a ­ mień.

W y sypała się te d y cała grom ada n a dro ­ gę. P rzy leciał z araz do nich i kusy, te ra z się bow iem u k ry w ać nie p o trzebow ał, jako że był panem , k tó ry m iał n a ró d karm ić.

S ta n ął n a rozstajnych drogach, gdzie nie było krzyża, przy w o łał km iotków i w ogni­

stych słow ach w yłuszczył, jak te ra z bez Bo­

ga będzie im dobrze, jak on czaram i kam ie­

nie n a chleb zam ieni, a oni za to m uszą mu tylko swe dusze podpisać.

(16)

Z estrach an y djablą po tęg ą n a ró d na w szystko się zgodził, a ów kusy, jak paw ■ jął chodzić po polach, lase c zk ą czary czynił, nogą grzebał, aż sobie k o p y to podbił, ale k a ­ m ień — kam ieniem pozostał,

R ozegnał potem n a ró d do chałup, obie­

cawszy, że jutro cud uczyni, I ta k co dnia ich obełgiw ał. Ludzie zjedli, co m ieli w k o ­ m orach, głód zaczął dokuczać, a bochenki kam ienne n a polach leżały.

N iek tó ry m ądrzejszy km io tek b ra ł się do roboty, odw alał kam ienie i orać próbow ał, p rac a ta jednak b yła n a d siły i przygana za nią djabelska czekała.

H asał czarny po w siach, w głow ach m ą­

cił, b ra ta n a b ra ta podjudzał, i byw ało, że niejeden spokojny gospodarz, z drugim się przem ów iw szy, k łonicą go po łbie naodział, i niejedna poczciw a, jeno chim erna żona, chłopu swojem u u kropem w e ślepie chlus­

nęła.

A ż kiedy do strasznej nędzy i ro zpusty ca ły n a ró d doszedł, zrozum iał te d y swój grzech i zaczął szczerze żałow ać.

K usego ze w si przegnano, a k tó ry km io­

te k go spotkał, to albo w odą św ięconą k ro ­ pił, albo sakłakow ym kijem okładał, D jabeł

(17)

k ry ł się w rokicinie, po dniu w ył jak bazior1), a w nocy śm iał się głosem puszczyka.

Śmiał się, bo kam ienie w ciąż n a polu le ­ żały, a choć te r a z okrutnym trudem ludzie się męczyli, by ździebko p ro sa albo ta ta rk i zeb rać, w iadom o było, że nic nie p oradzą bez Boskiej pom ocy.

P ożałow ali ludziska szczerze dobrego P a ­ n a , za któ reg o pola ta k ie obfite plony da­

w ały, i muże ze łzam i prosić litości, nuże su- plik acje i godzinki śpiew ać, a w o ta różne ślubow ać.

Nie dałby się m oże rozgniew any S tw órca przeb łag ać, i b y łab y P o lsk a niby pustynia kam ieniam i p o k ry ta , gdyby nie M atk a N aj­

św iętsza,

Z eb rała cudow na P a n ien k a w szystkie łzy lu d zk ie w kielichy liljowe i zaniosła do stóp tro n u Przedw iecznego, a Bóg, zobaczyw szy ty le łez ludzkich, św iecących niczem rosa po ran n a, zobaczyw szy m iędzy niem i łezk ę najczystszą Świętej O rędow niczki, rozgrzeszył w dobrotliw em swem sercu n aró d cierpiący.

R o zk azał ted y P a n Bóg św iętem u A rc h a ­ niołow i, k tó ry najpierw szym rycerzem słusz­

n ie się zowie, zmusić djabła, aby ze b ra ł te

') Bazior — wilk sam iec.

(18)

kam ienie, co je w szatańskiej swej pysze, m iast chleba, po polach rozrzucił, i a b y z n ieh w ielkie od w ęgierskiej strony góry ułożył, k tó ry ch b y gorące w iatry i bisurm any p rz e ­ być nie mogły, a ze w schodu i zachodu od m orza do m orza począw szy, aby sw obodne rozkurczenie dla n arodu zostaw ił.

Chcąc jednak, aby pam ięć o chlebie dja- belskim w śród ludu p rze trw a ła , ro zk a z a ł P a n Bóg co n iek tó ry kam ień n a polach zostaw ić.

Strasznie się djabłu te ro zk azy nie podo­

bały, ale tru d n a ra d a — niebieskiego ry c e ­ rza z ognistym m ieczem słuchać trzeb a, w ięc jął się za ro b o tę: nosił i nosił, aż góry w iel­

kie u sypał i ugniótł, k tó re potem , n a ro z k a z św iętego, dla przystrojenia P olski lasem p o - obsiew ać m usiał. Że to jednak w djable za­

w sze k a w a ł nygusa siedzi, więc i to ro z k a ­ zanie Boskie o niektórym kam ieniu po sw o­

jem u w ypełnił.

Im było dalej do gór, tern w ięcej kam ien i n a polach zostaw iał, a zaś w tych bliższych okolicach zeb ran e ku p k i silnie ud ep tał, zie­

m ią nieco przysypał i lasem obsiał, aby ich w idać nie było; i dlatego to n a M azow szu tyle kam ieni po polach leży, a pod K ra k o w e m pojedyńcze sk a ły ze ziem i i lasu w ystają.

(19)

(O POW IADANIE ŻOŁNIERZA — PRAWDZIWE.)

W y słuchani.

(20)

'}Mß ß :: \

' ' ' ''

(21)

dzi bezbożnych. P a c ie rza nie m aw iał, do k o ­ ścioła nie chodził, żarł m ięso w w ielkopostne p ią tk i i k p ił sobie ze w szystkich religij jak m ason lub inny m oskiew ski nihilista, słow em już nie „ z b łąk an a o w ieczka“, lecz b ył to po- p ro stu zaw zięty baran , którego żadne naj­

bardziej m ądre i w zruszające kazan ie nie m ogło sprow adzić n a drogę w iary.

N adeszła w ielk a w ojna. Bolka, jako au- strjackiego obyw atela i byłego u łan a c, k.

arm ji w yw ieziono z W arszaw y aż n a d W ołgę.

W k raju m yślano, że zginął. M a tk a go o płakała, ojczysko ze zm artw ienia um arł, a on tym czasem zaw ędrow ał na Syberję, w stąp ił do* V-ej Dywizji W ojsk Polskich, do­

służył się szarży plutonow ego i po skończe­

niu w ojny w rócił zdrów i cały do Polski.

W idziałem go ra z w kościele. Sądziłem z początku, że znalazł się tam tylko w y p ad ­ kiem, tym czasem w yjął on książeczkę z k ie ­

2*

(22)

szeni, m odlił się przykładnie, w czasie p od­

niesienia nie u d a w a ł strzelca, lecz z oby­

dw óch ko lan czynił pobożny użytek, a po wyjściu z kościoła polecał dusze zm arłych m odlitw om dziadów i b a b e k dając hojną jał­

m użnę.

P otem znów spotkałem go w jadłodajni.

B olek zasiadł w pobliżu p rz y oddzielnym stoliku, w ziął k a rtę do rę k i i p a trz ą c zimnym w zrokiem w gorące oczy „p an ien k i“ zażądał postnego obiadu.

O biadu tak ieg o nie było.

— P rzecie dziś nie p iąte k -— zauw ażyła

„ p a n ie n k a “.

— A le środa adw entow a! Pow inno być z postem , bezbożniki!

Coś tam jeszcze pom ruczał, zarzucił palto i poszedł do jarskiej kuchni n a postny obiad.

Z aintrygow ało m ię w ielce, co tego ate- usza mogło naw rócić. P rzy p arłem go w resz­

cie kiedyś do muru, a zyskaw szy zaufanie opow iadaniem swych przygód w ojennych, p o ­ ciągnąłem za język.

O pow iedział mi te d y trz y ciekaw e epizo­

dy, k tó re bez kołoryzacji pow tórzę, n adm ie­

niając jednocześnie, że B olek F ro n ck i jest to

(23)

m ężczyzna lat około 30-tu, silnie zbudow any, zdrów i daleki od jakiej bądź czułostkow ości lub chorobliw ego somnam bulizmu.

— P ew ien fakt, k tó ry mi n a zaw sze p o ­ zostanie w pam ięci — m ów ił B olek — z d a­

rzy ł m i się w N ow o-M ikołajew sku n ad rze k ą O b’ w 1918 roku, gdzie pu łk nasz organizo­

w ał się i uzupełniał.

M ieliśm y tam w iele do jedzenia, a m ało do roboty. W ty ch w aru n k ach czułby się nasz b ra t doskonale, gdyby nie tęsk n o ta do kraju i drogich sercu osób i ta ustaw iczna p rz y k ra myśl, że jesteś oddzielony olbrzym ią p rze strz e n ią lądu gorszego od w zburzonych bałw anów , pełnego wrogów , czyhających n a tw oje życie i pragnących, niby głodne wilki, ro zsz a rp a ć cię n a k aw ałk i. M yśl ta k a w y­

wołuje przygnębienie, rozleniw ia i czyni ż y ­ cie ciężkiem .

K w aterow aliśm y w obszernych koszarach.

Pew nej nocy zbudziłem się b ez żadnej p rzy ­ czyny i spojrzałem n a zegarek: było p a rę m inut po pierw szej. O garnął m ię jakiś dziw ­ ny niepokój i dziw ne przeczucie. Sądziłem, że jestem niezdrów . D rażniły m ię n a w e t to ­ ny oddechów i chrap an ia śpiących żołnierzy,

(24)

co się nigdy do tąd nie zdarzało. Nie m ogąc doleżeć, w stałem i począłem łazić boso p o ­ m iędzy śpiącym i w w ielkiej koszarow ej sali.

P o godzinnem przeszło m ark o w an iu rz u c i­

łem się n a łóżko i pogrążyłem się w półśnie, półzadum ie.

N araz widzę, podchodzi do m nie mój oj­

ciec, u b ran y jak zw ykle, w yciąga ręce, ca­

łuje m ię w czoło, d o ty k a tw arzą m ego p o ­ liczka — czuję go i widzę, jak w idzi się ży­

wego.

— Bolesiu — m ówi — żegnam cię!

Znów mię całuje i niknie.

O bejrzałem się, nikogo p rzy m nie nie było.

Spojrzałem n a zeg arek — w skazów ki s ta ­ n ę ły n a p ó ł do trzeciej. D oskonały mój ze­

g arek stanął, chociaż b y ł w ieczorem n a k rę ­ cony i n ik t go nie trą c a ł. P o w racając ze sp a ­ ceru do sali, w yraźnie słyszałem około łóżka, jak jeszcze tykał.

Z apisałem sobie d atę i godzinę, a gdym w rócił do kraju, dow iedziałem się, że tego w łaśnie dnia ojciec mój um arł. G odzina, jeśli obliczym y różnicę astronom iczną, b yła ró w ­ nież ta sam a.

D rugi fak t niezw ykły poruszył mię do głębi i w płynął zasadniczo n a zm ianę m oich

(25)

zap atry w a ń religijnych. Było to w ro k u 1919.

Parliśm y razem z K ołczakiem i Czecham i, tymi, k tó rz y potem przyczynili się do sm ut­

nego losu naszej dywizji, bolszew ickie k o r­

pusy n a zachód w zdłuż w ielkiej syberyjskiej kolei. Bolszew icy, gdzie mogli, staw iali opór, zw łaszcza zależało im n a utrzym aniu w ęzło­

wej stacji kolei syberyjskiej „T ajga“ pom ię­

dzy T om skiem a K rasnojarskiem , od k tó rej biegnie linja n a południe ku złotodajnym gó­

rom Jabłonow ym . T rzym ali się up arcie i nie szczędzili nam p rzez p a rę dni ognia, m y zaś podchodziliśm y do nich co raz bliżej, chroniąc się w prow izorycznych dołkach. W dołku tak im w ypadło nieraz kilkanaście godzin sie­

dzieć i żywić się konserw am i, nim zm iana nadeszła. W dzień strzelan in a b y w a ła oży­

w iona, w nocy cichła; bolszew icy w idocznie w ypoczyw ali, m y zaś nie szafow aliśm y og­

niem zbyt hojnie, am unicję bow iem trz e b a było aż z Japonji sprow adzać.

P rzy zm ianie o zm roku zająłem ze swym oddziałkiem pozycję. D ołek mój był ob­

szern y i głęboki, kul k arabinow ych nie p o ­ trzeb o w ałem się zupełnie obaw iać, a od a r ­ m atniej, w iadom o, że i n ajlepszy nie zabez­

pieczy. 0 jakieś trzydzieści k ro k ó w ode m nie

(26)

zajęło pozycję dw óch żołnierzy, k tó ry c h n a ­ zw isk nie pam iętam . Okop ich m niejszy b ył od m ego i słyszałem , jak z tej racji nieco u bo­

lew ali,

W nocy rzad k o p ad a ły strzały, trz e b a b y ­ ło czuw ać, zw łaszcza nam szarżom , b o nuż- by przyszła bolszew ikom ochota odw iedzić nas w okopach?

Nie spałem i m yślałem o Polsce, rodzi­

cach, gw iazdach, dziew czynach i o czem się ty lk o dało.

N areszcie zaczęło św itać. N iebo na w schodzie z ciem nego g ran atu przechodziło w seledyn co raz jaśniejszy, aż ponad b e z ­ brzeżn ą sta rą tajgą ro zto czy ła się cudna zło­

ta zorza, zaróżow iła b iałe podłużne obłoczki i w yw ołała św ieży i dziw nie rozm arzający pow iew , k tó ry w prom ieniach swoich aż od Cichego oceanu niosła..

Je ste m człow iekiem realnym , jednak, przyznam się, zachw ycił mię te n widok. P o­

rw a n y w rażeniem zapragnąłem uczcić cud p rzyrody hym nem do Apollima lub jakąś odą do w schodzącego słońca, ale nie m ogłem so­

bie żadnych rym ów przypom nieć. N araz przyszła mi n a myśl pieśń, k tó rą śpiew ałem

(27)

często w dzieciństw ie i począłem ją tera z p raw ie bezw iednie nucić:

K iedy ran n e w stają zorze, Tobie ziemia, T obie m orze, T obie śpiew a żywioł wszełki...

Śpiew ałem półgłosem dalej; rozm arzało mię to coraz więcej, oczy łzam i zaszły i po­

w iem szczerze, żem się p o p ła k a ł jak dzie­

ciak.

W idocznie pod w pływ em w zruszenia i w yczerpania nocnem czuwaniem , zaledw ie się uspokoiłem , oczy poczęły się kleić i zd rze­

m nąłem się nieco.

I oto śmi mi się, że z prom ieni porannej zorzy w ychodzi jakaś jasna postać, zbliża się ku m nie, w yciąga rę k ę i mówi: „Nie siedź tu, wyjdź z tego okopu!“ P o stać znika... b u ­ dzą m ię strz a ły karabinow e.

Spałem w idocznie b ardzo k rótko, gdyż cała kula słoneczna nie zdążyła jeszcze z p o za boru w ypłynąć na niebo, a tym cza­

sem strzelan in a w zm agała się, kulki jak osy b zykały w górze.

— No, chłopcy, trz e b a im k ro p n ąć porcję ołow iu na dzieńdobry! — k rzyknąłem k o ­

(28)

legom i w yrychtow ałem k a ra b in w stronę bolszew ickich pozycyj.

P rzez kilk an aście m inut pukaliśm y do nich, poczem k azałem żołnierzom odpocząć i pom yśleć o śniadaniu. N araz, b ez żadnej z mej stro n y inicjatyw y, słyszę ta k ą p ro p o ­ zycję od dw óch sąsiadów z najbliższego dołka:

— Panie k a p ra lu (byłem w ted y jeszcze kapralem ), m oże się n a dołki pom ieniam y?

T en nasz a k u ra t n a jednego. Co, d obra?

— D obra! — odpow iadam b e z nam ysłu, bo mi się senne w idziadło przypom niało.

Pozycje nasze by ły doskonale zam asko­

w ane, nie było w ięc obaw y, że nas przy tej zm ianie zauw ażą. Przeszliśm y chyłkiem w ro w k u p oza drobnem i k rzaczk am i i spo­

kojnie zajęli się śniadaniem w sw ych now ych lokalach.

K ulki św istały w dalszym ciągu w ysoko.

W tem hu k n ął strzał arm atni. Pocisk, w a rk ­ nąw szy grubym basem , p rze lec ia ł niedaleko ode m nie i o p a rę se t k roków poza naszą linją w ybuchnął. W idoczne było, że nieprzyjaciel m aca, ale nie w ie, gdzie szukać.

U płynęło k ilk a m inut. Siedząc wygodnie w w ystarczającym dla m nie okopie, w ypróż­

(29)

niałem sobie spokojnie puszkę z k o n se rw a ­ mi; n a ra z straszny huk i p ę d pow ietrza aż mię pochylił k u ziemi, a p iasek zasypał oczy.

Zapew ne b y ł to duży „czem odan“ t, j. „w a­

liz k a “, jak M oskale nazyw ają.

W yjrzałem ciekaw ie, gdzie padł. P atrzę, m ego daw nego do łk a niem a, tylko w ielka w yrw a, a obok niej leżą poszarp an e strasz­

nie ciała dw óch żołnierzy...

Zdrętw iałem ,

Po1 chwili przeżegnałem się i zmówiłem pierwszy; po w ielu lata ch pacierz.

N akoniec przytoczę pan u jeszcze jeden n aw skroś praw dziw y fakt, k tó ry nie m iał nic w spólnego z wizjami, a jednak p rze k o n a ł m ię ostatecznie, że są siły wyższe, k tó re k ierują zdarzeniam i i że P a n Bóg n iekiedy doraźnie w ym ierza sw oją spraw iedliw ość.

Było to podczas naszej katastro fy .

D zięki zdradom w łasnych żołnierzy upadł K ołczak. D yw izja nasza zasła n ia ła odw rót re s z te k jego w ojsk. Sam K ołczak schronił się do pobratym ców Czechów , k tó rz y go p o ­ tem zm uszeni byli w ydać bolszew ikom . Czesi zapragnęli pierw ej od nas w ycofać się na wschód, a poniew aż zostali uznani przez b ol­

szew ików za neutralnych, więc nie robiono

(30)

im przeszkód; jednakże ta k zatkali swem i pociągam i linję kolejow ą, że odw rót nasz sta ł się niem ożliw y. Z ostaliśm y poza K rasnojar­

skiem otoczeni. D ow ództw o nasze dało roz­

k a z złożenia broni. R ozpacz ogarnęła w szyst­

kich. W ydzierał się każdy duszą i ciałem do Ojczyzny, a tu m asz niew olę! K to w ięc m iał odwagę i siły, w yłam yw ał się z pod rozkazu i n a w łasne ryzyko p rze d z ie ra ł p rze z bol­

szew ików ku w schodowi.

P rzyłączyłem się do niew ielkiej garści uciekinierów , lecz zaledw ie przebyliśm y p a rę w iorst, licho nadało silny bolszew icki od­

dział. W yw iązała się k ró tk a strzelanina.

O w alce dłuższej nie mogło być mowy, p o ­ niew aż m ieliśm y zaledw ie p a rę karabinów . N ależało rozproszyć się w zaroślach, do cze­

go terem skalisty i p o k ry ty krzakam i dosko­

nale się nadaw ał, no i przezornie „b ra ć nogi za p a s “ , co też nie om ieszkaliśm y uczynić, w iedząc, jak bolszew icy skw apliw ie naszych w yłapują, choćby dla kożuchów i m undurów .

W y p raw a nasza pieszo była bardzo ry ­ zykow na w obec 30° m rozu. P raw da, że k o ­ żuchy m ieliśm y niezłe, ale i w takim kożuchu zginie m am ie ten, k to zechce n a dw orze n o ­ cować, lub k to m arzy o w ędrów ce od wsi do

(31)

w si po ty ch bezbrzeżnie pustych p rz e strz e ­ niach, M ożliw ą jest tylko w ęd ró w k a w po­

bliżu plantu kolejow ego, gdzie są budki i ro z ­ jazdy,

Do takiego w łaśnie rozjazdu pragnęliśm y do trzeć i zaczepić się choćby n a buforach jakiego bądź pociągu, dążącego n a wschód, W m ałej grupce, k tó ra się pośpiesznie p rze d z ie ra ła p rze z krzaki, było nas pięciu:

sierżant, ja i trz e ch żołnierzy. N ieszczęście chciało, że jeden z żołnierzy podczas strz e ­ laniny został ran n y w udo. K ulejąc, w ysił­

kiem woli p odążał za nam i, aż w reszcie nie mógł, zbladł i osłabł. W idocznie k re w mu uchodziła, a n a o p atru n ek czasu b rak ło . Z a­

czął prosić w zruszającym do głębi głosem, aby go nie zostaw iać, bo zm arznie lub będzie dobity p rzez bolszew ików .

Je d e n z żołnierzy i ja w zięliśm y go pod ram iona i prow adziliśm y jakiś czas, ale i to niew iele pom ogło. N ależało koniecznie zro­

bić opatrunek. S ierżant zap rotestow ał,

— To niem ożliw e. B olszew icy n as szu­

kają, lepiej niech zginie jeden, niż pięciu.

Zostaw cie go i chodźcie!

— B racia, jeśli w Boga w ierzycie, nie zo­

staw iajcie mię samego! — błag ał ze łzami.

(32)

— Je śli w Boga wierzysz, to ci Bóg nie da zginąć, a m y tym czasem w ierzym y w e w ła sn e nogi. Dalej, chłopcy, za m ną, m arsz!

R uszył n ap rzó d i dwaj żołnierze poszli za nim. Za chw ilę już n a w e t skrzypienia śniegu nie było słychać.

Nie m yśląc w cale o skutkach, pozostałem p rz y rannym . Po obnażeniu nogi okazało się, że m ięsień u d a m iał p rzestrzelony; p rz y k a - żdem poruszeniu k rew się sączyła. O bm y­

łem nogę śniegiem, zrobiłem bandaż z k a ­ w a ła u d artej koszuli, z a tk a łe m jako ta k o r a ­ n ę i pociągnęliśm y śladam i kolegów .

Szliśm y pew nie ze trz y godziny, zaw sze w tak ie j odległości od linji kolejow ej, by jej nie tra c ić z oczu. Siły coraz bardziej nas opuszczały: ran n eg o z osłabienia w sk u tek upływ u krw i, m nie z podtrzym yw ania go i dźw igania dw óch plecaków .

O garniała m ię przem ożna senność. Z w ąt­

piłem , czy w ytrw am w ok ru tn ie ciężkim po1- chodzie p rzez zaspy śnieżne. B yła chwila, że chciałem się rzucić n a śnieg i spać za w sz e lk ą cenę. R anny kolega nie pozw olił mi n a to. P otem znów chw yciła m ię złość na niego i n a siebie — zapragnąłem porzucić go

(33)

w ra z z plecakam i i iść sobie dalej. W tedy on mi rzekł:

— O kazałeś i ta k dużo pośw ięcenia; nie mogę w ym agać, abyś przeze m nie życie u tr a ­ cił. Je śli chcesz, idź...

O czyw iście ująłem go silniej pod ram ię i pobrnęliśm y dalej, a w te d y on począł się m odlić żarliw ie za naszą w spólną pom yślność.

N araz z m ałego w zgórza zobaczyłem n a szynach kolejow ych to czący się w ózek (vel lorkę) od strony, w k tó rą dążyliśmy. U k ry ty za grupą drzew obserw ow ałem ów w ózek.

Siedziało i stało na nim kilku bolszew i­

kó w z karabinam i, popychało go zaś pieszo dw óch żołnierzy w czap k ach do naszych p o ­ dobnych. Byłem p raw ie pew ien, że to nasi, G dy lo rk a zn ik ła n a zak rę c ie linji, ruszyliś­

m y dalej i w jakie pół godziny znaleźliśm y się w pobliżu budynków rozjazdu.

N ależało najpierw zbadać, czy są tam bolszew icy. U dałem się sam n a w yw iad, a od spotkanej przy studni b a b y dow iedzia­

łem się, że bolszew icy pojechali i niem a ni­

kogo oprócz n aczeln ik a p o ste ru n k u i stróża.

W róciłem po to w arzysza niedoli. Siłą w oli trzy m ał się on jeszcze n a nogach, lecz w idać, że dobyw ał ostatnich w ysiłków ; gdy­

(34)

by ta k jeszcze kilk a w iorst dalej iść n a le ż a ło

— p a d łb y pew nie. G roziła nam przytem obydw om zguba, ki-ótki bow iem dzień zi­

m ow y dobiegał końca, a bezlitosna noc sy­

beryjska p o trafi uśpić n a w ieki.

Zachodzące słońce z pom iędzy nagich pni drzew nych rzucało o stre czerw one b lask i n a św iecącą skram i k ry ształó w biel śnieżną lub kład ło ciem ne fiolety poza k ażdą zaporą, le­

żącą n a drodze pięknego, lecz zimnego św iatła.

Idąc k u budce stacyjnej, ubranej w śnie­

żną czapę, z któ rej bił w m roźne niebo słup skłębionego siwego dymu, m ijaliśm y duży, z okrąglaków zbudow any ,,saraj‘\ u n iw er­

salną gospodarską budow lę.

Z aintrygow ały m ię liczne ślady stóp n a śniegu i coś leżącego pod sarajem , jak b y człow iek nieżyw y.

Pośpieszyłem w to m iejsce i stanąłem jak w ryty.

N a białym całunie leżał cicho w n ieb ie ­ skim swoim m undurze tru p naszego sier­

żanta. Był bosy — kożuch i b u ty w idocznie z niego ściągnięto.

K rew św ieżo zastygła n a tw ardej p o ­ w ierzchni śniegu około tru p a tw o rzy ła duże

(35)

p lam y i m ieniła się jask raw ą czerw ienią w resz tk ac h promieni, gasnącego słońca. L e­

ż a ł tw a rz ą do góry z rozkrzyżow anem i r ę ­ kam i i szklistem i oczym a p a trz y ł w niebo, jak b y błagając litości za w szystkie swoje i nasze winy.

Zasłoniłem dłonią oczy i zgnębiony p o ­ ciągnąłem rannego do budki.

Ów „n aczeln ik “ b ył to p ó łanalfabeta, typ kolejow ego służbisty z rodzaju tych, k tó rzy zaw sze gorliw ie białej czy czerw onej w ła ­ dzy służą, byle t a w ład za ujaw niała tw a rd ą rę k ę .

R osyjska jego gościnność nie m iała nic w spólnego ze zm ianam i politycznem i, prosił w ięc siadać i ugościł n a s gorącą h erb atą.

Z aciekaw iały m ię przedew szystkiem losy kolegów .

— Pow iedzcie, tow arzyszu — pytam go

— co się stało z trzem a żołnierzam i, k tó rzy tu przyszli?

— Nic w ażnego, przyszli, popadli n a bol- szew ick u razw ied k u i zdałiś.

— A dlaczego tam te n zabity?

— Nu, on był z naszyw kam i, znaczy s ta r ­ szy, a raz sta rszy ta k i pod ściankę. W y też-

W ysłuchani. 3

(36)

by pod ściankę poszli. W asze szczęście, że raniej nie pośpieszyli.

— A tam ci dw aj?

— T am te sołdaty w plenu, już p rac u ją ,,uczciw ie: popchnęli w agończyk z raz w ie d k ą

po łinji. P rzydali się naszym tow aryszczam . W iadom ości te w strząsn ęły duszę m oją do głębi,

A w ięc tam ci dwaj w ciężkiej niew oli, a ten,«który w sw e nogi bardziej niż w P a n a Boga w ierzył, leży m artw y n a śniegu! I co n a to pow iedzieć?

Zrobiłem z p a ru k a w a łk ó w opałow ej brzeziny k rzyżyk k a to lic k i i prosiłem k o le ­ jarz a, aby n ieboszczyka po ludzku w spo- kojnem m iejscu pochow ał,

W n iesp e łn a godzinę n adjechał pociąg z Czecham i, D zięki tem u, że um iałem m ó­

w ić po czesku, z a b ra li n a s do pociągu, a fel­

czer o p atrzy ł rannego kolegę.

P o długiej i ciężkiej podróży dostaliśm y się do Irkucka, a p otem p rzez W ładyw ostok do Polski.

— T ak, p anie — kończył B olek — d aw ­ niej nie w ierzyłem w Boga i n ieśm iertelność duszy, a dziś w ierzę!

(37)

(ZDARZENIE PRAWDZIWE.)

(38)

I I

Ks-iMsS

(39)

Zjechali w ielcy i drobni rolnicy z bogatych Kujaw, z pod W rześni, P oznania, W ągrow ca, a n aw et z Pom orskiej i Śląskiej ziemi. Po b ru k u m iejskim tu rk o ta ły liczne pojazdy, snuli się tłum nie ludzie w długich g ran a to ­ w ych sierm ięgach, w ysokich kapeluszach, b iałych czepcach lub m odnych m iastow ych strojach.

S przedaw ano p ro d u k ty rolne, w ełnę, płó­

tn a i żyw y inw entarz, a kupow ano to, co do gospodarstw a lub w ygody dom owej było p o ­ trz e b n e, L ecz pono w tym dniu, prócz tych, k tó rz y tu w celu sprzedaży lub ku p n a przy ­ byli — zjechało się na jarm ark sporo ludzi z cichych w iejskich zak ątk ó w , aby się coś pew nego dow iedzieć o tych sm utnych now i­

nach, jakie sobie jeno sąsiedzi, chm urząc czoła, z ust do ust podaw ali.

C zasy były ciężkie. Po niedaw nem p rz e ­ śladow aniu K ościoła katolickiego i księży polskich, po uw ięzieniu arcy b isk u p a Ledó-

(40)

chow skiego i jego deportacji, zaciek ły w róg P olaków B ism arck szykow ał dla nich now y bolesny cios: w ysiedlenie tych polskich ro l­

ników , k tó rz y z pod m oskiew skiego i au­

striackiego zaboru przybyli i tu upraw iali tę sam ą polską ziemię.

P o zw ycięstw ie n a d F ra n cją król p ru sk i w dział na głow ę c e sa rsk ą koronę, skupił mi- Ijony Niemców, ca ły środek Europy, pod czarnym orłem i krzyżackim sztandarem , a te ra z dąży n a W schód! „D rang nach O sten!" P ru sk a pięść m usi zniem czyć lub w yżenąć tych, co L echa i P ia sta językiem m ówią. „A u sro tte n !“ A potem należy pójść dalej: zagarnąć całą p o lsk ą ziemię, zdeptać k u ltu rę słow iańską, zabić ducha C hrobrych i K rzyw oustych,.,

„D eutschland ü b e r alles!“

W ięc niew esołe szły w ieści m iędzy ludzi.

W śród przyjezdnych zapanow ał nastrój pow ażny, n a w e t w zajazdach i restau racjach , gdzie podczas jarm arków gościł nieraz głośny szczery śmiech, gdzie p rzy kufelku piw a lub kieliszku w ina opow iadano sobie sąsiedzkie w esołe d y k teryjki i anegdotki, te ra z p a n o ­ w a ł tylko stłum iony pogw ar. J a k ie ś w ielkie

(41)

przygnębienie padło n a dusze — beznadziej­

nie m roczne jutro,..

Szuem an — gruby N iem iec w pikel- haubie spędza w ozy i b ryczki ze środka ulicy.

Piszczałki, bęb n y i w rzaskliw e trą b y głu­

szą gw ar jarm arczny. P o d k u te ciężkie bu ty rąb ią o b ru k i ulic. P ik elh au b y św iecą w słońcu. R uch zam arł, cisza n a s ta ła ponura, jeno echo w śród m urów niesie tw a rd y że­

lazny rytm , Idą szeregi tej potęgi, k tó ra chce p anow ać nad światem ...

W w arsztacie p a n a W alentego A n d rz e ­ jew skiego tłoczno dzisiaj bardzo. W iadom o

— w czasie tak ie g o zjazdu bryk, pow ozów i w ozów ry m arz najw ięcej m a roboty: to się kom uś szorek popsuł, innem u chom ąto konia odparza, innem u znów trz e b a k a n ta r zrepa- ro w ać lub popręg do siodła przyszyć. Choć się rozerw ij, zrobić trzeb a. Boć jeden m a do dom u o k ru tn y k a w a ł drogi, drugi znów v/ spokojnym czasie daje zarobić — stały klient...

W ięc p a n m ajster chce dogodzić każdem u i każdego załatw ić. Siedzi n a drew nianej k o ­ byłce, zaśrubow ał mocno- w drew nianych

(42)

kleszczach k a w a ł czarnej uprzęży, dzierzga dw om a igłam i i przeciąga żyw o dratw y, aż m u ^ o t n a czoło w ystępuje. P onoć n a w e t śniadania dzisiaj zjeść nie zdążył.

P racu ją ta k samo dwaj jego czeladnicy i chłopiec z term inu, a p rzy nich w łościanie w granatow ych k a p o ta c h i p a ń scy słudzy w liberjach stoją i pilą.

— W o ist der M eister? (Gdzie jest m aj­

ster?) — ktoś k rz y k n ą ł głośno i tło c z y się do śro d k a rozpychając ludzi.

P ru sk i k a p ra l w błyszczącym m undurze z czerw onym kołnierzem staje p rz e d ry m a­

rzem . Za k ap ralem żołnierz niesie dziuraw y bęben.

M ajster W a le n ty p rzeciąga w olniej d ra- tw ę i p a trz y n a przybyłych,

— P a trz e ć — w erb el dziuraw a, z re p e ro - w ać zaraz. Zu Befehl! Oto jest skóra!

P o d ał m ajstrow i k a w a ł białej skóry, a żoł­

nierz p o staw ił u nóg jego bęben.

— Z reperuję, jeno zaś później. T e ra z nie m ogę — w idzą p an k ap ral, ile tu ludzi czeka.

C zerw ona tw arz k a p ra la n a b ra ła sinaw ej barw y.

(43)

— D onnerw etter... Zu Befehl! N iem a

„późni"! P ru sk a arm ja ü b e r alles! W eg cy- w ilbande! N aciągać sk ó ra sofort!

W yrw ał d ratw ę z rę k i rym arza, chciał w y rw a ć i w kleszczoną w w a rszta c ik uprzęż i rzucić ją w k ą t. Był w ściekły.

M ajstrow i k rew do głow y nabiegła. Z e­

rw a ł się z kobyłki. M łody był i k rew ki. Lu­

nie N iem ca w pysk i w yrzuci go za drzw i — pom ogą m u ci w szyscy, k tó rz y p a trz ą i za­

cisk ają pięści.

Ju ż się zam achnął, gdy chw ycił go za rę k ę sta ry sługa od p ań stw a z Potulic.

— D ajta spokój, panie W alenty. M acie żonę i dzieci. W rzucą w as do lochu. Niech go tam i św aba.

P oham ow ał się m ajster i zastanow ił chwilę,

— Zostaw ić, zrobię.

K a p ra l zostaw ił b ęb e n i żołnierza. Za go­

dzinę b ę b e n z now o naciągniętą sk órą już m a być w koszarach.

M ajster p o ro zk rę c ał śruby, dobył i od­

rzu cił strz ę p y porw anej skóry, przy k ro ił n o ­ w ą i zw ilżył w odą jej brzegi, a żołnierz siadł­

szy na progu pracow ni w a rto w a ł i palił fajkę.

(44)

Ju ż sk ó ra przykrajana, już ją m ajster W a ­ le n ty m a obciągać n a m osiężne boki bębna, gdy się n a ra z w strzym uje, ogląda n a siedzą­

cego z fajką żołnierza, ro zp o ściera skórę na rym arskim stole i cienkim pendzelkiem w y­

pisuje w yraźnie n a odw rotnej stronie:

„Daj Panie Boże, aby n a tym bębnie p ol­

skie wojsko grało!

Jeszcze P o lsk a nie zginęła, pó k i m y ży­

jemy!

W a le n ty A ndrzejew ski, rym arz.

N apis szybko zasechł, bo czarn y płyn r y ­ chło sk ó ra w siebie w chłonęła, w ięc ją m aj­

s te r naty ch m iast położył n a bębnie, napisem do środka. P rzy w o łał czeladź, obciągnęli r a ­ zem, a silnie potem przytłoczyli stalow ą o b ­ rączk ą, skręcili śrubam i i obcięli skórę do rów na.

Żołnierz z fajką drzem ał n a progu.

— G otow e! — zbudził go m ajster — m o­

gą sobie z ab rać b ę b e n i iść precz.

P ru s a k podniósł się ciężko, sp ró b o w ał w erb la, czy dobrze huczy, zarzucił go n a r a ­ m ię i poszedł,

* * *

(45)

M inęło lat w iele. P o starz a ł się p a n m aj­

ste r W a le n ty niezgorzej. Już mu zbielała czupryna, nogami ledw ie suwa. P racuje ta k samo jak daw niej w swoim w arsztacie; ale już pracuje wolniej, bo i m niej te ra z zam ó­

w ień: już nie zjeżdżają się ta k licznie ziem ia­

nie, niem a tych tłum nych jarm arków i tych dziesiątków b ry k i pow ozów w obszernym dziedzińcu, A le te ra z będzie lepiej, bo P ru ­ sa k a już niem a...

Z sam ego ra n a trz e b a najpierw nakarm ić k an ark i: dać im świeżej wody, ziarnek i pod- sypać piasku. P a n W alen ty żyw o się k rz ą ta p rzy oporządzaniu k latek.

N araz drgnęły okna w arsztatu , zatrzep o ­ ta ły się k a n a rk i w klatk ach , a pan W alen ty sta n ą ł zdumiony.

Na cichem podw órku zabrzm iała o rk ie­

s tra m elodją m azurka rw ącego za serce...

...Jeszcze P olska nie zginęła...

P a n W a le n ty porzucił obrządzanie k a ­ narków , otw orzył drzw i zew n ętrzn e i stan ął n a progu.

Tuż przed w ejściem do jego pracow ni stoi w szyku o rk ie stra w ojskow a.

(46)

Z pon ad błyszczących w słońcu trą b e k ste rc zą w ysokie ro g ate czapki o barw nych otokach,

M uzykanty, chłopy p ro ste i dziarskie, p a ­ trz ą gdzieś wdał, bo zda się po rw ały im du­

szę sreb rzy ste to n y i niosą przez kraj w ielki i w olny h e n do m orza sinego.

O ta rł palcam i załzaw ione oczy p a n m aj­

ste r W alenty; słuchałby ta k b ez k o ńca i cie­

szył się z tej pieśni i z ty ch żołnierzy — lecz oni urw ali i poczęli grać szum ną jakąś fan ­ farę.

Dziwuje się te ra z p a n W alenty, co to cudne granie znaczy i dlaczego dziarskie wo- jaki grają w łaśnie tutaj p rz e d jego skrom nym w a rszta te m w zapom nianym dziedzińcu, z a ­ m iast n a m iejskim p lacu lub w pięknym p a r ­ k u gnieźnieńskim .

P a n W a le n ty widzi, jak ludzie z kam ie­

nicy frontow ej w ylęgają i śpieszą w tę stro ­ nę, I oni rów nież dziw ują się bardzo.

O rk iestra p rz e sta ła grać. P rz ed fro n t w y­

stępuje k a p e lm istrz i dobosz z bębnem .

— Czy p a n pam ięta, jak p rze d laty m oże czterd ziestu naciągał p an sk ó rę n a b ę b en z p u łk u pruskiej piechoty?

(47)

P a n W a le n ty trz e czoło sp raco w an ą dło­

nią.

— Coś mi się przypom ina.,. — tak , p a ­ m iętam ... b ył w ted y jarm ark ł m ało czasu — m usiałem , kazali.

— Ów b ę b e n uszkodzony zabraliśm y P ru ­ sakom . P rz y nap raw ie odczytaliśm y pański n apis i podpis. M odlitw a jego zo stała w y­

słuchana i dziś polskie wojsko urządza pan u owację.

Dalej, chłopcy, jeszcze raz m azurka!

(48)
(49)

S ir.

C hleb d j a b e l s k i ...5 D ziś w i e r z ę ... . . . . 17 P ru sk i b ę b e n ... 35

(50)
(51)

Nowele, Podania, Legendy, Opowieści, Humoreski.

Serja A: Pisarze Polscy.

1 D O M A Ń SK A , A . Z ł o t a p r z ę d z a W y d a n i e d r u g ie —,45 2 — K u g la r z M a tk i B o s k ie j. L e g . W y d . d r u g ie —,50 3. — K r z y ż w P r o b o ło w ic a c h . L e g . W y d . d r u g i e —,45 4. — A v e M a ria . L e g e n d a . W y d a n i e d r u g ie . . —,45 5. —- C z e la d n ik m a j s t r a S z y m o n a . L e g e n d a . W y ­

d a n i e d r u g ie . . . . . . . —,30

6. G L IŃ S K I, K . O sfcrzeżenica. N ow . W y d . d r u g ie —,30 . 7. J E S K E -C H O I Ń S K I, T . R y c e rz b a n d y t a . N o w e la .

W y d a n i e d r u g ie . . . . . . —,40

8. — T r u b a d u r w p u ła p c e . N ow . W y d a n ie d r u g ie —-,45 9. J E Z I E R S K I , E . O s k a r b G w a jk u ró w . O p o w ia ­

d a n ie . W y d a n i e d r u g i e ...—,80 10. — Z a w ia r ę i o jc z y z n ę . O pow . W y d a n i e d r u g ie —,40 11. T U C H O Ł K O W A , S t. D z ie w ic a O r l e a ń s k a P o ­

w ie ś ć h i s t . W y d a n i e t r z e c ie . Z i l u s t r . . . —,90 12. J E S K E -C H O I Ń S K I, T. S ą d B o ż y . W y d a n ie d r u g ie —.40 13. D O M A Ń S K A , A . K r ó l e w s k a n ie d o la . P o w ie ś ć

h i s t . W y d a n i e tr z e c ie . Z i l u s t r a c j a m i . . ^ 14. J A R O S Ł A W S K I, M O d w e t D r z y m a ł y . N o w e la . jj*

15. — S z w a b s k i n ie w o ln ik . N o w e la . W y d a n i e d r u g ie £ 16. — P a t r o l w ig ilijn y . N o w e la . . ^ 17. D O M A Ń S K A , M. S i o s t r a H a n n a . W y d . d ru g ie 18. — Z o n a u ł a n a . N o w e la . W y d a n i e d r u g ie 19. — P a n i e n k a ze d w o ru . N o w e la . W y d a n i e d ru g ie 20. B A Ł U C K I, M. L a ta w ic a . N o w e la . . . . —,35 21. — Z a p ó ź n o . N o w e l a ...—,35 22. B O G D A N O W IC Z , E. B ł ę k i t n a p a n t e r a . Z i l u s t r . {w druku) 23. — S ę p ie g n ia z d o . O p o w ia d a n ie . Z i l u s t r a c j a m i 24. G O M U L IC K I, W . S t r a c h . O p o w ia d . ż o ł n i e r s k i e —,20 25. — S y r e n a . O p o w i a d a n i e ... —,15 26. — S o łd a t. O p o w ia d a n ie . ...—,55 27. — Z a k a z a n e . O p o w i a d a n i e ...—,20 28. — D la c z e g o m ó j z n a j o m y n i e m ó g ł d o tą d

„ p is m “ s w o ic h n a p is a ć . H u m o r e s k a . . —,2C

(52)

Z i l u s t r a c j a m i ... —,60 BO. S T O D O R C K H A K , A . C z a r n a ś c ia n a . N o w e l a (w druku) BI. M O R A W S K A , Z . S k a r b ie c K a r a o n a . O p o w ie ść

e g ip s k a . . . , . —,40

82. O R W IC Z , J . G o łę b ic e. S z k ic p o w ie ść . . —,60

83, — C y ro g ra f. N o w e la . . . . . —,30

34. G L IŃ S K I, K . P r z e k l ę t y r ó d . N o w e la . . . — 60 35. — A v e . N o w e l a ... —,50 36. C IE M B R O N IE W IC Z , J . M is tr z T w ard o w rs k i. O p o ­

w ia d a n ie . Z i l u s t r a c j a m i . . . . . —,75 87. W I E R Z B I Ń S K I , M. K s i ę ż y n a , O p o w ia d a n ie . —,20 38. S K W E R . Z i e l o n a L a t a r k a . N o w e la . . . —,50 38. J A C K O W S K I, N . M. T u m b a . - „ O jc z e n a s z “.

O p o w ia d a n ia z p u s z c z a m e ry k a b s lŁ ic h . . —,35 40. — M a r ja A n t o n i n a . H u m o r e s k a b r a z y l i j s k a —,40 41. G L I Ń S K I, K . W i e l k i s z le m . W u ja s z e k . N o w e le —.25 42. K R O P IW N IG K A , C. G ie w o n to w y H u fie c . O p o w . —,60 43. S ß W E R . M a m a s o b ie ż y c z y . N o w e la . . 1,10 44. G L I Ń S K I, K . M u r ła j. N o w e la . . . . . —,15 45. — K o w a l o w a g ó r a . — N a w id e c ie . N o w e le . —,25 46. W I E R Z B I Ń S K I , M. P i ę ś ć M a r c in a W ilc z k a . N o w . —,25 47. S E W E R , Ł u s i a B u r ł a k . N o w e la . . . —,65 48. — P ie r w s z y u tw ó r . N o w e la . . . . , —,45 49. G L IŃ S K I, K . P a n R a d c a . — P i l i p e k N o w e le —,30 50. S E W E R , N a p o b o jo w is k u * N o w e la . . —.90 51. G A W A L E W IC Z , M. S p r a w a h o n o r o w a . N o w e la —.60 52. — J5Ö1. N o w e l a ... —-,80 53. J A R O S Ł A W S K I, M. W a l c z ą c e w id m a . . (w druku) 54. K R A S Z E W S K I , K . S k u te c z n e w o d y . — P o k o le i

H u m o r e s k i . . . , . . (w druku)

55. S Z E L B U R G -O S T R O W S K A , E . L e g e n d y ż o łn . —,40 66. K R A S Z E W S K I. K . W y p r a w a n a ż u b r y . — P la m a .

H u m o r e s k i ... (w druku) 57. K R Z Y Ż A N O W S K I, A . Z a w in y n ie p o p e łn io n e .

N o w e l a ... —^ 0 58. K R A S Z E W S K I , K . N e h e m i. — R e b I c e k . H um * (w d ru k u ) 59. D O M A Ń S K A , A . O rlę ta . T r z y o p o w ia d a n i a . —,60 60 Ż E G O T A , R . C z a rn e u r o k i. O p o w ie ść w s p ó ł c z . —-,70 61. K R A S Z E W S K I , K . T rz e w ic z e k . N o w e la . . —-,80 62. R E L ID Z Y Ń S K I, J . Z d n i k r w i i c h w a ły . N o w . 1,30 63. K O R W IN , J . Z e m s ta . N o w e la . . . * —,65 64. D O M A Ń S K A , M. D zw o n y . — Ś m ie r ć J a n a C h o -

d o r a . D w a o p o w i a d a n i a ...—,60

Cytaty

Powiązane dokumenty

William James nigdy nie praktykował jako lekarz, a dzień, w którym objął [...] stanowisko profesora psychologii na Uniwersytecie Harvarda w roku 1875, stał się datą

Ja przychodzę, widzę, że jest mama, ucieszyłem się, mówię - mamo jestem, a mama tak spokojnie do tych gospodarzy mówi: „A mówiłam wam, że duch Józka mi się ukaże”,

Podstawowe pojęcia, przykłady i twierdzenia dotyczące grup, pierścieni i ciał.. (1) Ile wspólnych wyrazów ma ją stuwyrazowe ciągi arytmetyczne 5, 8,

Podczas takiego określania monotoniczności funkcji jeśli ludzik w pewnym przedziale wspina się ku górze to mówimy, że funkcja jest rosnąca.. przypadku, gdy schodzi na dół

I wiem teraz, że jest dużo pięknych rzeczy wszędzie, trzeba tylko umieć patrzyć, a wnet piękniej będzie wygląda­ ło wszystko w koło, wszystko się rozkwieci, tylko, żeby

Zastanów się nad tym tematem i odpowiedz „czy akceptuję siebie takim jakim jestem”?. „Akceptować siebie to być po swojej stronie, być

[r]

[r]