• Nie Znaleziono Wyników

Grzechy księcia Saradine. Dalsze opowiadania z cyklu "Niewinność ojca Browna"

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Grzechy księcia Saradine. Dalsze opowiadania z cyklu "Niewinność ojca Browna""

Copied!
220
0
0

Pełen tekst

(1)

G R Z E C H Y

KSIĘCIA SARADINE

D alsze o p o w iad an ia z cyklu:

„NIEWINNOŚĆ OJCA BROWNA"

y A R S Z A W A 1 9 2 8

■OWARZYSTWO WYDAWNICZE „R O J "

(2)

Z U P O W A Ż N I E N I A A U T O R A PR Z E Ł O Ż Y Ł A Z ie m ils k a

2 5 Z 5 9 S

T

Bo9dan pal

s z kiewh

'icz

O d b i t o w Zakł. Graf. „ D r u k a r n i a P o l s k a ” , W a r s z a w a , S z p ita ln a 1:

D.k>,

■ :<?02.k C^« t : j

(3)

UCZCIWY MANJAK

N adciągał burzliwy wieczór oliwkowy i srebr*

ny, kiedy Ojciec Brown, otulony w szary szkocki pled, dotarł do końca naszej szkockiej równiny i ujrzał przed sobą zamek Glengyle‘ów. N a tym dziwnym budynku uryw ał się nagle jar, czy wą*

wóz, niby ślepa aleja. W yglądało to, jak koniec świata.

Zam ek w ystrzelał w górę skośnemi dachami i ostrosłupam i zielonego łupku, w stylu starych, francusko^szkockich rezydencyj. Przyw odził An«

glikom na pamięć straszne, stożkow ate kapelusze czarownic z bajki. Lasy jodłowe, k tó re w iatr ko ­ łysał dookoła zielonych wieżyczek, w ydawały się przez k o n trast tak czarne, jak niezliczone stada kruków. D ziw ny nastrój, jakgdyby poczucie śpią­

cego w zamku demona, nie wynikał jedynie z fan*

tastycznego krajobrazu. N ad mejscem tem zacią­

żyła bowiem chm ura naładow ana pychą, szaleń*

stwem i owym tajem niczym smutkiem, któ ry b a r­

dziej cięży .nad magnackiemi domami Szkocji, niźli

(4)

nad którem ikolw iek innem i dziećmi człowieka.

Szkocja bowiem m a w sobie zdw ojoną dozę tru=

cizny, zwanej dziedzicznością—głosu krw i u szła*

chcica i w iary w przeznaczenie u Kalwina.

Ksiądz w yrw ał się na jeden dzień od swoich zajęć w Glasgow, aby spotkać się ze swoim przy*

jacielem, am atorem ^detektywem Flambeau. który znajdow ał się tutaj w raz z drugim, bardziej już oficjalnym detektywem . P obyt ich miał na celu zbadanie zagadki życia i śm ierci hrabiiego Glen- gyle. Owa tajem nicza postać była ostatnim przed*

stawicielem rodu, którego dzielność, szaleństwo S chytra gwałtwność były postrachem naw et naj- przew rotniejsze j szlachty w wieku szesnastym.

N ik t nie zabrnął głębiej w labirynt ambicji, w naj*

skrytsze zakam arki owego pałacu kłam stwa, któ«

ry został wzniesiony dookoła królow ej M arji Szko­

ckiej.

Dwuwiersz, krążący po okolicy, świadczył wy*

m ownie o m otyw ach i skutkach ich złoczynów:

„Czem są dla drzew a soki zielone, T em dla Ogilwów złoto czerwone“.

Przez wieki całe nie było na zamku Glengyle przyzwoitego pana, a z nastaniem ery wiktorjań*

skiej zdawało się, że ród ten wyczerpał już do cna w szystkie ekscentryczności.

Glengyle dopełnił jednak rodowej tradycji, dokonaw szy tego, co mu jeszcze pozostało do zro*

benia — znikł. N ie znaczy to bynajm niej, że wy*

6

(5)

jechał bezpow rotnie; według wszelkiego prawdo*

podobieństw a przebyw ał ciągle jeszcze na zamku, jeżeli wogóle gdzieś przebywał. A le jakkolwiek imię jego znajdow ało się w registraturze kościel*

nej i w dużym czerwonym almanachu szlacheckim

— on sam stał się dla ludzi niewidoczny.

Jeżeli ktoś go wogóle widywał — był nim chy=

ba sam otny sługa, coś pom iędzy lokajem a ogrod­

nikiem. Był on tak głuchy, że ci. któ rzy nie mieli wiele czasu do stracenia, uważali go za niemowę;

przenikłiwsi natom iast widzieli w nim półgłówka.

Był to chudy rudowłosy pracownik o psiej szczęce i psiich policzkach, ale oczy miał nieskazitelnie czy*

ste i niebieskie. N azyw ał się Izrael Gow, wiecznie milczący, i był jedynym sługą w tem ustronnem zamczysku. Aliści zapał, z jakim kopał ziemniaki', i punktualność, z jaką co dnia o tej samej porze znikał w kuchni, sprawiały wrażenie, jakgdyby przyrządzał jakieś szczególniejsze potraw y i jak­

gdyby dziwaczny hrabia ciągle jeszcze ukryw ał się na zamku. Ilekroć domagano się dalszych dowo­

dów obecności hrabiego, sługa uporczywie zapew*

niał, że go w domu niema. Pewnego dnia proboszcz i m inistrant — Glengyle‘owie byli bowiem prezbi*

terjanam i — zostali wezwani na zamek. Kiedy się tam udali, zobaczyli, że ogrodnik, stajenny i ku*

charz w jednej osobie dołączył do swoich wielu ról jeszcze rolę grabarza i zabijał gwoździami trumnę, w której spoczywał jego pan. N iew iado­

mo, czy długie były badaniia i śledztwa, czy nie;

(6)

to pewna, że powrócono po tym dziwnym incy*

dencie do porządku dziennego i nigdy nie docho*

dzono tej sprawy n a drodze sądowej, dopóki Flam«

beau nie przybył przed paru dniami w te północne strony. W tym czaslie ciało lorda Glengyle — jeże*

li wogóle było to jego ciało — leżało już jakiś czas na małem cm entarnem wzgórzu.

Kiedy O jciec Brown przeszedł przez ocienio*

n y ogród i dotarł pod m ury zamku, gęste chm ury zawisły na niebie, a pow ietrze było parne i prze­

pojone burzą. N a tle ostatniej złotawozielonej smugi zachodzącego słońca ujrzał czarną sylwetę człowieka; miał on na sobie w y tarty cylinder, a na ramieniu dźwigał dużą łopatę. T o zestawienie dzi*

wnie narzucało myśl o grabarzu. Ale kiedy Brown przypom niał sobie głuchego sługę, k tó ry kopał ziemniaki, znalazł zarazem w ytłum aczenie owej nienaturalności. W iedział niejedno o szkockim chłopie, znał ten rodzaj respektu, k tó ry każe mu stawać przed obliczem w ładzy koniecznie w czar*

nem ubraniu; znał także ekonom ję czasu, dla k tó ­ rej chłop szkocki nie zm arnowałby jednei godziny.

N aw et nagłe obruszenie się sługi i jego podejrzli*

we spojrzenie, kiedy ksiądz go minął, pokrywały sfię zupełnie z czujnością i zawistnością jego krwi.

D uże drzwi rozw arły się; stał w nich Flam*

beau, a obok niego jakiś suchy m ężczyzna z siwe#

mi skroniami, któ ry trzym ał w ręku plik papierów.

Był to inspektor C raven ze Scotland Y ard‘u. Ścia«

ny głównego h a llu były popękane i nagie, jedynie

(7)

blade szydercze tw arze paru zwyrodnialców rodu Ogilwów w yzierały z ram, z pociemniałych płó­

cien i z pod czarnych peruk.

W szedłszy za tow arzyszam i do w nętrza, Oj*

diec Brown zastał pozostałych sprzymierzeńców przy długim, dębow ym stole, pokrytym zapisane- mi arkuszami, obok stały flaszki z w ódką i cygara.

Pozostałą długość stołu zajm owały luźne przed*

mioty, ułożone grupkami, przedm ioty tak niezro*

zumiałe, jak sobie tylko m ożna wyobrazić. Jedna rzecz wyglądała, jak garstka błyszczącego, potłu­

czonego szkła. Inne znów, jak stożkow ata kupka brunatnego miału. Trzeci przedm iot nie był ni*

czem innem, jak zwyczajną drew nianą laską.

— Jak widzę, macie tu panowie coś w rodzaju geologicznego muzeum — rzekł, siadając i zwraca*

jąc nieznacznie głowę w kierunku szarego pyłu i kryształow ych okruchów.

— N ie tyle geologiczne muzeum, ile psycholo*

giczne — odpowiedział Flambeau.

— Ależ na miłość boską — zaśmiał się urzęd*

nik policyjny. — N ie zaczynajm y lepliej od takich długich słów.

— Czy nie wiadomo panu, co znaczy psycho- logja? — zapytał Flambeau w przyjaznem zdzi*

wieniu—psycholog ja to znaczy brak piątej klepki.

— Jeszcze diągle nie rozumiem — odparł urzęd*

nik.

— A zatem powiem to panu prościej — odpo*

wiedział rezolutnie Flambeau — chciałem powie*

(8)

dzieć, że dotąd odkryliśm y tylko jed n ą rzecz o d ­ nośnie do lorda Glengyle: był to m anjak.

C zarna sylweta G ow ‘a z jego łopatą i cylin­

drem minęła okno, zarysow ując się niewyraźnie na tle ciemniejącego nieba. Ojciec Brown patrzał nań nieruchom o at rzekł: „Przyznaję, że jest w tem coś niesamowitego, jeżeli człowiek za życia daje się dobrowolnie żywcem pogrzebać — albo jeżeli tak mu na tem zależy, aby odrazu po śmierci zo*

stać zakopanym. A le co cię naprow adza na do*

mysł, że to był obłęd?

—> Proszę zwrócić tylko uwagę n a spis rze*

czy, k tóre Mr. C raven znalazł w tym domu.

— T rzeba będzie postarać się o świecę — rzekł nagle C raven — burza nadciąga — w tych ciemnościach trudno będzie coś przeczytać.

— A może znalazł pan także świecę pośród pańskich osobliwości? — zapytał z uśmiechem Brown.

Flambeau podniósł w górę zadum aną tw arz i utkw ił ciemne oczy w przyjacielu.

— Czyż i to nie jest co najm niej dzliiwne rzekł — dwadzieścia pięć świec i ani śladu świe*

cznika?

W szybko ciem niejącym pokoju i przy gwał=

tow nych poryw ach w iatru Brown podszedł wzdłuż stołu do miejsca, w którem paczka woskowych świec leżała pom iędzy porozrzucanem i, potarga- nem i g ra ta m i W tej samej chwili pochylił się

(9)

przypadkiem nad garścią czerwonawo brunatnego proszku: głośne kichnięcie przerw ało milczenie.

— Oho! — rzekł — tabaka.

Potem wziął jedną świecę, ostrożnie ją zapa­

lił, powrócił na daw ne m iejsce i w etknął ją w szyj­

kę flaszki od wódki. N iespokojny powiew nocy dął poprzez zbutw iałe okna i powiewał długim płomieniem, niby chorągwią. A z jednej i drugiej strony1 zamku dochodził poszum tysiąca i jednej sosny, niby w rzenie czarnego m orza wokoło skał.

— Chciałbym przeczytać inw entarz — przer*

wał milczenie Craven, biorąc do ręki jeden z pas pierów leżących na stole. —< Jest to inw entarz rzeczy, które tak sobie luźnie i niewiadom o dla*

czego leżały porozrzucane w zamku. Proszę wziąć pod uwagę, że dom ten po najw iększej części był pozbawiony tirządzenia i zaniedbany, ale nie ulega wątpliwości, że ktoś zamiieszkiiwał tu jeden czy dw a pokoje , to pokoje dość prym ityw ne i brus dne — ktoś, k to nie był owym milczącym sługą.

Spis rzeczy jest następujący. Po pierwsze: bardzo pokaźny zbiór drogich kamieni, przeważnie b ry ­ lantów; w szystko luźne, bez jakiejkolw iek opra­

wy. Oczywiście niem a w tem nic dziwnego, że ród Ogilwów posiadał rodzinne klejnoty. Ale klejnotów takich, jak te, używa się prawie zawsze do całkiem szczególnych ozdób. Tym czasem ma się wrażenie, jakoby Ogilwowie przechowywali te kamienie tak sobie luźno, w kieszeni, jak, dajm y na to, miedziaki.

(10)

Po drugie: stosy i stosy bez końca rozsypanej tabaki, nie przechowywanej w żadnej tabakierze, ani w woreczku, ale leża.cej całemi masami na ko*

minku. w kredensie, fortepianie — jednem słowem wszędzie. W y d aje się, jakgdyby stary ten jego­

mość nie chciał sobie zadawać trudu zajrzenia do kieszeni albo odemknięcia wieka tabakiery.

Po trzecie: porozrzucane tu $ ówdzie drobne garstki dziwnych, drobniutkich m etalowych wy*

robów — jedne w rodzaju stalowych sprężynek, inne znowu w kształcie m ikroskopijnych kółe=

czek. Tak, jakgdyby ktoś tu taj w ydrążał jekieś m echaniczne zabawki.

Po czwarte: świece woskowe, k tó re trzeba w tykać w szyjki flaszek, ponieważ niem a niczego, w czem m ożnaby je utwierdzić. Proszę teraz za­

uważyć, o ile dziwaczniejsza jest ta sprawa, ani- żeliśmy przewidywali. Co się tyczy zasadniczej zagadki, byliśm y na nią przecie zgóry przygoto*

wani. W idzieliśm y od pierwszego w ejrzenia, że z ową śmiercią hrabiego nie wszystko było w po*

rządku- Przybyliśm y tutaj, aby stwierdzić, czy rzeczywiście mieszkał tutaj, czy istotnie tu umarł, czy to rude straszydło, k tóre go pogrzebało, ma coś wspólnego z jego śmiercią. A le przyjm ijm y naw et najgorsze w tym wypadku, w yobraźm y so*

bie najbardziej ponurą tragedię, najmelodramaty*

czniejsze rozwiązanie, jakie sobie m ożna wyobra*

zić. Przyjm ijm y, że sługa zabił rzeczywiście swe­

go pana, albo że pan jego istotnie nie um arł, —

(11)

albo przypuśćmy, że pan przebrał się za sługę, lub że sługa został w miejsce pana pogrzebany. Ale jeżeli naw et wymieniliśmy, nie wiem jaką sherlok- holmesowską tragedję, nie znajdziem y tem samem w ytłum aczenia na świece bez świeczników, ani nte znajdziem y odpowiedzi na pytanie, dlaczego starszy pan z dobrej rodziny miał złą nawyczkę trw onienia tabaki i rozsypywania jej po fortepian nach. Głów ny w ątek tej h istorji nie trudno so<

bie wyobrazić. M istyczne są tylko jej fragmenty.

Żadna fantazja i żaden ludzki wysiłek nie potrafi skojarzyć tabaki z brylantam i i wosku z rozsypa*

nym mechanizmem zegarków.

— Z d aje m i się, że dostrzegam związek — rzekł ksiądz. — T en Glengyle szalał z nienawiści do rewolucji francuskiej. Był on entuzjastą an­

cien regime‘u i starał się dosłownie zreaktywować życie rodzinne ostatnich Burbonów. Miał tabakę

— ponieważ był to zbytek osiemnastego wieku, świece woskowe — ponieważ używano ich w osie*

m nastym wieku w m iejsce lamp; mechaniczne cząstki żelaza oznaczają dziwaczne zamiłowanie Ludwika Szesnastego do ślusarstwa, a brylanty sym bolizują naszyjnik M arji A ntoniny.

Tow arzysze księdza spojrzeli n ań zdumione- mi oczyma.

— Co za nadzw yczajna koncepcja — zawołał Flambeau. — Czy myślisz istotnie, że tak było?

— Jestem święcie przekonany, że nie. — od­

parł Ojciec Brown. — A le ponieważ twierdzłeś,

(12)

że n ik t nie potrafi skojarzyć tabakii, brylantów, mechanizmu zegarowego i świec, dałem ci z miej*

sca przykład. Praw da isto tn a leży dużo głębiej—

jestem tego całkiem pewny.

Przerw ał na chwilę, aby posłuchać, jak Wiatr w yje w okiennicach wieżyczek. Poczem rzekł:

— N ieboszczyk hrabia Glengyle był złodzie*

jem. Wilódł on drugie, tajem ne życie, jako nie*

bezpieczny włamywacz. N ie posiadał świeczni*

ków, ponieważ używał tylko kró tk o zaciętych świec w małej latarce, k tó rą nosił z sobą. T abaki używał do tych samych celów, do jakich najokrut*

niejsi francuscy przestępcy używali pieprzu, a mia*

nowicie pełną garścią ciskał ją z nienacka w tw arz tym , którzy go przyłapali, albo których ścigał. Ale ostateczny dowód leży w ciekawym zbiegu oko­

liczności, zachodzącym m iędzy djam entam i, a dro­

bnym mechanizmem zegarkowym. T en szczegół niezawodnie w yjaśni wam zagadkę. O tóż dia­

m enty i opiłki stali stanowią jedyne przedm ioty, którem i m ożna wykroić szybę.

G ałąź złamanej sosny, sm agana wichurą, uderzyła ciężko o szybę okna znajdującego się za ich plecami, jakby parodjując włamywacza.

A le oni naw et się nie obejrzeli. Oczy ich nie*

ruchomo spoczywały na ustach księdza.

—i D iam enty i małe kółeczka — pow tórzył w zamyśleniu Craven. — Czy to już ma być pra*

wdziwe w ytłum aczenie?

— M nie się w ydaje, że nic. — odparł spokój*

(13)

nie ksiądz — to tylko wyście twierdzili, iż nikt nie potrafi skojarzyć tych czterech rzeczy. Prawdzi­

w a histo rja jest oczywiście dużo banalniejsza, Glengyle znalazł, albo myślał, że znalazł drogie kamienie w swojej posiadłości. K toś zakpił so­

bie z niego i dał mu te luźne diam enty, twierdząc, iż znalazł je w podziem iach zamku. T e drobne kó*

łeczka m ają coś wspólnego ze szlifowaniem dia­

mentów. Musiał to robić bardzo prym ityw nie i na niewielką skalę, posiłkując się paru owczarzami i okolicznymi pastuchami. Tabaka jest jedynym zbytkiem , n a jak i sobie pozw alają szkoccy pa' sterze; je st to też jedyny środek do przekupienia ich. Świeczników zaś nie mieli, bo ich nie potrze?

bowali, — trzym ali świece w rękach, kiedy prze*

bywali w podziemiu.

— Czy to już koniec? — zapytał Flambeau po długiej pauzie. — Czy dotarliśm y nareszcie do tej banalnej praw dy? .

— O nie! — rzekł Ojciec Brown.

A kiedy w iatr w przeciągiem, szyderczem nie*

mai wyciu utonął w dalekim lesie szpilkowym, O jciec Brown z tw arzą zupełnie obojętną mówił d a lej:

— Ja tylko poddałem tę m yśl tak sobie, po­

nieważ twierdziłeś, że nie m ożna w sposób logi*

czny powiązać tabaki z mechanizmem zegarko*

wym i świec z świecącemi kamieniami. W szech­

św iat można ująć w dziesięć fałszywych filozofji.

Sprawę zamku Glengyle* ów można ująć

(14)

w dziesięć fałszywych teoryj. My jednak chcemy mieć prawdziwe w ytłum aczenie zamku i wszech*

świata. A le czy niema tutaj innych jeszcze ru*

pieci?

Craven uśm iechał się, a Flambeau śm iejąc się, także w stał i podszedł do drugiego końca stołu.

— Są jeszcze po piąte, szóste, siódme i t. d. — rzekł, — i to z pewnością bardziej różnorodne niż pouczające. Ciekawa kolekcja nie tyle ołówków, ile kawałków ołowiu w yjętych z ołówków. Dalej, jakaś bezsensowna laska bambusowa z rozszcze­

pionym końcem. M ogłaby uchodzić za narzędzie zbrodni, cóż — kiedy zbrodni brak. Reszta rze­

czy, to kilka starszych m szałów i małe obrazki k a­

tolickich świętych, k tóre jak przypuszczam, ro*

dżina przechowywała, chyba jeszcze z średnich wieków, — bowiem ich pycha rodow a była silniej5 sza, niż ich purytanizm . Owe obrazki złożyliśmy w muzeum, ponieważ były w ciekawy sposób po*

Cięte i zniekształcone.

Tym czasem gwałtowna burza zagnała do Glengyle potargane płaty chmur, któ re pogrążyły sale w ciemnościach. Ojciec Brown wziął do rąk ilum inowane kartk i m odlitewników, aby je zba­

dać. Potem odezwał się, zanim jeszcze chmura przeszła ponad zamkiem, ale glos jego był głosem

zupełnie innego człowieka.

— Mr. C raven — rzekł, jakby odm łodzony—

pan ma, nieprawdaż, pełnom ocnictwo zbadania grobu? Im prędzej to uczynimy, tem lepiej —

(15)

musimy nareszcie dotrzeć do jąd ra tej potwornej sprawy. N a miejscu pana udałbym się tam na­

tychmiast.

— N atychm iast? — pow tórzył zdziwiony detektyw . — Dlaczego natychm iast?

— Ponieważ sprawa jest aż nadto poważna—

odpowiedział Brown — to nie jest tak sobie po­

rozrzucana tabaka, ani tak sobie luzem leżące ka?

mienie, k tóre dla tysiąca powodów mogłyby się tu znajdować. O ile mnie może być wiadome, istnieje tylko jeden powód, dla którego to właśnie się stało; a powód ten sięga głęboko, samych pod?

staw świata. Owe święte obrazki nie zostały ot tak sobie zbrukane. czy podarte, czy zamazane, od niechcenia, z bezmyślności, czy dla jakiejś tam bigoterji — przez dzieci, lub protestantów .

Postąpiono sobie z niemi, bardzo ostrożnie — i bardzo osobliwie. Miejsca, w których wielkiemi zdobnemi literam i imię Boga figuruje na tych sta3 rych obrazach, zostały starannie wycięte. Jeszcze jedno usunięto także: jest niem aureola dookoła głowy D zieciątka Jezus. Dlatego — jak powia?

dam — bierzm y czemprędzej nasze pełnomocnie?

two, oraz łopatę i siekierę i udajm y się na grób, aby otw orzyć trum nę.

— Co właściwie ksiądz dobrodziej przypusz­

cza? — zapytał londyński detektyw.

— Przypuszczam , że wielki djabeł wszech­

świata, niem niejszy od całej karawany słoni, stie- dzi może teraz na szczycie wieży zamku i w yje ni?

(16)

czem A pokalipsa — odpowiedział księżyna, a głos jego zdawał się wzmagać w pośród wycia wichury.

G dzieś na dnie siedzi tu taj jakaś czarna mag ja.

— C zarna magja, — pow tórzył Flambeau ci”

chym głosem, był bowiem człowiekiem nadto oświeconym, aby nie znać tych rzeczy. — Ale. co mogłyby znaczyć te w szystkie inne przedm ioty?

— O! myślę, że coś niecnego — odrzekł nie*

cierpliwie Brown. — Z resztą skąd ja to mogę wiedzieć? Jak m ożna odgadnąć w szystkie arka?

na djablów, n a samem dnie piekła? Może z taba­

ki i bam busu dadzą się zrobić jakieś narzędzia tor*

tury. M oże w arjaci żądni są wosku i stalowych opiłek. Może z ołówków można w ytw orzyć ja?

kieś śmiercionośne trucizny? D la nas najkrótsza droga do tej zagadki prowadzi poprzez wzgórze do grobu.

Tow arzysze Browna nie zdali sobie naw et spraw y z tego, jak szybko go usłuchali i z m iejsca podążyli za nim. Dopiero, kiedy w ir w ietrzny omal nie powalił ich na ziemię — oprzytomnieli.

N iem niej słuchali go dalej, niby dwa autom aty — i tak C raven spostrzegł nagle, że trzym a w ręku siekierę, a w kieszeni swój urzędow y dokument.

Zasię Flambeau dźwigał ciężką łopatę zagadkowe*

go ogrodnika. O jciec Brown niósł małą pozłacaną książkę, z której w yrw ano wszędzie imię Boga.

Ścieżka, k tó ra prow adziła w górę, poprzez wzgórze na cm entarz, była kręta, lecz nie długa.

A le opór w iatru sprawiał, że wydawała się długą

(17)

i mozolna. Daleko, jak okiem sięgnąć, dalej i co’

raz dalej, w miiarę jak wspinali się po pochyłości, rozciągało się bezmierne morze sosen, uginających się pod naporem wichru, w szystkie w jedną stronę.

A ten ogromny ruch wydawał się równie bezcelo?

w y i daremny, jak był bezm ierny — tak daremny, jakgdyby w icher gwizdał wokół jakiiejś bezludnej, zbłąkanej planety. Poprzez niezm ierzony gąszcz sinoniebieskiich lasów śpiewał jaskraw ym , wyso­

kim dyszkantem odwieczny smutek, który gnie­

ździ się w sercach wszystkich pogańskich rzeczy.

G otów by ktoś przypuścić, że głosy z podziemia, z pod niezgłębionego listowia były to wołania zgu­

bionych, tułacznych bogów pogańskich: bogów, którzy w ybrali się na wędrówkę poprzez ten nie?

dorzeczny las i k tó rzy nigdy już nie odnajdą dr er gi do nieba.

— W idzicie — rzekł Ojciec Brown głosem cichym, ale swobodnym — Szkoci, zanim jeszcze istniała Szkocja — była to ciekawa gromada.

W rzeczy samej są nadal ciekawą gromadą. Ale zdaje mi się, że w czasach przedhistorycznych istotnie uwielbiali demonów. O to — dodał żyw?

szym tonem — dlaczego przerzucili się na pury- tańską teologię.

— Drogi księżę — rzekł Flambeau, zwracaiąc się do niego prawie ze złością. — Co m a znaczyć całe to kazanie?

-- Mój przyjacielu — odparł Brown z nie?

zmienioną powagą — istnieje jedna cecha wspólna

(18)

w szystkim pierw otnym religjom: m aterializm , O tóż umiłowanie djabła iest właśnie typow ą pier­

w otną religją.

D otarli właśnie do traw iastego szczytu góry, do jednego z niewielu łysiejącvch miejsc, które odcinały się ostro od trzeszczącego i w yjącego so?

snowego lasu. Jakieś nędzne oparkanienic, czę?

ściowo z drzewa, a po części z drutu sklecone, oznajm iało łomotaniem na wichrze, że znajdują się na skraju cm entarzyska.

Ale zaledwie inspektor Craven dotarł do gro5 bu, a Flambeau wbił łopatę w ziemię i w sparł się na niej, szarpnął nimi w strząs nieomal tak silny, jak ten, k tó ry m iotał drewnem i drutem ogrodzę?

nia. U stóp grobu rosły duże wysokie osty, szare i siwe ze starości!. Kiedy w iatr poderw ał jeden taki kulisty oset i trzepnął nim inspektora, ten od­

skoczył, jakgdyby ugodzony strzałą-

Flambeau wbił łopatę poprzez świszczącą tra?

wę w m okrą glinę. A le nagle zatrzym ał się i oparł o opatę, jakby o laskę.

— N i e przeryw aj — rzekł łagodnie ksiądz.—

S tarajm y się tylko o d n a le ź ć prawdę. Czego się boisz?

— Boję się odnaleźć — rzekł Flambeau.

N agle odezwał sdę detektyw jaskraw ym , skrzeczącym głosem, k tó ry miał być wesoły i roz­

bawiony.

— Ciekaw też jestem , dlaczego on się do*

(19)

praw dy tak skrył na tem uboczu? Jakoś mi się to nie podoba — a może był trędow aty?

— M oże jeszcze gorzej, — odparł Flambeau.

— Czy w yobraża pan sobie coś gorszego od trądu?

— Nile — rzekł Flambeau.

Przez parę niesamowitych chwil kopał dalej w milczeniu. W reszcie rzekł przytłum ionym gło?

sem: — Myślę chyba, że ten człowiek miał jakiś zły kształt...

— Jak owa k artk a papieru — pam iętasz? — rzekł spokojnie O jciec Brown —* „A jednak prze­

żyliśmy i tam to“.*)

Flambeau zabrał się ze zdw ojoną energją do kopania. Tym czasem burza odegnała szare przy?

tłaczające chmury, które przyw arły do wzgórz, ni*

by kłęby dymu, i odsłoniły n a szarem niebie nikłe światła gwiazd. W tedy dopiero Flambeau doko?

pał się prostej, drewnianej trum ny i wyważył ią niejako na murawę. Craven podszedł bliżej. trzy»

m ając w ręku siekierę. Znowu musnęła go w prze?

locie kula ostu — Craven w zdrygnął się. Ale za?

raz otrząsnął się, postąpił parę zam aszystych kro 5 ków naprzód i jął za przykładem Flambeau‘a siec i ciąć siekierą z ta k ą energją, że w krótce udało im się oderwać wieko trum ny i cała jej za?

w artość zamigotała w szarem świetle gwiazd.

*) Por, nowelę: „Zly kształt" w tym samym tomie.

(Przyp, tlum.).

(20)

— Kości — rzekł Craven. Potem dodał. — A le kości m ężczyzny — tak, jakgdyby n ik t się tego nie był spodziewał.

— C zy on jest — zapytał Flambeau z dziwnem drżeniem w głosie, — czy on je st zupełnie w p o ­ rządku?

— T ak mi się w ydaje — odrzekł ochrypłym głosem detektyw , pochylony nad tajem niczym i rozkładającym się trupem w skrzyni. — Z araz—

zaczekaj chwilę.

Z wyniosłej postaci Flambeau‘a spadło nagle westchnienie ulgi.

—* T eraz dopiero w pada mi na m yśl — zawo*

lał — dlaczegóżby tam do licha nie miało być z nim w szystko w porządku? Cóżby się mogło czepić człowieka w tych przeklętych, zdtmnych górach?

— C hyba tylko obłęd tej czarnej, bezdusznej jednostajności, tych okropnych borów i lasów, a ponad w szystkiem pierw otny strach nieświado­

mości. W szystko przecież wygląda tu. jakby sen bezbożnika. Sosny i sosny — m iljony sosen.

—* Boże! — krzyknął nagle człowiek przy tru ­ mnie. — Ależ on nie m a głowy!

Podczas kiedy tam ci dwaj znieruchomieli, ksiądz po raz pierwszy w strząsnął się. zdradzając żywe zainteresownaie.

— N ie ma głowy! — pow tórzył. — N ie ma głowy, — jak gdyby omal nie spodziewał się in<

nych braków.

(21)

Szalone w izje bezgłowego niemowlęcia, uro' dzonego na zamku Glengyle. bezgłowego mło*

dzieńca, ukryw ającego się w zamku, bezgłowego m ężczyzny stąpającego po starych salach, albo po przepysznym ogrodzie — przesunęły się niby pa*

noram a przed ich oczyma. A le naw et w tej chwi­

li, któ ra ścinała krew w żyłach, obrazy te nie chciały jakoś przemówić im do przekonania i wy?

dały się niedorzeczne. Stali, jak zmęczone zwie*

rzęta, przysłuchując się bezmyślnie zgiełkowi la*

sów ;il poświstom nieba. M yśl zdała się nagle ja*

kimś bezmiarem, k tó ry wym knął się z pod ich władzy.

— Ja w id z ę tu trzech bezgłowych — rzekł Ojciec Brown. — A ci stoją dookoła otwartego grobu.

Przeciągły gwizd w iatru rozpruł niebo. Blady detektyw z Londynu rozw arł usta. aby coś powie­

dzieć, — ale usta znieruchomiały, ja k u głuptaka.

Potem spojrzał na siękierę w ręce, jakgdyby ta siekiera wcale nie należała do niego i upuścił ją na ziemię.

— O jcze — rzekł Flambeau dziecinnym, bez­

radnym głosem, niezwykłym u tego olbrzyma. — Co mamy teraz począć?

O dpowiedź przyszła z szybkością armatnie*

go pocisku.

— Spać! — zawołał Ojciec Brown. — Spać.

Jesteśm y u końca naszej drogi. Czy wiesz, czem jest sen? Czy wiesz, że każdy człowiek, który

(22)

śpi —« w ierzy w Boga? Sen to je st sakram ent. — jest bowiem aktem w iary i pożywieniem. A nam potrzeba teraz sakram entu, bodaj naturalnego.

Coś nas nawiedziło, co bardzo rzadko nawiedza ludzi, — być może coś najgorszego, co może się wydarzyć.

Rozdziawione wargfi Cravena zbliżyły się do siebie, aby zapytać: — W jakim sensie ksiądz to rozumie?

Ksiądz, zwróciwszy tw arz ku zamkowi, odpo­

wiedział.

— Znaleźliśm y prawdę. A praw da nie ma sensu.

Ruszył pochyłą ścieżką wdół ociężałym, nied­

bałym, niezwykłym u niego krokiem ; kiedy po*

wrócili na zamek, rzucił się na posłanie z natural­

ną prostotą psa.

Mimo mistycznego hym nu na cześć snu, Oj*

ciec Brown zerwał się wcześniej od innych — tylko milczący ogrodnik był już na nogach. P rzy ­ jaciele zastali Browna przy dużej fajce, obserwu­

jącego niemą robotę ogrodnika na folwarku.

Szalejąca burza zakończyła się z brzaskiem dnia ulewnym deszczem, dzięki którem u ranek na*

stał dziwnie świeży. O grodnik zdawał się naw et mówić coś z księdzem, ale na w idok detektyw ów wbił z niechęcią łopatę w grządkę i bąknąw szy coś 0 śniadaniu, ruszył miedzą, grzędam i kapusty 1 zam knął się w kuchni.

— T o bardzo zacny człowiek — rzekł Ojciec 24

(23)

Brown. — W spaniale kopie te kartofle. A jednak,

— dodał łagodnie — ma on swoje w ady — któż z nas ich nie posiada? — nie kopie tego rzędu dość regularnie. O t — naprzykład — tu ksiądz nastąpił nagle nogą na jedno miejsce. — Mam do*

praw dy wątpliwości, co do tego ziemniaka.

— A to dlaczego? — zapytał Craven, rozba­

wiony nowym pomysłem księżulka.

— Dlatego mam wątpliwości — odparł tam ­ ten — ponieważ stary Gow m a sam wątpliwości co do tego. System atycznie w bija swoją łopatę wszędzie, za w yjątkiem tego miejsca. Musi tu siedzieć potężna bulwa.

Flambeau wyciągną] łopatę z ziemi i z ogro­

m nym rozmachem wbił ią w owo miejsce, potem przerzucił ziemię i w ydobył z pod jej ciężaru coś, co nie wyglądało jak ziemniak, ale raczej jak po­

tw orny, kopulasty grzyb. Aliści zawadziło zi­

mnym brzękiem o łopatę, potem potoczyło się jak kula iii wyszczerzyło n a nich zęby.

— H rabia Glengyle — rzekł sm utno Brown i ociężałym wzrokiem spojrzał na czaszkę.

Poczem, po chwili namysłu, wyrwał z rąk Flambeau‘a łopatę i zakopał czaszkę w ziemię, mó*

wiąc: — T rzeba to zpow rotem schować.

Po tych słowach m ały jego korpus i ogromna głowa oparły się o dużą rękojeść łopaty, która nieruchomo tkw iła w ziemi. Oczy jego stały się jakby bez wyrazu, a czoło pełne zmarszczek.

— G dyby m ożna tylko bvło wpaść na to, co

(24)

ożnacza ta ostatnia potw orność—szepnął.

A

opie­

rając gie na szerokiej rączce łopaty ukrył tw arź w dłoni — jak to ludzie zwykli czynić przy mo*

dlitwie.

N iebo na wszystkich krańcach zajaśniało sre ­ brem i błękitem. P tak i zaśw iergotały w zaro­

ślach* a świergot lich był tak donośny, jakgdyby gawędziły ze sobą krzaki i drzewa. A le owli trzej długo zachowywali milczenie. W końcu wybuchnął Flambeau:

— T u już kończy się m ój rozum! T u już w szystko ustaje: tabaka, zniszczony m odlitew ­ nik. drobne cząstki jakichś mechanizmów — co?

Brown odrzucił w tył zafrasow aną tw arz i z im petem całkiem u niego niezwykłym uderzył w rączkę łopaty.

— N o. no, no — zawołał. — W szystko jest jasne jak słońce. Dziś rano. skoro się tylko obu*

dziłem, zrozumiałem, jak i sens miała tabaka i m e­

chanizm zegarków, a od tego czasu udało mi się przeniknąć jeszcze i starego G ow ‘a, ogrodnika, k tó ry nie jest ani taki głuchy, ani tak głupi, jak to udaje. N ic nadzw yczajnego niem a w owych wszystkich pojedynczych punktach. C o się ty ­ czy pociętego mszału — pomyliłem się również.

N ie kryje się pod tem żadne zło. A le chodzi o tę ostatnią sprawę. Bezcześcić głowy i kraść głowy trupów , — to już jest chyba złe napraw dę? W tem k ry je się już z pewnością jakaś czarna m agja? T o już jakoś nie zgadza się z prostą his tor ją tabaki

(25)

i świec! — T o rzekłszy, ją ł krążyć dokoła, ćmiąc w zadumie fajkę.

— Drogi księżę — rzekł Flambeau w przypły­

wie humoru. — W inieneś być w yrozum iały dla m nie i pamiętać, że byłem niegdyś przestępcą.

D odatnia strona owego zawodu leżała w tem. że ja sam wymyślałem zawsze historję, a potem wy*

konywałem ją tak prędko, jak mi się żywnie po*

idobało. A le to zajęcie detektyw a, dołączone z wiecznem wyczekiwaniem — to już za dużo na mój francuski tem peram ent. Całe m oje życie ro ­ biłem w szystko — złe czy dobre — impulsywnie.

P ojedynki odbywałem zawsze następnego dnia, rachunki płaciłem gotówką, — nigdy nie od*

kładałem w izyty u dentysty.

Fajka w ypadła z ust O jca Browna i w trzech odłam kach rozleciała sie po żwirem przysypanej ścieżce. Przystanął z w^bałuszonem i oczym a — istn y obraz kretyna. — Boże! co też ze mnie za osioł!—Potem dygocącym głosem zaczął się śmiać.

— D entysta! — pow tórzył — Sześć godzin ducho*

wej odchłanii, a w szystko tylko dlatego, ponieważ nie myślałem o dentyście! Jaki prosty, jak i pię' k n y i kojący pomysł! Przyjaciele! przebyliśmy piekielną noc. ale te raz słońce weszło, ptaszki śpiewają, a prom ienna postać dentysty koi świat!

— Może dowiem się sensu tego wszystkiego, skoro użyję to rtu r Inkwizycji — zawołał Flam*

beau robiąc k ro k naprzód.

Ojciec Brown stłumił to, co mogło się wydać

(26)

chwilową ochotą do tańca na świeżo słońcem obla­

nej łące 1 zawołał żałośnie jak dziecko: — Och, pozwólcie mii być trochę głupim! W y nie wiecie, jak bardzo czułem się nieszczęśliwy. A teraz przy*

najm niej wiem. że w całej tej h istorji nie było zbyt wielkiej zbrodni. Może tylko trochę szaleń­

stwa — ale któż m iałby coś przeciw temu?!

Przeszedł się raz dookoła, a potem zmierzył ich poważnym wzrokiem: — T o nie je st historja zbrodni — rzekł — jest to raczej hiistorja dziwnej, wykoszlawionej uczciwości. M amy tu do czynie*

nia z jedynym może na kuli ziemskiej człowie*

kiem, k tó ry przywłaszczył sobie niewięcej niż mu się należało. Jest to studjum owej dzikiej ży5 wej logiki, k tó ra stała się religją tej rasy. O to ten stary okoliczny rym o domu Glengyle:

— Gzem są dla drzewa soki zielone, T em dla Ogilwów złoto czerwone.

Miał on znaczenie równie dosłowne, jak prze*

nośne. N ie znaczyło to jedynie, że Glengyle‘owi©

pożądali potęgi — praw dą bowiem było, że dosło­

wnie zbierali złoto. Posiadali w tym m etalu ogro*

m ny zbilór ozdób, i najróżniejszych klejnotów . Byli to poprostu skąpcy, których m anja objawiała się w takiej formie. Wr tem oświetleniu w ypad­

ków dostrzegam y ślad, k tó ry biegnie poprzez wszystkie prawie znalezione przez nas przedmio*

ty. Brylanty bez złotej oprawy. — świece — bez złotych świeczników, tabaka — bez złotych taba*

kierek, ołówki — bez złotych okuć, laska—bez zło­

(27)

tej gałki, m echanizm zegarkowy — bez złotych kopert, a raczej bez zegarka. W reszcie zabrano też — i to już graniczy z szaleństwem — aureolę i imię Boga ze starych mszałów, co było także ze szczerego złota.

Zdawało się, że teraz, kiedy zw arjowana pras w da w yszła na jaw. ogród zajaśniał jaskrawem i barwami, a traw a kw itła weselej w ożywczem słońcu. Flambeau zapalił papierosa, a jego przy­

jaciel ciągnął dalej:

— Zabrano — ale nie ukradziono. Złodzieje nie zostawiliby nigdy po sobie takiej zagadki. Zło*

dzieje byliby zabrali złote tabakiery w raz z ta ­ baką, złotą oprawę ołówków w raz z samym ołów*

kiem i t. d. — M am y tedy do czynienia z człowie*

kiem o dziwnem sumieniu, ale nie pozbawionym sumienia. Zastałem dziś rano tego dziwaka na folwarku i dowiedziałem się od niego całej hi*

storji.

N ieboszczyk A rchibald Ogilvy należał do mo*

żliwie najlepszych ludzi urodzonych w Glengyle—

ale ta jego gorzka zaleta uczyniła go mizantropem.

Zżym ał się nad nieuczciwością swoich przodków, z której wnioskował o nieuczciwości całego świa*

ta. Z drugiej strony nie dowierzał filantropji i do­

broczyńcom. Poprzysiągł sobie, że jeżeli znajdzie człowieka, k tó ry najściślej będzie przestrzegał swoich praw. ofiaruje mu całe złoto Glengyle‘ów.

Rzuciwszy to wyzwanie całej ludzkości, zamknął się w swojem ustroniu, nie spodziewając się zni*

29

(28)

kąd odpowiedzi. A le pewnego dnia jakiś głuchy i na pozór głupkowaty chłopak z odległej wsi przy*

niósł m u spóźnioną depeszę. Glengyle z ironicz*

nym hum orem ofiarował m u nowiutkiego grosza.

Przynajm niej tak mu się w ydawało. A le kiedy się*

gnął potem do kieszeni, spostrzegł, że nowiutki grosz pozostał nadal w jego posiadaniu, brakowało w niej natom iast jednego dukaita. T en w ypadek nas sunął mu perspektyw y szyderczej spekulacji. N a wszelki w ypadek chłopak musiał okazać brudną zachłanność chłopców tego rodzaju. Albo, jak zw yczajny opryszek, znikł, ukradłszy dukata, al*

bo też w rócił cnotliwie z dukatam i i perfidnie bę­

dzie czyhał na wynagrodzenie. Po nocy ktoś za<

pukał do drzwi. Lord Glengyle, k tó ry mieszkał samotnie, musiał w stać z łóżka i otw orzyć drzwi, Stał w nich ów głupkowaty chłopak, który p r z y niósł lordowi1 — nie całego dukata — ale najd o ­ kładniejszą resztę. W ted y dzika ścisłość owego postępku opanowała chory mózg lorda, niby pło*

mień. Przysiągł, że jest Diogenesem, k tó ry odda- w na szukał uczciwego człowieka — aż go w końcu znalazł. Sporządził tedy nowy testam ent, któ ry w idziałem n a własne oczy. Przyjął sumiennego chłopaka do swego ogromnego, zaniedbanego do»

mu i wychował go sobie na swojego jedynego słu­

gę ii — na swój dziwaczny sposób — na swojego spadkobiercę. I chociaż owa osobliwa kreatu ra ro*

zumiała niewiele, to pewna, że bez zastrzeżeń zro*

zumiała dw a m anjactw a swego pana: pierwsze, że

(29)

litera praw a jest alfą i omegą wszystkiego i drugie, że on jeden miał o tr z y m a ć całe złoto Glengyle‘u.

N a tem kończy się historja. Jest to całkiem proste. Cały dom obłupał ze złota, ale ńie naru»

szył nic, co nie było złotem — ani naw et źdźbła tabaki. W ydobył naw et opyłki złota z jakiegoś sta­

rego obrazu i był zadowolony, że go nie zniszczył.

W szystko to w ydało mi się zrozumiałe, ale nie mo*

głem pojąć całej tej sprawki z czaszką. Czułem się naw et nieswojo n a widok ludzkiej głowy w po«

śród ziemniaków. T o mnie przygnębiało tak dłu­

go, aż Flambeau nie w yrzekł słowa. T eraz wszyst*

ko będzie w porządku. Izrael Gow złoży czaszkę zpow rotem do grobu, kiedy wydobędzie już całe złoto z zębów.

I zaprawdę, kiedy Flambeau przechodził owe*

go ranka przez wzgórze, widział, jak to dziwne stworzenie, ów sprawiedliwy skąpiec, grzebał przy sprofanowanym grobie: szal, owinęty dokoła jego szyi, powiewał na górskim w ietrze — n a gkw ie sterczał cylinder.

(30)

ZŁY KSZTAŁT

N iektóre wielkie gościńce, wiodące z Londy*

u na północ, przeobrażają się w dalekich okoli*

ach coś, jakgdyby widm o spektralne drogi, po­

mniejszone i poprzerywane, w ykazujące w yrw y luki w swej budowie, nie zm ieniające jednak kie*

unku. T u taj ukaże się rząd sklepików, po nich trzyjdzie ogrodzenie pola, czy łąki, tam dalej ja*

:aś sławna karczma, potem może plac targowy, czy

>gród szkółki, potem jakiś duży dom pryw atny, t potem znowu pole i znowu oberża, i tak bez kon­

ia. G dyby ktoś szedł jednym z owych gościńców, eden dom przyciągnąłby po drodze przypuszczal­

ne jego uwagę, choć przechodzień nie potrafiłby noże w ytłum aczyć sobie przyczyny swego zain*

:eresowania.

Jest to długi, niski dom, biegnący równolegle Jo drogi, pomalowany w większej części na biało

| bladozielono, z w erandą i żaluzjami, z furtkam i tiakrytemi owym dziwacznym rodzajem daszków, niby drew nianych parasoli, jakie w iduje się po

(31)

niektórych staroświeckich domach. Jest to tez w istocie staroświecki dom, bardzo angielski i b a r­

dzo przedm iejski w owym dobrym, starym , do«

statnim stylu. A jednak dom wyglądał, jakgdyby zbudowano go wyłącznie na mieszkanie w upalny czas. W idok białych ścian i chroniących przed słońcem żaluzyj, kojarzył się doskonałe z krzyka­

mi małp i palmowemi drzewami. T ru d n o mi vry*

tłum aczyć rzeczowo to zjawisko — może jakiś Angloiindyjczyk w ystaw ił ten dom?

Ktokolwiek m ijał ten dom. tego, jak już wspo*

mniałem, chwytało nieokreślone- fascynujące w ra­

żenie; doznawał uczucia, jakoby owo miejsce mia­

ło sw oją historję, godną opow ieści I nie byłby też w błędzie, jak się czytelnik w krótce o tem prze=

kona. O to je st bowiem owa h isto rja — historja dziwnych rzeczy, któ re prawdziwie w ydarzyły się w tym domu, w Zielone Świątki, roku 18—:

Ktokolwiek m ijał dom w ostatni czw artek przed Zielonem i Świątkami, około godziny wpół do piątej po południu, mógł był zobaczyć, jak przez; o tw arte frontow e odrzw ia w ychodził O j­

ciec Brown, ksiądz z małego kóściołka w St. Mun*

go, z olbrzym ią fajką w ustach, w towarzystwie swego bardzo wysokiego francuskiego przyjaciela, nazwiskiem Flambeau. k tó ry palił bardzo małego papierosa. O soby te mogą czytelnika interesować, albo nie — ale praw dą jest, że nie one były jedy­

ną zajm ującą rzeczą, jaką m ożna było zauważyć, skoro się rozw arła bram a białego i zielonego do*

(32)

mu. W domu tym znajdują siię tonę osobliwości, k tó re należy opisać, zanim się ruszy z miejsca, nliie tylko poto, aby czytelnik mógł zrozumieć tę tragiczną opowieść, ale także, aby mógł wyobra*

zjć sobie, co też ukazało siiię za rozwarciem bramy.

Cały dom był w ybudow any na k ształt litery T o bardzo długiej linji poprzecznej, a bardzo krótkiej kresce pionowej. Długa poprzeczka sta*

nowiła ścianę frontow ą, k tó ra biegła wzdłuż ulicy, z odrzwiami' frontow em i w pośrodku. W ysoka była na dwa piętra i mieściła w sobie wszystkie bezm ała najw ażniejsze pokoje. K rótka pałka pio=

nowa, k tó ra biegła wtył- bezpośrednio w prost od głównego wejścia, była jednopiętrow a i składała Się jedynie z dwóch długich pokojów, położonych jeden Za drugim. Pierwszy z owych dwóch poko­

jów- była to pracown/ila, w któ rej sławny pan Quin- ton pisał swoje dzikie orjentalne poem aty i powie­

ści. N astęp n y pokój była to oszklona cieplarnia, pełna tropikalnego kwiecia o całkiem w yjątkow ej i nieom al potw ornej piękności. W takie popołu#

dniie, jak to, o którem teraz mowa, pokój cały gorzał w przepychu słonecznego blasku. T a k te?

dy, kiedy drzw i z hallu były otw arte, niejeden przechodzień przystaw ał, dosłownie, aby gapić się i w strzym yw ać dech, albowiem przed nim rozwie­

rała się perspektyw a w spaniałych pokojów, aż po widok, k tó ry był izapriawdę, niby transform acja z teatralnej baj kii: purpurow e chmury, złote słoń­

ca i karm azynow e gwiazdy, które były jednoczę5

(33)

śnlile żywe, jak płomień, a jednak przezroczyste i odległe.

Leonard Q uinton, poeta, sam najtroskliwiej ułożył ten efekt i je st rzeczą wątpliwą, czy w któ*

rym kolwiek swoim poemacie rów nie doskonale w yraził swoją indywidualność. Był to bowiem czło­

wiek, k tó ry upijał się barw am i i kąpał się w ko ­ lorach, k tó ry pobłażał swojej pasji dla barwy, nie*

co naw et kosztem form y — i to dobrej formy. To była przyczyna, k tó ra kierowała jego talent tak całkowicie ku sztuce W schodu i orjentalnym obra­

zom, ku owym olśniewającym dywanom i oślepia­

jącym tkaninom , w których w szystkie kolory zda5 ją się spływać w jeden szczęśliwy: chaos, nic by=

najm niej nie sym bolizując i nie oznaczając. Pró­

bował układać, może nie z pełnym artystycznym sukcesem, ale z zasługującą na uznanie wyobraź źnią i intuicją, poem aty epickie 4 miłosne historje, w których walczyły gwałtownie, a naw et okrutne kolory, baśnie o tropikalnych niebach, płonącem złocie i krw awoczerwonej miedzi, o wschodnich bohaterach, k tó rzy w m itrach z dw unastu tu rb a­

nów jechali na słoniach', malowanych purpurą i pa#

wią zielenią, o gigantyckich klejnotach, których stu m urzynów nie mogło unieść, które płonęły wieczystym i przedziw nej barw y ogniem.

K rótko mówiąc (aby ująć sedno sprawy z bar5 dziej potocznego punktu widzenia), lubował się bardzo we wschodniem niebie, gorszem, niż wiele zachodnich piekieł, we wschodnich m onarchach,

(34)

którym m ożnaby snadnie dać epitet m an jaków, oraz wschodnich klejnotach, których jubiler z Bond Street (gdyby mu je stu uginających się m urzynów przyniosło do sklepu) nie uznałby mo«

że za prawdziwe. Q uinton był genjuszem — był może genjuszem chorobliwości. ale naw et owa cho- robliwość silniej ujaw niała się w jego życiu, niż w jego dziełach. Z usposobienia był słaby i zgry­

źliwy, a zdrow ie jego było mocno podkopane n a skutek wschodniego eksperym entow ania z opium.

Żona jego — piękna, ciężko pracująca i zaprawdę przepracow ana kobieta — toczyła z nim walkę o opium, ale jeszcze w iększą walkę toczyła o ży>

wego hinduskiego pustelnika w białych i żółtych szatach,, którego mąż jej z uporem trzym ał przy sobie przez długie miesiące i k tó ry był dlań W ir- giljuszem, wiodącym jego ducha przez nieba i pie*

kła W schodu.

Z tego oto artystycznego gospodarstw a wy*

chodził Ojciec Brown w raz ze swoim przyjadę*

lem, a wnosząc z ich tw arzy, wychodzili z uczu­

ciem wielkiej ulgi. Flambeau znał Q uintona za dzi*

kich studenckich czasów w Paryżu, odnowili zna*

jom ość na jed en w e e k -e n d . Aliści, szczególnie w związku z silniejszym w ostatnich czasach roz*

w ojem poczucia odpowiedzialności u FIambeau‘a, teraz jakoś nie znajdow ał upodobania w poecie.

U pajanie się opium ii pisywanie drobnych eroty5 ków na welinie, to, według jego mniemania, nie był godny dżentelm ena sposób folgowania djabłu.

(35)

Kiedy obaj przyjaciele, orzed skręceniem do ogrodu, przystanęli u proga, nagle otw arła sic gwałtownie furtka ogrodowa i m łody człowiek w słomkowym kapeluszu zsuniętym na tył głowy, wbiegł w ferw orze pędem na schody. W yglądał na roztrzepanego młodzieńca, pyszny czerwony kra*

w at mial całkiem nabok przesunięty, jakgdyby się z nim był przespał, a w ręce ustawicznie w ym achi­

wał i w yw ijał m ałą sękatą trzcinką.

— Panowie — rzekł bez tchu. — Chciałbym się widzieć z tym byczym Quinto.nem. Muszę go zobaczyć. Jest w domu?

— Pan Q uinton jest, zdaje mi się, w domu — rzekł Ojciec Brown, przetykając swoją fajeczkę.—

A le nie wiem, czy pan będzie mógł go zobaczyć.

Lekarz jest właśnie u niego.

M łody człowiek, k tó ry nie w ydaw ał się zu*

pełnie trzeźwy, wpadł, potykając się, do hallu, w tej samej chwili lekarz wyszedł z pracowni Quintona, zam knął za sobą drzw i i zaczął w kła­

dać rękawiczki.

— D o pana Qulintona? — rzekł lekarz chłód?

no. —- N ie, boję się, że pan go nie zobaczy. W isto*

cie, teraz bezw arunkow o nie można. N ikom u nie wolno wejść. Dałem mu właśnie środek nasenny.

— Ależ nie. posłuchajżeż pan. stary przyja*

cdelu — rzekł młodzieniec z czerwonym krawatem, usiłując czule schwytać doktora za poły surdu­

ta. — W idzi pan — ja jestem poprostu bez w y j­

ścia, powiadam panu, j a ---

37

(36)

— T ru d n a rada, panie A tkinson — rzeki dok­

tór, zmuszając go do wycofania się. — Skoro po­

trafi pan zmienić działanie lekarstw a, w tedy ja zmienię m oją decyzję, —- to powiedziawszy, nało5 żył kapelusz i w yszedł na słońce w tow arzystw ie tam tych dwóch. Był to niski człowiek o byczym karku, dobroduszny, z małym wąsikiem, niewypo=

wiedzianie pospolitym, k tó ry jednak nadaw ał mu w yraz rzutkości.

M łody człowiek, k tó ry nie zdawał się być ob­

darzony szczególnym taktem w odnoszeniu się do ludzi i znał tylko jeden generalny środek — chwy­

tanie ich za poły surduta — stanął na drodze z tak osłupiałą miną, jakgdyby został fizycznie w yrzu­

cony za drzwi i patrzał w milczeniu, jak tamci trzej oddalali się przez ogród.

— Popełniłem teraz gruntowne, niezawodne kłam stw o — zauważył lekarz, śm iejąc się. — A by rzec prawdę, ten biedak Q uinton dostanie swój środek nasenny dopiero za jakie pół godziny. Ale nie mam zamiaru dać go zamęczać tej małej be*

stji, k tó ra chce tylko pożyczyć pieniądze, aby ich nigdy, o ile tylko będzie mogła, nie oddać. Jest to nędzna m ała kreatura, jakkolw iek jest rodzonym bratem pani Quinton. k tó ra jest najlepszą kobietą, jak ą kiedykolw iek spotkałem.

— T ak — rzekł Ojciec Brown. — T o jest do5 b ra kobieta.

— Proponuję tedy, abyśm y się pokręcili po ogrodzie, aż się ten nędznik stąd nie zabierze —

(37)

ćdągnął dalej doktór. — Potem w ejdę do Quintona i dam mu lekarstwo. A tkinson nie będzie mógł tam wejść, ponieważ zamknąłem drzwi na klucz.

— W takim razie, doktorze H arris — rzekł Flambeau — pójdziem y może w głąb ogrodu, do końca cieplarni? N iem a tam wprawdzie do niej wejścia, ale w arto ją obejrzeć, przynajm niej od zewnątrz.

— Doskonale — zaśmiał się doktor. — A ja będę mógł zerknąć do mego pacjenta, ponieważ wyleguje się najchętniej na kanapie .na samym końcu cieplarni, w pośrodku tych wszystkich krw aw oczerw onych storczyków — to m i pozwoli go podglądać. A le co pan tu robi?

Ojciec Brown przystanął na chwilę i podniósł z wysokiej traw y dziwny, zakrzyw iony orjental*

ny nóż, w ykładany przepysznie różnokolorowemi kamieniiami i m etalem ; nóż leżał praw ie całkowicie uk ry ty w trawie.

— Co to jest? — zapytał O jciec Brown, pa­

trząc na przedm iot z pewną nieufnością.

— O, to pewnie Q uintona — rzekł niedbale dr. H arris. — U niego m ożna znaleźć po wszyst*

kich miejscach wszystkie rodzaje takiej zabawnej chińszczyzny. Być może, jest to też własność tego łagodnego Hindusa, którego on trzym a przy sobie na sznurku.

— Jakiego H indusa? — spytał Ojciec Brown,

(38)

ciągle jeszcze nie spuszczając wzroku z przedm io­

tu w ręce.

— Jakiegoś indyjskiego czarodzieja — rzeki swobodnie doktór. — Oczywiście oszusta.

— Pan nie w ierzy w m agję? —« spytał Ojciec Brown, nie podnosząc oczu.

— Ech, mag ja! humbug! — rzekł doktór.

— T o jest bardzo piękne — rzekł ksiądz cis chym, sennym głosem. — Kolory są bardzo pięs kne. A le to jest zły kształt.

— Z ły? Dlaczego? — zdum iał się Flambeau.

—< Pod każdym względem. T o je st zły kształt w abstrakcji. Czyś ty tego nigdy nie odczuwał w sztuce W schodu? Kolory są odurzająco piękne, ale kształty są nędzne li niecne—z rozmysłu nędzne i niecne. W idziałem już zbrodnicze rzeczy w tu ­

reckim dywanie.

— M on Dieu! — zaśmiał się Flambeau.

— Są to litery i symbole w języku, którego nie znam, ale wiem, że stoją tam w miejsce grzesz*

nych słów — mówił dalej ksiądz, ściszając głos co- ( raz bardziej. — Z rozmysłu w ykrzyw iają się linje, jak węże, skręcające się do ucieczki.

— Co też pan do licha wygaduje! — roześmiał się głośno doktór.

W odpowiedzi odezwał się Flambeau z całym

spokojem : .

— O jciec doznaje nieraz takich mistycznych zaćmień, ale przestrzegam pana, że. o ile m nie wia*

(39)

domo, miewał je zawsze wtedy, kiedy jakieś zło czychało niedaleko.

— Ech gadanie! — rzekł naukowiec.

— Spójrz pan tylko! — zawołał Ojciec Brown, oddalając od siebie zakrzyw iony nóż na długość ramienia, jakgdyby to był jaki połyskujący wąż.

— Czy pan tego nie widzi, że to jest niegodziwy kształt? Czy pan nie widzi, że on niema uczciwe' go i czystego przeznaczenia? N ie jest prosty, jak włócznia. N ie jest skrzywiony, jak sierp. N ie wy=

gląda, jak broń. W ygląda, jak narzędzie tortury.

— N o dobrze,, jeżeli się księdzu nie podoba, to może zwrócimy go lepiei jego w ła ś c ic ie lo w i — rzekł jow ialny H arris. — Czyśm y jeszcze nie do*

szli do końca tej przeklętej cieplarni? T en dom ma niegodziwy kształt, nie uważa pan?

— Pan mnie nie rozumie—rzekł Ojciec Brown, potrząsając głową. — K ształt tego domu jest dzi­

waczny — jest naw et śmieszny. A le niema w nim nic niegodziwego.

Rozm awiając tak, obeszli łuk szklanej ściany, któ ra zam ykała cieplarnię. N ic nie przeryw ało owej krzywizny, ponieważ nie było na niej drzwi, ani okien, którem i m ożna byłoby w ejść od tej strony. A le szkło było czyste i słońce świeciło je*

szcze jasno, chociaż chyliło się ku zachodowi. M o­

gli tedy widzieć nietylko gorejące kwiaty, ale tak*

że i w ątłą postać poety, który, w bronzow ym aksa­

m itnym tużurku. leżał osłabiony n a kanapie, zda*

jąc się nawpół drzem ać nad książką. Był to blady,

(40)

delikatny mężczyzna, o długich, kasztanow atych włosach i rozw ianej brodzie, k tó ra była parado*

ksem jego tw arzy, albowiem broda nadaw ała mu wygląd m niej męski. Rysy te były wszystkim trzem dobrze znane, ale gdyby ta k naw et nie by­

ło, je st wątpliwe, czy byliby właśnie w tej chwili spojrzeli n a Q uintona. Inna rzecz przykuła ich wzrok.

N a tejże samej ścieżce, bezpośrednio na w prost szklanego łuku cieplarni, stał w ysoki czło­

wiek, którego szaty spływały do nóg w niepokala­

nej bieli i którego obnażona głowa, tw arz i szyja świeciły w zachodzącem słońcu cudownym bron*

zem. Patrzał poprzez szybę na śpiącego i był bar*

dziej nieruchomy, aniżeli góra.

— K to to jest? — zawołał Ojciec Brown. czy*

niąc k ro k w stecz i prawdę z sykiem wchłaniając dech.

— O, to je st tylko ten hinduski szarlatan — m ruknął H arris. — N ie m am pojęcia, co też on, u djabła, tu taj robi?

— T o wygląda na hipnotyzm — rzekł Flam ­ beau, gryząc swój czarny wąsik.

— Że też w y laicy zawsze pleciecie głupstwa o hipnotyzm ie! — zawołał doktór. — T o mii zna­

cznie bardziej p atrzy n a jakieś niegodziwe za*

miary.

— D obrze, pom ówim y o tem w każdym ra ­ zie — rzekł Flambeau. k tó ry był zawsze za akcją.

Parę długich kroków w ystarczyło mu, aby stanąć

(41)

obok Hindusa. K łaniając się z swojej ogromnej wysokości, k tó ra przewyższała naw et w zrost tam>

tego, odezwał się z bezczelnym spokojem:

— D obry Wieczór szanownemu panu. Czy pan sobie czegoś życzy?

Całkiem wolno. tak. jak duży okręt, który skręca do portu, odwróciła się duża żółta 'twarz i spojrzała wreszcie z ponad białego ramienia. U j­

rzeli ze zdumieniem, że jego żółte powieki były zupełnie opuszczone, jakby we śnie.

— D ziękuję panu — rzekło oblicze najczystszą angielszczyzną. — N ie życzę sobie nic.

Potem, odem knąw szy nawpół powieki, jak­

gdyby dla ukazania opalizującej gałki ocznej, po­

w tórzył:

—■ N ie życzę sobie nic.

Potem otw orzył szeroko oczy o odurzającem spojrzeniu i rzekł:

— N ie życzę sobie nic — i oddalił się. niknąć W ściem niającym się szybko ogrodzie.

— C hrześcijanin je st znacznie skrom niejszy—

m ruknął Ojciec Brown. — C hrześcijanin zawsze sobie czegoś życzy.

— Co on, n a m iły Bóg, tutaj robił? — spytał Flambeau, m arszcząc czarne brwi i zniżając głos.

— Chciałbym z tobą o tem później pomówić—

rzekł Ojciec Brown.

Słońce było jeszcze żywe, ale było już tylko czerwonym blaskiem wieczoru, a zw arta m asa ogrodowych drzew i gąszczy coraz bardziej czer=

(42)

niała na jego tle. Obeszli koniec cieplarni i w mil­

czeniu wracali drugą stroną, aby dotrzeć do drzwi wchodowych. Kiedy już uszli kawałek, zdawało się, że spłoszyli coś w głębokiej wnęce pomiędzy pracownią, a głównym budynkiem — tak, jak się płoszy ptaka, i znowu ujrzeli fakira w białych sza­

tach, jak w ychybnął z cienia i prześlizgnął się za węgieł, w stronę bram y. Ku ich zdziwieniu, nie był jednak sam. Ochłonęli natychm iast i wyzbyli się niepokojącego uczucia na widok pani Quinton, jej ciężkich, złotych włosów i kw adratow ej bla­

dej tw arzy, k tó ra w ynurzyła się naprzeciw nich z półmroku. Pani Q uinton patrzała trochę suro*

wo. była jednak bardzo uprzejm a.

— D obry wieczór, doktorze H arris —, tyle rze*

kła tylko.

— D obry wieczór pani — rzekł serdecznie mas ły doktór. — Idę właśnie do pani m ałżonka, aby mu dać nasenny środek.

— To dobrze — powiedziała czystym głos sem. — Z daje mi się, że je st właśnie pora. — U śm iechnęła się do nich i oddaliła się spokojnie ku domowi.

— T a kobieta jest przepracow ana — rzekł O j­

ciec Brown. — T akie kobiety przez dwadzieścia lat spełniają swoje obowiązki, a potem popełniają coś strasznego.

Po raz pierwszy m ały doktór spojrzał na księ*

dza z w yrazem zainteresowania.

(43)

— Czy pan studjow ał kiedy medycynę? — za­

pytał.

— W y, lekarze, musicie wiedzieć coś niecoś 0 duszy, zarówno, jak i o ciele —- odpowiedział ksiądz. — My musimy wiedzieć cośkolwek o cie*

le. zarówno, jak i o duszy.

— N o tak — rzekł doktór. — Myślę, że czas już dać Q uintonowi lekarstwo.

Obeszli róg frontow ej fasady i zbliżali się do drzwi wejściowych. Kiedy skręcili w nie, ujrzeli człowieka w białych szatach po raz trzeci. Zm ie' rzał tak prosto ku drzwiom, że wydawało się pra*

wie niemożliwe, iżby nie wychodził z gabinetu Q uintona, położonego tuż naprzeciw drzwi. W ie­

dzieli jednak, że drzwi do pracowni były: na klucz zamknięte.

O jciec Brown i Flambeau zachowali jednako*

woź spostrzeżenie owej osobliwej sprzeczności dla siebie, a dr. H arris nie należał do ludzi, k tó rzy tracą czas na przemyśliwanie niemożliwości. Prze­

puścił wszechobecnego A zjatę ku wyjściu, po#

czem wszedł żwawym krokiem do hallu. T u za"

stał osobnika, o którym był już zupełnie zaporn*

niał. Próżniaczy A tkinson ciągle jeszcze kręcił siię po domu, postukując i pukając swoją sękatą la*

seczką. T w arz doktora przeszedł w strząs odrazy 1 nagłego postanowienia. Szepnął gwałtownie do swoich tow arzyszy:

—Muszę zamknąć za sobą drzwi,inaczej ten

(44)

szczur wślizgnie się do pokoju. A le w racam za dwie m inuty.

Szybko odem knął drzw i di zam knął je zpowro tem za sobą, udarem niając tem samem chybiony atak młodego człowieka w słomkowym kapelusk ku. Młodzieniec rzucił się zniecierpliwionym n r chem na krzesło w hallu. Flambeau przypatryw ał siię jakiem uś perskiem u deseniowi na ścianie, Oj<

ciec Brown, któ ry zdawał się popaść w jakiś ro=

dzaj transu, utkw ił m artw y w zrok w drzwiach.

Po upływie jakich czterech m inut drzwi otw arły sSę znowu. T ym razem A tkinson był zw inniej- gzy. Skoczył naprzód i przytrzym ując przez chwi*

lę uchylone drzwi, zawołał:

— Słuchaj. Q uinton, chciałbym —

Z drugiego końca pracowni doszedł jasny głos Quintona, coś m iędzy ziewnięciem a postęki­

waniem zmęczonego człowieka.

— O, ja wiem, czego ty chcesz. W eź to i zo«

staw mnie w spokoju. Piszę pieśń o pawiach.

Zanim drzwi się zamknęły, wyleciał przez nie półsuw eren — A tkinson skoczył w przód i! złapał go z niezwykłą zręcznością.

— N o, sprawa załatw iona — rzekł doktór, a zatrzasnąw szy z pasją drzwi, skierował kroki do ogrodu.

— Biedny Leonard będzie miał teraz .nareszcie trochę spokoju — dodał, zw racając się do Ojca Browna — Przeleży się w zam kniętym pokoju go*

dzinkę- lub dwie w samotności.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Lady Margaret oka- zała się kimś więcej niż prawdziwą lady, a w każdym razie okazała się kobietą i być może obdarzyła go czymś lepszym niż przeprosiny, gdy przed

C y g ara n ajm ocniejsze spoczyw ają tuż przy ścianie, najsłab sze zaś przy przeciw ległej kraw ędzi stołu... Bujna, chociaż gęsto przyprószona siwizną

Tak że ona się czuła jak ona jest starą kobietą i ona mówi [do mnie]: „Ja patrzałam na ciebie jak jesteś z innego świata.. Jesteś ze świata, że nie masz odpowiedzialności”

Dobrze jest mieszkać w serdecznym miejscu, które potrafi dać schronienie potrzebującym – powiedział staruszek, a potem uśmiechnął się na pożegnanie i odszedł ulicą

Tu chciałbym zaznaczyć, że żaden inspektor czy pracownik służby bhp nie jest w stanie wszystkich upilnować i dlatego trzeba postawić na ludzi, którzy chcą się

Znaki ikoniczne nie mają właściwości przedstawianego przedmiotu, lecz odtwarza- ją pewne składniki jego postrzeżenia, a czynią to na podstawie normalnych kodów

Mój tata to ktoś kto ma w sercu coś, coś co sprawia, że mama śmieje się.. Tata,

Jak wynika z naszych obliczeń, w 2020 roku vacatio legis w ustawach podatkowych wynosiło zaledwie 14,8 dnia – to najmniej od 2012 roku i jeden z najniższych wyników ostatnich dwóch