• Nie Znaleziono Wyników

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej."

Copied!
267
0
0

Pełen tekst

(1)

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

(2)

Weiser Dawidek

(3)
(4)

PAWE£ HUELLE

Weiser Dawidek

s³owo

/

obraz terytoria

(5)
(6)

Juliuszowi

(7)
(8)

W³aœciwie jak to siê sta³o, jak do tego dosz³o, ¿e staliœmy w trójkê w gabinecie dyrektora szko³y, maj¹c uszy pe³ne z³ow- rogich s³ów: „protokó³”, „przes³uchanie”, „przysiêga”, jak to siê mog³o staæ, ¿e tak po prostu i zwyczajnie z normalnych uczniów i dzieci staliœmy siê oto po raz pierwszy oskar¿onymi, jakim cudem na³o¿ono na nas tê doros³oœæ – tego nie wiem do dzisiaj.

By³y mo¿e jakieœ wczeœniejsze przygotowania, nic jednak o tym nie wiedzieliœmy. Jedyne, co wówczas odczuwa³em, to ból lewej nogi, bo kazano nam staæ ca³y czas, a do tego wci¹¿

powtarzaj¹ce siê pytania, podstêpne uœmiechy, groŸby pomie- szane ze s³odkimi proœbami „aby wszystko wyt³umaczyæ raz jeszcze, po kolei i bez ¿adnych zmyœleñ”.

Mê¿czyzna w mundurze ociera³ pot z czo³a, patrzy³ na nas têpym wzrokiem umêczonego zwierzêcia i grozi³ palcem, mam- rocz¹c pod nosem niezrozumia³e zaklêcia. Dyrektor w rozluŸ- nionym krawacie bêbni³ palcami po czarnej powierzchni biur- ka, a nauczyciel przyrody M-ski wpada³ co chwila, dopytuj¹c siê o przebieg œledztwa. Patrzyliœmy, jak promienie wrzeœniowego s³oñca, przebijaj¹c siê przez zasuniête firanki, oœwietlaj¹ zaku- rzony dywan bordowego koloru, i by³o nam ¿al minionego lata.

A oni pytali wci¹¿, niestrudzenie, sto razy od nowa, nie mog¹c poj¹æ najprostszych w œwiecie rzeczy, zupe³nie tak, jakby to oni byli dzieæmi.

(9)

– To jest wprowadzanie w b³¹d, za to s¹ okreœlone kodeksem kary! – krzycza³ ten w mundurze, a dyrektor przytakiwa³ mu,

³api¹c siê co rusz za krawat:

– Co ja z wami mam, ch³opcy, co ja z wami mam – i poluŸnia³ jeszcze bardziej wielki trójk¹tny wêze³, który z daleka mo¿na by³o wzi¹æ za kokardê jakobiñsk¹.

Tylko M-ski zachowywa³ umiarkowany spokój, jakby by³ pew- ny swego, szepta³ na ucho temu w mundurze jakieœ informacje, po czym obaj spogl¹dali na nasz¹ trójkê z jeszcze wiêkszym za- interesowaniem, poprzedzaj¹cym zwykle now¹ seriê pytañ.

– Ka¿dy z was mówi zupe³nie co innego – krzycza³ dyrektor.

– I nigdy dwa razy to samo, wiêc jak to jest, ¿e nie mo¿ecie ustaliæ wspólnej wersji?

A mundurowy wpada³ mu w s³owo:

– To jest za powa¿na sprawa na ¿arty, ¿arty siê skoñczy³y wczoraj, a dzisiaj trzeba ca³¹ nag¹ prawdê na stó³!

Nie wiedzieliœmy wprawdzie, jak wygl¹da naga prawda, ale

¿aden z nas przecie¿ nie k³ama³, mówiliœmy jedynie to, co chcie- li us³yszeæ, i jeœli M-ski pyta³ o niewypa³y, przytakiwaliœmy, ¿e chodzi³o o niewypa³y, gdy zaœ mê¿czyzna w mundurze dodawa³ sk³ad zardzewia³ej amunicji, nikt z nas nie przeczy³, ¿e gdzieœ taki sk³ad na pewno by³, a mo¿e i jest jeszcze teraz, tylko nie wiadomo gdzie, od czego pytaj¹cy dostawa³ wypieków i zapala³ nowego papierosa. By³a w tym jakaœ nieuœwiadomiona metoda obrony, o któr¹ oni rozbijali siê niczym mydlana bañka. Gdyby na przy- k³ad zapytali nas, czy byliœmy œwiadkami wybuchów Weisera, ka¿dy przytakn¹³by skwapliwie, ¿e tak, nikt jednak nie potrafi³by powiedzieæ, o jakich porach dnia, a na dodatek jeden z nas do- da³by zaraz, ¿e w³aœciwie Weiser robi³ to wy³¹cznie sam, od czasu do czasu zapraszaj¹c tylko Elkê. Czuliœmy doskonale, ¿e na pyta- nia, które nam zadaj¹, nie ma prawdziwych odpowiedzi, a na-

(10)

wet gdyby okaza³o siê po jakimœ czasie, ¿e jednak s¹, to i tak to, co zdarzy³o siê tamtego sierpniowego popo³udnia, pozostanie dla nich ca³kiem niewyt³umaczalne i niezrozumia³e. Podobnie jak dla nas równania z dwoma niewiadomymi.

Szymek i Piotr stali po bokach, a ja w samym œrodku, z moj¹ bol¹c¹ i spuchniêt¹ od d³ugiego znieruchomienia nog¹. Oni mogli ratowaæ siê spojrzeniami w lewo lub prawo, ja zaœ pozosta- wa³em sam ze spojrzeniem dyrektora i oprawionym w ciemne ramki bia³ym or³em ponad jego g³ow¹. Chwilami wydawa³o mi siê, ¿e orze³ porusza jednym ze skrzyde³, chc¹c wylecieæ na po- dwórze, czeka³em, a¿ us³yszymy brzêk t³uczonego szk³a i ptak pofrunie, lecz nic takiego siê nie sta³o. Zamiast oczekiwanego lotu coraz gêœciej pada³y pytania, pogró¿ki i proœby, a my stali-

œmy dalej, ca³kiem niewinni i przera¿eni tym, jak skoñczy siê to wszystko, bo przecie¿ wszystko musi mieæ swój koniec, tak jak lato, którego ostatnie odg³osy dobiega³y do naszych uszu przez uchylone okno gabinetu.

– Cz³owiek nie mo¿e zgin¹æ zupe³nie bez œladu – krzycza³ ten w mundurze. – To jest niemo¿liwe, a ty, Korolewski – zwróci³ siê do Szymka – utrzymujesz, ¿e Weiser i wasza kole¿anka (mundurowy nie móg³ zapamiêtaæ, jak nazywa³a siê Elka) wyszli tego dnia razem z domu, w kierunku Bukowej Górki, i ¿e wiêcej ich nie widzia³eœ, gdy tymczasem widziano was we trójkê na nasypie kolejowym jeszcze po po³udniu.

– A kto widzia³? – zapyta³ nieœmia³o Szymek, przestêpuj¹c z nogi na nogê.

– Ty mi tu pytañ nie zadawaj, masz odpowiadaæ! – Mê¿czyŸ- nie w mundurze rozb³ys³y groŸnie oczy. – To siê jeszcze dla was wszystkich Ÿle skoñczy!

Szymek prze³kn¹³ œlinê i jego odstaj¹ce uszy zaczerwieni³y siê gwa³townie:

(11)

– Bo to by³o dwa dni wczeœniej, jak nas widzieli.

Dyrektor nerwowo przerzuci³ arkusze papieru, gdzie by³y spisane nasze zeznania.

– Nieprawda! Znowu bezczelnie k³amiesz, przecie¿ twoi ko- ledzy powiedzieli wyraŸnie, ¿e szliœcie we trójkê starym nasy- pem kolejowym w kierunku Brêtowa, a mo¿e – zwróci³ siê teraz do nas – to nie s¹ wasze s³owa, co?

Piotr pokiwa³ g³ow¹ na znak zgody.

– Tak, panie dyrektorze, ale myœmy nie powiedzieli wcale, ¿e to by³o tego ostatniego dnia, to rzeczywiœcie by³o dwa dni wczeœniej.

Dyrektor poluŸni³ swój krawat, który teraz nie przypomina³ ju¿ w³aœciwie normalnego krawata tylko szalik, w¹ski i koloro- wy, owiniêty pod ko³nierzykiem. Mundurowy zerkn¹³ w zezna- nia i jego twarz wykrzywi³ grymas, ale powstrzyma³ siê tym razem od krzyku, by zadaæ nastêpne pytanie z ca³kiem innej beczki, podstêpne i nag³e. Byæ mo¿e chcia³ wiedzieæ, sk¹d Weiser bra³ materia³ wybuchowy do swoich eksplozji, a mo¿e zapyta³ o coœ zupe³nie b³ahego, na przyk³ad jak¹ sukienkê mia³a na sobie Elka, kiedy widzieliœmy j¹ ostatni raz, albo czy Weiser nie odgra¿a³ siê przed znikniêciem, „¿e dokona czegoœ wielkie- go, ¿e jeszcze coœ poka¿e”. Wszystko to kr¹¿y³o nieuchronnie wokó³ tych dwojga, ale wiedzieliœmy dobrze, ¿e nigdy nie do- tkn¹ prawdy, bo trop, który podejmowali, od samego pocz¹tku by³ fa³szywy.

Nie wiem, po jakim czasie M-ski zaproponowa³ nowy sposób prowadzenia œledztwa, zanim jednak to nast¹pi³o, pomyœla-

³em, ¿e Weiser i Elka musz¹ nas jakimœ sobie tylko znanym sposobem s³yszeæ teraz, stoj¹cych w gabinecie dyrektora i ze- znaj¹cych pod dyktando groŸnego cz³owieka w mundurze. I na pewno Weiser cmoka z uznaniem, kiedy s³yszy, jak ci trzej

(12)

mêcz¹ siê z nami, a Elka œmieje siê g³oœno, ukazuj¹c bia³e, wie- wiórcze zêby. Piotr i Szymek pomyœleli pewnie to samo, bo ¿a- den nie pisn¹³, kiedy M-ski poleci³ nam wyjœæ do sekretariatu i czekaæ tam na pojedyncze wezwania. Mieli nas teraz przes³u- chiwaæ osobno – to by³ ten jego nowy pomys³, po którym spo- dziewali siê wiêkszego sukcesu.

W sekretariacie pozwolono nam wreszcie usi¹œæ i to by³o naj- wa¿niejsze, ponadto chwila wytchnienia od spojrzeñ M-skiego i krzyków tego w mundurze by³a czymœ wspania³ym i nieoczeki- wanym, czymœ, co przyjêliœmy za widomy znak opatrznoœci, ¿e najgorsze jest ju¿ za nami. Trzej w gabinecie dali nam trochê czasu, abyœmy przemyœleli beznadziejnoœæ naszej sytuacji i doszli do odpowiednich wniosków, ale my nie musieliœmy siê nawet naradzaæ w celu ustalenia dalszych zeznañ. Wiadomo by³o, ¿e ka¿dy bêdzie mówi³ tak, jak czuje, i to w³aœnie dawa³o nam naj- wiêksze szanse na przetrwanie opresji.

Na pierwszy ogieñ poszed³ Szymek, nikn¹c w czeluœci gabi- netu pokornie i cicho, zostaliœmy wiêc z Piotrem sami, nie na d³ugo jednak. Za chwilê przys³ano woŸnego, ¿eby nas pilnowa³.

Odt¹d siedzieliœmy w zupe³nym milczeniu, wype³nionym ty- kaniem zegara œciennego i przerywanym gongiem wybijaj¹- cym pe³ne godziny.

W³aœciwie jak to siê sta³o, ¿e poznaliœmy Weisera? Widzieli-

œmy go wczeœniej nieraz, chodzi³ do tej samej szko³y co my, bie- ga³ po tym samym podwórku i kupowa³ w tym samym sklepie Cyrsona oblepione butelki z oran¿ad¹, które doroœli nazywali krachlami. Nigdy jednak nie uczestniczy³ w naszych zabawach, stoj¹c z boku i najwyraŸniej nie maj¹c ochoty byæ jednym z nas.

Kiedy graliœmy w pi³kê na trawie obok pruskich koszar, zado- wala³ siê milcz¹cym kibicowaniem, a kiedy spotykaliœmy go na

(13)

pla¿y w Jelitkowie, mówi³, ¿e nie umie p³ywaæ, i prêdko znika³ w t³umie pla¿owiczów, jakby siê tego wstydzi³. Spotkania te by³y krótkie i beztreœciwe, co odpowiada³o jego fizjonomii. By³ niewielkiego wzrostu, bardzo chudy i lekko przygarbiony, mia³ przy tym chorobliwie bia³¹ cerê, dla której jedynym godnym uwagi kontrastem by³y nienaturalnie du¿e, szeroko otwarte i bardzo ciemne oczy. Dlatego chyba wygl¹da³ tak, jakby siê czegoœ zawsze ba³, jakby czeka³ na kogoœ lub coœ, co przyniesie mu z³¹ nowinê. Mieszka³ ze swoim dziadkiem pod jedenastk¹, a na drzwiach do ich mieszkania widnia³a ¿ó³ta tablica z napi- sem „A. Weiser. Krawiec”. I to by³o w³aœciwie wszystko, co mo- gliœmy o nim powiedzieæ, zanim przysz³o lato ostatniego roku, zapowiadane majowymi chrab¹szczami i ciep³ym wiatrem z po³udnia. Wiêc jak to siê sta³o, ¿e poznaliœmy Weisera?

Je¿eli cokolwiek ma swój pocz¹tek, to w tym wypadku mu- sia³ to byæ dzieñ Bo¿ego Cia³a, który przypada³ wyj¹tkowo póŸ- no. W kurzu i spiekocie czerwcowego przedpo³udnia szliœmy w procesji oddzieleni od proboszcza Dudaka grup¹ ministran- tów i œwie¿o komunikowanych trzeciaków, œpiewaj¹c jak wszy- scy: „Witaj Jezu, Synu Mary-i, Tyœ jest Bóg prawdziwy w Œwiêtej Hosty-i” i patrz¹c na ruchy kadzielnicy z nieukrywanym nabo-

¿eñstwem. Bo najwa¿niejsza by³a kadzielnica, nie Hostia, nie

œwiête wizerunki Matki Boskiej i Boga, Co Zosta³ Cz³owiekiem, nie drewniane figury niesione przez cz³onków Ko³a Ró¿añco- wego w specjalnych lektykach, nie sztandary i wstêgi trzymane w d³oniach obleczonych w bia³e rêkawiczki, ale w³aœnie ka- dzielnica, poruszaj¹ca siê w lewo i w prawo, w dó³ i do góry, dymi¹ca szarymi ob³okami, kadzielnica ze z³otej blachy na grubym ³añcuchu tego samego koloru i woñ kadzid³a, dra¿ni¹- ca nozdrza, ale te¿ dziwnie md³a i ³agodna. W nieruchomym powietrzu ob³oki te utrzymywa³y siê, d³ugo nie zmieniaj¹c

(14)

kszta³tu, a my przyspieszaliœmy kroku, nastêpuj¹c poprzedni- kom na piêty, by schwytaæ je, zanim rozp³yn¹ siê w nicoœæ.

I wtedy w³aœnie zobaczyliœmy Weisera po raz pierwszy w roli dla niego charakterystycznej, roli, któr¹ sam sobie wybra³, a nastêpnie narzuci³ nam wszystkim, o czym, rzecz jasna, nie mogliœmy nic wiedzieæ. Tu¿ przed o³tarzem, wznoszonym rok- rocznie obok naszego domu, proboszcz Dudak zamacha³ po- tê¿nie kadzielnic¹, wypuszczaj¹c wspania³y ob³ok, na który czekaliœmy z dr¿eniem i napiêciem. A kiedy szary dym opad³, zobaczyliœmy Weisera stoj¹cego na ma³ym wzgórku po lewej stronie o³tarza i przypatruj¹cego siê wszystkiemu z nieukrywa- n¹ dum¹. To by³a duma genera³a, który odbiera defiladê. Tak, Weiser sta³ na wzgórku i patrzy³, jakby wszystkie œpiewy, sztan- dary, obrazy, bractwa i wstêgi by³y przygotowane specjalnie dla niego, jakby nie by³o innego powodu, dla którego ludzie prze- mierzali ulice naszej dzielnicy z zawodz¹cym œpiewem na ustach. Dzisiaj wiem ponad wszelk¹ w¹tpliwoœæ, ¿e Weiser musia³ byæ taki zawsze, a wtedy, gdy opad³ kadzidlany dym, wyszed³ jedynie z ukrycia, ukazuj¹c nam po raz pierwszy swo- je prawdziwe oblicze. Nie trwa³o to zreszt¹ d³ugo. Gdy rozwia-

³a siê ostatnia smuga kadzidlanego zapachu i umilk³y s³owa pieœni intonowanej piskliwym g³osem proboszcza Dudaka, a t³um ruszy³ dalej do samego koœcio³a, Weiser znikn¹³ z pagór- ka i nie towarzyszy³ nam ju¿. Jaki bowiem genera³ pod¹¿a za oddzia³ami po skoñczonym przegl¹dzie?

Do koñca roku szkolnego pozosta³y dni liczone na palcach, czerwiec rozszala³ siê w upale i co dzieñ rano budzi³y nas przez otwarte okna g³osy ptaków obwieszczaj¹ce niepodzielne pano- wanie lata. Weiser znów sta³ siê nieœmia³ym Weiserem, który tylko z daleka patrzy³ na nasze pe³ne wrzasków zabawy. Ale coœ ju¿ siê zmieni³o, czuliœmy teraz w jego wzroku dystans,

(15)

przenikliwy i piek¹cy, niczym spojrzenie ukrytego oka, badaj¹- ce ka¿dy postêpek. Mo¿e podœwiadomie nie mogliœmy znieœæ tego spojrzenia, kto wie, doœæ, ¿e w dzieñ rozdania œwiadectw z religii ujrzeliœmy go znów tak samo jak w Bo¿e Cia³o, albo raczej w podobnej sytuacji. Plebania Ojców Zmartwychwstañ- ców po³o¿ona by³a, jak ca³a zreszt¹ nasza dzielnica, pod lasem i kiedy ju¿ proboszcz Dudak zakoñczy³ swoje modlitwy i ¿ycze- nia, rozda³ najgorliwszym obrazki i kiedy otrzymaliœmy œwiadec- twa wydrukowane piêknie na kredowym papierze, rozpocz¹³ siê szaleñczy wyœcig do lasu po pierwsze chwile prawdziwych wakacji, bo szko³ê porzuciliœmy ju¿ poprzedniego dnia i teraz nie by³o przed nami nic oprócz dwóch miesiêcy cudownej swo- body. Biegliœmy ca³¹ chmar¹, wrzeszcz¹c i poszturchuj¹c siê

³okciami. Nic, zdawa³o siê, nie mog³o powstrzymaæ tego ¿ywio-

³u, nic, oprócz zimnego spojrzenia Weisera, a w³aœnie on sta³ oparty o pieñ modrzewia, jakby tu czeka³ na nas specjalnie.

Mo¿e od kilku minut, a mo¿e zawsze. Tego nie wiedzieliœmy ani wtedy, ani póŸniej w gabinecie dyrektora i przylegaj¹cym doñ sekretariacie, oczekuj¹c kolejnych przes³uchañ, a tak¿e teraz, kiedy piszê te s³owa i kiedy Szymek mieszka w zupe³nie innym mieœcie, Piotr zgin¹³ w siedemdziesi¹tym roku na ulicy, a Elka wyjecha³a do Niemiec i nie pisze stamt¹d ¿adnych li- stów. Bo Weiser móg³ na nas czekaæ od samego pocz¹tku i to chyba w³aœnie jest najistotniejsze w historii, któr¹ opowiadam bez upiêkszeñ.

A zatem sta³ i patrzy³. Tak, tylko tyle, wydawa³oby siê – tylko tyle. A jednak powstrzyma³ nadp³ywaj¹c¹ falê spoconych cia³ i krzycz¹cych garde³, zatrzyma³ na sobie i odepchn¹³ na mo- ment, na krótk¹ chwilê, w której ¿ywio³ cofa siê, by uderzyæ ze zdwojon¹ si³¹. „Weiser Dawidek nie chodzi na religiê” – za- brzmia³o gdzieœ na ty³ach, a z przodu podchwycono to has³o

(16)

w nieco zmienionej formie – „Dawid, Dawidek, Weiser jest ¯y- dek!”. I dopiero teraz, gdy zosta³o to powiedziane, poczuliœmy do niego zwyczajn¹ niechêæ, która ros³a w nienawiœæ, za to, ¿e nigdy nie by³ z nami, nigdy nie nale¿a³ do nas, jak te¿ za spoj- rzenie lekko wy³upiastych oczu, które sugerowa³o w sposób oczywisty, i¿ to my ró¿nimy siê od niego, a nie on od nas.

Szymek wysun¹³ siê na czo³o i stan¹³ naprzeciw niego twarz¹ w twarz.

– Ty, Weiser, a w³aœciwie dlaczego nie chodzisz z nami na religiê? – i pytanie zawis³o pomiêdzy nami w powietrzu, do- magaj¹c siê natychmiastowej odpowiedzi.

On milcza³, uœmiechaj¹c siê tylko – jak s¹dziliœmy wówczas – g³upawo i bezczelnie, wiêc z ty³u zaczêto szemraæ, ¿eby spuœciæ mu bu³y. Bu³y polega³y na ugniataniu pleców rozci¹gniêtego na trawie delikwenta piêœciami i kolanami, i ju¿ widzieliœmy jego bia³e, obna¿one plecy, ju¿ jego koszula frunê³a w powietrze po- dawana z r¹k do r¹k, kiedy nagle w kr¹g oprawców wskoczy³a Elka z roziskrzonymi oczami i rozdzielaj¹c na prawo i lewo kop- niaki, krzycza³a:

– Zostawcie go w spokoju, zostawcie go w spokoju!

A gdy to nie poskutkowa³o, przywar³a do jednego z egzeku- torów paznokciami, znacz¹c na jego twarzy d³ugie nitki czer- wieniej¹cych gwa³townie bruzd. Odst¹piliœmy od Weisera, ktoœ

poda³ mu nawet zmiêt¹ koszulê, a on, nie odzywaj¹c siê s³o- wem, wk³ada³ j¹, jakby siê nic nie sta³o. Dopiero po chwili zro- zumieliœmy, ¿e to nie on, a my wyszliœmy z tego poni¿eni, on zosta³ sob¹, niezmiennie takim samym Weiserem i móg³ na nas patrzeæ jak w Bo¿e Cia³o, spokojnie, ch³odno, bez namiêt- noœci i z dystansem. Trudno wytrzymaæ coœ takiego, tote¿ gdy tylko oddali³ siê, schodz¹c wzd³u¿ zaroœniêtego p³otu koœcio³a, Szymek rzuci³ pierwszy kamieñ, krzycz¹c g³oœno: „Dawid, Da-

(17)

widek, Weiser jest ¯ydek”, a inni naœladowali go, krzycz¹c to samo i rzucaj¹c nastêpne kamienie. Ale on nie odwróci³ siê ani nie przyspieszy³ kroku, unosz¹c w ten sposób swoj¹ dumê, a nam pozostawiaj¹c bezsilny wstyd. Elka pobieg³a za nim, wiêc przestaliœmy ciskaæ kamienie.

To by³a nasza pierwsza bli¿sza znajomoœæ z Weiserem, jego

œmiertelnie bia³e plecy, zmiêta kraciasta koszula i jak ju¿ wspo- mnia³em – nieznoœne spojrzenie, któreœmy po raz pierwszy poczuli na sobie w Bo¿e Cia³o, kiedy rozwia³ siê kadzidlany ob³ok, wypuszczony ze z³otej puszki przez proboszcza Dudaka.

Czy by³ to zwyk³y przypadek? Czy Weiser znalaz³ siê przed budynkiem plebanii z w³asnej woli, podobnie jak w Bo¿e Cia-

³o na wzgórku obok o³tarza? Jeœli nie, to jaka si³a kaza³a mu to uczyniæ, dlaczego postanowi³ ukazaæ siê nam w³aœnie tak? Te pytania d³ugo nie dawa³y mi zasn¹æ, d³ugo jeszcze po zakoñ- czeniu œledztwa i wiele lat póŸniej, kiedy sta³em siê kimœ

zupe³nie innym. I je¿eli jest jakaœ odpowiedŸ, to tylko ta, ¿e w³aœnie z jej braku zape³niam linijki papieru, niczego nie bê- d¹c pewnym. Listy, które wysy³am rokrocznie do Mannheim w nadziei rozjaœnienia kilku innych jeszcze spraw, zwi¹zanych z tamtymi wydarzeniami i osob¹ Weisera, pozostaj¹ bez odpo- wiedzi. Pocz¹tkowo myœla³em, ¿e Elka, odk¹d sta³a siê Niemk¹, nie pragnie ¿adnych st¹d wiadomoœci, ¿adnych wspomnieñ, które mog³yby j¹ wytr¹caæ z jej nowej, niemieckiej równowagi.

Ale teraz ju¿ tak nie s¹dzê, a przynajmniej nie by³bym tego taki pewien. Pomiêdzy ni¹ a Weiserem by³o coœ, czego nigdy nie mogliœmy poj¹æ, coœ, co ³¹czy³o ich w przedziwny sposób i czego ¿adn¹ miar¹ nie da siê okreœliæ mianem dzieciêcej fa- scynacji p³ci¹ czy podobnymi terminami, jakich wspó³czesny psycholog mia³by pe³ne usta. Jej uparte milczenie to coœ wiê- cej ni¿ niechêæ do kraju dzieciñstwa.

(18)

A tamtego dnia, kiedy koszula Weisera frunê³a w powietrzu z r¹k do r¹k, pojechaliœmy rozklekotanym tramwajem linii numer cztery na pla¿ê do Jelitkowa. Mimo wczesnego popo-

³udnia na obu platformach wozu panowa³ spory t³ok, s³oñce operowa³o jeszcze silnie, a wewn¹trz pojazdu unosi³ siê cha- rakterystyczny zapach znêkanego upa³em lakieru. Ani nam w g³owie by³o pamiêtaæ o Weiserze i przedpo³udniowej scenie pod lasem. Skoro tylko tramwaj wtoczy³ siê z potwornym zgrzytem na pêtlê obok drewnianego krzy¿a, wybiegliœmy, machaj¹c rêcznikami, w kierunku pla¿y, nie zwa¿aj¹c na roz- wieszone pomiêdzy domami rybaków sieci ani na poustawia- ne w piramidki kosze, cuchn¹ce tranem i smo³¹. Dopiero tutaj rozpoczyna³y siê prawdziwe wakacje, a wraz z nimi nurkowa- nie po garœæ piachu, wyœcigi do czerwonej boi i gonitwy a¿ do sopockiego mola, sk¹d najodwa¿niejsi popisywali siê straceñ- czymi skokami. Bo tak naprawdê Jelitkowo nie mog³o istnieæ bez nas, tak samo jak miasto nie mog³o istnieæ bez pla¿y i zato- ki. To by³y naczynia po³¹czone i chocia¿ dzisiaj jest zupe³nie inaczej, pamiêæ o tym wydaje siê niezniszczalna.

Na przedzie rozhukanej czeredy bieg³ wiêc Piotr, pragn¹cy zademonstrowaæ swój numer pla¿owy, polegaj¹cy na œci¹gniê- ciu koszuli i spodenek jeszcze w biegu, bez zatrzymywania siê, i wskoczeniu do wody w bryzgach bia³ej piany. Jego bose stopy ju¿ skrzypia³y na piachu, pozostawiaj¹c w tyle piaskowe fon- tanny, kiedy nagle zatrzyma³ siê nad wod¹ i krzykn¹³, jakby mu wbito w nogê coœ ostrego:

– Kolki! ChodŸcie! Ile tego!

To, co zobaczyliœmy, przekracza³o zdolnoœæ rozumienia zbrod- niczych mo¿liwoœci natury. Tysi¹ce kolek p³ywaj¹cych do góry brzuchami porusza³o siê w leniwym rytmie fali, tworz¹c kilku- metrowej szerokoœci pas martwych tu³owi. Wystarczy³o wsadziæ

(19)

rêkê do wody, by przyczepione do skóry ³uski migota³y niczym pancerz, ale to nie by³o przyjemne uczucie. Zamiast k¹pieli mie- liœmy rybn¹ zupê, w któr¹ mo¿na by³o napluæ z obrzydzenia. Ale to by³ – jak siê okaza³o – dopiero pocz¹tek. Przez nastêpne dni zupa gêstnia³a, staj¹c siê cuchn¹c¹ i lepk¹ mazi¹. W po¿arze czerwca zew³oki gni³y, pêczniej¹c jak nadymane rybie pêche- rze, a smród rozk³adu czuæ by³o nawet w okolicach tramwajowej pêtli. Pla¿e pustosza³y gwa³townie, martwych kolek zdawa³o siê przybywaæ, a nasza rozpacz nie mia³a granic. Jelitkowo nie chcia-

³o naszej obecnoœci. Nad przybrze¿n¹ zawiesin¹, która z godziny na godzinê zmienia³a kolor od jasnej zieleni do ciemnego br¹zu, pojawi³y siê roje much niespotykanej dot¹d wielkoœci, ¿ywi¹- cych siê padlin¹ lub sk³adaj¹cych tam swoje jaja. Morze okaza-

³o siê nieprzystêpne mimo panuj¹cej spiekoty. Wszystko na nic

– bezwietrzna pogoda, upa³ i b³êkitne niebo, ³udz¹ce doskona³¹ czystoœci¹. Wreszcie w³adze miasta postanowi³y zamkn¹æ wszystkie pla¿e od Stogów a¿ do Gdyni, co w³aœciwie by³o formal- nym potwierdzeniem istniej¹cego stanu rzeczy.

Nic gorszego nie mog³o nas spotkaæ, ale kiedy myœla³em o tym, czekaj¹c w sekretariacie naszej szko³y na swoj¹ kolejkê przes³uchania, i kiedy zastanawia³em siê, co te¿ opowiem M-skiemu tym razem, wtedy ju¿ przypuszcza³em, ¿e to nie by³ przypadek. A nawet jeœli by³, to nie taki znów zwyk³y. Gdyby nie zupa rybna, nigdy nie przysz³oby nam do g³owy œledziæ Weisera, nigdy nie ruszylibyœmy za nim w trop przez Bukow¹ Górkê i star¹ strzelnicê, a on nigdy nie dopuœci³by nas do swo- jego ¿ycia. Ale uprzedzam fakty, tymczasem historia ta, jak ka¿da prawdziwa opowieœæ, musi mieæ swój ustalony porz¹dek.

Drzwi gabinetu uchyli³y siê i zobaczy³em Szymka wypchniê- tego rêk¹ M-skiego. Zanim zabrzmia³o nazwisko Piotra i zanim

(20)

woŸny podniós³ siê ze swojego krzes³a, ¿eby go podprowadziæ bli¿ej, zobaczy³em wielkie, czerwone ucho Szymka, nabrzmia³e i nienaturalnie wyci¹gniête. Poczu³em skurcz w ¿o³¹dku i oko- licach serca, ale o nic nie mog³em pytaæ, bo w drzwiach ukaza³ siê M-ski i przepuszczaj¹c Piotra do wewn¹trz, nakaza³ woŸne- mu, ¿ebyœmy nie zamienili ani s³owa. Szymek usiad³ na sk³ada- nym krzeœle, spuœci³ g³owê i nie podnosi³ wzroku znad swoich kolan. Przez chwilê zastanawia³em siê, czy mnie te¿ bêd¹ ci¹- gn¹æ za ucho, lecz prêdko da³em temu spokój, pamiêtaj¹c, ¿e arsena³ œrodków M-skiego by³ nieograniczony.

Tak, udzia³ M-skiego w ca³ej historii do dzisiaj nie zosta³ na- le¿ycie przemyœlany, ale jeœli nie uczyni³em tego do tej pory, to czy wtedy, czekaj¹c na kolejne przes³uchanie, mog³em w pe³ni zdaæ sobie sprawê, kim M-ski by³ tak naprawdê albo kim naprawdê nie by³? Za bardzo siê go wówczas obawia³em, póŸniejsze wypadki natomiast odsunê³y mnie od rozmyœlañ na jego temat. Kiedy zaœ drzwi gabinetu obite pikowan¹ derm¹ zamknê³y siê bezszelestnie za Piotrem, przypomnia³em sobie bardzo wa¿ne zdarzenie.

Co roku nasza szko³a, jak wszystkie inne szko³y, maszerowa³a równo, w bia³ych koszulach i ciemnych spodenkach na pierw- szomajowej manifestacji. M-ski szed³ zawsze na czele, dŸwiga³ transparent i uœmiechaj¹c siê do panów na trybunie, zachêca³ nas do œpiewu swoim piskliwym g³osem: „Na-przód m³o-dzie-¿y

œwia-ta, nasz bra-ter-ski roz-brzmie-wa dziœ œpi-ee-e-w!”. A my maszerowaliœmy równo, równiuteñko, uœmiechaliœmy siê tak jak wszyscy dooko³a, i œpiewaliœmy jak wszyscy dooko³a i wie- dzieliœmy, ¿e ci, którzy nie przyszli na œwiêto radoœci, m³odoœci i powszechnego entuzjazmu, ci w³aœnie uczniowie nazajutrz, albo najdalej za dwa dni, bêd¹ mieli wizytê M-skiego w domu i M-ski bêdzie pyta³ rodziców, co to siê sta³o, czy to powa¿na

(21)

choroba i w czym mo¿e pomóc, ¿eby za rok o tej samej porze uczeñ by³ zdrów jak ryba. Rok temu z naszej szko³y jeden jedy- ny uczeñ nie poszed³ na pochód pierwszomajowy. By³ to w³a-

œnie Weiser, ale co najdziwniejsze, M-ski nigdy nie z³o¿y³ wizy- ty w jego domu, ¿eby zapytaæ dziadka, dlaczego wnuk nie przyszed³ maszerowaæ razem z nami. Wtedy nie przywi¹zywa- liœmy do tego wagi, ale teraz, gdy nadchodzi³a moja kolej prze- s³uchania, pomyœla³em, ¿e to bardzo wa¿ne.

Tylko w jaki sposób mo¿na by³o po³¹czyæ M-skiego z Weise- rem? Do dziœ twierdzê, ¿e absolutnie w ¿aden. Co zatem spo- wodowa³o, ¿e M-ski nie z³o¿y³ wizyty u nich w domu? Nie lubi³ krawców? A mo¿e zapomnia³? Nie, na pewno nie zapomnia³;

jako nauczyciel przyrody i systematyk, by³ przecie¿ szczególne- go rodzaju pedantem i wszystko mia³ zapisane w ma³ym note- sie, z którym siê nigdy nie rozstawa³. A jeœli M-ski wiedzia³ o Weiserze coœ, czego my nie wiedzieliœmy i czego ju¿ nie do- wiem siê nigdy? Jeœli istnia³o coœ takiego, to czemu zdziwacza³y nauczyciel przyrody nie móg³ zrozumieæ, gdzie znikn¹³ nasz kolega?

O tak, M-ski by³ prawdziwym dziwakiem, jakich dziœ spotyka siê tylko w ksi¹¿kach i to nie byle jakich. Latem, podobnie jak my, nie wyje¿d¿a³ z miasta na wakacje i czêsto widywaliœmy go na ³¹ce pod brêtowskim lasem albo nad potokiem w Dolinie Radoœci, gdy ugania³ siê za motylami z siatk¹ i atlasem owa- dów. A kiedy nie polowa³ na fruwaj¹ce stworzenia, szed³ zgar- biony ze wzrokiem utkwionym w ziemiê i co chwila zatrzymy- wa³ siê, zrywa³ jakieœ zielsko i szepta³ do siebie: „Menyanthes trifoliata” albo „Viola tricolor”, i wk³ada³ zielska do tekturowej teczki, któr¹ niós³ ze sob¹ zamiast pocerowanej siatki. M-ski przygotowywa³ dzie³o o florze i faunie lasów, które ci¹gnê³y siê wzd³u¿ po³udniowych granic miasta a¿ do Gdyni i w których

(22)

polowa³ niegdyœ sam Fryderyk Wielki. Pewnie dlatego chwyta³ i kolekcjonowa³ wszystko, co ros³o i rusza³o siê w zasiêgu jego wzroku. Na szczêœcie jednak by³ krótkowidzem i dziêki temu sporo traw, liœci, ¿uków, much i innego drobiazgu ocali³o swo- je istnienie.

Tak, tego gor¹cego lata, kiedy Weiser dopuœci³ nas do swoich tajemnic albo raczej dopuœci³ nas do swojego ¿ycia, czêœciowo zreszt¹ i na ile chcia³, tego lata M-ski spotyka³ nas wielokrotnie w okolicach strzelnicy, Bukowej Górki, brêtowskiego cmenta- rza i Doliny Radoœci. Jego wy³upiaste, rybie oczy, oderwane od nieba albo od ziemi, œledzi³y nas ukradkiem i nigdy nie by³o wiadomo, czy nie weŸmie nas za okaz fauny niezbêdny do wie- kopomnego dzie³a. Poza szko³¹ i pierwszomajow¹ manifesta- cj¹ musieliœmy byæ dla niego bez w¹tpienia gatunkiem szcze- gólnie uci¹¿liwych owadów, co da³o siê wyczuæ w jego zimnym, pustym spojrzeniu. Ba³em siê tego spojrzenia, jego w³aœnie siê ba³em, a nie skubania gêsi, wyci¹gania s³onia, grzania ³apki lub innych, jeszcze bardziej bolesnych i wyszukanych kar ciele- snych, jakie stosowa³ na swoich lekcjach. W pewnym momen- cie pomyœla³em te¿, spogl¹daj¹c na zaczerwienione ucho Szymka, ¿e M-ski mo¿e swoim spojrzeniem zamieniæ kogo ze- chce w owada, i ju¿ wyobrazi³em sobie, jak obrastam w stalowo- zielony, chitynowy pancerz i jak moje kurcz¹ce siê d³onie roz- cz³onkowuj¹ siê w ogromn¹ iloœæ kosmatych odnó¿y. To by³o okropne, stokroæ gorsze ni¿ lêk przed bólem, zaczerwienione ucho Szymka i niewiadoma œledztwa.

W pierwszych dniach lipca stê¿enie zupy rybnej w zatoce zda- wa³o siê osi¹gaæ apogeum. Nad morzem nie by³o czego szukaæ i musieliœmy nasz¹ uwagê skierowaæ gdzie indziej. I to jest pierwszy rozdzia³ ksi¹¿ki o Weiserze, której nigdy ¿aden z nas

(23)

nie napisa³ i nigdy nie napisze; bo to, co robiê teraz, to w ¿adnym wypadku nie jest pisanie ksi¹¿ki, tylko zape³nianie bia³ej pla- my, zatykanie dziury linijkami na znak ostatecznej kapitulacji.

Tak, pierwszy rozdzia³ tej nienapisanej ksi¹¿ki rozpoczyna siê od zupy rybnej w zatoce i od naszych zabaw na brêtowskim cmentarzu, gdzie chodziliœmy odt¹d zamiast na pla¿ê i gdzie w gêstwinie leszczyn i olch, w zaciszu opuszczonych nagrobków i pêkniêtych p³yt z niemieckimi napisami rozgrywaliœmy na- sze wojny. Szymek dowodzi³ oddzia³em SS, a jego odstaj¹ce uszy przykrywa³ znaleziony w rowie zardzewia³y he³m wehr- machtowski. Piotr mia³ pod sob¹ oddzia³ partyzancki, który stale œcigany, dziesi¹tkowany, okr¹¿any i wybijany do nogi od- radza³ siê wci¹¿ na nowo, by przygotowywaæ nastêpne zasadz- ki. Kiedy Szymek ze swoimi bra³ nas do niewoli, tak samo jak w filmach podnosiliœmy rêce do góry, tak samo jak w filmach maszerowaliœmy z rêkami za³o¿onymi na karku i tak samo jak w filmach o prawdziwej wojnie, wyœwietlanych w naszym ki- nie „Tramwajarz”, padaliœmy, rozstrzeliwani seriami karabinów maszynowych, do prawdziwego rowu na skraju cmentarza, tam gdzie zaczyna³ siê las sosnowy. I jeœli przypominam sobie z poczuciem pewnego zdumienia, z jak wielkim upodobaniem i znawstwem padaliœmy do tamtego rowu, z jak wielkim pod- nieceniem czekaliœmy na moment, kiedy rêka Szymka da znak do rozpoczêcia egzekucji, to wiem, ¿e wszystko to za- wdziêczaliœmy w³aœnie kinu „Tramwajarz”, po³o¿onemu nieda- leko szko³y, obok zajezdni, gdzie urz¹dzano seanse m³odzie¿o- we, maj¹ce zaznajomiæ nas z histori¹ ojczyst¹.

Nie pamiêtam ju¿ którego dnia, po której potyczce, bitwie i wziêciu nas do niewoli, staliœmy z rêkami podniesionymi do góry naprzeciwko luf esesmañskich karabinów, oczekuj¹c a¿

spod zardzewia³ego he³mu Szymka padnie komenda „Feuer!”,

(24)

kiedy ujrzeliœmy Weisera siedz¹cego na soœnie, Weisera, który byæ mo¿e przez wszystkie te dni przygl¹da³ siê naszej zabawie.

W³aœciwie to najpierw us³yszeliœmy jego okrzyk – okrzyk, który skierowa³ do Szymka, wstrzymuj¹c wydanie komendy, a do- piero póŸniej zobaczyliœmy go na tej soœnie. Siedzia³, trzymaj¹c stary, zdezelowany schmeiser, którym mierzy³ gdzieœ daleko za wie¿ê ceglanego koœció³ka, i patrzy³ na nas zupe³nie tak samo jak w Bo¿e Cia³o, kiedy wyp³yn¹³ nagle zza szarego ob³oku ka- dzidlanego dymu. Pod drzewem sta³a Elka, opieraj¹c siê o pieñ. Nie mówi³a nic, ale widaæ by³o, ¿e ona jest z nim, a nie z nami. Wiêc nie us³yszeliœmy tym razem przeci¹g³ego „du-du- -du-du-du”, po którym nale¿a³o paœæ najpierw na kolana, a po- tem ju¿ jak popadnie: na wznak, bokiem albo na brzuch, twarz¹ w trawê – bo Weiser zeskoczy³ z sosny i podszed³ do os³upia³e- go Szymka.

Dzisiaj, podobnie jak wówczas, kiedy siedzia³em na sk³ada- nym krzeœle obok Szymka, a potem Piotra, a potem znowu Szymka w sekretariacie szko³y, oczekuj¹c na swoj¹ kolejkê przes³uchania, dzisiaj, tak samo jak i wtedy, da³bym du¿o, ¿eby przypomnieæ sobie s³owa Weisera na cmentarzu, bo to by³y w³aœciwie jego pierwsze s³owa skierowane do nas bezpoœrednio.

Szymek, zapytany o to listownie, nie da³ mi ¿adnej odpowiedzi i zajêty swoimi sprawami w dalekim mieœcie, wyraŸnie unika wspomnienia Weisera. Elka, która powinna pamiêtaæ to najle- piej, sta³a siê Niemk¹ i nie odpowiada z Mannheim na ¿adne pytania, a Piotr w siedemdziesi¹tym roku wyszed³ popatrzeæ na ulicê, co siê dzieje, i trafi³a go ca³kiem prawdziwa kula.

Tak, jestem przekonany, ¿e od tamtych s³ów powinna siê zaczynaæ nienapisana ksi¹¿ka o Weiserze...

A wiêc trzymaj¹c przerdzewia³y i zdezelowany schmeiser, zeskoczy³ z sosny i podszed³ do Szymka, mówi¹c: „zostaw, ja

(25)

zrobiê to lepiej”, albo „zostaw to mnie”, albo jeszcze krócej: „ja to zrobiê”. Tylko ¿e Weiser nic takiego nie powiedzia³, nie móg³ nic takiego powiedzieæ, poniewa¿ schmeiser powêdrowa³ do r¹k Szymka, a on sam z Elk¹ odszed³ œcie¿k¹ w dó³ ku rozbi- tej bramie cmentarza, jakby przyszed³ tu tylko po to, ¿eby zo- stawiæ nam automat i odejœæ do powa¿niejszych spraw. Egze- kucja nie odby³a siê. Otoczyliœmy Szymka ko³em i ka¿dy chcia³ choæ przez chwilê potrzymaæ bezu¿yteczny kawa³ ¿elastwa, który robi³ wra¿enie.

Tak, w tym momencie Weiser nie by³ dla nas jeszcze najwa¿- niejszy, k³óciliœmy siê o to, która strona powinna posiadaæ auto- mat. By³em w oddziale Piotra i oczywiœcie chcia³em, ¿ebyœmy mieli go my, skoro tamci posiadali he³m. Ostatecznie ustaliliœmy nowy, ciekawszy styl gry wojennej. Odt¹d po ka¿dej bitwie Piotr zamienia³ z Szymkiem automat na he³m i tak raz byliœmy Niem- cami, gdy nasz dowódca wk³ada³ he³m, a raz przeistaczaliœmy siê w partyzantów, goni¹c miêdzy zaroœniêtymi nagrobkami z kara- binem w rêku.

Myœlê, ¿e Weiser mia³ od pocz¹tku jakiœ plan opl¹tania nas swoimi pomys³ami, od samego pocz¹tku musia³ wyczekiwaæ odpowiedniej chwili, ¿eby jak w Bo¿e Cia³o albo na brêtow- skim cmentarzu zaskoczyæ nas zupe³nie. Bo w pierwszym okre- sie, kiedy nie wiedzieliœmy nic o piwnicy w starej cegielni ani o eksplozjach przygotowywanych w dolinie za strzelnic¹, ani o jego kolekcji znaczków z Generalnej Guberni – w tym okre- sie, kiedy nieœwiadomi niczego uganialiœmy siê miêdzy na- grobkami brêtowskiego cmentarza, on pojawia³ siê i znika³, jak znika ktoœ, kto przyœni siê nam przypadkiem i kogo póŸniej nie mo¿emy zapomnieæ, choæ rysy jego twarzy, s³owa i sposób za- chowania ulecia³y nam z pamiêci zupe³nie. On ws¹czy³ pamiêæ o sobie ca³kiem niepostrze¿enie i któregoœ z nastêpnych dni,

(26)

kiedy w kurzu piaszczystej drogi wracaliœmy do domów przez Bukow¹ Górkê, najczêœciej pod wieczór, w czerwonych promie- niach zachodz¹cego s³oñca – wtedy w³aœnie zaczêliœmy o nim rozmawiaæ. Z pocz¹tku w³aœciwie przypadkowo i ca³kiem bez zwi¹zku z ob³okiem kadzidlanego dymu i zardzewia³ym auto- matem, ot tak, zadaj¹c pytania g³oœno i ¿artobliwie: a co on w³aœciwie robi, kiedy nie bawi siê razem z nami? albo – dlacze- go ta g³upia Elka ³azi teraz za nim jak pies, a na nas patrzy z góry jak na bandê szczeniaków?, i po co w³aœciwie da³ nam za- rdzewia³y automat? – bo przecie¿ nikt z ch³opaków tak sam z siebie nie pozby³by siê za ¿adne skarby takiego znaleziska.

Ale to jeszcze nie by³o to, co opanowa³o nas póŸniej, kiedy myœl o nim nie dawa³a nam zasn¹æ i kiedy traciliœmy ca³e godziny na wyœledzenie jego i Elki. Na razie zupa rybna w zatoce cuch- nê³a coraz bardziej i co drugi dzieñ ktoœ z nas jecha³ do Jelitko- wa, ¿eby zobaczyæ, jak sprawy siê maj¹.

Spojrza³em na Szymka. Jego odstaj¹ce ucho przesta³o byæ okropnie czerwone i nawet jakby trochê powróci³o do swoich pierwotnych rozmiarów. Pomiêdzy nami siedzia³ teraz woŸny, a przez uchylone okno sekretariatu dochodzi³y leniwe dŸwiêki wrzeœniowego popo³udnia, kroki przechodniów miesza³y siê z okrzykami dzieciarni, a s³oñce oœwietla³o czerwon¹ dachówkê budynku stoj¹cego po drugiej stronie ulicy. Wszystkie domy w naszej czêœci Wrzeszcza mia³y tê czerwon¹ dachówkê, wiêc – pomyœla³em – w takie popo³udnie jak to, u schy³ku lata, kiedy s³oñce ma szczególne w³aœciwoœci, musi to najciekawiej wygl¹daæ z Bukowej Górki, sk¹d oprócz czerwonych, spadzistych dachów widaæ by³o lotnisko po³o¿one ju¿ za torami kolejowymi i zatokê z bia³ym paskiem pla¿y. Ile razy staliœmy tam, na górze, nasze miasto wydawa³o siê nam zupe³nie inne ni¿ to, w którym ¿yli-

(27)

œmy na co dzieñ. Wtedy nie wiedzia³em dlaczego, a dzisiaj, kie- dy nie ma ju¿ Bukowej Górki, ani Weisera, ani tamtego Jelitko- wa, dzisiaj myœlê, ¿e z góry nie by³o po prostu widaæ brudnych, zaœmieconych podwórek, nieopró¿nionych œmietników i ca³ej brzydoty przedmieœcia, której symbolem móg³by byæ szary i ob- lepiony kurzem sklep Cyrsona, gdzie kupowaliœmy oran¿adê w butelkach nazywanych przez doros³ych krachlami.

Zamiast panoramy z Bukowej Górki widzia³em wiêc dach przeciwleg³ego budynku, promienie s³oñca œlizgaj¹ce siê po nim coraz krótszymi zygzakami, i uchylone okno na poddaszu, w którym wiatr wydyma³ ³agodnie firankê. Zegar w sekretaria- cie wybi³ godzinê pi¹t¹ i w chwilê póŸniej us³ysza³em dobrze mi znane dŸwiêki pianina, na którym nauczycielka muzyki akompaniowa³a popo³udniowej próbie chóru. Najpierw by³a przygrywka, a zaraz potem z piêtra zaczê³y dobiegaæ coraz g³o-

œniejsze frazy historycznej pieœni masowej lub masowej pieœni historycznej albo ludowej pieœni historii, nie pamiêtam ju¿, jak siê to wtedy nazywa³o: „O czeœæ wam, panowie-ee magna- a-a-ci! Za na-sz¹ nie-wo-lê, kajda-a-ny! O cze-e-eœæ wam, ksi¹-

¿ê-ta, biskupi-i-i, pra-³a-ci-i-i, za kraj nasz krwi¹ bra-tni¹ zbryz- ga-a-a-ny!”. To by³ refren, powtarzany wielokrotnie, podobnie jak pocz¹tek pieœni, równie podnios³y i patetyczny – „Gdy na-a- ród do bo-o-ju wyru-szy³ z orê-¿em pa-no-wie o czyn-szach ra- dzi-i-li”. Nigdy nie mog³em zrozumieæ, ani w czasie szkolnych akademii, ani w czasie lekcji œpiewu, na których pieœñ tê mu- sieliœmy œpiewaæ dziesi¹tki razy a¿ do znudzenia, co mia³y wspólnego kajdany i niewola z biskupami, albo o jakie czynsze chodzi³o, gdy naród wyruszy³ do boju, to znaczy, co maj¹ wspól- nego czynsze z bojem. I w ogóle za co tu by³o winiæ panów, sko- ro panów ju¿ dawno nie ma, a jeœli s¹, to na pewno nie w na- szym mieœcie i nie w naszym kraju. Tak, dzisiaj na szczêœcie nie

(28)

muszê o tym myœleæ, tylko melodia utkwi³a mi w pamiêci pra- wie doskonale i jeœli powraca do mnie jakimœ dziwnym trafem, to nigdy w zwi¹zku z pra³atami, szkoln¹ akademi¹ lub pani¹ od

œpiewu, lecz razem ze œwiat³em wrzeœniowego popo³udnia, kie- dy siedzia³em w sekretariacie naszej szko³y, czekaj¹c na swoj¹ kolejkê przes³uchania, razem z widokiem firanki poruszanej

³agodnym podmuchem wiatru, razem z Weiserem i godzin¹ pi¹t¹, któr¹ w³aœnie œcienny zegar wybi³ ³agodnym gongiem, przypominaj¹cym dzwonek proboszcza Dudaka u¿ywany w czasie Podniesienia.

Kiedy ucho Szymka sta³o siê ju¿ ca³kiem normalne, drzwi ga- binetu dyrektora otworzy³ M-ski, wypuszczaj¹c stamt¹d Piotra, i przysz³a moja kolej. Szkolny zapach pastowanych pod³óg, któ- ry pamiêtam do dzisiaj, ciê¿ki i oleisty jak wiecznoœæ, w dyrek- torskim gabinecie miesza³ siê z tytoniowym dymem i woni¹ kawy, któr¹ pili wszyscy trzej przes³uchuj¹cy nas mê¿czyŸni.

Tylko M-ski nie pali³, skubi¹c za to rêkaw koszuli.

– Wiêc ty, Heller, utrzymujesz – mówi³ do mnie, bo tak siê wtedy nazywa³em, ten w mundurze – ty utrzymujesz, ¿e Wei- sera i Elkê widzieliœcie po raz ostatni dwudziestego ósmego sierpnia, w dolince za star¹ strzelnic¹, tak?

– W³aœciwie to tak – odpowiedzia³em, nabieraj¹c pewnoœci.

– Co to znaczy „w³aœciwie”?!

– Bo potem ju¿ ich nie widzieliœmy z bliska.

– Czy to znaczy, ¿e widzieliœcie ich jeszcze nastêpnego dnia w jakiœ inny sposób? Co to znaczy „nie z bliska”?!

– Nie, nastêpnego dnia nie widzieliœmy ich ju¿ wcale.

M-ski poruszy³ siê w swoim fotelu:

– No to opowiedz nam dok³adnie i po kolei, co zdarzy³o siê tego popo³udnia, tylko niczego nie przekrêcaj, bo przed nami i tak nic nie ukryjesz!

(29)

Mówi³em, staraj¹c siê nie patrzeæ w oczy M-skiemu; mówi³em wolno i spokojnie, pewny, ¿e i tak nie wpadn¹ na w³aœciwy trop i ¿e krêciæ siê bêd¹ w kó³ko, a¿ wreszcie dadz¹ nam spokój:

– Weiser kaza³ nam jak zawsze czekaæ obok modrzewiowego zagajnika, a kiedy zobaczy³, ¿e jesteœmy, przeszed³ przez dolin- kê i potem pomacha³ rêk¹ na znak, ¿e mamy siê ju¿ po³o¿yæ.

Zaraz potem ziemia zadr¿a³a od eksplozji, a na g³owy posypa³ siê nam piasek, ¿wir i kawa³ki drewna.

– A potem?

– Potem podnieœliœmy g³owy jak po ka¿dym wybuchu i cze- kaliœmy, a¿ on da nastêpny znak, to jest sygna³, ¿e mo¿na ju¿

podejœæ do miejsca, gdzie za³o¿ony by³ ³adunek, ale takiego sygna³u tym razem nie by³o. Nagle zobaczyliœmy, jak id¹ obo- je, ca³kiem jak doroœli, pod rêkê, to znaczy Weiser z Elk¹. Wiêc id¹ oboje, ale nie do nas, tylko na drug¹ stronê dolinki, tam gdzie roœnie stary d¹b, i ani razu nie odwracaj¹ siê, tylko wspi- naj¹ coraz wy¿ej, po stromym zboczu poroœniêtym bukami, wdrapuj¹ siê na sam¹ górê i nikn¹. A my stoimy teraz (bo zd¹-

¿yliœmy ju¿ podejœæ do miejsca wybuchu) przy ogromnym leju i widzimy, ¿e to nie by³o byle co, lej jest potê¿ny jak po bombie lotniczej. Stoimy zatem i podziwiamy jego dzie³o, badamy g³ê- bokoœæ jamy, rozpiêtoœæ promienia i jak zawsze w¹chamy w tym miejscu œwie¿¹ ziemiê, pe³n¹ oszala³ych mrówek i rozerwa- nych d¿d¿ownic, i nagle ktoœ krzyczy, pokazuj¹c na wzgórze:

„popatrzcie tam!” – i widzimy Weisera z Elk¹. Widzimy, jak s¹ na szczycie wzgórza i nikn¹ za drzewami, ale my nie gonimy za nimi, i tak w³aœnie – mówi³em – widzieliœmy ich ostatni raz z daleka, w dolince za strzelnic¹. A potem, na drugi dzieñ, za- czê³y siê poszukiwania i znaleziono w piwnicach nieczynnej cegielni magazyn Weisera, o którym nawet my nie wiedzieli-

œmy, ¿e jest, bo Weiser by³ zazdrosny o takie tajemnice. Nie

(30)

wiedzieliœmy nic o puszkach z trotylem, rozbrojonych niewy- pa³ach, amunicji strzelniczej, bo nigdy nie pytaliœmy go, sk¹d bierze materia³ do swoich min, a zreszt¹ nawet gdybyœmy go zapytali, to czy ktoœ taki jak on powiedzia³by chocia¿ s³owo?

Nie, tylko Elka mog³a wiedzieæ o tym magazynie, a jeœli by³ jeszcze jakiœ inny, o czym te¿ oczywiœcie pojêcia nie mieliœmy, jeœli by³ jeszcze drugi magazyn, to jedyn¹ osob¹, której Weiser móg³by powierzyæ tajemnicê, by³a w³aœnie Elka i mo¿e dlate- go zabra³ j¹ ze sob¹.

Tamci s³uchali tego, co mówi³em, z pozorn¹ obojêtnoœci¹.

Dyrektor poluŸni³ krawat, który teraz przypomina³ kompres na gard³o, jaki zak³ada siê przy anginie. Mê¿czyzna w mundurze siorba³ resztê kawy ze szklanki w blaszanym koszyczku, a M-ski bêbni³ palcami w lœni¹cy blat biurka i nie patrzy³ wcale na mnie, tylko gdzieœ wy¿ej, na œcianê.

– To wszystko ju¿ wiemy – krzykn¹³ nagle M-ski – bez waszej pomocy. Tylko dlaczego któryœ z was k³amie albo k³amiecie wszyscy razem i ka¿dy z osobna?

– Tak – przerwa³ mu dyrektor – jeden z twoich kolegów ze- zna³, ¿e dzieñ póŸniej bawiliœcie siê jeszcze razem nad Strzy¿¹, za zerwanym mostem, wiêc oni spêdzili ca³¹ noc poza domem i wy wiedzieliœcie o tym i wiedzieliœcie te¿, gdzie ich szukaæ!

– Nie ma ¿artów, ch³opcze – w³¹czy³ siê mundurowy. – Jeœli rozerwa³ ich niewypa³, bêdziecie odpowiadaæ za wspó³udzia³ w przestêpstwie, a w poprawczaku naucz¹ was rozumu!

– Nad Strzy¿¹ bawiliœmy siê dzieñ wczeœniej, a nie dzieñ póŸ- niej – powiedzia³em, czuj¹c, jak pierwsze k³amstwo, które wy- puszczam na ich u¿ytek, przychodzi mi z ³atwoœci¹. – Koledze musia³o siê coœ pomyliæ.

I teraz oni krzyczeli jeden przez drugiego, grozili, stawiali pytania, mówili, ¿e nie wyjdziemy st¹d, dopóki sprawa siê nie

(31)

wyjaœni, ¿e nasi rodzice s¹ ju¿ powiadomieni o tocz¹cym siê

œledztwie, ¿e nie dostaniemy nic do jedzenia ani do picia i bê- dziemy tu tkwiæ, a¿ wyjawimy ca³¹ prawdê. Przekonywali mnie, ¿e s¹ gotowi siedzieæ tu z nami do rana albo jeszcze d³u-

¿ej, a jeœli ktoœ znajdzie ten drugi magazyn (po którym zreszt¹ spodziewali siê czegoœ znacznie gorszego) i zdarzy siê jakieœ

nieszczêœcie, to my bêdziemy i za to odpowiadaæ, lepiej wiêc przyznaæ siê od razu.

Wiedzia³em dobrze, ¿e niczego nie zrozumiej¹ i dlatego powtó- rzy³em to samo co przed chwil¹. M-ski wsta³ z fotela, podszed³ do mnie marszowym krokiem, jakby to by³a pierwszomajowa ma- nifestacja, chwyci³ mój zadarty nos w dwa palce i zapyta³, czy w dolince widzia³em Weisera rze-czy-wiœ-cie po raz ostatni. Od- powiedzia³em twierdz¹co, czuj¹c, jak powoli mój nos sp³aszcza siê w jego t³ustych paluchach. Ale to nie by³o zwyczajne wyci- skanie s³onia, które M-ski stosowa³ na lekcjach przyrody. Dzisiaj, kiedy przypominam sobie ten moment, nazwa³bym to wyciska- niem s³onia ze specjaln¹ œrub¹, bo najpierw musia³em unieœæ siê lekko do góry, a potem coraz wy¿ej stawa³em na palcach, na samych czubkach palców, dziwi¹c siê, ¿e jeszcze nie wiszê w powietrzu. Tymczasem rêka M-skiego przesuwa³a punkt ciê¿- koœci mojego cia³a raz w lewo, raz w prawo, tak ¿e musia³em na u³amek sekundy stawaæ ca³¹ stop¹ na pod³odze, ¿eby nad¹¿yæ za jego d³oni¹, i wtedy nos bola³ okropnie i robi³ siê jeszcze bar- dziej zadarty ni¿ przez wszystkie lata od urodzenia, M-ski zaœ po- wtarza³ swoje pytanie wolno, sylabizuj¹c ka¿dy wyraz: „czy rze- czy-wiœ-cie po raz os-tat-ni?”. Wreszcie puœci³ mnie wolno, a ja zatoczy³em siê pod œcianê i musia³em wytrzeæ rêkawem krew, bo nos mia³em zawsze delikatny i ma³o odporny na st³uczenia.

W gabinecie zarz¹dzono przerwê, siedzieliœmy wiêc znów ra- zem w trójkê, na sk³adanych krzes³ach w sekretariacie, a mnie

(32)

wydawa³o siê, ¿e s³yszê chóralnie skandowany wierszyk pod adresem Weisera, kiedy to w dzieñ odebrania œwiadectw z reli- gii, zanim frunê³a jego kraciasta koszula i zanim Elka wyst¹pi³a w jego obronie, ktoœ, niekoniecznie z przodu, krzykn¹³: „Weiser Dawidek nie chodzi na religiê!” – a ktoœ inny przerobi³ to zaraz na – „Dawid, Dawidek, Weiser jest ¯ydek!”. I pomyœla³em za- raz, ¿e gdyby nie Elka, to nigdy przecie¿ nie dosz³oby do naszej znajomoœci z Weiserem, bo tam, obok parafii Ojców Zmar- twychwstañców, spuœcilibyœmy mu bu³y i na tym pewnie by siê skoñczy³o, zwyczajnie i banalnie. Weiser unika³by naszego towa- rzystwa i nigdy przez myœl by mu nie przesz³o, ¿eby podgl¹daæ nasze zabawy na brêtowskim cmentarzu i ¿eby podarowaæ nam stary, zardzewia³y automat, wyprodukowany przez firmê Schmeiser w roku czterdziestym trzecim, a lato tego roku nie ró¿ni³oby siê od innych wakacji ani wczeœniej, ani póŸniej. Tak, gdy Elka rzuci³a siê wówczas z pazurami, ¿eby broniæ Weisera, musia³a mieæ jakieœ przeczucie, jestem o tym przekonany do dzisiaj, zw³aszcza ¿e nigdy nie miesza³a siê do naszych bójek i porachunków, w których bywaliœmy okrutni, bardziej ni¿ doro-

œli. A wtedy rzuci³a siê, jakby Weiser by³ jej m³odszym bratem, i efekt takiego posuniêcia by³ zaskakuj¹cy – puœciliœmy ich bez sprzeciwu, wcale nie ze strachu przed jej pazurami.

Czy ona go kocha³a?! Tak w³aœnie myœla³em, siedz¹c w sekre- tariacie ze spuchniêtym nosem, kiedy w gabinecie dyrektora przygotowywano nastêpn¹ rundê przes³uchañ, tak przypuszcza-

³em wtedy, wyobra¿aj¹c sobie jej przedwczeœnie zaokr¹glone piersi, d³ugie blond w³osy i czerwon¹ sukienkê, noszon¹ w upal- ne dni. Dzisiaj wiem, ¿e nie mia³em racji, choæ jeszcze trudniej przychodzi mi okreœliæ ich wzajemny stosunek, od momentu kiedy odeszli wzd³u¿ koœcielnego p³otu przynaglani naszymi kamieniami. Wczeœniej Elka odnosi³a siê z wyraŸn¹ pogard¹ do

(33)

tych, którzy nie umieli dop³yn¹æ do czerwonej boi, skoczyæ z górnego pomostu mola na g³ówkê albo celnie podaæ pi³ki, gdy graliœmy mecz na murawie obok pruskich koszar. A¿ nagle zoba- czy³a w chudym i przygarbionym Weiserze kogoœ bardzo wa¿ne- go i rzuci³a siê na nas z pazurami. Niemo¿liwe, aby zmieni³a siê w ci¹gu u³amka sekundy. Musia³a poczuæ to, co my poczuliœmy parê tygodni póŸniej, widz¹c Weisera w piwnicy starej cegielni

– coœ, od czego przechodzi³y ciarki i pr¹d elektryczny lata³ po ca³ym ciele.

Muszê jednak uporz¹dkowaæ fakty. Tak, to nie jest pisanie ksi¹¿ki o Weiserze ani o nas sprzed kilkudziesiêciu lat, ani o na- szym mieœcie z tamtego czasu, ani o szkole, ani tym bardziej o M-skim i epoce, w której by³ najwa¿niejszym po dyrektorze cz³owiekiem – nic mnie to nie obchodzi i jeœli postanowi³em za- pisaæ wszystko, przypomnieæ sobie zapach tamtego lata, kiedy zupa rybna wype³ni³a pla¿e zatoki, to tylko ze wzglêdu na Wei- sera. To w³aœnie zmusi³o mnie do podró¿y do Niemiec i to w³a-

œnie ka¿e mi teraz spisaæ wszystko od pocz¹tku, bez pominiêcia

¿adnego, najdrobniejszego nawet szczegó³u. Bo w takich wypad- kach drobiazg okazuje siê czasem kluczem otwieraj¹cym wrota i ka¿dy, kto choæ raz zetkn¹³ siê z czymœ niewyt³umaczalnym, wie o tym dobrze. A zatem:

Mija³y pierwsze dni lipca. W upale i duchocie miasto pozba- wione zatoki zdawa³o siê ledwie dychaæ, a zupa rybna gêstnia-

³a i gêstnia³a, przysparzaj¹c w³adzom miejskim coraz to no- wych k³opotów. Pocz¹tkowo ufano, ¿e ta dziwna epidemia przeminie sama, i nie robiono nic, nastêpnie poczyniono jakieœ

kroki, bo na pla¿y uwijali siê od rana mê¿czyŸni z drewniany- mi grabiami, takimi jak do zbierania siana, i zgarniali nimi zwa³y rybich zew³oków, które nastêpnie wywo¿ono ciê¿arów- kami na œmietnisko miejskie, polewano benzyn¹ i palono.

(34)

STANIS£AW HUECKEL W „nowym domu”, Wrzeszcz 1946

(35)

Dzia³ania te mia³y jednak efekt odwrotny od zamierzonego – zdech³ych kolek, pêczniej¹cych w s³onecznym upale, przyby- wa³o, a gazety donosi³y o masowym umieraniu kotów i psów w dzielnicach przylegaj¹cych do zatoki. Przypominano rów- nie¿, ¿e od dwóch miesiêcy, to jest od pocz¹tku maja, nie spa- d³a ani jedna kropla deszczu, co starzy ludzie z upodobaniem t³umaczyli jako karê bosk¹.

A my w tym czasie buszowaliœmy po brêtowskim cmentarzu, maj¹c he³m i automat podarowany nam przez Weisera, i na przemian, raz jako Niemcy, raz jako partyzanci padaliœmy od kul, ca³kiem jak w filmach o wojnie wyœwietlanych w kinie

„Tramwajarz”. Tylko czasami przysz³o nam do g³owy, ¿eby za- pytaæ samych siebie, dlaczego Elka nie bawi siê z nami, a tak-

¿e, co widzi w chudym i s³abowitym Weiserze, skoro w³óczy siê z nim po ca³ych dniach w ró¿nych czêœciach miasta. Ktoœ wi- dzia³ ich na Starówce obok studni Neptuna, ktoœ inny da³by sobie rêkê uci¹æ, ¿e Weiser z Elk¹ przesiadywali najczêœciej na

³¹ce obok lotniska, innym znów razem Piotr przyuwa¿y³ ich, jak szli a¿ za Brêtowo, do zerwanego mostu gdzie Strzy¿a przep³y- wa pod kolejowym nasypem, po którym od czasu wojny nie jeŸdzi³ ¿aden poci¹g. Ale na wiadomoœci te nie zwracaliœmy szczególnej uwagi, co drugi dzieñ rano któryœ z nas wsiada³ w tramwaj i jecha³ do Jelitkowa zobaczyæ, jak wygl¹da rybna zupa i czy aby nie ustêpuje, a nastêpnie szuka³ nas na cmenta- rzu za Bukow¹ Górk¹, ¿eby donieœæ, i¿ smród na pla¿y jest jesz- cze wiêkszy, a roje wielkich much unosz¹ siê nad zawiesin¹ jak szarañcza. W cieniu cmentarnych drzew by³o przyjemniej ni¿

na podwórku i ulicy.

Któregoœ dnia obok krypty z gotyckim napisem zobaczyliœmy mê¿czyznê w pi¿amie i szpitalnym szlafroku, który siedzia³ na p³ycie i mamrota³ coœ pod nosem, zupe³nie jakby odmawia³

(36)

godzinki. Otoczony przez nas ko³em, nie zdradza³ zaniepokoje- nia i gestem r¹k pokaza³, sk¹d wzi¹³ siê tutaj – by³ uciekinie- rem ze szpitala dla czubków, który po drugiej stronie szosy wychodz¹cej z miasta piêtrzy³ siê na wzgórzu czerwono-szar¹ bry³¹. Piotr radzi³ iœæ do szpitala i powiedzieæ, gdzie przebywa poszukiwany zapewne uciekinier, ale nikt z nas nie widzia³ prawdziwego wariata i chcieliœmy przekonaæ siê, czy to, co pro- boszcz Dudak mówi³ w swoich p³omiennych kazaniach o sza- leñcach wyrzekaj¹cych siê Boga, jest prawdziwe. Bo proboszcz Dudak w naszym parafialnym koœciele Zmartwychwstañców, po³o¿onym podobnie jak ten brêtowski z cmentarzem nieopo- dal lasu – proboszcz Dudak tak samo jak starzy ludzie mówi³, ¿e zupa w zatoce i susza to s¹ znaki dawane od Boga.

– Poprawcie siê, póki jeszcze czas – krzycza³ z ambony w ostat- ni¹ niedzielê. – Nie wyrzekajcie siê Boga, ludzie ma³ej wiary, nie czcijcie fa³szywych proroków i ba³wanów, bo On odwróci siê od was. Nie b¹dŸcie jak ci szaleñcy, którzy ufaj¹c tylko we w³asne si³y, œwiat chc¹ budowaæ od nowa. A ja pytam was, có¿ to za

œwiat, w którym zniknie wiara, có¿ to za œwiat, w którym nie od- daje siê Jemu, Stworzycielowi i Odkupicielowi czci najwy¿szej, pytam siê was i ostrzegam, nie dawajcie wiary szaleñcom, opa- miêtajcie siê, póki jeszcze pora. Sami widzicie, ¿e Bóg daje wam znaki swojego gniewu... – w tak p³omiennym stylu proboszcz Dudak na przemian straszy³ i prosi³ swoich parafian, a my rozu- mieliœmy wtedy, ¿e s¹ szaleñcy, przez których nie mo¿emy k¹- paæ siê tego lata w Jelitkowie i, chcieliœmy sprawdziæ, jak wygl¹- da taki szaleniec.

Skoro wiêc trafi³a siê okazja, skoro traf przys³a³ na cmentarz mê¿czyznê w szpitalnym szlafroku, zakrzyczeliœmy Piotra i nie pobiegliœmy na Srebrzysko, ¿eby zadenuncjowaæ uciekiniera, tylko staliœmy wokó³ niego, przygl¹daj¹c siê ciekawie jego po-

(37)

marszczonej twarzy i przydeptanym kapciom. Ale jeœli by³ to szaleniec, to na pewno nie z gatunku tych, o których grzmia³ z ambony proboszcz Dudak. Nie mówi³ do nas nic i Szymek jako najodwa¿niejszy na³o¿y³ mu na g³owê zardzewia³y he³m. Wte- dy mê¿czyzna ruchem rêki pokaza³, ¿e chce obejrzeæ nasz zde- zelowany automat, a kiedy ju¿ trzyma³ w rêkach schmeiser, stan¹³ na krypcie i wznosz¹c do góry lufê, zacz¹³ do nas prze- mawiaæ piêknym, donoœnym g³osem:

– Bracia! S³owo Pañskie zamieszka³o w uchu moim, s³uchajcie przeto s³ów, jakie wam dajê na œwiadectwo! Oto Pan obna¿y ziemiê i przemieni oblicze jej, a rozproszy obywateli jej. Wielce obna¿ona bêdzie ziemia i bardzo z³upiona, albowiem Pan mówi³ to s³owo. P³akaæ bêdzie i upadnie ziemia, zw¹tleje i obali siê okr¹g ziemski, zemdlej¹ wszystkie narody ziemskie. Przeto, ¿e ta ziemia splugawiona jest przez obywateli, albowiem przest¹pili prawa, odmienili ustawy, naruszyli przymierze wieczne!

Nie bardzo rozumieliœmy, o co chodzi w tych s³owach, by³y jed- nak tak porywaj¹ce i wznios³e, ¿e s³uchaliœmy mê¿czyzny w pi¿a- mie z zapartym tchem, zapominaj¹c zupe³nie, ¿e to wariat, który uciek³ od czubków ze Srebrzyska. A on podnosi³ rêce do góry, po- trz¹saj¹c przy tym naszym automatem, unosi³ siê na palcach, jakby chcia³ stan¹æ jeszcze wy¿ej, i po³y jego brudnego szlafroka przypomina³y wielkie ¿ó³te skrzyd³a, na których móg³by ulecieæ ponad Bukow¹ Górkê albo jeszcze dalej, gdyby tylko zechcia³.

– A tak bêdzie nachylony cz³owiek – mówi³y dalej ¿ó³te skrzy- d³a – a zacny m¹¿ poni¿ony bêdzie i oczy wynios³ych zni¿one bêd¹. Dlatego przekleñstwo po¿re ziemiê, a zniszczej¹ obywa- tele jej, dlatego popaleni bêd¹ obywatele ziemi, a ma³o ludzi zostanie. Póki nie bêdzie wylany na nas duch z wysokoœci, a nie obróci siê pustynia w pole urodzajne, a pole urodzajne za las poczytane nie bêdzie!

(38)

Kiedy przypominam sobie dzisiaj ten czysty, nisko brzmi¹cy g³os, nie mam ¿adnych w¹tpliwoœci, ¿e jedyn¹ osob¹, która zro- zumia³aby wówczas s³owa ¿ó³toskrzyd³ego mê¿czyzny, by³ Weiser. Tylko ¿e nie by³o go wtedy z nami, siedzia³ pewnie w tym czasie z Elk¹ w piwnicy nieczynnej cegielni albo w³óczy- li siê gdzieœ po suchych ³¹kach, okalaj¹cych lotnisko.

Tymczasem skrzyd³a zwinê³y siê, mê¿czyzna zeskoczy³ z gro- bowca i przemawiaj¹c dalej, prowadzi³ nas zaroœniêt¹ mchem

œcie¿k¹ w stronê spróchnia³ej dzwonnicy, która, choæ po³o¿ona na nieczynnym cmentarzu, s³u¿y³a proboszczowi brêtowskiego koœció³ka w niedzielê i œwiêta.

– Kwilcie – g³os mê¿czyzny nabra³ teraz zdwojonej mocy – albowiem blisko jest dzieñ Pañski, który przyjdzie jako spusto- szenie od Wszechmocnego. Wytracenie, mówiê, naznaczone uczyni Pan, Pan Zastêpów, w poœrodku tej wszystkiej ziemi.

Có¿ uczynicie w dzieñ nawiedzenia i spustoszenia, które z da- leka przyjdzie? Tedy spojrzymy na ziemiê, a oto ciemnoœci i ucisk, bo i œwiat³o zaæmi siê przy wytraceniu!

Staliœmy ju¿ przy dzwonnicy, a on od³o¿y³ automat na po- przeczn¹ belkê i odwi¹zawszy sznur, zacz¹³ go ci¹gn¹æ. Razem z pierwszymi dŸwiêkami spi¿u us³yszeliœmy jeszcze s³owa du¿o piêkniejsze od tych, jakie mo¿na by³o us³yszeæ na kazaniach proboszcza Dudaka:

– Dlatego rozszerzy³o piek³o gard³o swoje a rozdar³o nad miarê paszczêkê swojê. – I teraz przy olœniewaj¹cych dŸwiê- kach brêtowskich dzwonów, bo w przeciwieñstwie do naszej parafii by³y tu trzy dzwony, a nie jeden – przy wspania³ym dŸwiêku tych dzwonów mê¿czyzna w szlafroku powtarza³ ni- czym refren pieœni: – Biada tym, którzy stanowi¹ prawa nie- sprawiedliwe, biada tym, którzy stanowi¹ prawa niesprawie- dliwe.

(39)

Staliœmy wokó³ i nawet niektórzy z nas ko³ysali siê do rytmu tej pieœni, bo to by³a na pewno pieœñ, tyle ¿e nie koœcielna, bo nigdy nie s³yszeliœmy jej w koœciele, ani te¿ masowa, bo na lek- cjach muzyki œpiewaliœmy tylko masowe pieœni, a tej tam nie by³o. Mo¿e za chwilê wszyscy podchwycilibyœmy jej s³owa i przej- muj¹c¹ melodiê i w ten sposób sta³aby siê przynajmniej w ogra- niczonym sensie masow¹, ale przeszkodzi³ temu kulawy koœciel- ny, kuœtykaj¹cy w nasz¹ stronê. Zbli¿a³ siê niebezpiecznie szybko i wygra¿a³ w naszym kierunku zaciœniêt¹ piêœci¹.

– Bezbo¿nicy! – krzycza³. – To ju¿ nie potraficie œwiêtego miejsca uszanowaæ? Precz mi st¹d, bo jak zaraz... – i przyspiesza³ kroku, a jego kom¿a coraz wyraŸniej biela³a na tle leszczynowych zaroœli.

Razem z ¯ó³toskrzyd³ym rzuciliœmy siê do ucieczki w stronê Bukowej Górki, lecz koœcielny postanowi³ goniæ nas dalej, a¿

do granicy cmentarza, któr¹ wyznacza³y betonowe podmurów- ki nieistniej¹cych od dawna s³upków.

– Chuligani! – krzycza³ jeszcze g³oœniej. – Wandale! – wygra-

¿a³ ku³akiem. – Nie macie czego tu szukaæ – kuœtyka³ coraz szyb- ciej. – Nieboszczykom spokój zak³ócaæ!

I gdyœmy ju¿ byli poza granic¹ cmentarza, nagle, jak spod zie- mi wyrós³ miêdzy sosnami M-ski z teczk¹ w jednej rêce, a jak¹œ

roœlin¹ w drugiej. Oderwany od swojego zajêcia patrzy³ na nas rybim wzrokiem.

– O co chodzi, ch³opcy? Widzicie tê roœlinkê? Jest piêkna, nieprawda¿? Powiedz mi – zwróci³ siê do mnie – jaka to bêdzie rodzina? Nie wiesz, co? – ucieszy³ siê jak na lekcji. – To jest rz¹d Aggregatae, po polsku: skupieñce, podrodzina pierwsza – Ligu- liflorae, po polsku: jêzyczkokwiatowe, tak, to jest prawdziwy pomornik górski, Arnica montana, roœnie na ³¹kach górskich, a znalaz³em go tutaj, niebywa³e, na pó³nocy, w morenowym otoczeniu! Kwitnie w czerwcu b¹dŸ w lipcu i to siê zgadza.

(40)

Dalsze rozwa¿ania M-skiego o niezwyk³ym odkryciu przerwa³ koœcielny, który znaj¹c nauczyciela przyrody, nie zawaha³ siê uczyniæ ostrych wymówek:

– Pan darwinista nie musi z m³odzie¿¹ zak³ócaæ spokoju

œwiêtych miejsc – mówi³, sapi¹c – bo to siê nie godzi. Ja do dy- rekcji szko³y list poœlê z zapytaniem, czy dla nauki trzeba po cmentarzach ha³as robiæ.

– Ja tu... ten... panie... – pl¹ta³ siê M-ski – ja tu jestem prywat- nie, a ci ch³opcy to nie ze mn¹.

– Nie z panem?! – zez³oœci³ siê koœcielny. – Jak to nie z panem?!

Sam widzia³em, jak ci¹gnêliœcie razem dzwony, i po co to takie psie figle? Czy proboszcz przychodzi do szko³y dzwoniæ w czasie lekcji? Nie! Wiêc od koœcio³a proszê trzymaæ siê z daleka!

Tego ju¿ by³o za wiele. M-ski spurpurowia³ i wyrzuci³ z siebie jednym tchem potok pe³en gróŸb i ostrze¿eñ, w którym s³owa

„prowokacja”, „kler”, „jezuityzm”, „obskurantyzm” i „zacofanie”

powtarza³y siê bardzo gêsto. Nastêpnie wrzuci³ Arnica montana do swojej teczki i odszed³, pogroziwszy, ¿e jeœli zobaczy nas choæ- by w okolicy cmentarza, nie pozbieramy siê w przysz³ym roku szkolnym. Koœcielny te¿ odszed³, a my dopiero teraz zauwa¿yli-

œmy brak ¯ó³toskrzyd³ego, który umkn¹³, korzystaj¹c z zamiesza- nia. Co gorsza, zabra³ ze sob¹ wehrmachtowski he³m i zardze- wia³y schmeiser.

Tak, tego dnia nie by³o z nami Elki ani Weisera i móg³bym w³aœciwie nie zapisywaæ niczego, nie przypominaæ wariata w pi¿amie i ¿ó³tym szlafroku, nie wspominaæ s³owem o trzech dzwonach brêtowskiego cmentarza, ani nie wywo³ywaæ z pa- miêci pomornika górskiego z w³ochat¹ ³ody¿k¹ i ¿ó³tym, rozcza- pierzonym kwiatem. Tylko ¿e w tej historii, bardziej, zdaje siê, ni¿ w innych, pewne szczegó³y i wydarzenia dopiero z odleg³ej perspektywy nabieraj¹ racji istnienia, ³¹cz¹ siê ze sob¹ i nie spo-

(41)

sób – jeœli siê o tym wszystkim myœli – traktowaæ ich oddzielnie.

Naturalnie, gdyby nie ¯ó³toskrzyd³y, gdyby nie brêtowskie dzwony, groŸba M-skiego pod naszym adresem, gdyby nie Arnica montana, nasza uwaga nie skupi³aby siê na Weiserze tak, aby on zechcia³ to zauwa¿yæ. Bo myœlê, ¿e przez ca³y ten czas Weiser czeka³ jak doœwiadczony myœliwy na moment, w którym zwie- rzyna traci orientacjê, maj¹c wiatr z ty³u, a nie w nozdrza. On po prostu bada³ sobie znanymi sposobami nasz¹ gotowoœæ.

Nastêpnego dnia nie poszliœmy wiêc przez Bukow¹ Górkê do Brêtowa. Od samego rana przed sklepem Cyrsona ustawi³a siê d³uga kolejka spragnionych oran¿ady. Oblepione butelki kr¹-

¿y³y z r¹k do r¹k, ¿ona w³aœciciela odwa¿a³a jab³ka i ogórki, a lep zwisaj¹cy pod sklepow¹ lamp¹ przypomina³ w³ochat¹ ³apê paj¹ka. Na podwórku pani Korotkowa rozwiesza³a bieliznê, wiedzieliœmy, ¿e jej m¹¿ pracuj¹cy w stoczni wróci tego popo-

³udnia pijany w sztok, bo to dzieñ wyp³aty. Podobnie zreszt¹ jak nasi ojcowie, w wiêkszoœci pracuj¹cy w stoczni i w wiêkszo-

œci w dzieñ wyp³aty wracaj¹cy pijani do swoich ¿on, a naszych matek, które tak samo jak pani Korotkowa za³amywa³y rêce, robi³y awantury i jak ona zanosi³y przed oblicze Pana Boga swoje utrapienia i nieszczêœcia. Na razie jednak s³oneczny ¿ar zabija³ wszelk¹ chêæ do ¿ycia, pani Korotkowa z pustym koszy- kiem przemierza³a podwórko, mówi¹c, ¿e taka pogoda nic do- brego wró¿yæ nie mo¿e. Wylinia³y kot wylizywa³ w cieniu kasz- tana swoje rany, a nad ca³¹ dzielnic¹ unosi³ siê md³y zapach z masarni po³o¿onej za sklepem Cyrsona. Nie czêœciej ni¿ raz na godzinê po kocich ³bach naszej ulicy przeje¿d¿a³ z ha³asem jakiœ samochód, wznosz¹c tumany wolno opadaj¹cego kurzu.

I nagle zobaczyliœmy Weisera z Elk¹ wychodz¹cych tylnymi drzwiami kamienicy; szli przez rachityczny, spalony s³oñcem ogródek, pomiêdzy rzêdami po¿ó³k³ej fasoli, która tego lata nie

(42)

wyros³a nawet do po³owy tyczek. Szli i Weiser mówi³ coœ do niej, a Elka siê œmia³a. Tr¹ci³em w bok Szymka, ¿eby iœæ za nimi, ale Szymek mnie wstrzyma³.

– Poczekaj – powiedzia³ i pobieg³ do domu po francusk¹ lor- netkê, któr¹ jego dziadek zdoby³ pod Verdun w czasie I wojny.

Nie wiem, czy Szymek ma j¹ jeszcze dzisiaj, ale pamiêtam, ¿e to by³a lornetka artyleryjska, ze skalowan¹ podzia³k¹ w obu okularach, pamiêtam te¿, ¿e stanowi³a dla nas przedmiot po-

¿¹dania i zazdroœci i pewnie dlatego Szymek wynosi³ j¹ z domu bardzo rzadko, tylko przy wyj¹tkowych okazjach, jak wtedy, rok wczeœniej, gdy ze strychu kamienicy ogl¹daliœmy po¿ar chiñskiego masowca, który zawin¹³ do Nowego Portu z ³adun- kiem bawe³ny.

Elka i Weiser minêli tory tramwajowe obok pêtli dwunastki, udaj¹c siê ulic¹ Pilotów w stronê wiaduktu, ³¹cz¹cego Górny Wrzeszcz z Zasp¹ ponad torami kolejowymi, z którego schodzi-

³o siê na przystanek. Weiser z Elk¹ zatrzymali siê na wiadukcie i patrzyli przez jakiœ czas w stronê lotniska. Na razie nie potrze- bowaliœmy lornetki tkwi¹cej w skórzanym futerale, bo ci na wiadukcie byli wy¿ej od nas o dwa zakrêty stromej w tym miej- scu drogi. Staliœmy ukryci za p³otem fabryki papieru i widzie- liœmy, ¿e Weiser wyci¹ga coœ z kieszeni i pokazuje Elce, a ona bierze to do rêki i uwa¿nie ogl¹da. Cieñ starych drzew chroni³ nas skutecznie i jeœli cokolwiek tego dnia by³o inaczej, ni¿

mo¿e wy³owiæ to z przesz³oœci moja pamiêæ, to na pewno cieñ wielkich klonów jest najprawdziwszy na œwiecie. Klony musia³y rosn¹æ w tym miejscu ju¿ bardzo dawno i kiedy stawiano drew- niane magazyny fabryczki, przylegaj¹ce do ulicy Pilotów, drzew nie wyciêto, tylko zrobiono dziury w szopach. Tak wiêc staliœmy w cieniu drzew wyrastaj¹cych wprost z dachu i Szy- mek zaczyna³ siê niecierpliwiæ.

(43)

– Co oni tam robi¹ – pyta³ i ju¿ chcia³ siêgaæ po lornetkê, kie- dy ruszyli w stronê lotniska.

¯ó³to-niebieska kolejka przemknê³a gdzieœ pod nami, a my, ju¿ na wiadukcie, œledziliœmy Weisera i Elkê, którzy przez dziu- rê w p³ocie przedostawali siê akurat na teren lotniska.

– Zupe³nie nie boj¹ siê stra¿y – z uznaniem powiedzia³ Szy- mek, wyci¹gaj¹c z futera³u lornetkê. – A teraz zobaczymy, cze- go tam szukaj¹ – i przytkn¹³ do oczu ciemnobr¹zowe rury.

Elka i Weiser zniknêli w gêstych krzakach ¿arnowca, których kêpa przylega³a do pasa startowego. Je¿eli piszê „przylega³a” to ktoœ mo¿e pomyœleæ, ¿e ta cholernie wa¿na kêpa by³a gdzieœ

w po³owie d³ugoœci pasa albo przy jednym z jego bocznych odnó-

¿y, przeznaczonych do ko³owania. Otó¿ nic bardziej myl¹cego – kêpa ¿arnowca, w której znikli Elka i Weiser, by³a punktem, od którego pas startowy zaczyna³ siê w³aœnie na po³udniowym krañcu lotniska, biegn¹c prostopadle do morza w kierunku pó³nocnym.

– Gdzie oni znikli?! – emocjonowa³ siê Szymek. – Jasny gwint

– powiedzia³ (bo tak siê wtedy mówi³o). – Ja ci mówiê, ¿e oni siê bawi¹ w wizytê u doktora.

– W co? – zapyta³em z niedowierzaniem.

– W wizytê u doktora – powtórzy³ Szymek. – On jej zdejmuje majtki i wszystko co trzeba ogl¹da! Ale gdzie oni s¹? – Sta³ wsparty o ¿eliwn¹ balustradê wiaduktu i obraca³ pokrêt³ami okularów, celuj¹c w kêpê ¿arnowca.

Po naszej prawej stronie widaæ by³o jak na d³oni stary Wrzeszcz, z jego ciemnym, ceglastoczerwonym kolorem i wie¿a- mi koœcio³ów; po lewej stronie, bardzo daleko, majaczy³y zary- sy Oliwy, a na wprost ci¹gnê³o siê lotnisko z ma³ym budynkiem dworca pasa¿erskiego, hangarami i zwisaj¹cym w bezruchu rêkawem w kolorowe pasy. Dalej, tam gdzie koñczy³o siê l¹do-

(44)

wisko, widaæ by³o bia³¹ nitkê pla¿y, zatokê i statki oczekuj¹ce na redzie.

– Gdzie oni mogli znikn¹æ? – powtarza³ Szymek. – Przecie¿ nie wychodzili z krzaków – i poda³ mi lornetkê niezdecydowanym ruchem, bo rozstawa³ siê z ni¹ niechêtnie i zawsze na krótko.

Gdy czarne kreski podzia³ki zamajaczy³y mi w okularze na tle kêpy ¿arnowca, poczu³em siê jak oficer francuskiej artyle- rii zabity pod Verdun. W³aœnie kiedy poprawia³em ostroœæ, za naszymi plecami, od strony wzgórz zabucza³ ciê¿ko samolot.

Krzaki ¿arnowca, te najbli¿sze betonowego pasa, poruszy³y siê i dopiero teraz zobaczy³em ich dwoje, jak le¿eli obok siebie, trzymaj¹c siê za rêce, i jak niecierpliwie unosili g³owy, wypa- truj¹c nadlatuj¹cego i³a. Tylko ¿e to nie by³a zabawa w lekarza i pacjenta, oni le¿eli na wznak z wyci¹gniêtymi nogami, trzy- mali siê za rêce, a drug¹ ka¿de z nich wczepia³o siê w korzenie

¿arnowca, które w tym miejscu by³y grube i popl¹tane. Samo- lot obni¿aj¹c lot, min¹³ Bukow¹ Górkê i zbli¿a³ siê do wysokoœci wiaduktu i torów kolejowych, a ja celowa³em w czerwon¹ su- kienkê Elki i jej go³e kolana, osi¹gaj¹c wreszcie idealn¹ ostroœæ.

Bo to, co zobaczy³em w kilka sekund póŸniej, kiedy ogromne i lœni¹ce cielsko samolotu zdawa³o siê dotykaæ brzuchem kêpy

¿arnowca, widzia³em w absolutnej ostroœci. Maszyna jest dzie- siêæ, mo¿e piêtnaœcie metrów nad ziemi¹, a od kêpy ¿arnowca i pocz¹tku pasa dzieli j¹ odleg³oœæ s³abego rzutu kamieniem.

Elka unosi kolana do góry i twarz jej wykrzywia grymas, wy- gl¹da, jakby krzycza³a ze strachu, usta ma otwarte. Weiser ma równie¿ otwarte usta, ale nie wykrzywione, nie podnosi te¿

kolan. Krzaki ¿arnowca jak œciête k³ad¹ siê od podmuchu. Elka, nie odrywaj¹c siê od ziemi, unosi kolana jeszcze wy¿ej, a z nimi biodra, i widaæ, jak jej czerwona sukienka, poderwana uderze- niem powietrznej fali, ods³ania czarny punkt miêdzy nogami.

(45)

Ale to nie s¹ ¿adne majtki, ¿adna tam bielizna, bo to czarne, uniesione lekko do góry, ods³oniête przez czerwon¹ sukienkê za spraw¹ hucz¹cego samolotu jest dziwnie miêkkie, faluj¹ce i tkliwe, to coœ pokrywaj¹ce siê z punktem 0 podzia³ki artyle- ryjskiej w okularze francuskiej lornetki spod Verdun, to przy- pominaj¹ce trójk¹t zjawisko niknie zaraz w fa³dach czerwonej sukienki, która opada na biodra i kolana Elki, skoro tylko wielki i³ dotknie ko³ami betonowej nawierzchni pasa, dziesiêæ albo piêtnaœcie metrów za nimi. I ju¿ jest w³aœciwie po wszystkim, bo oboje wstaj¹ i prêdko biegn¹ w kierunku p³otu, ¿eby unik- n¹æ pogoni stra¿nika uzbrojonego w strzelbê.

Szymek wyrywa mi lornetkê i przyk³adaj¹c do oczu, krzyczy:

– Widzisz, bawili siê jednak w lekarza, sp³oszy³ ich samolot!

Ale ja wiedzia³em ju¿ wtedy, ¿e to nie by³o to, czego pragn¹³- by Szymek. Przez ca³y czas, kiedy samolot nadlatywa³, rêka Weisera spoczywa³a w tym samym miejscu i to nie ona podnio- s³a czerwon¹ sukienkê Elki. Tak, wiedzia³em ju¿ wtedy, ¿e Elka za poœrednictwem Weisera pozwala samolotom na dziw- ne i ekscytuj¹ce zabawy. I nie wiem, co zdziwi³o mnie bardziej

– czy to, ¿e srebrzysty i³ 14 podnosi³ czerwon¹ sukienkê Elki, czy te¿ to, ¿e pomiêdzy jej nogami by³o to czarne, trójk¹tne zjawisko, takie samo jak u mojej matki albo starszej siostry Pio- tra, o czym trudno by³o nie wiedzieæ, skoro kamienica nasza mia³a po jednej ³azience na piêtro.

Popo³udniem upa³ zel¿a³ trochê, a przez otwarte okna mieszkañ dobiega³y odg³osy domowych awantur. Wracali ostatni niedopi- ci, którzy w drodze powrotnej zahaczyli jeszcze o bar „Liliput”, po³o¿ony naprzeciwko ewangelickiej kaplicy, w której mia³o byæ urz¹dzone nowe kino. Gmina ewangelicka w naszej czêœci miasta mia³a wprawdzie czynnych wyznawców, ale ich liczba topnia³a z roku na rok do tego stopnia, ¿e nie mogli utrzymaæ swojej œwi¹-

Cytaty

Powiązane dokumenty

Nie pami´tam ju˝, co dzia∏o si´ potem, ale kiedy zesz∏yÊmy za kulisy – pierwsza sz∏a oczywi- Êcie pe∏na majestatu pani Wanda, a za nià, Êwiadoma swojego

W październiku 951 roku odbył się w Pawii ślub Adelajdy z Ottonem, który ogłosił się królem longobardzkim i koronował żelazną koroną Longobardów?.

Poza pasmem skał widać było na morzu silny prąd, co mię wcale nie cieszyło, gdyż po- rwany nim, mogłem zboczyć z obranego kierunku i dostać się na otwarte morze, gdzie

Uśmiechając się oczami żuła i pomrugiwała do Gregoryna, on zaś spróbował wydusić na usta jakikolwiek uśmiech, zaczął uważniej przyglądać się komnacie, ale było w

– Mówiłaś pani - rzekł Harthouse, gdy podniosła na niego oczy – że to, co mi oświadczy- łaś, jest tylko wstępem; więc cóż jeszcze jest dalej, jeśli mogę zapytać..

– Młodzi oboje jesteśmy, kochana ciotko – odrzekłem – młodzi i niedoświadczeni, wiem o tym, i w tym, co mówimy, i w tym, co myślimy, jest wiele niedorzeczności, lecz bądź

NUDMDáRLERM VL F]\PSRGZSá\ZHP*DOXQLHQD]ZDáF]DVHP3HJJRWW\Ä]ZLHU] FLHP´ 3RF]FLZD3HJJRWW\E\áDWDNUR]*DORQD*HSRWUDFLáDXVXNQLZV]\VWNLHJX]LNL3 NDá\MeGHQ SR GUXJLP QD MHM ZVWU]VDQ\FK

Kiedy teraz mały człowiek podniósł swoją zmarszczo- ną twarz i utkwił w panu Pickwicku szare oczy o pytającym wyrazie, pan Pickwick nie mógł się dość nadziwić,