Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Weiser Dawidek
PAWE£ HUELLE
Weiser Dawidek
s³owo
/
obraz terytoriaJuliuszowi
W³aciwie jak to siê sta³o, jak do tego dosz³o, ¿e stalimy w trójkê w gabinecie dyrektora szko³y, maj¹c uszy pe³ne z³ow- rogich s³ów: protokó³, przes³uchanie, przysiêga, jak to siê mog³o staæ, ¿e tak po prostu i zwyczajnie z normalnych uczniów i dzieci stalimy siê oto po raz pierwszy oskar¿onymi, jakim cudem na³o¿ono na nas tê doros³oæ tego nie wiem do dzisiaj.
By³y mo¿e jakie wczeniejsze przygotowania, nic jednak o tym nie wiedzielimy. Jedyne, co wówczas odczuwa³em, to ból lewej nogi, bo kazano nam staæ ca³y czas, a do tego wci¹¿
powtarzaj¹ce siê pytania, podstêpne umiechy, groby pomie- szane ze s³odkimi probami aby wszystko wyt³umaczyæ raz jeszcze, po kolei i bez ¿adnych zmyleñ.
Mê¿czyzna w mundurze ociera³ pot z czo³a, patrzy³ na nas têpym wzrokiem umêczonego zwierzêcia i grozi³ palcem, mam- rocz¹c pod nosem niezrozumia³e zaklêcia. Dyrektor w rozlu- nionym krawacie bêbni³ palcami po czarnej powierzchni biur- ka, a nauczyciel przyrody M-ski wpada³ co chwila, dopytuj¹c siê o przebieg ledztwa. Patrzylimy, jak promienie wrzeniowego s³oñca, przebijaj¹c siê przez zasuniête firanki, owietlaj¹ zaku- rzony dywan bordowego koloru, i by³o nam ¿al minionego lata.
A oni pytali wci¹¿, niestrudzenie, sto razy od nowa, nie mog¹c poj¹æ najprostszych w wiecie rzeczy, zupe³nie tak, jakby to oni byli dzieæmi.
To jest wprowadzanie w b³¹d, za to s¹ okrelone kodeksem kary! krzycza³ ten w mundurze, a dyrektor przytakiwa³ mu,
³api¹c siê co rusz za krawat:
Co ja z wami mam, ch³opcy, co ja z wami mam i polunia³ jeszcze bardziej wielki trójk¹tny wêze³, który z daleka mo¿na by³o wzi¹æ za kokardê jakobiñsk¹.
Tylko M-ski zachowywa³ umiarkowany spokój, jakby by³ pew- ny swego, szepta³ na ucho temu w mundurze jakie informacje, po czym obaj spogl¹dali na nasz¹ trójkê z jeszcze wiêkszym za- interesowaniem, poprzedzaj¹cym zwykle now¹ seriê pytañ.
Ka¿dy z was mówi zupe³nie co innego krzycza³ dyrektor.
I nigdy dwa razy to samo, wiêc jak to jest, ¿e nie mo¿ecie ustaliæ wspólnej wersji?
A mundurowy wpada³ mu w s³owo:
To jest za powa¿na sprawa na ¿arty, ¿arty siê skoñczy³y wczoraj, a dzisiaj trzeba ca³¹ nag¹ prawdê na stó³!
Nie wiedzielimy wprawdzie, jak wygl¹da naga prawda, ale
¿aden z nas przecie¿ nie k³ama³, mówilimy jedynie to, co chcie- li us³yszeæ, i jeli M-ski pyta³ o niewypa³y, przytakiwalimy, ¿e chodzi³o o niewypa³y, gdy za mê¿czyzna w mundurze dodawa³ sk³ad zardzewia³ej amunicji, nikt z nas nie przeczy³, ¿e gdzie taki sk³ad na pewno by³, a mo¿e i jest jeszcze teraz, tylko nie wiadomo gdzie, od czego pytaj¹cy dostawa³ wypieków i zapala³ nowego papierosa. By³a w tym jaka nieuwiadomiona metoda obrony, o któr¹ oni rozbijali siê niczym mydlana bañka. Gdyby na przy- k³ad zapytali nas, czy bylimy wiadkami wybuchów Weisera, ka¿dy przytakn¹³by skwapliwie, ¿e tak, nikt jednak nie potrafi³by powiedzieæ, o jakich porach dnia, a na dodatek jeden z nas do- da³by zaraz, ¿e w³aciwie Weiser robi³ to wy³¹cznie sam, od czasu do czasu zapraszaj¹c tylko Elkê. Czulimy doskonale, ¿e na pyta- nia, które nam zadaj¹, nie ma prawdziwych odpowiedzi, a na-
wet gdyby okaza³o siê po jakim czasie, ¿e jednak s¹, to i tak to, co zdarzy³o siê tamtego sierpniowego popo³udnia, pozostanie dla nich ca³kiem niewyt³umaczalne i niezrozumia³e. Podobnie jak dla nas równania z dwoma niewiadomymi.
Szymek i Piotr stali po bokach, a ja w samym rodku, z moj¹ bol¹c¹ i spuchniêt¹ od d³ugiego znieruchomienia nog¹. Oni mogli ratowaæ siê spojrzeniami w lewo lub prawo, ja za pozosta- wa³em sam ze spojrzeniem dyrektora i oprawionym w ciemne ramki bia³ym or³em ponad jego g³ow¹. Chwilami wydawa³o mi siê, ¿e orze³ porusza jednym ze skrzyde³, chc¹c wylecieæ na po- dwórze, czeka³em, a¿ us³yszymy brzêk t³uczonego szk³a i ptak pofrunie, lecz nic takiego siê nie sta³o. Zamiast oczekiwanego lotu coraz gêciej pada³y pytania, pogró¿ki i proby, a my stali-
my dalej, ca³kiem niewinni i przera¿eni tym, jak skoñczy siê to wszystko, bo przecie¿ wszystko musi mieæ swój koniec, tak jak lato, którego ostatnie odg³osy dobiega³y do naszych uszu przez uchylone okno gabinetu.
Cz³owiek nie mo¿e zgin¹æ zupe³nie bez ladu krzycza³ ten w mundurze. To jest niemo¿liwe, a ty, Korolewski zwróci³ siê do Szymka utrzymujesz, ¿e Weiser i wasza kole¿anka (mundurowy nie móg³ zapamiêtaæ, jak nazywa³a siê Elka) wyszli tego dnia razem z domu, w kierunku Bukowej Górki, i ¿e wiêcej ich nie widzia³e, gdy tymczasem widziano was we trójkê na nasypie kolejowym jeszcze po po³udniu.
A kto widzia³? zapyta³ niemia³o Szymek, przestêpuj¹c z nogi na nogê.
Ty mi tu pytañ nie zadawaj, masz odpowiadaæ! Mê¿czy- nie w mundurze rozb³ys³y gronie oczy. To siê jeszcze dla was wszystkich le skoñczy!
Szymek prze³kn¹³ linê i jego odstaj¹ce uszy zaczerwieni³y siê gwa³townie:
Bo to by³o dwa dni wczeniej, jak nas widzieli.
Dyrektor nerwowo przerzuci³ arkusze papieru, gdzie by³y spisane nasze zeznania.
Nieprawda! Znowu bezczelnie k³amiesz, przecie¿ twoi ko- ledzy powiedzieli wyranie, ¿e szlicie we trójkê starym nasy- pem kolejowym w kierunku Brêtowa, a mo¿e zwróci³ siê teraz do nas to nie s¹ wasze s³owa, co?
Piotr pokiwa³ g³ow¹ na znak zgody.
Tak, panie dyrektorze, ale mymy nie powiedzieli wcale, ¿e to by³o tego ostatniego dnia, to rzeczywicie by³o dwa dni wczeniej.
Dyrektor poluni³ swój krawat, który teraz nie przypomina³ ju¿ w³aciwie normalnego krawata tylko szalik, w¹ski i koloro- wy, owiniêty pod ko³nierzykiem. Mundurowy zerkn¹³ w zezna- nia i jego twarz wykrzywi³ grymas, ale powstrzyma³ siê tym razem od krzyku, by zadaæ nastêpne pytanie z ca³kiem innej beczki, podstêpne i nag³e. Byæ mo¿e chcia³ wiedzieæ, sk¹d Weiser bra³ materia³ wybuchowy do swoich eksplozji, a mo¿e zapyta³ o co zupe³nie b³ahego, na przyk³ad jak¹ sukienkê mia³a na sobie Elka, kiedy widzielimy j¹ ostatni raz, albo czy Weiser nie odgra¿a³ siê przed znikniêciem, ¿e dokona czego wielkie- go, ¿e jeszcze co poka¿e. Wszystko to kr¹¿y³o nieuchronnie wokó³ tych dwojga, ale wiedzielimy dobrze, ¿e nigdy nie do- tkn¹ prawdy, bo trop, który podejmowali, od samego pocz¹tku by³ fa³szywy.
Nie wiem, po jakim czasie M-ski zaproponowa³ nowy sposób prowadzenia ledztwa, zanim jednak to nast¹pi³o, pomyla-
³em, ¿e Weiser i Elka musz¹ nas jakim sobie tylko znanym sposobem s³yszeæ teraz, stoj¹cych w gabinecie dyrektora i ze- znaj¹cych pod dyktando gronego cz³owieka w mundurze. I na pewno Weiser cmoka z uznaniem, kiedy s³yszy, jak ci trzej
mêcz¹ siê z nami, a Elka mieje siê g³ono, ukazuj¹c bia³e, wie- wiórcze zêby. Piotr i Szymek pomyleli pewnie to samo, bo ¿a- den nie pisn¹³, kiedy M-ski poleci³ nam wyjæ do sekretariatu i czekaæ tam na pojedyncze wezwania. Mieli nas teraz przes³u- chiwaæ osobno to by³ ten jego nowy pomys³, po którym spo- dziewali siê wiêkszego sukcesu.
W sekretariacie pozwolono nam wreszcie usi¹æ i to by³o naj- wa¿niejsze, ponadto chwila wytchnienia od spojrzeñ M-skiego i krzyków tego w mundurze by³a czym wspania³ym i nieoczeki- wanym, czym, co przyjêlimy za widomy znak opatrznoci, ¿e najgorsze jest ju¿ za nami. Trzej w gabinecie dali nam trochê czasu, abymy przemyleli beznadziejnoæ naszej sytuacji i doszli do odpowiednich wniosków, ale my nie musielimy siê nawet naradzaæ w celu ustalenia dalszych zeznañ. Wiadomo by³o, ¿e ka¿dy bêdzie mówi³ tak, jak czuje, i to w³anie dawa³o nam naj- wiêksze szanse na przetrwanie opresji.
Na pierwszy ogieñ poszed³ Szymek, nikn¹c w czeluci gabi- netu pokornie i cicho, zostalimy wiêc z Piotrem sami, nie na d³ugo jednak. Za chwilê przys³ano wonego, ¿eby nas pilnowa³.
Odt¹d siedzielimy w zupe³nym milczeniu, wype³nionym ty- kaniem zegara ciennego i przerywanym gongiem wybijaj¹- cym pe³ne godziny.
W³aciwie jak to siê sta³o, ¿e poznalimy Weisera? Widzieli-
my go wczeniej nieraz, chodzi³ do tej samej szko³y co my, bie- ga³ po tym samym podwórku i kupowa³ w tym samym sklepie Cyrsona oblepione butelki z oran¿ad¹, które doroli nazywali krachlami. Nigdy jednak nie uczestniczy³ w naszych zabawach, stoj¹c z boku i najwyraniej nie maj¹c ochoty byæ jednym z nas.
Kiedy gralimy w pi³kê na trawie obok pruskich koszar, zado- wala³ siê milcz¹cym kibicowaniem, a kiedy spotykalimy go na
pla¿y w Jelitkowie, mówi³, ¿e nie umie p³ywaæ, i prêdko znika³ w t³umie pla¿owiczów, jakby siê tego wstydzi³. Spotkania te by³y krótkie i beztreciwe, co odpowiada³o jego fizjonomii. By³ niewielkiego wzrostu, bardzo chudy i lekko przygarbiony, mia³ przy tym chorobliwie bia³¹ cerê, dla której jedynym godnym uwagi kontrastem by³y nienaturalnie du¿e, szeroko otwarte i bardzo ciemne oczy. Dlatego chyba wygl¹da³ tak, jakby siê czego zawsze ba³, jakby czeka³ na kogo lub co, co przyniesie mu z³¹ nowinê. Mieszka³ ze swoim dziadkiem pod jedenastk¹, a na drzwiach do ich mieszkania widnia³a ¿ó³ta tablica z napi- sem A. Weiser. Krawiec. I to by³o w³aciwie wszystko, co mo- glimy o nim powiedzieæ, zanim przysz³o lato ostatniego roku, zapowiadane majowymi chrab¹szczami i ciep³ym wiatrem z po³udnia. Wiêc jak to siê sta³o, ¿e poznalimy Weisera?
Je¿eli cokolwiek ma swój pocz¹tek, to w tym wypadku mu- sia³ to byæ dzieñ Bo¿ego Cia³a, który przypada³ wyj¹tkowo pó- no. W kurzu i spiekocie czerwcowego przedpo³udnia szlimy w procesji oddzieleni od proboszcza Dudaka grup¹ ministran- tów i wie¿o komunikowanych trzeciaków, piewaj¹c jak wszy- scy: Witaj Jezu, Synu Mary-i, Ty jest Bóg prawdziwy w wiêtej Hosty-i i patrz¹c na ruchy kadzielnicy z nieukrywanym nabo-
¿eñstwem. Bo najwa¿niejsza by³a kadzielnica, nie Hostia, nie
wiête wizerunki Matki Boskiej i Boga, Co Zosta³ Cz³owiekiem, nie drewniane figury niesione przez cz³onków Ko³a Ró¿añco- wego w specjalnych lektykach, nie sztandary i wstêgi trzymane w d³oniach obleczonych w bia³e rêkawiczki, ale w³anie ka- dzielnica, poruszaj¹ca siê w lewo i w prawo, w dó³ i do góry, dymi¹ca szarymi ob³okami, kadzielnica ze z³otej blachy na grubym ³añcuchu tego samego koloru i woñ kadzid³a, dra¿ni¹- ca nozdrza, ale te¿ dziwnie md³a i ³agodna. W nieruchomym powietrzu ob³oki te utrzymywa³y siê, d³ugo nie zmieniaj¹c
kszta³tu, a my przyspieszalimy kroku, nastêpuj¹c poprzedni- kom na piêty, by schwytaæ je, zanim rozp³yn¹ siê w nicoæ.
I wtedy w³anie zobaczylimy Weisera po raz pierwszy w roli dla niego charakterystycznej, roli, któr¹ sam sobie wybra³, a nastêpnie narzuci³ nam wszystkim, o czym, rzecz jasna, nie moglimy nic wiedzieæ. Tu¿ przed o³tarzem, wznoszonym rok- rocznie obok naszego domu, proboszcz Dudak zamacha³ po- tê¿nie kadzielnic¹, wypuszczaj¹c wspania³y ob³ok, na który czekalimy z dr¿eniem i napiêciem. A kiedy szary dym opad³, zobaczylimy Weisera stoj¹cego na ma³ym wzgórku po lewej stronie o³tarza i przypatruj¹cego siê wszystkiemu z nieukrywa- n¹ dum¹. To by³a duma genera³a, który odbiera defiladê. Tak, Weiser sta³ na wzgórku i patrzy³, jakby wszystkie piewy, sztan- dary, obrazy, bractwa i wstêgi by³y przygotowane specjalnie dla niego, jakby nie by³o innego powodu, dla którego ludzie prze- mierzali ulice naszej dzielnicy z zawodz¹cym piewem na ustach. Dzisiaj wiem ponad wszelk¹ w¹tpliwoæ, ¿e Weiser musia³ byæ taki zawsze, a wtedy, gdy opad³ kadzidlany dym, wyszed³ jedynie z ukrycia, ukazuj¹c nam po raz pierwszy swo- je prawdziwe oblicze. Nie trwa³o to zreszt¹ d³ugo. Gdy rozwia-
³a siê ostatnia smuga kadzidlanego zapachu i umilk³y s³owa pieni intonowanej piskliwym g³osem proboszcza Dudaka, a t³um ruszy³ dalej do samego kocio³a, Weiser znikn¹³ z pagór- ka i nie towarzyszy³ nam ju¿. Jaki bowiem genera³ pod¹¿a za oddzia³ami po skoñczonym przegl¹dzie?
Do koñca roku szkolnego pozosta³y dni liczone na palcach, czerwiec rozszala³ siê w upale i co dzieñ rano budzi³y nas przez otwarte okna g³osy ptaków obwieszczaj¹ce niepodzielne pano- wanie lata. Weiser znów sta³ siê niemia³ym Weiserem, który tylko z daleka patrzy³ na nasze pe³ne wrzasków zabawy. Ale co ju¿ siê zmieni³o, czulimy teraz w jego wzroku dystans,
przenikliwy i piek¹cy, niczym spojrzenie ukrytego oka, badaj¹- ce ka¿dy postêpek. Mo¿e podwiadomie nie moglimy znieæ tego spojrzenia, kto wie, doæ, ¿e w dzieñ rozdania wiadectw z religii ujrzelimy go znów tak samo jak w Bo¿e Cia³o, albo raczej w podobnej sytuacji. Plebania Ojców Zmartwychwstañ- ców po³o¿ona by³a, jak ca³a zreszt¹ nasza dzielnica, pod lasem i kiedy ju¿ proboszcz Dudak zakoñczy³ swoje modlitwy i ¿ycze- nia, rozda³ najgorliwszym obrazki i kiedy otrzymalimy wiadec- twa wydrukowane piêknie na kredowym papierze, rozpocz¹³ siê szaleñczy wycig do lasu po pierwsze chwile prawdziwych wakacji, bo szko³ê porzucilimy ju¿ poprzedniego dnia i teraz nie by³o przed nami nic oprócz dwóch miesiêcy cudownej swo- body. Bieglimy ca³¹ chmar¹, wrzeszcz¹c i poszturchuj¹c siê
³okciami. Nic, zdawa³o siê, nie mog³o powstrzymaæ tego ¿ywio-
³u, nic, oprócz zimnego spojrzenia Weisera, a w³anie on sta³ oparty o pieñ modrzewia, jakby tu czeka³ na nas specjalnie.
Mo¿e od kilku minut, a mo¿e zawsze. Tego nie wiedzielimy ani wtedy, ani póniej w gabinecie dyrektora i przylegaj¹cym doñ sekretariacie, oczekuj¹c kolejnych przes³uchañ, a tak¿e teraz, kiedy piszê te s³owa i kiedy Szymek mieszka w zupe³nie innym miecie, Piotr zgin¹³ w siedemdziesi¹tym roku na ulicy, a Elka wyjecha³a do Niemiec i nie pisze stamt¹d ¿adnych li- stów. Bo Weiser móg³ na nas czekaæ od samego pocz¹tku i to chyba w³anie jest najistotniejsze w historii, któr¹ opowiadam bez upiêkszeñ.
A zatem sta³ i patrzy³. Tak, tylko tyle, wydawa³oby siê tylko tyle. A jednak powstrzyma³ nadp³ywaj¹c¹ falê spoconych cia³ i krzycz¹cych garde³, zatrzyma³ na sobie i odepchn¹³ na mo- ment, na krótk¹ chwilê, w której ¿ywio³ cofa siê, by uderzyæ ze zdwojon¹ si³¹. Weiser Dawidek nie chodzi na religiê za- brzmia³o gdzie na ty³ach, a z przodu podchwycono to has³o
w nieco zmienionej formie Dawid, Dawidek, Weiser jest ¯y- dek!. I dopiero teraz, gdy zosta³o to powiedziane, poczulimy do niego zwyczajn¹ niechêæ, która ros³a w nienawiæ, za to, ¿e nigdy nie by³ z nami, nigdy nie nale¿a³ do nas, jak te¿ za spoj- rzenie lekko wy³upiastych oczu, które sugerowa³o w sposób oczywisty, i¿ to my ró¿nimy siê od niego, a nie on od nas.
Szymek wysun¹³ siê na czo³o i stan¹³ naprzeciw niego twarz¹ w twarz.
Ty, Weiser, a w³aciwie dlaczego nie chodzisz z nami na religiê? i pytanie zawis³o pomiêdzy nami w powietrzu, do- magaj¹c siê natychmiastowej odpowiedzi.
On milcza³, umiechaj¹c siê tylko jak s¹dzilimy wówczas g³upawo i bezczelnie, wiêc z ty³u zaczêto szemraæ, ¿eby spuciæ mu bu³y. Bu³y polega³y na ugniataniu pleców rozci¹gniêtego na trawie delikwenta piêciami i kolanami, i ju¿ widzielimy jego bia³e, obna¿one plecy, ju¿ jego koszula frunê³a w powietrze po- dawana z r¹k do r¹k, kiedy nagle w kr¹g oprawców wskoczy³a Elka z roziskrzonymi oczami i rozdzielaj¹c na prawo i lewo kop- niaki, krzycza³a:
Zostawcie go w spokoju, zostawcie go w spokoju!
A gdy to nie poskutkowa³o, przywar³a do jednego z egzeku- torów paznokciami, znacz¹c na jego twarzy d³ugie nitki czer- wieniej¹cych gwa³townie bruzd. Odst¹pilimy od Weisera, kto
poda³ mu nawet zmiêt¹ koszulê, a on, nie odzywaj¹c siê s³o- wem, wk³ada³ j¹, jakby siê nic nie sta³o. Dopiero po chwili zro- zumielimy, ¿e to nie on, a my wyszlimy z tego poni¿eni, on zosta³ sob¹, niezmiennie takim samym Weiserem i móg³ na nas patrzeæ jak w Bo¿e Cia³o, spokojnie, ch³odno, bez namiêt- noci i z dystansem. Trudno wytrzymaæ co takiego, tote¿ gdy tylko oddali³ siê, schodz¹c wzd³u¿ zaroniêtego p³otu kocio³a, Szymek rzuci³ pierwszy kamieñ, krzycz¹c g³ono: Dawid, Da-
widek, Weiser jest ¯ydek, a inni naladowali go, krzycz¹c to samo i rzucaj¹c nastêpne kamienie. Ale on nie odwróci³ siê ani nie przyspieszy³ kroku, unosz¹c w ten sposób swoj¹ dumê, a nam pozostawiaj¹c bezsilny wstyd. Elka pobieg³a za nim, wiêc przestalimy ciskaæ kamienie.
To by³a nasza pierwsza bli¿sza znajomoæ z Weiserem, jego
miertelnie bia³e plecy, zmiêta kraciasta koszula i jak ju¿ wspo- mnia³em nieznone spojrzenie, któremy po raz pierwszy poczuli na sobie w Bo¿e Cia³o, kiedy rozwia³ siê kadzidlany ob³ok, wypuszczony ze z³otej puszki przez proboszcza Dudaka.
Czy by³ to zwyk³y przypadek? Czy Weiser znalaz³ siê przed budynkiem plebanii z w³asnej woli, podobnie jak w Bo¿e Cia-
³o na wzgórku obok o³tarza? Jeli nie, to jaka si³a kaza³a mu to uczyniæ, dlaczego postanowi³ ukazaæ siê nam w³anie tak? Te pytania d³ugo nie dawa³y mi zasn¹æ, d³ugo jeszcze po zakoñ- czeniu ledztwa i wiele lat póniej, kiedy sta³em siê kim
zupe³nie innym. I je¿eli jest jaka odpowied, to tylko ta, ¿e w³anie z jej braku zape³niam linijki papieru, niczego nie bê- d¹c pewnym. Listy, które wysy³am rokrocznie do Mannheim w nadziei rozjanienia kilku innych jeszcze spraw, zwi¹zanych z tamtymi wydarzeniami i osob¹ Weisera, pozostaj¹ bez odpo- wiedzi. Pocz¹tkowo myla³em, ¿e Elka, odk¹d sta³a siê Niemk¹, nie pragnie ¿adnych st¹d wiadomoci, ¿adnych wspomnieñ, które mog³yby j¹ wytr¹caæ z jej nowej, niemieckiej równowagi.
Ale teraz ju¿ tak nie s¹dzê, a przynajmniej nie by³bym tego taki pewien. Pomiêdzy ni¹ a Weiserem by³o co, czego nigdy nie moglimy poj¹æ, co, co ³¹czy³o ich w przedziwny sposób i czego ¿adn¹ miar¹ nie da siê okreliæ mianem dzieciêcej fa- scynacji p³ci¹ czy podobnymi terminami, jakich wspó³czesny psycholog mia³by pe³ne usta. Jej uparte milczenie to co wiê- cej ni¿ niechêæ do kraju dzieciñstwa.
A tamtego dnia, kiedy koszula Weisera frunê³a w powietrzu z r¹k do r¹k, pojechalimy rozklekotanym tramwajem linii numer cztery na pla¿ê do Jelitkowa. Mimo wczesnego popo-
³udnia na obu platformach wozu panowa³ spory t³ok, s³oñce operowa³o jeszcze silnie, a wewn¹trz pojazdu unosi³ siê cha- rakterystyczny zapach znêkanego upa³em lakieru. Ani nam w g³owie by³o pamiêtaæ o Weiserze i przedpo³udniowej scenie pod lasem. Skoro tylko tramwaj wtoczy³ siê z potwornym zgrzytem na pêtlê obok drewnianego krzy¿a, wybieglimy, machaj¹c rêcznikami, w kierunku pla¿y, nie zwa¿aj¹c na roz- wieszone pomiêdzy domami rybaków sieci ani na poustawia- ne w piramidki kosze, cuchn¹ce tranem i smo³¹. Dopiero tutaj rozpoczyna³y siê prawdziwe wakacje, a wraz z nimi nurkowa- nie po garæ piachu, wycigi do czerwonej boi i gonitwy a¿ do sopockiego mola, sk¹d najodwa¿niejsi popisywali siê straceñ- czymi skokami. Bo tak naprawdê Jelitkowo nie mog³o istnieæ bez nas, tak samo jak miasto nie mog³o istnieæ bez pla¿y i zato- ki. To by³y naczynia po³¹czone i chocia¿ dzisiaj jest zupe³nie inaczej, pamiêæ o tym wydaje siê niezniszczalna.
Na przedzie rozhukanej czeredy bieg³ wiêc Piotr, pragn¹cy zademonstrowaæ swój numer pla¿owy, polegaj¹cy na ci¹gniê- ciu koszuli i spodenek jeszcze w biegu, bez zatrzymywania siê, i wskoczeniu do wody w bryzgach bia³ej piany. Jego bose stopy ju¿ skrzypia³y na piachu, pozostawiaj¹c w tyle piaskowe fon- tanny, kiedy nagle zatrzyma³ siê nad wod¹ i krzykn¹³, jakby mu wbito w nogê co ostrego:
Kolki! Chodcie! Ile tego!
To, co zobaczylimy, przekracza³o zdolnoæ rozumienia zbrod- niczych mo¿liwoci natury. Tysi¹ce kolek p³ywaj¹cych do góry brzuchami porusza³o siê w leniwym rytmie fali, tworz¹c kilku- metrowej szerokoci pas martwych tu³owi. Wystarczy³o wsadziæ
rêkê do wody, by przyczepione do skóry ³uski migota³y niczym pancerz, ale to nie by³o przyjemne uczucie. Zamiast k¹pieli mie- limy rybn¹ zupê, w któr¹ mo¿na by³o napluæ z obrzydzenia. Ale to by³ jak siê okaza³o dopiero pocz¹tek. Przez nastêpne dni zupa gêstnia³a, staj¹c siê cuchn¹c¹ i lepk¹ mazi¹. W po¿arze czerwca zew³oki gni³y, pêczniej¹c jak nadymane rybie pêche- rze, a smród rozk³adu czuæ by³o nawet w okolicach tramwajowej pêtli. Pla¿e pustosza³y gwa³townie, martwych kolek zdawa³o siê przybywaæ, a nasza rozpacz nie mia³a granic. Jelitkowo nie chcia-
³o naszej obecnoci. Nad przybrze¿n¹ zawiesin¹, która z godziny na godzinê zmienia³a kolor od jasnej zieleni do ciemnego br¹zu, pojawi³y siê roje much niespotykanej dot¹d wielkoci, ¿ywi¹- cych siê padlin¹ lub sk³adaj¹cych tam swoje jaja. Morze okaza-
³o siê nieprzystêpne mimo panuj¹cej spiekoty. Wszystko na nic
bezwietrzna pogoda, upa³ i b³êkitne niebo, ³udz¹ce doskona³¹ czystoci¹. Wreszcie w³adze miasta postanowi³y zamkn¹æ wszystkie pla¿e od Stogów a¿ do Gdyni, co w³aciwie by³o formal- nym potwierdzeniem istniej¹cego stanu rzeczy.
Nic gorszego nie mog³o nas spotkaæ, ale kiedy myla³em o tym, czekaj¹c w sekretariacie naszej szko³y na swoj¹ kolejkê przes³uchania, i kiedy zastanawia³em siê, co te¿ opowiem M-skiemu tym razem, wtedy ju¿ przypuszcza³em, ¿e to nie by³ przypadek. A nawet jeli by³, to nie taki znów zwyk³y. Gdyby nie zupa rybna, nigdy nie przysz³oby nam do g³owy ledziæ Weisera, nigdy nie ruszylibymy za nim w trop przez Bukow¹ Górkê i star¹ strzelnicê, a on nigdy nie dopuci³by nas do swo- jego ¿ycia. Ale uprzedzam fakty, tymczasem historia ta, jak ka¿da prawdziwa opowieæ, musi mieæ swój ustalony porz¹dek.
Drzwi gabinetu uchyli³y siê i zobaczy³em Szymka wypchniê- tego rêk¹ M-skiego. Zanim zabrzmia³o nazwisko Piotra i zanim
wony podniós³ siê ze swojego krzes³a, ¿eby go podprowadziæ bli¿ej, zobaczy³em wielkie, czerwone ucho Szymka, nabrzmia³e i nienaturalnie wyci¹gniête. Poczu³em skurcz w ¿o³¹dku i oko- licach serca, ale o nic nie mog³em pytaæ, bo w drzwiach ukaza³ siê M-ski i przepuszczaj¹c Piotra do wewn¹trz, nakaza³ wone- mu, ¿ebymy nie zamienili ani s³owa. Szymek usiad³ na sk³ada- nym krzele, spuci³ g³owê i nie podnosi³ wzroku znad swoich kolan. Przez chwilê zastanawia³em siê, czy mnie te¿ bêd¹ ci¹- gn¹æ za ucho, lecz prêdko da³em temu spokój, pamiêtaj¹c, ¿e arsena³ rodków M-skiego by³ nieograniczony.
Tak, udzia³ M-skiego w ca³ej historii do dzisiaj nie zosta³ na- le¿ycie przemylany, ale jeli nie uczyni³em tego do tej pory, to czy wtedy, czekaj¹c na kolejne przes³uchanie, mog³em w pe³ni zdaæ sobie sprawê, kim M-ski by³ tak naprawdê albo kim naprawdê nie by³? Za bardzo siê go wówczas obawia³em, póniejsze wypadki natomiast odsunê³y mnie od rozmylañ na jego temat. Kiedy za drzwi gabinetu obite pikowan¹ derm¹ zamknê³y siê bezszelestnie za Piotrem, przypomnia³em sobie bardzo wa¿ne zdarzenie.
Co roku nasza szko³a, jak wszystkie inne szko³y, maszerowa³a równo, w bia³ych koszulach i ciemnych spodenkach na pierw- szomajowej manifestacji. M-ski szed³ zawsze na czele, dwiga³ transparent i umiechaj¹c siê do panów na trybunie, zachêca³ nas do piewu swoim piskliwym g³osem: Na-przód m³o-dzie-¿y
wia-ta, nasz bra-ter-ski roz-brzmie-wa dzi pi-ee-e-w!. A my maszerowalimy równo, równiuteñko, umiechalimy siê tak jak wszyscy dooko³a, i piewalimy jak wszyscy dooko³a i wie- dzielimy, ¿e ci, którzy nie przyszli na wiêto radoci, m³odoci i powszechnego entuzjazmu, ci w³anie uczniowie nazajutrz, albo najdalej za dwa dni, bêd¹ mieli wizytê M-skiego w domu i M-ski bêdzie pyta³ rodziców, co to siê sta³o, czy to powa¿na
choroba i w czym mo¿e pomóc, ¿eby za rok o tej samej porze uczeñ by³ zdrów jak ryba. Rok temu z naszej szko³y jeden jedy- ny uczeñ nie poszed³ na pochód pierwszomajowy. By³ to w³a-
nie Weiser, ale co najdziwniejsze, M-ski nigdy nie z³o¿y³ wizy- ty w jego domu, ¿eby zapytaæ dziadka, dlaczego wnuk nie przyszed³ maszerowaæ razem z nami. Wtedy nie przywi¹zywa- limy do tego wagi, ale teraz, gdy nadchodzi³a moja kolej prze- s³uchania, pomyla³em, ¿e to bardzo wa¿ne.
Tylko w jaki sposób mo¿na by³o po³¹czyæ M-skiego z Weise- rem? Do dzi twierdzê, ¿e absolutnie w ¿aden. Co zatem spo- wodowa³o, ¿e M-ski nie z³o¿y³ wizyty u nich w domu? Nie lubi³ krawców? A mo¿e zapomnia³? Nie, na pewno nie zapomnia³;
jako nauczyciel przyrody i systematyk, by³ przecie¿ szczególne- go rodzaju pedantem i wszystko mia³ zapisane w ma³ym note- sie, z którym siê nigdy nie rozstawa³. A jeli M-ski wiedzia³ o Weiserze co, czego my nie wiedzielimy i czego ju¿ nie do- wiem siê nigdy? Jeli istnia³o co takiego, to czemu zdziwacza³y nauczyciel przyrody nie móg³ zrozumieæ, gdzie znikn¹³ nasz kolega?
O tak, M-ski by³ prawdziwym dziwakiem, jakich dzi spotyka siê tylko w ksi¹¿kach i to nie byle jakich. Latem, podobnie jak my, nie wyje¿d¿a³ z miasta na wakacje i czêsto widywalimy go na ³¹ce pod brêtowskim lasem albo nad potokiem w Dolinie Radoci, gdy ugania³ siê za motylami z siatk¹ i atlasem owa- dów. A kiedy nie polowa³ na fruwaj¹ce stworzenia, szed³ zgar- biony ze wzrokiem utkwionym w ziemiê i co chwila zatrzymy- wa³ siê, zrywa³ jakie zielsko i szepta³ do siebie: Menyanthes trifoliata albo Viola tricolor, i wk³ada³ zielska do tekturowej teczki, któr¹ niós³ ze sob¹ zamiast pocerowanej siatki. M-ski przygotowywa³ dzie³o o florze i faunie lasów, które ci¹gnê³y siê wzd³u¿ po³udniowych granic miasta a¿ do Gdyni i w których
polowa³ niegdy sam Fryderyk Wielki. Pewnie dlatego chwyta³ i kolekcjonowa³ wszystko, co ros³o i rusza³o siê w zasiêgu jego wzroku. Na szczêcie jednak by³ krótkowidzem i dziêki temu sporo traw, lici, ¿uków, much i innego drobiazgu ocali³o swo- je istnienie.
Tak, tego gor¹cego lata, kiedy Weiser dopuci³ nas do swoich tajemnic albo raczej dopuci³ nas do swojego ¿ycia, czêciowo zreszt¹ i na ile chcia³, tego lata M-ski spotyka³ nas wielokrotnie w okolicach strzelnicy, Bukowej Górki, brêtowskiego cmenta- rza i Doliny Radoci. Jego wy³upiaste, rybie oczy, oderwane od nieba albo od ziemi, ledzi³y nas ukradkiem i nigdy nie by³o wiadomo, czy nie wemie nas za okaz fauny niezbêdny do wie- kopomnego dzie³a. Poza szko³¹ i pierwszomajow¹ manifesta- cj¹ musielimy byæ dla niego bez w¹tpienia gatunkiem szcze- gólnie uci¹¿liwych owadów, co da³o siê wyczuæ w jego zimnym, pustym spojrzeniu. Ba³em siê tego spojrzenia, jego w³anie siê ba³em, a nie skubania gêsi, wyci¹gania s³onia, grzania ³apki lub innych, jeszcze bardziej bolesnych i wyszukanych kar ciele- snych, jakie stosowa³ na swoich lekcjach. W pewnym momen- cie pomyla³em te¿, spogl¹daj¹c na zaczerwienione ucho Szymka, ¿e M-ski mo¿e swoim spojrzeniem zamieniæ kogo ze- chce w owada, i ju¿ wyobrazi³em sobie, jak obrastam w stalowo- zielony, chitynowy pancerz i jak moje kurcz¹ce siê d³onie roz- cz³onkowuj¹ siê w ogromn¹ iloæ kosmatych odnó¿y. To by³o okropne, stokroæ gorsze ni¿ lêk przed bólem, zaczerwienione ucho Szymka i niewiadoma ledztwa.
W pierwszych dniach lipca stê¿enie zupy rybnej w zatoce zda- wa³o siê osi¹gaæ apogeum. Nad morzem nie by³o czego szukaæ i musielimy nasz¹ uwagê skierowaæ gdzie indziej. I to jest pierwszy rozdzia³ ksi¹¿ki o Weiserze, której nigdy ¿aden z nas
nie napisa³ i nigdy nie napisze; bo to, co robiê teraz, to w ¿adnym wypadku nie jest pisanie ksi¹¿ki, tylko zape³nianie bia³ej pla- my, zatykanie dziury linijkami na znak ostatecznej kapitulacji.
Tak, pierwszy rozdzia³ tej nienapisanej ksi¹¿ki rozpoczyna siê od zupy rybnej w zatoce i od naszych zabaw na brêtowskim cmentarzu, gdzie chodzilimy odt¹d zamiast na pla¿ê i gdzie w gêstwinie leszczyn i olch, w zaciszu opuszczonych nagrobków i pêkniêtych p³yt z niemieckimi napisami rozgrywalimy na- sze wojny. Szymek dowodzi³ oddzia³em SS, a jego odstaj¹ce uszy przykrywa³ znaleziony w rowie zardzewia³y he³m wehr- machtowski. Piotr mia³ pod sob¹ oddzia³ partyzancki, który stale cigany, dziesi¹tkowany, okr¹¿any i wybijany do nogi od- radza³ siê wci¹¿ na nowo, by przygotowywaæ nastêpne zasadz- ki. Kiedy Szymek ze swoimi bra³ nas do niewoli, tak samo jak w filmach podnosilimy rêce do góry, tak samo jak w filmach maszerowalimy z rêkami za³o¿onymi na karku i tak samo jak w filmach o prawdziwej wojnie, wywietlanych w naszym ki- nie Tramwajarz, padalimy, rozstrzeliwani seriami karabinów maszynowych, do prawdziwego rowu na skraju cmentarza, tam gdzie zaczyna³ siê las sosnowy. I jeli przypominam sobie z poczuciem pewnego zdumienia, z jak wielkim upodobaniem i znawstwem padalimy do tamtego rowu, z jak wielkim pod- nieceniem czekalimy na moment, kiedy rêka Szymka da znak do rozpoczêcia egzekucji, to wiem, ¿e wszystko to za- wdziêczalimy w³anie kinu Tramwajarz, po³o¿onemu nieda- leko szko³y, obok zajezdni, gdzie urz¹dzano seanse m³odzie¿o- we, maj¹ce zaznajomiæ nas z histori¹ ojczyst¹.
Nie pamiêtam ju¿ którego dnia, po której potyczce, bitwie i wziêciu nas do niewoli, stalimy z rêkami podniesionymi do góry naprzeciwko luf esesmañskich karabinów, oczekuj¹c a¿
spod zardzewia³ego he³mu Szymka padnie komenda Feuer!,
kiedy ujrzelimy Weisera siedz¹cego na sonie, Weisera, który byæ mo¿e przez wszystkie te dni przygl¹da³ siê naszej zabawie.
W³aciwie to najpierw us³yszelimy jego okrzyk okrzyk, który skierowa³ do Szymka, wstrzymuj¹c wydanie komendy, a do- piero póniej zobaczylimy go na tej sonie. Siedzia³, trzymaj¹c stary, zdezelowany schmeiser, którym mierzy³ gdzie daleko za wie¿ê ceglanego koció³ka, i patrzy³ na nas zupe³nie tak samo jak w Bo¿e Cia³o, kiedy wyp³yn¹³ nagle zza szarego ob³oku ka- dzidlanego dymu. Pod drzewem sta³a Elka, opieraj¹c siê o pieñ. Nie mówi³a nic, ale widaæ by³o, ¿e ona jest z nim, a nie z nami. Wiêc nie us³yszelimy tym razem przeci¹g³ego du-du- -du-du-du, po którym nale¿a³o paæ najpierw na kolana, a po- tem ju¿ jak popadnie: na wznak, bokiem albo na brzuch, twarz¹ w trawê bo Weiser zeskoczy³ z sosny i podszed³ do os³upia³e- go Szymka.
Dzisiaj, podobnie jak wówczas, kiedy siedzia³em na sk³ada- nym krzele obok Szymka, a potem Piotra, a potem znowu Szymka w sekretariacie szko³y, oczekuj¹c na swoj¹ kolejkê przes³uchania, dzisiaj, tak samo jak i wtedy, da³bym du¿o, ¿eby przypomnieæ sobie s³owa Weisera na cmentarzu, bo to by³y w³aciwie jego pierwsze s³owa skierowane do nas bezporednio.
Szymek, zapytany o to listownie, nie da³ mi ¿adnej odpowiedzi i zajêty swoimi sprawami w dalekim miecie, wyranie unika wspomnienia Weisera. Elka, która powinna pamiêtaæ to najle- piej, sta³a siê Niemk¹ i nie odpowiada z Mannheim na ¿adne pytania, a Piotr w siedemdziesi¹tym roku wyszed³ popatrzeæ na ulicê, co siê dzieje, i trafi³a go ca³kiem prawdziwa kula.
Tak, jestem przekonany, ¿e od tamtych s³ów powinna siê zaczynaæ nienapisana ksi¹¿ka o Weiserze...
A wiêc trzymaj¹c przerdzewia³y i zdezelowany schmeiser, zeskoczy³ z sosny i podszed³ do Szymka, mówi¹c: zostaw, ja
zrobiê to lepiej, albo zostaw to mnie, albo jeszcze krócej: ja to zrobiê. Tylko ¿e Weiser nic takiego nie powiedzia³, nie móg³ nic takiego powiedzieæ, poniewa¿ schmeiser powêdrowa³ do r¹k Szymka, a on sam z Elk¹ odszed³ cie¿k¹ w dó³ ku rozbi- tej bramie cmentarza, jakby przyszed³ tu tylko po to, ¿eby zo- stawiæ nam automat i odejæ do powa¿niejszych spraw. Egze- kucja nie odby³a siê. Otoczylimy Szymka ko³em i ka¿dy chcia³ choæ przez chwilê potrzymaæ bezu¿yteczny kawa³ ¿elastwa, który robi³ wra¿enie.
Tak, w tym momencie Weiser nie by³ dla nas jeszcze najwa¿- niejszy, k³ócilimy siê o to, która strona powinna posiadaæ auto- mat. By³em w oddziale Piotra i oczywicie chcia³em, ¿ebymy mieli go my, skoro tamci posiadali he³m. Ostatecznie ustalilimy nowy, ciekawszy styl gry wojennej. Odt¹d po ka¿dej bitwie Piotr zamienia³ z Szymkiem automat na he³m i tak raz bylimy Niem- cami, gdy nasz dowódca wk³ada³ he³m, a raz przeistaczalimy siê w partyzantów, goni¹c miêdzy zaroniêtymi nagrobkami z kara- binem w rêku.
Mylê, ¿e Weiser mia³ od pocz¹tku jaki plan opl¹tania nas swoimi pomys³ami, od samego pocz¹tku musia³ wyczekiwaæ odpowiedniej chwili, ¿eby jak w Bo¿e Cia³o albo na brêtow- skim cmentarzu zaskoczyæ nas zupe³nie. Bo w pierwszym okre- sie, kiedy nie wiedzielimy nic o piwnicy w starej cegielni ani o eksplozjach przygotowywanych w dolinie za strzelnic¹, ani o jego kolekcji znaczków z Generalnej Guberni w tym okre- sie, kiedy niewiadomi niczego uganialimy siê miêdzy na- grobkami brêtowskiego cmentarza, on pojawia³ siê i znika³, jak znika kto, kto przyni siê nam przypadkiem i kogo póniej nie mo¿emy zapomnieæ, choæ rysy jego twarzy, s³owa i sposób za- chowania ulecia³y nam z pamiêci zupe³nie. On ws¹czy³ pamiêæ o sobie ca³kiem niepostrze¿enie i którego z nastêpnych dni,
kiedy w kurzu piaszczystej drogi wracalimy do domów przez Bukow¹ Górkê, najczêciej pod wieczór, w czerwonych promie- niach zachodz¹cego s³oñca wtedy w³anie zaczêlimy o nim rozmawiaæ. Z pocz¹tku w³aciwie przypadkowo i ca³kiem bez zwi¹zku z ob³okiem kadzidlanego dymu i zardzewia³ym auto- matem, ot tak, zadaj¹c pytania g³ono i ¿artobliwie: a co on w³aciwie robi, kiedy nie bawi siê razem z nami? albo dlacze- go ta g³upia Elka ³azi teraz za nim jak pies, a na nas patrzy z góry jak na bandê szczeniaków?, i po co w³aciwie da³ nam za- rdzewia³y automat? bo przecie¿ nikt z ch³opaków tak sam z siebie nie pozby³by siê za ¿adne skarby takiego znaleziska.
Ale to jeszcze nie by³o to, co opanowa³o nas póniej, kiedy myl o nim nie dawa³a nam zasn¹æ i kiedy tracilimy ca³e godziny na wyledzenie jego i Elki. Na razie zupa rybna w zatoce cuch- nê³a coraz bardziej i co drugi dzieñ kto z nas jecha³ do Jelitko- wa, ¿eby zobaczyæ, jak sprawy siê maj¹.
Spojrza³em na Szymka. Jego odstaj¹ce ucho przesta³o byæ okropnie czerwone i nawet jakby trochê powróci³o do swoich pierwotnych rozmiarów. Pomiêdzy nami siedzia³ teraz wony, a przez uchylone okno sekretariatu dochodzi³y leniwe dwiêki wrzeniowego popo³udnia, kroki przechodniów miesza³y siê z okrzykami dzieciarni, a s³oñce owietla³o czerwon¹ dachówkê budynku stoj¹cego po drugiej stronie ulicy. Wszystkie domy w naszej czêci Wrzeszcza mia³y tê czerwon¹ dachówkê, wiêc pomyla³em w takie popo³udnie jak to, u schy³ku lata, kiedy s³oñce ma szczególne w³aciwoci, musi to najciekawiej wygl¹daæ z Bukowej Górki, sk¹d oprócz czerwonych, spadzistych dachów widaæ by³o lotnisko po³o¿one ju¿ za torami kolejowymi i zatokê z bia³ym paskiem pla¿y. Ile razy stalimy tam, na górze, nasze miasto wydawa³o siê nam zupe³nie inne ni¿ to, w którym ¿yli-
my na co dzieñ. Wtedy nie wiedzia³em dlaczego, a dzisiaj, kie- dy nie ma ju¿ Bukowej Górki, ani Weisera, ani tamtego Jelitko- wa, dzisiaj mylê, ¿e z góry nie by³o po prostu widaæ brudnych, zamieconych podwórek, nieopró¿nionych mietników i ca³ej brzydoty przedmiecia, której symbolem móg³by byæ szary i ob- lepiony kurzem sklep Cyrsona, gdzie kupowalimy oran¿adê w butelkach nazywanych przez doros³ych krachlami.
Zamiast panoramy z Bukowej Górki widzia³em wiêc dach przeciwleg³ego budynku, promienie s³oñca lizgaj¹ce siê po nim coraz krótszymi zygzakami, i uchylone okno na poddaszu, w którym wiatr wydyma³ ³agodnie firankê. Zegar w sekretaria- cie wybi³ godzinê pi¹t¹ i w chwilê póniej us³ysza³em dobrze mi znane dwiêki pianina, na którym nauczycielka muzyki akompaniowa³a popo³udniowej próbie chóru. Najpierw by³a przygrywka, a zaraz potem z piêtra zaczê³y dobiegaæ coraz g³o-
niejsze frazy historycznej pieni masowej lub masowej pieni historycznej albo ludowej pieni historii, nie pamiêtam ju¿, jak siê to wtedy nazywa³o: O czeæ wam, panowie-ee magna- a-a-ci! Za na-sz¹ nie-wo-lê, kajda-a-ny! O cze-e-eæ wam, ksi¹-
¿ê-ta, biskupi-i-i, pra-³a-ci-i-i, za kraj nasz krwi¹ bra-tni¹ zbryz- ga-a-a-ny!. To by³ refren, powtarzany wielokrotnie, podobnie jak pocz¹tek pieni, równie podnios³y i patetyczny Gdy na-a- ród do bo-o-ju wyru-szy³ z orê-¿em pa-no-wie o czyn-szach ra- dzi-i-li. Nigdy nie mog³em zrozumieæ, ani w czasie szkolnych akademii, ani w czasie lekcji piewu, na których pieñ tê mu- sielimy piewaæ dziesi¹tki razy a¿ do znudzenia, co mia³y wspólnego kajdany i niewola z biskupami, albo o jakie czynsze chodzi³o, gdy naród wyruszy³ do boju, to znaczy, co maj¹ wspól- nego czynsze z bojem. I w ogóle za co tu by³o winiæ panów, sko- ro panów ju¿ dawno nie ma, a jeli s¹, to na pewno nie w na- szym miecie i nie w naszym kraju. Tak, dzisiaj na szczêcie nie
muszê o tym myleæ, tylko melodia utkwi³a mi w pamiêci pra- wie doskonale i jeli powraca do mnie jakim dziwnym trafem, to nigdy w zwi¹zku z pra³atami, szkoln¹ akademi¹ lub pani¹ od
piewu, lecz razem ze wiat³em wrzeniowego popo³udnia, kie- dy siedzia³em w sekretariacie naszej szko³y, czekaj¹c na swoj¹ kolejkê przes³uchania, razem z widokiem firanki poruszanej
³agodnym podmuchem wiatru, razem z Weiserem i godzin¹ pi¹t¹, któr¹ w³anie cienny zegar wybi³ ³agodnym gongiem, przypominaj¹cym dzwonek proboszcza Dudaka u¿ywany w czasie Podniesienia.
Kiedy ucho Szymka sta³o siê ju¿ ca³kiem normalne, drzwi ga- binetu dyrektora otworzy³ M-ski, wypuszczaj¹c stamt¹d Piotra, i przysz³a moja kolej. Szkolny zapach pastowanych pod³óg, któ- ry pamiêtam do dzisiaj, ciê¿ki i oleisty jak wiecznoæ, w dyrek- torskim gabinecie miesza³ siê z tytoniowym dymem i woni¹ kawy, któr¹ pili wszyscy trzej przes³uchuj¹cy nas mê¿czyni.
Tylko M-ski nie pali³, skubi¹c za to rêkaw koszuli.
Wiêc ty, Heller, utrzymujesz mówi³ do mnie, bo tak siê wtedy nazywa³em, ten w mundurze ty utrzymujesz, ¿e Wei- sera i Elkê widzielicie po raz ostatni dwudziestego ósmego sierpnia, w dolince za star¹ strzelnic¹, tak?
W³aciwie to tak odpowiedzia³em, nabieraj¹c pewnoci.
Co to znaczy w³aciwie?!
Bo potem ju¿ ich nie widzielimy z bliska.
Czy to znaczy, ¿e widzielicie ich jeszcze nastêpnego dnia w jaki inny sposób? Co to znaczy nie z bliska?!
Nie, nastêpnego dnia nie widzielimy ich ju¿ wcale.
M-ski poruszy³ siê w swoim fotelu:
No to opowiedz nam dok³adnie i po kolei, co zdarzy³o siê tego popo³udnia, tylko niczego nie przekrêcaj, bo przed nami i tak nic nie ukryjesz!
Mówi³em, staraj¹c siê nie patrzeæ w oczy M-skiemu; mówi³em wolno i spokojnie, pewny, ¿e i tak nie wpadn¹ na w³aciwy trop i ¿e krêciæ siê bêd¹ w kó³ko, a¿ wreszcie dadz¹ nam spokój:
Weiser kaza³ nam jak zawsze czekaæ obok modrzewiowego zagajnika, a kiedy zobaczy³, ¿e jestemy, przeszed³ przez dolin- kê i potem pomacha³ rêk¹ na znak, ¿e mamy siê ju¿ po³o¿yæ.
Zaraz potem ziemia zadr¿a³a od eksplozji, a na g³owy posypa³ siê nam piasek, ¿wir i kawa³ki drewna.
A potem?
Potem podnielimy g³owy jak po ka¿dym wybuchu i cze- kalimy, a¿ on da nastêpny znak, to jest sygna³, ¿e mo¿na ju¿
podejæ do miejsca, gdzie za³o¿ony by³ ³adunek, ale takiego sygna³u tym razem nie by³o. Nagle zobaczylimy, jak id¹ obo- je, ca³kiem jak doroli, pod rêkê, to znaczy Weiser z Elk¹. Wiêc id¹ oboje, ale nie do nas, tylko na drug¹ stronê dolinki, tam gdzie ronie stary d¹b, i ani razu nie odwracaj¹ siê, tylko wspi- naj¹ coraz wy¿ej, po stromym zboczu poroniêtym bukami, wdrapuj¹ siê na sam¹ górê i nikn¹. A my stoimy teraz (bo zd¹-
¿ylimy ju¿ podejæ do miejsca wybuchu) przy ogromnym leju i widzimy, ¿e to nie by³o byle co, lej jest potê¿ny jak po bombie lotniczej. Stoimy zatem i podziwiamy jego dzie³o, badamy g³ê- bokoæ jamy, rozpiêtoæ promienia i jak zawsze w¹chamy w tym miejscu wie¿¹ ziemiê, pe³n¹ oszala³ych mrówek i rozerwa- nych d¿d¿ownic, i nagle kto krzyczy, pokazuj¹c na wzgórze:
popatrzcie tam! i widzimy Weisera z Elk¹. Widzimy, jak s¹ na szczycie wzgórza i nikn¹ za drzewami, ale my nie gonimy za nimi, i tak w³anie mówi³em widzielimy ich ostatni raz z daleka, w dolince za strzelnic¹. A potem, na drugi dzieñ, za- czê³y siê poszukiwania i znaleziono w piwnicach nieczynnej cegielni magazyn Weisera, o którym nawet my nie wiedzieli-
my, ¿e jest, bo Weiser by³ zazdrosny o takie tajemnice. Nie
wiedzielimy nic o puszkach z trotylem, rozbrojonych niewy- pa³ach, amunicji strzelniczej, bo nigdy nie pytalimy go, sk¹d bierze materia³ do swoich min, a zreszt¹ nawet gdybymy go zapytali, to czy kto taki jak on powiedzia³by chocia¿ s³owo?
Nie, tylko Elka mog³a wiedzieæ o tym magazynie, a jeli by³ jeszcze jaki inny, o czym te¿ oczywicie pojêcia nie mielimy, jeli by³ jeszcze drugi magazyn, to jedyn¹ osob¹, której Weiser móg³by powierzyæ tajemnicê, by³a w³anie Elka i mo¿e dlate- go zabra³ j¹ ze sob¹.
Tamci s³uchali tego, co mówi³em, z pozorn¹ obojêtnoci¹.
Dyrektor poluni³ krawat, który teraz przypomina³ kompres na gard³o, jaki zak³ada siê przy anginie. Mê¿czyzna w mundurze siorba³ resztê kawy ze szklanki w blaszanym koszyczku, a M-ski bêbni³ palcami w lni¹cy blat biurka i nie patrzy³ wcale na mnie, tylko gdzie wy¿ej, na cianê.
To wszystko ju¿ wiemy krzykn¹³ nagle M-ski bez waszej pomocy. Tylko dlaczego który z was k³amie albo k³amiecie wszyscy razem i ka¿dy z osobna?
Tak przerwa³ mu dyrektor jeden z twoich kolegów ze- zna³, ¿e dzieñ póniej bawilicie siê jeszcze razem nad Strzy¿¹, za zerwanym mostem, wiêc oni spêdzili ca³¹ noc poza domem i wy wiedzielicie o tym i wiedzielicie te¿, gdzie ich szukaæ!
Nie ma ¿artów, ch³opcze w³¹czy³ siê mundurowy. Jeli rozerwa³ ich niewypa³, bêdziecie odpowiadaæ za wspó³udzia³ w przestêpstwie, a w poprawczaku naucz¹ was rozumu!
Nad Strzy¿¹ bawilimy siê dzieñ wczeniej, a nie dzieñ pó- niej powiedzia³em, czuj¹c, jak pierwsze k³amstwo, które wy- puszczam na ich u¿ytek, przychodzi mi z ³atwoci¹. Koledze musia³o siê co pomyliæ.
I teraz oni krzyczeli jeden przez drugiego, grozili, stawiali pytania, mówili, ¿e nie wyjdziemy st¹d, dopóki sprawa siê nie
wyjani, ¿e nasi rodzice s¹ ju¿ powiadomieni o tocz¹cym siê
ledztwie, ¿e nie dostaniemy nic do jedzenia ani do picia i bê- dziemy tu tkwiæ, a¿ wyjawimy ca³¹ prawdê. Przekonywali mnie, ¿e s¹ gotowi siedzieæ tu z nami do rana albo jeszcze d³u-
¿ej, a jeli kto znajdzie ten drugi magazyn (po którym zreszt¹ spodziewali siê czego znacznie gorszego) i zdarzy siê jakie
nieszczêcie, to my bêdziemy i za to odpowiadaæ, lepiej wiêc przyznaæ siê od razu.
Wiedzia³em dobrze, ¿e niczego nie zrozumiej¹ i dlatego powtó- rzy³em to samo co przed chwil¹. M-ski wsta³ z fotela, podszed³ do mnie marszowym krokiem, jakby to by³a pierwszomajowa ma- nifestacja, chwyci³ mój zadarty nos w dwa palce i zapyta³, czy w dolince widzia³em Weisera rze-czy-wi-cie po raz ostatni. Od- powiedzia³em twierdz¹co, czuj¹c, jak powoli mój nos sp³aszcza siê w jego t³ustych paluchach. Ale to nie by³o zwyczajne wyci- skanie s³onia, które M-ski stosowa³ na lekcjach przyrody. Dzisiaj, kiedy przypominam sobie ten moment, nazwa³bym to wyciska- niem s³onia ze specjaln¹ rub¹, bo najpierw musia³em unieæ siê lekko do góry, a potem coraz wy¿ej stawa³em na palcach, na samych czubkach palców, dziwi¹c siê, ¿e jeszcze nie wiszê w powietrzu. Tymczasem rêka M-skiego przesuwa³a punkt ciê¿- koci mojego cia³a raz w lewo, raz w prawo, tak ¿e musia³em na u³amek sekundy stawaæ ca³¹ stop¹ na pod³odze, ¿eby nad¹¿yæ za jego d³oni¹, i wtedy nos bola³ okropnie i robi³ siê jeszcze bar- dziej zadarty ni¿ przez wszystkie lata od urodzenia, M-ski za po- wtarza³ swoje pytanie wolno, sylabizuj¹c ka¿dy wyraz: czy rze- czy-wi-cie po raz os-tat-ni?. Wreszcie puci³ mnie wolno, a ja zatoczy³em siê pod cianê i musia³em wytrzeæ rêkawem krew, bo nos mia³em zawsze delikatny i ma³o odporny na st³uczenia.
W gabinecie zarz¹dzono przerwê, siedzielimy wiêc znów ra- zem w trójkê, na sk³adanych krzes³ach w sekretariacie, a mnie
wydawa³o siê, ¿e s³yszê chóralnie skandowany wierszyk pod adresem Weisera, kiedy to w dzieñ odebrania wiadectw z reli- gii, zanim frunê³a jego kraciasta koszula i zanim Elka wyst¹pi³a w jego obronie, kto, niekoniecznie z przodu, krzykn¹³: Weiser Dawidek nie chodzi na religiê! a kto inny przerobi³ to zaraz na Dawid, Dawidek, Weiser jest ¯ydek!. I pomyla³em za- raz, ¿e gdyby nie Elka, to nigdy przecie¿ nie dosz³oby do naszej znajomoci z Weiserem, bo tam, obok parafii Ojców Zmar- twychwstañców, spucilibymy mu bu³y i na tym pewnie by siê skoñczy³o, zwyczajnie i banalnie. Weiser unika³by naszego towa- rzystwa i nigdy przez myl by mu nie przesz³o, ¿eby podgl¹daæ nasze zabawy na brêtowskim cmentarzu i ¿eby podarowaæ nam stary, zardzewia³y automat, wyprodukowany przez firmê Schmeiser w roku czterdziestym trzecim, a lato tego roku nie ró¿ni³oby siê od innych wakacji ani wczeniej, ani póniej. Tak, gdy Elka rzuci³a siê wówczas z pazurami, ¿eby broniæ Weisera, musia³a mieæ jakie przeczucie, jestem o tym przekonany do dzisiaj, zw³aszcza ¿e nigdy nie miesza³a siê do naszych bójek i porachunków, w których bywalimy okrutni, bardziej ni¿ doro-
li. A wtedy rzuci³a siê, jakby Weiser by³ jej m³odszym bratem, i efekt takiego posuniêcia by³ zaskakuj¹cy pucilimy ich bez sprzeciwu, wcale nie ze strachu przed jej pazurami.
Czy ona go kocha³a?! Tak w³anie myla³em, siedz¹c w sekre- tariacie ze spuchniêtym nosem, kiedy w gabinecie dyrektora przygotowywano nastêpn¹ rundê przes³uchañ, tak przypuszcza-
³em wtedy, wyobra¿aj¹c sobie jej przedwczenie zaokr¹glone piersi, d³ugie blond w³osy i czerwon¹ sukienkê, noszon¹ w upal- ne dni. Dzisiaj wiem, ¿e nie mia³em racji, choæ jeszcze trudniej przychodzi mi okreliæ ich wzajemny stosunek, od momentu kiedy odeszli wzd³u¿ kocielnego p³otu przynaglani naszymi kamieniami. Wczeniej Elka odnosi³a siê z wyran¹ pogard¹ do
tych, którzy nie umieli dop³yn¹æ do czerwonej boi, skoczyæ z górnego pomostu mola na g³ówkê albo celnie podaæ pi³ki, gdy gralimy mecz na murawie obok pruskich koszar. A¿ nagle zoba- czy³a w chudym i przygarbionym Weiserze kogo bardzo wa¿ne- go i rzuci³a siê na nas z pazurami. Niemo¿liwe, aby zmieni³a siê w ci¹gu u³amka sekundy. Musia³a poczuæ to, co my poczulimy parê tygodni póniej, widz¹c Weisera w piwnicy starej cegielni
co, od czego przechodzi³y ciarki i pr¹d elektryczny lata³ po ca³ym ciele.
Muszê jednak uporz¹dkowaæ fakty. Tak, to nie jest pisanie ksi¹¿ki o Weiserze ani o nas sprzed kilkudziesiêciu lat, ani o na- szym miecie z tamtego czasu, ani o szkole, ani tym bardziej o M-skim i epoce, w której by³ najwa¿niejszym po dyrektorze cz³owiekiem nic mnie to nie obchodzi i jeli postanowi³em za- pisaæ wszystko, przypomnieæ sobie zapach tamtego lata, kiedy zupa rybna wype³ni³a pla¿e zatoki, to tylko ze wzglêdu na Wei- sera. To w³anie zmusi³o mnie do podró¿y do Niemiec i to w³a-
nie ka¿e mi teraz spisaæ wszystko od pocz¹tku, bez pominiêcia
¿adnego, najdrobniejszego nawet szczegó³u. Bo w takich wypad- kach drobiazg okazuje siê czasem kluczem otwieraj¹cym wrota i ka¿dy, kto choæ raz zetkn¹³ siê z czym niewyt³umaczalnym, wie o tym dobrze. A zatem:
Mija³y pierwsze dni lipca. W upale i duchocie miasto pozba- wione zatoki zdawa³o siê ledwie dychaæ, a zupa rybna gêstnia-
³a i gêstnia³a, przysparzaj¹c w³adzom miejskim coraz to no- wych k³opotów. Pocz¹tkowo ufano, ¿e ta dziwna epidemia przeminie sama, i nie robiono nic, nastêpnie poczyniono jakie
kroki, bo na pla¿y uwijali siê od rana mê¿czyni z drewniany- mi grabiami, takimi jak do zbierania siana, i zgarniali nimi zwa³y rybich zew³oków, które nastêpnie wywo¿ono ciê¿arów- kami na mietnisko miejskie, polewano benzyn¹ i palono.
STANIS£AW HUECKEL W nowym domu, Wrzeszcz 1946
Dzia³ania te mia³y jednak efekt odwrotny od zamierzonego zdech³ych kolek, pêczniej¹cych w s³onecznym upale, przyby- wa³o, a gazety donosi³y o masowym umieraniu kotów i psów w dzielnicach przylegaj¹cych do zatoki. Przypominano rów- nie¿, ¿e od dwóch miesiêcy, to jest od pocz¹tku maja, nie spa- d³a ani jedna kropla deszczu, co starzy ludzie z upodobaniem t³umaczyli jako karê bosk¹.
A my w tym czasie buszowalimy po brêtowskim cmentarzu, maj¹c he³m i automat podarowany nam przez Weisera, i na przemian, raz jako Niemcy, raz jako partyzanci padalimy od kul, ca³kiem jak w filmach o wojnie wywietlanych w kinie
Tramwajarz. Tylko czasami przysz³o nam do g³owy, ¿eby za- pytaæ samych siebie, dlaczego Elka nie bawi siê z nami, a tak-
¿e, co widzi w chudym i s³abowitym Weiserze, skoro w³óczy siê z nim po ca³ych dniach w ró¿nych czêciach miasta. Kto wi- dzia³ ich na Starówce obok studni Neptuna, kto inny da³by sobie rêkê uci¹æ, ¿e Weiser z Elk¹ przesiadywali najczêciej na
³¹ce obok lotniska, innym znów razem Piotr przyuwa¿y³ ich, jak szli a¿ za Brêtowo, do zerwanego mostu gdzie Strzy¿a przep³y- wa pod kolejowym nasypem, po którym od czasu wojny nie jedzi³ ¿aden poci¹g. Ale na wiadomoci te nie zwracalimy szczególnej uwagi, co drugi dzieñ rano który z nas wsiada³ w tramwaj i jecha³ do Jelitkowa zobaczyæ, jak wygl¹da rybna zupa i czy aby nie ustêpuje, a nastêpnie szuka³ nas na cmenta- rzu za Bukow¹ Górk¹, ¿eby donieæ, i¿ smród na pla¿y jest jesz- cze wiêkszy, a roje wielkich much unosz¹ siê nad zawiesin¹ jak szarañcza. W cieniu cmentarnych drzew by³o przyjemniej ni¿
na podwórku i ulicy.
Którego dnia obok krypty z gotyckim napisem zobaczylimy mê¿czyznê w pi¿amie i szpitalnym szlafroku, który siedzia³ na p³ycie i mamrota³ co pod nosem, zupe³nie jakby odmawia³
godzinki. Otoczony przez nas ko³em, nie zdradza³ zaniepokoje- nia i gestem r¹k pokaza³, sk¹d wzi¹³ siê tutaj by³ uciekinie- rem ze szpitala dla czubków, który po drugiej stronie szosy wychodz¹cej z miasta piêtrzy³ siê na wzgórzu czerwono-szar¹ bry³¹. Piotr radzi³ iæ do szpitala i powiedzieæ, gdzie przebywa poszukiwany zapewne uciekinier, ale nikt z nas nie widzia³ prawdziwego wariata i chcielimy przekonaæ siê, czy to, co pro- boszcz Dudak mówi³ w swoich p³omiennych kazaniach o sza- leñcach wyrzekaj¹cych siê Boga, jest prawdziwe. Bo proboszcz Dudak w naszym parafialnym kociele Zmartwychwstañców, po³o¿onym podobnie jak ten brêtowski z cmentarzem nieopo- dal lasu proboszcz Dudak tak samo jak starzy ludzie mówi³, ¿e zupa w zatoce i susza to s¹ znaki dawane od Boga.
Poprawcie siê, póki jeszcze czas krzycza³ z ambony w ostat- ni¹ niedzielê. Nie wyrzekajcie siê Boga, ludzie ma³ej wiary, nie czcijcie fa³szywych proroków i ba³wanów, bo On odwróci siê od was. Nie b¹dcie jak ci szaleñcy, którzy ufaj¹c tylko we w³asne si³y, wiat chc¹ budowaæ od nowa. A ja pytam was, có¿ to za
wiat, w którym zniknie wiara, có¿ to za wiat, w którym nie od- daje siê Jemu, Stworzycielowi i Odkupicielowi czci najwy¿szej, pytam siê was i ostrzegam, nie dawajcie wiary szaleñcom, opa- miêtajcie siê, póki jeszcze pora. Sami widzicie, ¿e Bóg daje wam znaki swojego gniewu... w tak p³omiennym stylu proboszcz Dudak na przemian straszy³ i prosi³ swoich parafian, a my rozu- mielimy wtedy, ¿e s¹ szaleñcy, przez których nie mo¿emy k¹- paæ siê tego lata w Jelitkowie i, chcielimy sprawdziæ, jak wygl¹- da taki szaleniec.
Skoro wiêc trafi³a siê okazja, skoro traf przys³a³ na cmentarz mê¿czyznê w szpitalnym szlafroku, zakrzyczelimy Piotra i nie pobieglimy na Srebrzysko, ¿eby zadenuncjowaæ uciekiniera, tylko stalimy wokó³ niego, przygl¹daj¹c siê ciekawie jego po-
marszczonej twarzy i przydeptanym kapciom. Ale jeli by³ to szaleniec, to na pewno nie z gatunku tych, o których grzmia³ z ambony proboszcz Dudak. Nie mówi³ do nas nic i Szymek jako najodwa¿niejszy na³o¿y³ mu na g³owê zardzewia³y he³m. Wte- dy mê¿czyzna ruchem rêki pokaza³, ¿e chce obejrzeæ nasz zde- zelowany automat, a kiedy ju¿ trzyma³ w rêkach schmeiser, stan¹³ na krypcie i wznosz¹c do góry lufê, zacz¹³ do nas prze- mawiaæ piêknym, dononym g³osem:
Bracia! S³owo Pañskie zamieszka³o w uchu moim, s³uchajcie przeto s³ów, jakie wam dajê na wiadectwo! Oto Pan obna¿y ziemiê i przemieni oblicze jej, a rozproszy obywateli jej. Wielce obna¿ona bêdzie ziemia i bardzo z³upiona, albowiem Pan mówi³ to s³owo. P³akaæ bêdzie i upadnie ziemia, zw¹tleje i obali siê okr¹g ziemski, zemdlej¹ wszystkie narody ziemskie. Przeto, ¿e ta ziemia splugawiona jest przez obywateli, albowiem przest¹pili prawa, odmienili ustawy, naruszyli przymierze wieczne!
Nie bardzo rozumielimy, o co chodzi w tych s³owach, by³y jed- nak tak porywaj¹ce i wznios³e, ¿e s³uchalimy mê¿czyzny w pi¿a- mie z zapartym tchem, zapominaj¹c zupe³nie, ¿e to wariat, który uciek³ od czubków ze Srebrzyska. A on podnosi³ rêce do góry, po- trz¹saj¹c przy tym naszym automatem, unosi³ siê na palcach, jakby chcia³ stan¹æ jeszcze wy¿ej, i po³y jego brudnego szlafroka przypomina³y wielkie ¿ó³te skrzyd³a, na których móg³by ulecieæ ponad Bukow¹ Górkê albo jeszcze dalej, gdyby tylko zechcia³.
A tak bêdzie nachylony cz³owiek mówi³y dalej ¿ó³te skrzy- d³a a zacny m¹¿ poni¿ony bêdzie i oczy wynios³ych zni¿one bêd¹. Dlatego przekleñstwo po¿re ziemiê, a zniszczej¹ obywa- tele jej, dlatego popaleni bêd¹ obywatele ziemi, a ma³o ludzi zostanie. Póki nie bêdzie wylany na nas duch z wysokoci, a nie obróci siê pustynia w pole urodzajne, a pole urodzajne za las poczytane nie bêdzie!
Kiedy przypominam sobie dzisiaj ten czysty, nisko brzmi¹cy g³os, nie mam ¿adnych w¹tpliwoci, ¿e jedyn¹ osob¹, która zro- zumia³aby wówczas s³owa ¿ó³toskrzyd³ego mê¿czyzny, by³ Weiser. Tylko ¿e nie by³o go wtedy z nami, siedzia³ pewnie w tym czasie z Elk¹ w piwnicy nieczynnej cegielni albo w³óczy- li siê gdzie po suchych ³¹kach, okalaj¹cych lotnisko.
Tymczasem skrzyd³a zwinê³y siê, mê¿czyzna zeskoczy³ z gro- bowca i przemawiaj¹c dalej, prowadzi³ nas zaroniêt¹ mchem
cie¿k¹ w stronê spróchnia³ej dzwonnicy, która, choæ po³o¿ona na nieczynnym cmentarzu, s³u¿y³a proboszczowi brêtowskiego koció³ka w niedzielê i wiêta.
Kwilcie g³os mê¿czyzny nabra³ teraz zdwojonej mocy albowiem blisko jest dzieñ Pañski, który przyjdzie jako spusto- szenie od Wszechmocnego. Wytracenie, mówiê, naznaczone uczyni Pan, Pan Zastêpów, w porodku tej wszystkiej ziemi.
Có¿ uczynicie w dzieñ nawiedzenia i spustoszenia, które z da- leka przyjdzie? Tedy spojrzymy na ziemiê, a oto ciemnoci i ucisk, bo i wiat³o zaæmi siê przy wytraceniu!
Stalimy ju¿ przy dzwonnicy, a on od³o¿y³ automat na po- przeczn¹ belkê i odwi¹zawszy sznur, zacz¹³ go ci¹gn¹æ. Razem z pierwszymi dwiêkami spi¿u us³yszelimy jeszcze s³owa du¿o piêkniejsze od tych, jakie mo¿na by³o us³yszeæ na kazaniach proboszcza Dudaka:
Dlatego rozszerzy³o piek³o gard³o swoje a rozdar³o nad miarê paszczêkê swojê. I teraz przy olniewaj¹cych dwiê- kach brêtowskich dzwonów, bo w przeciwieñstwie do naszej parafii by³y tu trzy dzwony, a nie jeden przy wspania³ym dwiêku tych dzwonów mê¿czyzna w szlafroku powtarza³ ni- czym refren pieni: Biada tym, którzy stanowi¹ prawa nie- sprawiedliwe, biada tym, którzy stanowi¹ prawa niesprawie- dliwe.
Stalimy wokó³ i nawet niektórzy z nas ko³ysali siê do rytmu tej pieni, bo to by³a na pewno pieñ, tyle ¿e nie kocielna, bo nigdy nie s³yszelimy jej w kociele, ani te¿ masowa, bo na lek- cjach muzyki piewalimy tylko masowe pieni, a tej tam nie by³o. Mo¿e za chwilê wszyscy podchwycilibymy jej s³owa i przej- muj¹c¹ melodiê i w ten sposób sta³aby siê przynajmniej w ogra- niczonym sensie masow¹, ale przeszkodzi³ temu kulawy kociel- ny, kutykaj¹cy w nasz¹ stronê. Zbli¿a³ siê niebezpiecznie szybko i wygra¿a³ w naszym kierunku zaciniêt¹ piêci¹.
Bezbo¿nicy! krzycza³. To ju¿ nie potraficie wiêtego miejsca uszanowaæ? Precz mi st¹d, bo jak zaraz... i przyspiesza³ kroku, a jego kom¿a coraz wyraniej biela³a na tle leszczynowych zaroli.
Razem z ¯ó³toskrzyd³ym rzucilimy siê do ucieczki w stronê Bukowej Górki, lecz kocielny postanowi³ goniæ nas dalej, a¿
do granicy cmentarza, któr¹ wyznacza³y betonowe podmurów- ki nieistniej¹cych od dawna s³upków.
Chuligani! krzycza³ jeszcze g³oniej. Wandale! wygra-
¿a³ ku³akiem. Nie macie czego tu szukaæ kutyka³ coraz szyb- ciej. Nieboszczykom spokój zak³ócaæ!
I gdymy ju¿ byli poza granic¹ cmentarza, nagle, jak spod zie- mi wyrós³ miêdzy sosnami M-ski z teczk¹ w jednej rêce, a jak¹
rolin¹ w drugiej. Oderwany od swojego zajêcia patrzy³ na nas rybim wzrokiem.
O co chodzi, ch³opcy? Widzicie tê rolinkê? Jest piêkna, nieprawda¿? Powiedz mi zwróci³ siê do mnie jaka to bêdzie rodzina? Nie wiesz, co? ucieszy³ siê jak na lekcji. To jest rz¹d Aggregatae, po polsku: skupieñce, podrodzina pierwsza Ligu- liflorae, po polsku: jêzyczkokwiatowe, tak, to jest prawdziwy pomornik górski, Arnica montana, ronie na ³¹kach górskich, a znalaz³em go tutaj, niebywa³e, na pó³nocy, w morenowym otoczeniu! Kwitnie w czerwcu b¹d w lipcu i to siê zgadza.
Dalsze rozwa¿ania M-skiego o niezwyk³ym odkryciu przerwa³ kocielny, który znaj¹c nauczyciela przyrody, nie zawaha³ siê uczyniæ ostrych wymówek:
Pan darwinista nie musi z m³odzie¿¹ zak³ócaæ spokoju
wiêtych miejsc mówi³, sapi¹c bo to siê nie godzi. Ja do dy- rekcji szko³y list polê z zapytaniem, czy dla nauki trzeba po cmentarzach ha³as robiæ.
Ja tu... ten... panie... pl¹ta³ siê M-ski ja tu jestem prywat- nie, a ci ch³opcy to nie ze mn¹.
Nie z panem?! zez³oci³ siê kocielny. Jak to nie z panem?!
Sam widzia³em, jak ci¹gnêlicie razem dzwony, i po co to takie psie figle? Czy proboszcz przychodzi do szko³y dzwoniæ w czasie lekcji? Nie! Wiêc od kocio³a proszê trzymaæ siê z daleka!
Tego ju¿ by³o za wiele. M-ski spurpurowia³ i wyrzuci³ z siebie jednym tchem potok pe³en grób i ostrze¿eñ, w którym s³owa
prowokacja, kler, jezuityzm, obskurantyzm i zacofanie
powtarza³y siê bardzo gêsto. Nastêpnie wrzuci³ Arnica montana do swojej teczki i odszed³, pogroziwszy, ¿e jeli zobaczy nas choæ- by w okolicy cmentarza, nie pozbieramy siê w przysz³ym roku szkolnym. Kocielny te¿ odszed³, a my dopiero teraz zauwa¿yli-
my brak ¯ó³toskrzyd³ego, który umkn¹³, korzystaj¹c z zamiesza- nia. Co gorsza, zabra³ ze sob¹ wehrmachtowski he³m i zardze- wia³y schmeiser.
Tak, tego dnia nie by³o z nami Elki ani Weisera i móg³bym w³aciwie nie zapisywaæ niczego, nie przypominaæ wariata w pi¿amie i ¿ó³tym szlafroku, nie wspominaæ s³owem o trzech dzwonach brêtowskiego cmentarza, ani nie wywo³ywaæ z pa- miêci pomornika górskiego z w³ochat¹ ³ody¿k¹ i ¿ó³tym, rozcza- pierzonym kwiatem. Tylko ¿e w tej historii, bardziej, zdaje siê, ni¿ w innych, pewne szczegó³y i wydarzenia dopiero z odleg³ej perspektywy nabieraj¹ racji istnienia, ³¹cz¹ siê ze sob¹ i nie spo-
sób jeli siê o tym wszystkim myli traktowaæ ich oddzielnie.
Naturalnie, gdyby nie ¯ó³toskrzyd³y, gdyby nie brêtowskie dzwony, groba M-skiego pod naszym adresem, gdyby nie Arnica montana, nasza uwaga nie skupi³aby siê na Weiserze tak, aby on zechcia³ to zauwa¿yæ. Bo mylê, ¿e przez ca³y ten czas Weiser czeka³ jak dowiadczony myliwy na moment, w którym zwie- rzyna traci orientacjê, maj¹c wiatr z ty³u, a nie w nozdrza. On po prostu bada³ sobie znanymi sposobami nasz¹ gotowoæ.
Nastêpnego dnia nie poszlimy wiêc przez Bukow¹ Górkê do Brêtowa. Od samego rana przed sklepem Cyrsona ustawi³a siê d³uga kolejka spragnionych oran¿ady. Oblepione butelki kr¹-
¿y³y z r¹k do r¹k, ¿ona w³aciciela odwa¿a³a jab³ka i ogórki, a lep zwisaj¹cy pod sklepow¹ lamp¹ przypomina³ w³ochat¹ ³apê paj¹ka. Na podwórku pani Korotkowa rozwiesza³a bieliznê, wiedzielimy, ¿e jej m¹¿ pracuj¹cy w stoczni wróci tego popo-
³udnia pijany w sztok, bo to dzieñ wyp³aty. Podobnie zreszt¹ jak nasi ojcowie, w wiêkszoci pracuj¹cy w stoczni i w wiêkszo-
ci w dzieñ wyp³aty wracaj¹cy pijani do swoich ¿on, a naszych matek, które tak samo jak pani Korotkowa za³amywa³y rêce, robi³y awantury i jak ona zanosi³y przed oblicze Pana Boga swoje utrapienia i nieszczêcia. Na razie jednak s³oneczny ¿ar zabija³ wszelk¹ chêæ do ¿ycia, pani Korotkowa z pustym koszy- kiem przemierza³a podwórko, mówi¹c, ¿e taka pogoda nic do- brego wró¿yæ nie mo¿e. Wylinia³y kot wylizywa³ w cieniu kasz- tana swoje rany, a nad ca³¹ dzielnic¹ unosi³ siê md³y zapach z masarni po³o¿onej za sklepem Cyrsona. Nie czêciej ni¿ raz na godzinê po kocich ³bach naszej ulicy przeje¿d¿a³ z ha³asem jaki samochód, wznosz¹c tumany wolno opadaj¹cego kurzu.
I nagle zobaczylimy Weisera z Elk¹ wychodz¹cych tylnymi drzwiami kamienicy; szli przez rachityczny, spalony s³oñcem ogródek, pomiêdzy rzêdami po¿ó³k³ej fasoli, która tego lata nie
wyros³a nawet do po³owy tyczek. Szli i Weiser mówi³ co do niej, a Elka siê mia³a. Tr¹ci³em w bok Szymka, ¿eby iæ za nimi, ale Szymek mnie wstrzyma³.
Poczekaj powiedzia³ i pobieg³ do domu po francusk¹ lor- netkê, któr¹ jego dziadek zdoby³ pod Verdun w czasie I wojny.
Nie wiem, czy Szymek ma j¹ jeszcze dzisiaj, ale pamiêtam, ¿e to by³a lornetka artyleryjska, ze skalowan¹ podzia³k¹ w obu okularach, pamiêtam te¿, ¿e stanowi³a dla nas przedmiot po-
¿¹dania i zazdroci i pewnie dlatego Szymek wynosi³ j¹ z domu bardzo rzadko, tylko przy wyj¹tkowych okazjach, jak wtedy, rok wczeniej, gdy ze strychu kamienicy ogl¹dalimy po¿ar chiñskiego masowca, który zawin¹³ do Nowego Portu z ³adun- kiem bawe³ny.
Elka i Weiser minêli tory tramwajowe obok pêtli dwunastki, udaj¹c siê ulic¹ Pilotów w stronê wiaduktu, ³¹cz¹cego Górny Wrzeszcz z Zasp¹ ponad torami kolejowymi, z którego schodzi-
³o siê na przystanek. Weiser z Elk¹ zatrzymali siê na wiadukcie i patrzyli przez jaki czas w stronê lotniska. Na razie nie potrze- bowalimy lornetki tkwi¹cej w skórzanym futerale, bo ci na wiadukcie byli wy¿ej od nas o dwa zakrêty stromej w tym miej- scu drogi. Stalimy ukryci za p³otem fabryki papieru i widzie- limy, ¿e Weiser wyci¹ga co z kieszeni i pokazuje Elce, a ona bierze to do rêki i uwa¿nie ogl¹da. Cieñ starych drzew chroni³ nas skutecznie i jeli cokolwiek tego dnia by³o inaczej, ni¿
mo¿e wy³owiæ to z przesz³oci moja pamiêæ, to na pewno cieñ wielkich klonów jest najprawdziwszy na wiecie. Klony musia³y rosn¹æ w tym miejscu ju¿ bardzo dawno i kiedy stawiano drew- niane magazyny fabryczki, przylegaj¹ce do ulicy Pilotów, drzew nie wyciêto, tylko zrobiono dziury w szopach. Tak wiêc stalimy w cieniu drzew wyrastaj¹cych wprost z dachu i Szy- mek zaczyna³ siê niecierpliwiæ.
Co oni tam robi¹ pyta³ i ju¿ chcia³ siêgaæ po lornetkê, kie- dy ruszyli w stronê lotniska.
¯ó³to-niebieska kolejka przemknê³a gdzie pod nami, a my, ju¿ na wiadukcie, ledzilimy Weisera i Elkê, którzy przez dziu- rê w p³ocie przedostawali siê akurat na teren lotniska.
Zupe³nie nie boj¹ siê stra¿y z uznaniem powiedzia³ Szy- mek, wyci¹gaj¹c z futera³u lornetkê. A teraz zobaczymy, cze- go tam szukaj¹ i przytkn¹³ do oczu ciemnobr¹zowe rury.
Elka i Weiser zniknêli w gêstych krzakach ¿arnowca, których kêpa przylega³a do pasa startowego. Je¿eli piszê przylega³a to kto mo¿e pomyleæ, ¿e ta cholernie wa¿na kêpa by³a gdzie
w po³owie d³ugoci pasa albo przy jednym z jego bocznych odnó-
¿y, przeznaczonych do ko³owania. Otó¿ nic bardziej myl¹cego kêpa ¿arnowca, w której znikli Elka i Weiser, by³a punktem, od którego pas startowy zaczyna³ siê w³anie na po³udniowym krañcu lotniska, biegn¹c prostopadle do morza w kierunku pó³nocnym.
Gdzie oni znikli?! emocjonowa³ siê Szymek. Jasny gwint
powiedzia³ (bo tak siê wtedy mówi³o). Ja ci mówiê, ¿e oni siê bawi¹ w wizytê u doktora.
W co? zapyta³em z niedowierzaniem.
W wizytê u doktora powtórzy³ Szymek. On jej zdejmuje majtki i wszystko co trzeba ogl¹da! Ale gdzie oni s¹? Sta³ wsparty o ¿eliwn¹ balustradê wiaduktu i obraca³ pokrêt³ami okularów, celuj¹c w kêpê ¿arnowca.
Po naszej prawej stronie widaæ by³o jak na d³oni stary Wrzeszcz, z jego ciemnym, ceglastoczerwonym kolorem i wie¿a- mi kocio³ów; po lewej stronie, bardzo daleko, majaczy³y zary- sy Oliwy, a na wprost ci¹gnê³o siê lotnisko z ma³ym budynkiem dworca pasa¿erskiego, hangarami i zwisaj¹cym w bezruchu rêkawem w kolorowe pasy. Dalej, tam gdzie koñczy³o siê l¹do-
wisko, widaæ by³o bia³¹ nitkê pla¿y, zatokê i statki oczekuj¹ce na redzie.
Gdzie oni mogli znikn¹æ? powtarza³ Szymek. Przecie¿ nie wychodzili z krzaków i poda³ mi lornetkê niezdecydowanym ruchem, bo rozstawa³ siê z ni¹ niechêtnie i zawsze na krótko.
Gdy czarne kreski podzia³ki zamajaczy³y mi w okularze na tle kêpy ¿arnowca, poczu³em siê jak oficer francuskiej artyle- rii zabity pod Verdun. W³anie kiedy poprawia³em ostroæ, za naszymi plecami, od strony wzgórz zabucza³ ciê¿ko samolot.
Krzaki ¿arnowca, te najbli¿sze betonowego pasa, poruszy³y siê i dopiero teraz zobaczy³em ich dwoje, jak le¿eli obok siebie, trzymaj¹c siê za rêce, i jak niecierpliwie unosili g³owy, wypa- truj¹c nadlatuj¹cego i³a. Tylko ¿e to nie by³a zabawa w lekarza i pacjenta, oni le¿eli na wznak z wyci¹gniêtymi nogami, trzy- mali siê za rêce, a drug¹ ka¿de z nich wczepia³o siê w korzenie
¿arnowca, które w tym miejscu by³y grube i popl¹tane. Samo- lot obni¿aj¹c lot, min¹³ Bukow¹ Górkê i zbli¿a³ siê do wysokoci wiaduktu i torów kolejowych, a ja celowa³em w czerwon¹ su- kienkê Elki i jej go³e kolana, osi¹gaj¹c wreszcie idealn¹ ostroæ.
Bo to, co zobaczy³em w kilka sekund póniej, kiedy ogromne i lni¹ce cielsko samolotu zdawa³o siê dotykaæ brzuchem kêpy
¿arnowca, widzia³em w absolutnej ostroci. Maszyna jest dzie- siêæ, mo¿e piêtnacie metrów nad ziemi¹, a od kêpy ¿arnowca i pocz¹tku pasa dzieli j¹ odleg³oæ s³abego rzutu kamieniem.
Elka unosi kolana do góry i twarz jej wykrzywia grymas, wy- gl¹da, jakby krzycza³a ze strachu, usta ma otwarte. Weiser ma równie¿ otwarte usta, ale nie wykrzywione, nie podnosi te¿
kolan. Krzaki ¿arnowca jak ciête k³ad¹ siê od podmuchu. Elka, nie odrywaj¹c siê od ziemi, unosi kolana jeszcze wy¿ej, a z nimi biodra, i widaæ, jak jej czerwona sukienka, poderwana uderze- niem powietrznej fali, ods³ania czarny punkt miêdzy nogami.
Ale to nie s¹ ¿adne majtki, ¿adna tam bielizna, bo to czarne, uniesione lekko do góry, ods³oniête przez czerwon¹ sukienkê za spraw¹ hucz¹cego samolotu jest dziwnie miêkkie, faluj¹ce i tkliwe, to co pokrywaj¹ce siê z punktem 0 podzia³ki artyle- ryjskiej w okularze francuskiej lornetki spod Verdun, to przy- pominaj¹ce trójk¹t zjawisko niknie zaraz w fa³dach czerwonej sukienki, która opada na biodra i kolana Elki, skoro tylko wielki i³ dotknie ko³ami betonowej nawierzchni pasa, dziesiêæ albo piêtnacie metrów za nimi. I ju¿ jest w³aciwie po wszystkim, bo oboje wstaj¹ i prêdko biegn¹ w kierunku p³otu, ¿eby unik- n¹æ pogoni stra¿nika uzbrojonego w strzelbê.
Szymek wyrywa mi lornetkê i przyk³adaj¹c do oczu, krzyczy:
Widzisz, bawili siê jednak w lekarza, sp³oszy³ ich samolot!
Ale ja wiedzia³em ju¿ wtedy, ¿e to nie by³o to, czego pragn¹³- by Szymek. Przez ca³y czas, kiedy samolot nadlatywa³, rêka Weisera spoczywa³a w tym samym miejscu i to nie ona podnio- s³a czerwon¹ sukienkê Elki. Tak, wiedzia³em ju¿ wtedy, ¿e Elka za porednictwem Weisera pozwala samolotom na dziw- ne i ekscytuj¹ce zabawy. I nie wiem, co zdziwi³o mnie bardziej
czy to, ¿e srebrzysty i³ 14 podnosi³ czerwon¹ sukienkê Elki, czy te¿ to, ¿e pomiêdzy jej nogami by³o to czarne, trójk¹tne zjawisko, takie samo jak u mojej matki albo starszej siostry Pio- tra, o czym trudno by³o nie wiedzieæ, skoro kamienica nasza mia³a po jednej ³azience na piêtro.
Popo³udniem upa³ zel¿a³ trochê, a przez otwarte okna mieszkañ dobiega³y odg³osy domowych awantur. Wracali ostatni niedopi- ci, którzy w drodze powrotnej zahaczyli jeszcze o bar Liliput, po³o¿ony naprzeciwko ewangelickiej kaplicy, w której mia³o byæ urz¹dzone nowe kino. Gmina ewangelicka w naszej czêci miasta mia³a wprawdzie czynnych wyznawców, ale ich liczba topnia³a z roku na rok do tego stopnia, ¿e nie mogli utrzymaæ swojej wi¹-