• Nie Znaleziono Wyników

Świat : pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 10 (1915), nr 5 (30 stycznia)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Świat : pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 10 (1915), nr 5 (30 stycznia)"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)

C e n a n in ie js z e g o n u m e r u k o p . 20,

PRENUMERATA: w W a r s z a w ie kwartalnie Rb. 2. Półrocznie Rb. 4. Rocznie Rb. 8. W K r ó le s t w ie I C e s a r s t w ie : Kwartalnie Rb. 2.26. Półrocznie Rb.

4.60 Rocznie Rb. 9. Z a g r a n ic a : Kwartalnie Rb. 3. Półrocznie Rb. 6. Rocznie- Rb. 12. M i e s ię c z n ie : w Warszawie. Królestwie i Cesarstwie kop. 76, w Aus- tryl: Kwartalnie 6 Kor. Półrocznie 12 Kor. Rocznie 24 Kor. Na przesyłkę „Alb*

8zŁ** dołącza się 60 hal Numer 60 hal- Adres: „ŚWIAT** Kraków, ulica Ou- najewsklego Na 1. CENA OGŁOSZEŃ: Wiersz nonpareiowy lub lego mlelsce na 1>e| stronie przy tekócie lub w tekście Rb. 1. na 1*e| stronie okładki kop. 60.

Na 2-eJ i 4-e| stronie okładki oraz przed tekstem kop. 30. 3-cia strona okładki i ogłoszenia zwykłe kop. 26. Za tekstem na blałel strome kop. 30 Kronika to*

warzyska. Nekrologi i Nadesłane kop. 76 za wiersz nonpareiowy. Marginesy:

na i-e | strome 10 rb , przy nadesłanych 8 rb., na ostatniej 7 rb. wewnątrz 6 rb. Artykuły reklamowe z fotografiami 1 strona rb. 176. Załączniki po 10 rb.

od tysiąca.

Adres Redakcyl I Administracyi.* W A R SZA W A , Zgoda Nś 1.

T e le fo n y : Redakcyl 73-12. Redaktora 68-75. Administracyi 73-22 I 80-76.

Orukarnl 7-36. FILIA w ŁOOZI. ulica Piotrkowska Na 81. Za odnoszenie do

domu dopłaca się 10 kop. kwartalnie. Rok X. Ne 5 z d n ia 3 0 styczn ia 1915 r.

Wydawcy: Akc. Tow. Wydawnicze „ŚWIAT”. Warszawa, ulica Zgoda Na 1.

Pod kierownictwem naczelnem Stefana Krzywoszewskiego.

Sprawiedliwą miarą.

W odpowiedzi Adolfow i Nowacsyńskiemu na artykuły:

„Co dały niemcy nowoczesnej kulturze?’.

...„Współczesność polska musi zrozumieć, że przez zalew niemiecki zagrożona jest caia Polska i cala musi wziąć solidarny udział w obro­

nie, że tam chodzi nie o spór gra­

niczny, nie o zatarg, nie o okupacyę, lecz o wytępienie nas ze szczętem, wytępienie, które musi-ałoby posu­

wać się coraz głębiej, że nie jest to prąd przemijający, ale żywioł czyn­

ny odwiecznie, i

że

ten żywioł może być zatrzymany jedynie przez ży­

wioł inny, że elementarnemu naporo­

wi musi być przeciwstawiony odpór równie elementarny...“

Z tą przestrogą zwracał się przed dwoma niespełna laty do czy­

telników „Świata" Antoni Choło­

niewski, w świetnych artykułach o

„Miliardzie margrabiego Gerona**.

Wypominał, że kędy pług koloniza- cyi przeorał nasze niwy, gdzie roz­

palone zostały ogniska niemieckich przybyszów, zwartą ławą osiadłych, tam wionęła już śmierć, tam kurczy­

ła się Polska niepowrotnie. I wyra­

żał zdumienie, że wobec bijącej o- czywistości tych zjawisk, znajdują się wśród nas osobliwi statyści, któ­

rzy mają dość fantazyi, by prawić nam o przecenianiu niemieckiego niebezpieczeństwa...

Ale właśnie strzegąc to niebez­

pieczeństwo w czujnej pamięci, nie należy go zlekceważać lub pomniej­

szać. Trzeba znać i właściwie sza­

cować cnoty : wartości wroga: tylko w tych warunkach bowiem można, liczyć na skuteczną obronę i zwycię­

stwo.

Wydaje mi się, że Adolf Nowa- czyński, utalentowany dramatopi- sarz i publicysta, roztrząsając w pełnych temperamentu i erudycyi artykułach, „co Niemcy dały nowo­

czesnej kulturze*', nie okazał we właściwej mierze tej sprawiedliwo­

ści. Twierdzenie jego, że naród nie­

miecki wyjałowiał doszczętnie, i zwłaszcza w dziedzinach materyal- nej kultury, w twórczości oryginal­

nej, technicznej, w umiejętnościach pozytywnych i utylitarystycznych żyie tylko z drugiej ręki, jest, w mniemaniu mem paradoksem. U- dział niemców w dorobku kultural­

nym świata jest olbrzymi. I z pewno­

ścią on to więcej, niż geniusz Bis- marka, Moltkego i Roona, przyczy­

nił się do stworzenia tej potęgi, któ­

ra obecnie śmiała rzucić wyzwanie nieomal całej Europie.

Czy można sobie wyobrazić fi­

lozofię nowoczesną bez Kanta, He­

gla, Schopenhauera, a w pewnym stopniu i Nietschego? Muzykę — bez Bacha, Bethovena, Mozarta i Wa­

gnera? Ekonomię polityczną — bez Marksa, Lista, Brentana, Schultze- Delitsch‘a, Reiffeisena?... Psychologię doświadczalną bez Fechnera i Wund- ta; pedagogikę bez Frebla? W ma­

tematyce, językoznawstwie, stu- dyach religijnych, prawoznawstwie (Bauer, twórca kryminalogii, Jeh- ring, Jellinnek), w historyi (Momm- sen, Lamprecht, Rancke), w botanice, w innych naukach błyszczą nazwiska niemieckie światłem mocnem i nie- przemijającem. Jaki wpływ na twór­

czość literacką całego świata wy­

warli Goethe, Szyller, Hebbel, Hei­

ne! Ale, odpowiedzą może, idzie o kulturę materyalną, utylitarystycz- ną. Zaiste, granice są bardzo trudne.

Z najwyższych wzlotów ducha ko­

rzysta zawsze pozioma materya ludzka. Gdyby nie słoneczny ge­

niusz Goethego, w Niemczech było­

by dziś zapewne ciemniej. Odkrycia i wynalazki Róntgena, Helmholtza, Fahrenheita, Hertza, Frauenhofera mało-ż dobrego sprawiły? A w me­

dycynie czyż Virchov, Ehrlich, Koch, Frank nie zarobili sobie na trwałą wdzięczność? Z pośród zasłużonych na polu chemii niemców można-ż przemilczeć Liebiega, Wóhlera, Emi­

la Fischera, Frcscniusa (twórcę ana­

lizy chemicznej). Ostwalda, Bunsena?

Łatwo byłoby rzucić setki, ty­

siące nawet nazwisk niemieckich, które w dziejach nowożytnej tech­

nologii zapisały się niezatartemi zgłoskami. Mimochodem tylko wspimnę, że Gauss wynalazł pierw­

szy telegraf, a Siemens — kabel, że Daimler zbudował pierwszy samo­

chód, zaś Zeppelin rozwiązał zagad­

nienie balonów sterowych. Popisy­

wanie się jednak erudycyą w tym kierunku byłoby nużącem i bezcelo- wem. Niezwykły, fantastyczny wprost rozwój przemysłu niemiec­

kiego nie jest rezultatem wypadku.

Jest wynikiem mozolnej, celowej, świetnie zorganizowanej pracy twór­

czej.

Utarło się popularne wyrażenie, że wytwórczość niemiecka oparła się na ślizkiej zasadzie: tanio, lecz źle. Anglicy określili jej gatunko- wość pogardliwym stemplem: ma­

dę in Germany. Należałoby jednak

bliżej zastanowić się nad istotą tych zarzutów, które ze strony wielkobry- tańskiej nie są bezinteresowne. Nie tak dawno przecie Anglia, a w pew­

nych dziedzinach i Francya, zajmo­

wały w przemyśle światowym pierwsze miejsce. Niemcy potrafiły zachwiać tern przez wiekowe wy­

siłki zdobyłem stanowiskiem. W ja­

ki sposób? W Niemczech odczuto konieczność zdemokratyzowania zdo­

byczy kultury. Przemysł niemiecki

sprawił, że to, co było dotychczas udziałem jednostek bardzo bogatych, stało się dostępnem dla szerokich warstw ludności. Wyrafinowany esteta, rozkochany w Ruskinie i jego marzeniach, będzie, może, niezado­

wolony. Nie wstrzyma żywiołowego ruchu. Postęp kultury objawia się wzmożeniem

potrzeb

wśród ludno­

ści. Przemysł niemiecki umiał te po­

trzeby odczuć i czynić im zadość.

Ideałem niemca, a przedewszyst- kiem prusaka, stało się mocne, potęż­

ne, tryumfujące państwo. Stusznie zaznaczył Paweł St. Victor. że to po­

jęcie państwa nie jest zgoła równo­

znaczne z pojęciem ojczyzny, jakie nadają inne narody temu świętemu słowu. Państwo pruskie wymaga od swych obywateli ciągłych trudów, twardej a biernej służby, nieustan­

nego wysiłku. Jednostka jest tylko

kółkiem. jedyną funkcyą jej jest u-

legać gtównemu motorowi. Nauka,

(2)

nawet literatura i sztuka

poddały się tym samym rygorom, ńeutsch-

lancl iiber alles! I gdyby twórcy i kierownicy nowoczesnych

Niemiec potrafili byli ten ideał państwowy o- żywić duchem wyższym i szlachet­

niejszym, niemiecki patryotyzm, pracowitość, głębokie poczucie obo­

wiązku, talent organizacyjny i za­

miłowanie oświaty zapewniłyby ra­

sie teutońskicj pierwszorzędne w świecie stanowisko. Tak się jednak nie stało.

Patryotyzm niemiecki oparł się nietyle na miłości własnego kraju, co na nienawiści i pogardzie wobec innych narodów. Polityka rządu pruskiego znieprawiła duszę własne­

go narodu. „Siła przed prawem, że­

lazo,

rąbiące sprawiedliwość,

zdra­

da, opromieniona sławą, szpiego­

stwo, uczynione zaszczytną służbą publiczną, krzywoprzysięstwo, po­

chwycone na gorącym uczynku i swobodnie uśmiechające się, kra­

dzieże i zamachy na. wolność naro­

dów — oto zasady tej polityki. Bis- mark uczynił z niegodziwości sy­

stem. Dokończył dzieła demoraliza- cyi. tak świetnie poczętego przez jego poprzedników.

Dorobek ducha twórczego i pra­

cy został zmarnowany. Zużyto go na doskonalenie broni, biurokracyi i administracyi państwowej. Jak słusznie wyraził się pewien mąż sta­

nu, Prusy przestały już być kra­

jem. posiadającym armię; stały się armią, posiadającą kraj. Ześrodko- wanie wszystkich wysiłków ku osią­

gnięciu najwyższej, zdobywczej si­

ły materyalnej musiało wywołać wewnątrz — pychę, na zewnątrz — nienawiść. Teraz pycha pruska wal­

czy z nienawiścią całego prawie cy­

wilizowanego świata.

A jak ta pycha daleko poszła!

W broszurze, wydanej w Dreźnie już po wybuchu wojny przez pasto­

ra Schmidta („Das Ende England‘s) mówi się bez ogródki: — Przecież najbardziej prostacki umysł nie za­

przeczy, że naród niemiecki jest pod względem umysłowym i etycznym

jedynym narodem kulturalnym Eu­

ropy!...

Z terenu wojny.

Odjazd Jeńców ze Lwowa.

Nietylko należy uznawać cnoty i wartości wroga. W miarę możno­

ści należy je sobie przyswajać. Jeśli Wielkopolska broni się wściekłemu naporowi niemczyzny, to jest to z pewnością głównie wynikiem prze­

jęcia od niemców ich przymiotów i metod, oświaty i uspołecznienia warstw ludowych, wytrwałej pracy i zabiegliwości, ładu i rzetelnego od­

czucia obowiązków.

Natomiast trzeba unikać tych ujemnych stron i błędów, które spra­

wiły, że prusactwo obudziło niena­

wiść całego świata, wykoszlawiło duszę niemiecką

i

doprowadziło o- statecznie do olbrzymiego zatargu, w którym, miejiny nadzieję, wieko­

we zabiegi twórców tego państwa zostaną zniweczone.

Stefan Krzywoszewski. F o t. S a ryu sz H olski. Zdobycz na niemcach na terenie walk w Królestwie,

2

(3)

K rótkotrw ały tryumf.

Wkroczenie wojsk austryackich do Belgradu, — z którego Jednak niebawem ustąpić musiały.

Niemcy w Królestwie.

Opuszczając kwaterę w dworze polskim, oficerowie niemieccy chętnie zabierają pamiątki z uciążliwej kampanii.

(4)

Karnawał kongresowy.

2 (1815).

Koniec stycznia widział równie Prawie, jak karuzel, słynną szlichta- dę. 34 par wspaniałych sani zawio­

zło wybranych do Schonbrunu. Roz­

poczynał pochód oddział jazdy, po nim jechali furyerowie, koniuszowie, masztalerze, berejterzy; po obu stro­

nach sań pędzii gwardziści i pazio­

wie. Cesarz austryacki jechał z ce­

sarzową rosyjską, cesarz rosyjski z księżną Auerspergową — wśród dal­

szych sań, między innemi, ks. Leo- po'd sycylijski towarzyszył hr. z Lu­

bomirskich Mniszchowej, a książę sasko - koburski z Rzewuskich Wal- lensteinowej. Przygrywała muzyka turecka. Cały korowód „urzędowy11 zamykały sanie „wysokiej szlachty".

W Schónbrunie spożyto obiad, wy­

słuchano opery i przy pochodniach powrócono do miasta.

Wspaniałą zabawę wydał cesarz Aleksander w pałacu hr. Razumow- skiego, którego stryj, syn kozaka u- kraińskiego, stał się wszechwładnym panem za cesarzowej Elżbiety. Ra- zumowskij, długoletni przy dworze wiedeńskim poseł rosyjski, stał się całą duszą wiedeńczykiem; przeby­

wał też w Wiedniu do końca życia.

Uczyniwszy sobie w nim stałą rezy- dencyę, pałac swój, wzbudzający po­

dziw wiedeńczyków, zamienił w bo­

gate muzeum sztuki i roztoczył w nim przepych niewidziany. Ze wspa­

niałych cieplarni utworzył ogród zi­

mowy, w którym podczas wielkich przyjęć biły fontanny z perfum i wo­

dy koiońskiej.

W tym to pałacu cesarz Ale­

ksander przyjmował swych gości w dniu imienin siostry swojej, Katarzy­

ny (6 grudnia), o której rękę starał się Napoleon, a która świeżo owdo­

wiała po krótkiem pożyciu z księciem Oldenburskim. Zabawa, oczywiście, była świetną. Przy kolacyi powita­

no, jako osobliwość, kosze świeżych czereśni. Drugą osobliwością była

„loteryjka", w której wygrane kosz­

towne fanty „kawalerowie" ofiaro­

wywali damom. Następca tronu wir- temberskiego wygraną zarzutkę gro­

nostajową złożył w darze ks. Olden­

burskiej, która obdarzyła go wza- mian bukiecikiem kwiatów, odpiętym od piersi. Wywarło to nielada wra­

żenie i zaraz potem „gazety" donosi­

ły, że „zanosi się na związek małżeń­

ski królewicza wirtemberskiego z pewną księżną północy". Wiado­

mość, choć dziennikarska, wkrótce się sprawdziła: dowcipna, żywa, wielce wpływowa ks. Katarzyna wy­

szła w styczniu 1816 r. za ofiarodaw­

cę gronostajów, który awansował przedtem na króla wirtemberskiego.

Bale i przyjęcia wydawali nie- tylko monarchowie. Kroniki szero­

ko opisywały bale u hr. Zichych, hr.

Esterhazych, hr. Stachelbergów (peł­

nomocnik rosyjski na Kongresie), vis-

countów Castlereagh‘ów (pełnomoc­

nik angielski), ks. Metternichów...

Na balu u tych ostatnich część dam arystokracyi, przybrana w sta­

rodawne stroje niemieckie, zwróciła się do cesarzowej austryackiej z prośbą, aby wpłynęła na zniesienie

„szkodliwych mód" i wprowadzenie ubiorów narodowych. Snąć zawiele już było tej orgii przepychu, jaki roztaczały niektóre panie z „towa­

rzystwa". Wszak na wspomnianym powyżej karuzelu oceniano klejnoty 24 „Królowych Miłości" na 20 milio­

nów, a sama księżna Esterhazy była w tualecie, wartej brutto 5 milionów—

ile netto, nie mamy dokładnej wiado­

mości.

Na balu u hr. Zichy 31 grudnia, jakaś „znaczna dama", tańcząca z cesarzem Aleksandrem, przerwała ta­

niec o g. 12 i powinszowała nowego roku swemu koronowanemu tance­

rzowi, życząc mu, aby ustalił pokój.

Ody cesarz zapewnił, że wszystko w tym celu uczyni, podziękowała mu słowy: „A więc jesteśmy go pewni, gdyż on tylko od Ciebie zależy"...

A znajdowali się wówczas na sali balowej: Castlereagh, Metternich i Talleyrand, którzy przed chwilą po­

rozumiewali się w sprawie zawarcia aliansu przeciw Rosyi, z powodu spraw saskiej i polskiej. Nawiasem mówiąc, cesarz Aleksander obtańco- wywał nietylko „znaczne damy", ale i mieszczanki, o ile warte były tego grzechu przeciw... etykiecie.

W czasie adwentu cieszyły się powodzeniem teatry amatorskie i ży­

we obrazy. Wśród amatorek, od­

znaczających się „talentem", wyli­

czano ks. Jabłonowską i ks. Antonio- wą Radziwiłłowa, Hohenzollerównę z domu.

Beethoven wystąpił z własnym koncertem, na którym usłyszano po raz pierwszy jego „Zwycięstwo pod Wittoryą"... Oratoryum Haendla wykonywało 700 artystów!

Atrakcyą swego rodzaju były kazania Fryderyka Wernera. Głośny ten poeta niemiecki, którego w swo­

im czasie dobrze znała Warszawa, autor dramatów, przesiąkniętych a- poteozą lrteranizmu, przeszedł na wiarę katolicką i w kościele Redem­

ptorystów porywaj zapałem, potęgą

głosu i świetną dyalektyką, a jedno­

cześnie bawił grą wyrazów i niewla- ściwem dowcipkowaniem. To też ca­

ły Wiedeń biegł słuchać tego kazno­

dziei, a między słuchaczami znajdo­

wały się nawet głowy koronowane.

Żadnej z tych głów nie brakło na wspaniałem nabożeństwie za Ludwi­

ka XVI w kościele św. Szczepana (21 stycznia). Wystąpiono z niesłycha­

ną pompą, szło bowiem o manifesta- cyę monarchiczną, o potępienie re- wolucyi francuskiej.

Kościoły jednak wiedeńskie, na co współcześni żalili się głośno, by­

ły miejscem schadzek dla „dam"

i „kawalerów"...

Aby niczego nie brakowało dla

„wrażeń", wybuchł i... wspaniały po­

żar pałacu hr. Razumowskiego, w sam dzień św. Sylwestra, kiedy cały Wiedeń szalał dla uszanowania „tra- dycyi". Sam cesarz austryacki był przy gaszeniu pożaru; przeziębił się i dlatego nie ujrzano go na świetnym balu u hr. Zichych. Z trudem ura­

towano część drogocennych zbiorów.

Szkodę obliczano na półtora miliona guldenów.

Na miesiąc przedtem 80 - letni feldmarszałek de Ligne, lekko zanie­

mógłszy, mówił żartem do odwiedza­

jących go znajomych: „Kongres wy­

czerpał już wszelkie zabawy, więc aby się nie znudził, sprawię mu świet­

ne widowisko: pogrzeb feldmarszał­

ka". Słowa te wypowiedział w złą godzinę: zmarł bowiem 13 grudnia.

Miał więc kongres i pogrzeb wspa­

niały.

Bawiono się, jak widzimy, wy­

śmienicie. Nawet Marya Ludwika, żona Napoleona, mieszkająca w Schónbrunie ze swym synem, „kró­

lem rzymskim", choć stroniła od za­

baw publicznych, bawiła się przecie dobrze z dodanym jej do boku hr.

Neipergiem, który z czasem otrzy­

ma! „tytuł i charakter" jej małżonka.

Bawił się na swój sposób i sam

„gospodarz", cesarz austryacki. Pew­

nego razu np. dano znać cesarzowi Aleksandrowi, że oczekuje w przed­

pokoju kapitan, przybyły z Peters­

burga. Monarcha rosyjski kazał go wpuścić — i ukazał się w ubiorze ka­

pitana rosyjskiego cesarz Franci­

szek, wręczając zdziwionemu „kole­

dze" odebrany od gońca list cesarzo­

wej matki. Serdeczny uścisk był po­

dziękowaniem za to „przyjemne po­

dejście"...

Nie było tylko „zabawnie" lu­

dom, których rozstrzygały się losy...

Choć sztycharz Ascherwappen- heim wybił medal z portretami dwu cesarzy i króla pruskiego z napisem:

„Przez was Bóg zmienił ciemności w światło" — ciemności nie ustąpiły, światło kongresowe okazało się mar­

ną... łojówką. Sporo nakopciło, wy­

dziedziczonym nie rozjaśniło drogi ku lepszej przyszłości.

Powrót Napoleona z Elby prze­

rwał zabawy kongresowe.

Kazimierz Bartoszewicz.

4

(5)

Rawka pod wsią Grabiami.

Puszcza bolimowska.

Niegdyś zaległa ogromny szmat zie­

mi polskiej. Na krańcach jej przecie stanęły i stróżowały: Łowicz, Socha­

czew, Wiskitki, Mszczonów i Skierniewi­

ce. A stolica puszczańska, Bolimów, już istniała, już gwarem łowieckim roz­

brzmiewała, kiedy na Warszawę „mu­

chy się jeszcze nie goniły"! Początek osady ginie w pomroce dziejów, ale wia­

domo, że już w r. 1370 Ziemowit starszy, książę mazowiecki, do rzędu miast ją wyniósł.

Puszcza bolimowska! O niej to Święcicki, żyjący na początku XVII wie­

ku, pisze: „Silva famosa, urorum pro- ventu in orbe nostro clara". Na świat cały słynęła obfitością turów i innej zwierzyny. Na jeziorach leśnych pły­

wały stada dzikich łabędzi, w puszczań­

skich rzekach: Rawce, Łupi i Pisi znaj­

dowano żeromia bobrów.

To też puszcza bolimowska była u- lubionem miejscem łowów książąt mazo­

wieckich. Zjeżdżali do niej chętnie i ło­

wami się zabawiali później i królowie pol­

scy. Władysław Jagiełło, Kazimierz IV, Zygmunt I, polując w lasach bolimow­

skich, obdarzali Bolimów i mieszkańców jego prawami i przywilejami.

Spokojne, w głębi puszczy ukryte miasto, przechodziło srogie losu odmia­

ny. Trafili doń szwedzi i za pierwszego najazdu swego ogniem zniszczyli. Po drugej wojnie szwedzkiej, w r. 1710, na­

stała sroga zaraza morowa i przetrzebi­

ła mieszkańców. Wznowiła się w trzy lata później i wytępiła znaczną część lud­

ności, a pozostali przy życiu mieszkań­

cy opuścili swe siedliska.

Powrócili po jakimś czasie, jęli pod­

nosić miasto z gruzów, ożyła pustka, ale nigdy już do dawnej świetności nie po­

wróciło. Pamięć jednak o dawnych dzie­

jach utrzymuje się wśród mieszkańców i wciąż jeszcze wierzą, że Bolimów, jak nie zginął, tak nie zginie i dawne od­

zyska znaczenie, „jako że starożytna o­

sada w herbie Najświętszą Pannę mia­

ła".

Ostatniem wspomnieniem historycz- nem Bolimów poszczycić się może. Osta­

tni raz rozbrzmią} nie wrzawą łowów królewskich, nie nawoływaniem rogów myśliwskich, lecz zgiełkiem wojennym, odgłosem trąb wojskowych, szczękiem oręża żołnierskiego.

W roku 1831 w Bolimowie przez czas jakiś znajdowała się główna kwa­

tera wojsk polskich...

W trzydzieści zgórą lat później zno­

wu puszcza rozbrzmiała zgiełkiem walki rozpaczliwej. Rozegrał się w niej jeden z epizodów ostatniego powstania, a pa­

miątką po nim została bezimienna mo­

giła, niegdyś w lesie, dziś pod lasem, na skraju pola, zbożem falującego, na grun­

tach folwarku, Mog łami zwanego.

Na najbliższym świerku, pod maleń­

kim, ubożuchnym obrazkiem Matki Bos­

kiej Częstochowskiej wycięty krzyż w korze i liczba „1863". Z boków, później już znacznie, bezimienne ręce wyryły napisy: „Cześć bohaterom" i „Gloria victis“.

Taka była puszczy bolimowskiej — przeszłość...

Kościół w Bartnikach pod Radziwiłłowem.

...Dziwnie szumią drzewa. Ich roz- gwar, nie zmącony, nie zakłócony żad­

nym odgłosem życia powszedniego, żad­

nym głosem żyjącego człowieka ni jego pracy, smętnie, tęskno opowiada prze­

szłość puszczy.

I śnię niby, a słyszę. Oczy mam zamknięte, a widzę...

...Gdzieś w dali psów łowieckich gra­

nie. Huczą, niby grzmot, rogi. Tentent głuchy, krzów i drzew łamiących się trzask. Na polanę wpada kilka olbrzy­

mich królów puszczy, turów, i ginie w przeciwległej ścianie lasu. Za niemi sfora psów zajadłych. Za psami ludzie, bar­

dziej do zwierząt leśnych podobni: ku­

dłaci, skórami zwierzęcemi okryci, z pier- wotnemi oszczepami w ręku. Ginie strasz­

liwy homon w puszczy...

...Wspaniały orszak myśliwski.

Strojne w błyszczące rzędy konie, stroj­

ni w jedwabie i szkarłaty panowie, ksią­

żęta, królowie. Zwycięzcy w bojach, try­

umfują na Iowach...

...Przesuwa się oddział rajtarów ol­

brzymich, rudych, brodatych, w hełmach czółenkowych. Jadą ostrożnie, nieufnie spoglądając w mroki puszczy. Jak ja­

strzębie, spadają na cichą osadę. Krótka chwila walki... Okrzyki trwogi, jęki...

Łuna pożaru wschodzi ponad puszczą...

...Obóz tych, co to za swoją i cudzą wolność do boju się porwali, nie mierząc sił na zamiary. Główna kwatera... Lecą na wsze strony gońce z rozkazami. Za­

wiedli wodzowie. Zawiodła pomoc obca.

Daremny trud, próżne ofiary...

...Obozowisko nocne. Wkoło ogniska garstka straceńców, strudzonych, znużo­

nych, głodnych. Już otoczeni, już na zgu­

bę skazani. I płynie ku niebu skarga o- statnia:

„Zgasły dla nas nadziei promienie.

Wiec nim zorza zaświeci nam blada, Stańmy, jako upiorów gromada!..."

...Duch przerażony budzi się w mę­

ce, w trwodze...

Ach, dzień jasny... Słońce zalewa polanę. Cisza błogosławiona... Puszcza oddycha równo, spokojnie.

Drzewa szumią, ale teraz opowiada­

ją o pracy twórczej, o tern, jak w pusz­

czy trudzą się ludzie w pocie bezkrwa­

wym dla przyszłych pokoleń...

Zaledwie liście z drzew bolimow­

skich lecieć poczęły, zaledwie dęby w jesiennych szat bogactwie stanęły — wieść o puszczy bolimowskiej po świę­

cie runęła. O Bolimowie, Mogiłach, No­

wej Wsi, Rawce — codziennie prawie wspominają biuletyny wojenne, przez świat cały chwytane i chciwie odczyty­

wane.

Drogo puszcza bolimowska za tę sławę swoją płaci!

Najuporczywsze tam, najkrwawsze toczą się boje. Bolimów w ruinach; Mo­

giły wraz z sąsiedniemi folwarkami z ziemią zrównane; Rawka, krwią wezbra­

na, między okopami i pozycyami dwóch przeciwników fale swoje, trupami obcią­

żone, toczy.

Padło na ziemię-matkę wiele olbrzy­

mów leśnych. Wiele stoi jeszcze, wzno­

sząc ku niebu okaleczone strąszliwemi pociskami ramiona. Pokotem legły całe łany młodych zagajników.

Gdy powróci cisza i spokój, w pusz­

czy —- jak i w kraju całym — znów roz- pocznie się znojna, mrówcza praca nad uprzątaniem gruzów, odbudową siedzib i warsztatów pracy, gojeniem ran, nad nowemi posiewami — dla przyszłych pokoleń.

Nie będzie nas — ale będzie las!

M :chal Roman.

R a w ka w p o b liż u M o g ił.

(6)

Dziennikarze angielscy i amerykańscy w Warszawie.

Stolicę Królestwa odwiedzają obecnie często dziennikarze cudzoziemscy, wydelegowani na tnren wojny. W tej chwili oawią w Warszawie t od lewej do prawej) pp. John F- Bass (Chi­

cago). Watchburn, korespondent londyńskiego Times’a, j kapitan Granville-Fortescue (Wa­

szyngton) z uroczą żoną, która często towarzyszy mężowi w jego zamiejskich wyciecz­

kach. Fot. Saryusz Wolski.

Głodny kabaret

Ody niezapomnianych dni 1906 roku, z beznadziejnej ciemności wy­

łoni! się świt, zbudził myśl polską i poniosła się wolna, jak królewski ptak, górnie, daleko, ku świetnym nadziejom, — w blasku lamp elek­

trycznych powstał — kabaret...

A gdy zjawił się w Polsce, niby gość zagraniczny, czuł się zrazu nie­

swojo, wtedy w imię nagłej a nieod- bitej potrzeby narodu powstał, pod starym znakiem dobrych momuso- wych tradycyi, ten pierwszy, tyleż polski, co artystyczny.

I pod hasłem troistem: wina, ko­

biety i śpiewu, gdzie śpiew trwał w tymże stopniu szczerości, co kobie­

ta i wino, począł tłumy nauczać.

A choć powstał, zaprawdę, z nicze­

go, otoczył się blaskiem i barwą, kę­

dy sala bogata i podium nad tłumy.

Tam, obok wsi polskiej zmarnia­

łego syna, kamienie i złoto publicz­

ności warszawskiej. Lśnią brylanty i oczy. Płonie żółtym blaskiem pa­

ni Sara, czerwienią dobrobytu me- cenasowa błyszczy i kwiaty, kwiaty, z jeszcze piękniejszych kielichów, szat cennych.

Białe ramiona w przezroczu ko­

ronek, zasłużone łysiny, doskonale czarni panowie, a damy, niby rajskie ptaki, ogoniaste, barwne.

Tępość myśli na twarzach, zim­

ne. puste rozmowy, do wyśmiania zawsze szczera ochota, dowcip tani, leniwy, a trunek—wino szampańskie.

Mocna woń perfum, kunszt ma-

nicure'y, karma obfita, zły akcent

francuski, a przy rachunku gest pań­

ski i, lichy napiwek.

Ale oto, z poza sceny dźwięk jakby bojowy, znak przedstawienia.

Pozchyla się kotara, w rycer­

skie pióropusze zdobna, jawi się w

blasku światła człek niepozorny, któ­

rego jeszcze wczoraj nikt nie znał, nic o nim nie wiedział, a dzisiaj on ci, apostoł nieprawości ludzkie gro­

miący, poczyna dostojnie akt wymy­

ślania drogim swym gościom:

Na znudzonych twarzach okrą­

głe zdumienie, bo... niby... dlaczego?

Za nasze pieniądze...

I dziwi się wielce brzuchaty pan i Sary mąż, i ciska, a zżyma pan ze wsi, zaś nieznająca słów innych, prócz komplementów, pani mecena,- sowa, jakby na nią chłód powiał, otula się w szal koronkowy, drży z oburzenia.

Lecz mija chwila przykrego wra­

żenia i już słucha państwo w ciszy pokornej, aby nie ściągnąć zarzutu, że bezmyślnie zacofany jest naród, którego kwiat właśnie na sali się ze­

brał, kwiat złoty, niosący na polskie ugory i kulturę...

Wartko toczy się fala i już bawi się państwo, pięknie ubrane, — jak umie. Z tępą bezmyślnością oczeki­

wania na to, co może nudę myśli po­

ruszy, chłodne „białe" popija, z za­

marłym na ustach grymasem. Za drogie pieniądze słucha tanich dow­

cipów, a wprost już szczęśliwość rozpromienia ich dusze, gdy kogoś z ludzi szczerej zasługi kabaretowy pajac złośliwym szarpnie językiem.

I — brawo, i niosą jadowitemu śmieszkowi z kipiącem winem pu- hary, a tam, gdzieś na uboczu, szcze­

ry artysta błądzi smutnie oczyma po tłumie i wzbiera w nim złość i łzy żalu się cisną, gdzie śmiech ludzki, i barwa i blask.

Ale zanim rok minął, nagle bla­

ski przygasły i niby ów człowiek, który błogosławione wybraństwo i wszystkie dary kultury delikatnem

zdrowiem opłaca, niby kwiat świet­

ny na lichym gruncie, gdzie tylko uboga, ale zdrowo żywiczna sosna wyrasta, — począł zwolna się chylić, zamierać, aż zgasł cicho, bez męki—

polski kabaret.

I jakoś tak odszedł bez głosu, bez echa, że nawet jedno—szkoda—

nie padło, gdy go z wielkim pośpie­

chem ponieśli.

Ci git... — położono mu nadpis

żałobny,' jako, że rad z Francyą się bratał: S y ,-g it, — westchnął ktoś blizki, bez żalu, bo to nie był interes...

Aż zeszła na Polskę znów burza i przyszły dni troski i głodu i doli bezdomnej, a gdy wróg nienawistny stargał kawał żywej ziemi ojczystej, wzywającej wielkim głosem ratunku, pożogą udręczył, siadł prawie na karku Warszawie — zmartwychwstał kabaret.

Bez rozgłosu wstał cichy, przy­

gnębiony, obdarty, wlokąc za sobą to, co niezbędne: skołatane pianino, strzępy kolorowej bibułki i myśli ułomną złośliwość.

Niezawodnie po mieście się błą­

kał ; szukał daremnie gospody, nie­

zawodnie, jak dawniej, możnych się czepiał, i doznał zawodu gość z bla- dem szyderstwem na ustach, nie w porę, aż przystał, nie bacząc na daw­

ne splendory, jak każdy bezdomny i głodny — do kuchni, gdzie tanie o- biady. A choć stropił się zrazu, że oto, wypadkiem, ze sztuką prawdzi­

wą się zbratał, o co łatwo na drodze niedoli, wnet jednak dawną duszę odzyskał, zaśpiewał, jak dawniej, or­

dynarnie — tak samo.

I jak dawniej: dyrektor teatru na scenie — wdzięcznych uczniów ofiara, którzy często nic nad to ze szkoły dramatycznej w dusze nie wzięli, i jakaś ordynarna piosenka, jak dawniej, i — Wiluś...

A tuż, tanie dla artystów obia­

dy i tyle bólów ludzkich się wlecze...

I wprost trudno zrozumieć, że w ludzkiej gromadce wśród tych, co na piękno i dobro, i krzywdę wrażli­

wi, może dzisiaj się śmiać anekdota o p. Pippmanie lub Hindenburga przygoda, który wskutek wzruszeń strachu przeżytych nie mógł usiąść na krześle...

Może powie mi ktoś, że koncert niedzielny przyniósł jednak ludzkiej niedoli.obiadów czterysta, ale powie to niezawodnie ktoś taki, co cale ży­

cie o swojej porze jadaj a pijał, i nie zna tej doli smutnej a drogiej, kiedy głód łatwiej się znosi, niż—niesmak.

Niestety, to ostatnie wrażenie przypadto większości stołowników w udziale.

Niechby według serca własne­

go i poczuć rządzili, bo nie z duszy artysty — polski kabaret, ów na­

trętny gość, co w smutną godzinę się zjawia.

Zygm. Bartkiewicz.

6

(7)

Towarzystwo wychowańców szkół kaliskich.

Adw. St. pniewski, czł sekr. Żarz., Adam Wretowski, skarbnik, Melania Parczewska, czł.

Tow , A. Peretz, wice-prezes, Kaz. Małagowsk', prezes Tow. WzaJ. Pomocy b Wychów.

Szkół kaliskich, Alfons Parczewski, poseł Ziemi Kaliskie), rejent Jan Bierzyński, czł Żarz., Kazimierz Arnold, czł. Zarządu. Fot. J. Ptekacs.

Nowy typ instytucyi.

Wywiad u mec. St. Pniewskiego.

Wojna przerwała rozwój instytucyi ftowego typu, wielce interesującej, któ­

rej twórcami jest inteligencya miasta Kalisza. To Towarzystwo pomocy w y­

chowańców szkół kaliskich, zawiązane w 1909 roku, a od 1910 rozciągające swą działalność na cały obszar Królestwa Polskiego.

Sekretarz tego Towarzystwa, p. St.

Pniewski, mówił nam:

— Głębiej pomyśleliśmy i szerzej zakreśliliśmy tę instytucyę, z której ro­

dzaj doświadczenia dla podobnych u- czynić pragniemy; ożywieni też byli­

śmy ambicyami, które wolno pięknemi nazwać. Pragnęliśmy węzły szkolnego koleżeństwa wzmocnić, na całe życie je zakonserwować i podtrzymanie z nich uczynić dla tych, którym los łaski uską- pił. Zapomogi i pomoce dla dawnych uczniów, stypendya I zasiłki dla ucz­

niów aktualnych, wreszcie stworzenie in­

ternatu dla samotników, dającego im choć iluzyę rodzinnego życia, — oto by­

ły punkty programu naszej energii.

Zjazd wielki kaliszan, rozproszo­

nych po świecie, wszystko to gotował się omówić i ustalić.

Co grać w teatrach w okresie wojennym?

Czy teatry powinny przygoto­

wywać sobie repertuar specyalny na miesiące wojenne?

Czy sama groza wojenna, aktual­

ność wojenna, powinna, w jaki­

kolwiek w teatrach, podczas, gdy pośredni, znaleźć się na scenie, ja­

ko artystyczny czynnik przedsta­

wienia?

Czy należałoby z bogatej lutni Melpomeny zerwać, na czas dany, tę lub ową strunę, — budzącą np.

śmiech, zanadto, jak na momenty

pnv agą ciężarne, bezmyślny, albo

pcuniecający np. zbyt ostro nerwy, już mocno napięte?

Ten zjazd wyznaczony był na je­

sień 1914 roku.

A w tej jesieni piękny, i kwitnący, i uśmiechnięty, i pracowity Kalisz prze­

stał jakby istnieć.

— Tern goręcej wzięła się do dzie­

ła nowego nasza instytucya, — mówi

p. P i l ewski.—Pierwsi stanęliśmy na w y­

łomie, jaki uczyniło nieszczęście. Od nas otrzym ała Sekcya Bezdomnych ofarę pierwszą, sturublową. Nasz prezes, p. Ma- łagowski, zorganizował kilka samo­

dzielnych gospód dla kaliskich rozbit­

ków, a do obecnej chwili opiekuje się 50-iu osobami, udzielając im mieszkań bezpłatnych. Utworzyliśmy sekcyę za­

pomogową, która po tysiąc rubli rozda- je miesięcznie, j sekcyę pogotowia w na­

głych wypadkach choroby lub śmierci.

Pierwszej przewodniczy pani W łady­

sławowa Mianowska, drugiej znana dzia­

łaczka, p. Melania Parczewska. Towa­

rzystwo zajmuje się oczywiście w szyst­

kimi kaliszanami, nietylko kolegami ze szkół.

Przypomnijmy jeszcze piękny od­

czyt p. Pniewskiego o Kaliszu, który przyniósł do 300 rb. biedakom.

Jeżeli się nie mylimy, działalność w tej formie zorganizowana: „Kalisza- nie dla kaliszan" jest wyjątkiem. Pięk­

ny to wyjątek. I przyklasnąć mu z serca

należy. D.

Ankieta „Świata".

I czy należy, wogóle, grać coś­

kolwiek w teatrach, podczas, gdv strzały huczą tak blizko, a tylu ran­

nych przybywa codzień do miasta?

Mamy nadzieję, że nasi czytel­

nicy podzielą pogląd nasz, iż wypi­

sane poniżej kwestye są interesują- CC.

Uczyniliśmy ankietę wokoło nich.

Poprosiliśmy czterech ludzi o odpowiedzi, wybierając każdego z innej dzielnicy teatralnego mieściska:

Władysława Rabskiego, jako kryty­

ka, obserwatora i sztuki i publiczno­

ści; Józefa Kotarbińskiego, jako dłu­

goletniego a samodzielnego dyrektora

teatru; Józefa Gliwickiego, pełnego spccyalnych doświadczeń reżysera dramatu i komedyi, Ludwika Śli­

wińskiego, reżysera operetki i farsy, świetnego psychologa, znawcę gus­

tów naszej publiczności, mec. Leo­

na Papieskiego, amatora teatru, któ­

rego wolno nam uważać za dobrego przedstawiciela najlepszej cząstki publiczności warszawskiej.

Wszyscy zaproszeni odpowie­

dzieli z wielką uprzejmością na na­

szą ankietę. Dziękujemy im za ich głosy.

Oto one:

W7ar/ysZmv Rabski, świetny kry­

tyk teatralny „Kuryera Warszaw­

skiego", mówił nam ze zwykłą sobie werwą:

— Co grać? Nigdy jeszcze nie było mi tak trudno odpowiedzieć na to pytanie, jak w chwili obecnej. Po- prostu wojna

s tłu m iła we mnie nietylko

e n tu z y a z m

dla sztuki i literatury, ale nawet zdol­

ność oryen- ta c y i arty­

s t y c z n e j . Wyznam pa­

nu szczerze, że piszę nie­

chętnie o tea­

trze. W chwi­

li, gdy wali

W ła d ysła w Rabski,

się cała Eu­

ropa, gdy nowy świat się rodzi, gdy idea Polski odrodzonej, którą najgoręcej ukochała moja młodość, dziś w poczynającej się jesieni życia ma przyoblec się w kształty realne, ja tylko bolesnym prawie wysił­

kiem woli wprowadzam myśli w świat pojęć literackich. Zatraciłem też poczucie wagi w zakresie okre­

śleń artystycznych. Dysertacye o lepszej lub gorszej budowie sztuki, o psychice erotyzmu, o logice cha­

rakterów, o pojęciu ról, o dykcyi aktorskiej, nawet o poetycznej za­

wartości jakiegoś dramatu wydają mi się nieskończenie małe wobec świtu krwawego, który się budzi, wobec śmierci milionów, rzucanych w paszcze armatnie, jako okup ży­

cia nowego. Później przyjdzie zno­

wu czas na sztukę i estetykę, na pie­

lęgnowanie najcudniejszego kwiatu kultury, jakim jest poezya. Ale dziś wołałbym o tern nie mówić.

— Czy kolega nie uważa jed­

nak, że naród kulturalny nawet w takich chwilach bez sztuki obejść się nie może i nie powinien?

— Z pewnością, z pewnością.

Tylko, widzi pan, taka już moja na­

tura, że gdy jakieś wielkie wraże­

nie, uczucie, tęsknota, niepokój opęta mi duszę, to na nic innego prawie niema w niej miejsca. Przez pięć miesięcy siedziałem na wygnaniu w Berlinie i przez cały ten czas byłem tylko raz jeden w teatrze.

- Na czem?

(8)

— Na „Romeo, i Julii". Po dru­

gim akcie ucieklem.

■ — Więc tam jednak graj;ą Szekspira?

— Graja go w „Deutsches Thea- ter“, ale zanim odważyli się zagrać

„angielską sztukę", urządzili wpierw ankietę literacką: „Ozy wolno?" I wie pan, dlaczego niemcy ostatecz­

nie pozwolili łaskawie na granie Szekspira? Oto ktoś wyjaśnił, że Szekspir przypadkiem tylko urodził się anglikiem, właściwie jednak jest własnością niemiecką, bo niemcy go odkryli i spopularyzowali w Euro­

pie.

— A w innych teatrach berliń­

skich co grają?

— Okropne patryotyczno - wo­

jenne dramidła. Same tytuły brzmią niby pękające granaty. Posłuchaj pan tylko: „Immer feste druff", al­

bo: „Nun wollen wir sie dreschen", albo: „Der Kaiser rief". Ba! za mo­

jej bytności w Berlinie jakiś pastor ogłosił odczyt p. t. „Czy Bóg jest neutralny?"

— Więc pan jest przeciwny repertuarowi aktualnemu?

— Najenergiczniej protestuję przeciwko niemu. Gdy Mars z Muzą ślub bierze, rodzi się zawsze potwo­

rek, a w najlepszym razie jakaś ro­

bótka zręczną, nie mająca nic ze sztuką wspólnego. Zresztą nawet misyi pedagogicznej taki teatr za­

zwyczaj nie spełnia. Jest to rozsad- nik płytkości politycznej i jałowej fanfaronady.

— Zaleca pan tedy wielką poe- zyę?

— Tak, o ile znajdzie się dla niej publiczność i o ile ze względu na złe czasy i potrzebę częstej zmiany repertuaru nie podadzą jej w mizernej oprawie i ladajakiem przygotowaniu. Gdyby zaś okazać się miało, że w obecnych warunkach wielkich arcydzieł sztuki drama­

tycznej z pietyzmem i powodze­

niem wystawiać nie można, to za­

lecałbym repertuar fantastyczno- bajkowy lub komedyowy, o jas­

nych uśmiechach, o szlachetnym tonie, o miłym poetycznym senty­

mencie. Niech ludzie po całodzien­

nych kłopotach, męczących dysku- syach, bolesnych niepokojach mają godzinę wypoczynku, zdała od wrzawy wojennej, polityki i wal­

ki o węgiel lub naftę. Niech im się zdaje, że życie jest baśnią. Takie złudzenia, to lekarstwo dla nerwów starganych. Ale wie pan? Nie cie­

szę się wcale na wznowienie u nas

„Wesela", choć pono po raz pierw­

szy wystawione ma być bez

powa­

żniejszych amputacyi. Jest to

naj-

pesymistyczniejszy utwór w

litera­

turze

polskiej. Nie chciałbym w tej chwili słyszeć,

że

miałem zloty róg, a został mi się tylko sznur. Wie­

rzę, wierzę, że niezadługo usłyszę głos złotego rogu, i pragnę, żeby wszyscy w to uwierzyli. Ale widzi pan. Już zaczynam mówić poli­

J ó z e f Ś liw icki.

tycznie. Nie! nie! ja dłużej dyspu- tować o sztuce nie mogę.

*

Józef Śliwicki, długoletni kie­

rownik teatru Rozmaitości, i to w czasach najgorętszych, bo w okresie rewolucyjnym, kiedy teatry war­

szawskie

przechodziły

wielostronne przesilenie, na pytanie: czy grać? — odpowiada: grać.

Na pytanie: czy repertuar spe­

cyalny? — odpowiada.: tak, o ile można, specyalny.

Zwraca on nam przedewszyst- kiem uwagę na to, że:

— To sama publiczność roz­

strzygnęła, kwestyę: ażali obecnie teatr jest potrzebny. Z początku nie­

śmiało poczęła ona uczęszczać na widowiska, stropiona niewczesnem zamknięciem teatrów na tak długi przeciąg czasu, i należało zniżyć ce­

ny, aby ją zachęcić. Ale wkrótce wziął w niej górę instynkt różnorod­

ności życia. I obecnie, przy cenach norm alnych, widownia jest z w ie c z o ru na w ie c z ó r za p ełn io n a.

Teatr przy­

c z y n ia się, aby życie u nas płynęło, o ile ty lk o można, nor­

malnie, a do­

starczając lu­

dziom dobrej rozrywki, od­

wodząc ich od tego, co obniżyć może energię życiową, pod­

trzymuje w niejednym źródła odwa­

gi i żwawszym go czyni do walki ze' skutkami kryzysu. Działanie sztuki, prawdziwej sztuki jest krzepiące.

Oto pewne ciekawe spostrzeże­

nia Sliwickiego:

— Myślę, że teatr jest, w czasie obecnym, szczególnem dobrodziej­

stwem dla mas tych ziemian i zawo­

dowej inteligencyi, które ściągnęły z prowincyi do Warszawy, nie ma­

jąc dziś co robić na miejscach, gdzie ich los postawił. Posiadamy w mu- rach naszego miasta dziesiątki tysię­

cy gości, cierpiących na bezczyn­

ność w srogi zwykle sposób i sprag­

nionych jakiegoś ciepła w atmosferze, która ich otacza. Otóż teatr* jest z pewnością dla nich najmilszym z sa­

lonów, gdzie nigdy nie czują się na­

trętami. gdzie nigdy im na myśl nie przychodzi o nadużywaniu gościn­

ności, gdzie są otoczeni dokoła ludź­

mi, towarzyszami ciężkich momen­

tów klęski publicznej, ogrzewani wreszcie tern uczuciem powszechnej sympatyi człowieczej, jaką udziela widzowi teatralnemu każde udane dzieło sztuki, każdy talentem obda­

rzony aktor. Zamknąć tym ludziom, Pozbawionym ogniska domowego, teatr, byłoby stworzyć im najcięż­

szą z samotności, bo samotność w wielkim ognisku życia.

A repertuar?

Śliwicki mówi nam w tej spra­

wie rzeczy, najwidoczniej przemy­

ślane i przez doświadczenie spraw­

dzone:

— Dwóch rzeczy ludziom obec­

nie potrzeba: kordyałów, środków pokrzepiających i narkotyków, uspo­

kajających środków. Teatr posiada oba w bogatej swej aptece. Winni­

śmy więc grać obecnie podniosłe dzieła. Wystawiamy właśnie z tego działu dramat Morsztyna: „Szla­

kiem Legionów". Albo mile rozwe­

selające. Takie dzieło dał nasz teatr w „Różyczce" De Flersa i Caillaveta.

Miało ono niezwykłe powodzenie, które przewidywałem, nie podziela­

jąc zdań pesymistycznych, jakie od­

radzały wystawienia tej sztuki. W y­

dawała się ona może niejednemu zbyt nikłą, na czasy, przesycone tę­

żyzną niezwykłą. Próba jednak wy­

padła dobrze dla tej pogodnej kome- dyi i stanowi ona, jak mniemam, wskazówkę dla dyrekcyi, jaki rodzaj sztuk jest obecnie na czasie i w zgod­

ności z psychologią naszej publicz­

ności. Pogodny uśmiech, wytworny żart, subtelna obserwacya natury ludzkiej, delikatne uczucia, zgrabnie okreś'one, a wszystko przeniknięte jasnemi promieniami optymizmu, oto, co dziś może liczyć na pewne powo­

dzenie. Takim jest charakter popy­

tu, że odważę się na to wyrażenie, na rynku teatralnym.

Wspomnieliśmy Sliwickiemu o paryskim „ascetyzmie" teatralnym.

— Tak, tam inne są warunki, aniżeli u nas. Paryż był więcej za­

grożony, aniżeli Warszawa, to jed­

no. Może główne. Następnie tea­

try paryskie zostały zdekompleto­

wane przez powołanie pod broń ca­

łej, do boju zdatnej ludności męskiej.

Skutek to fatalnego wyludnienia, głównej choroby społecznej francus­

kiej. U nas tego strasznego braku niema. Nasze teatry mało od pobo­

ru ucierpiały. Ma kto grać. Tem- bardziej więc grać należy.

D.N. Vivus.

Niemiecka Belgia

Widomym znakiem panowania nie­

mieckiego w Belgii ma pozostać na wieczne cza­

sy nowo wprowadzony znaczek pocztowy belgij­

ski Sprytnie obmyślona przez rząd pruski entre- pryza. Nawet za rok czy za dwa. gdy już z niemiec­

kiej władzy w Belgii nie pozostanie śladu, będzie

można z tego źródła wyciągać jeszcze pewne dochody, o ile tylko zapas znacz- kó •' przygotowano dość obfity Filateli­

stów nie b.ak na świece.

s

(9)

Legion polski, zorganizowany przez W. Gorczyńskiego w Puławach.

Gen.-major Ignacy Święcicki, dowódca I-go legionu, i Witold Gorczyński — naczelnik za­

rządu organizacyi.

Sprawa „legionów polskich" w Kró­

lestwie weszła w nową fazę. Komitet na­

rodowy objął nad niemi protektorat, po­

wołując do życia „Komitet organizacyj­

ny", który ma objąć nad temi legionami kierownictwo. Do Komitetu organizacyj­

nego należą: gen. piechoty Edmund Swi- dziński (prezes), generałowie: Ludomir Stępowski i Piotr Szymanowski, oraz pp.: Zygm. Balicki, Konst. hr. Broel-Pla- ter, Antoni Sadzewicz i Wit. Gorczyński.

Legioniści.

Zteatrów warszawskich.

Dwie farsy.

W końcu zeszłego tygodnia wysta­

wiły teatry nasze, dzień po dniu, aż dwie farsy francuskie. Na obydwóch przepeł­

nione były widownie, a wszyscy zdawa­

li się prosić: dajcie chwilę śmiechu i za­

pomnienia!...

Teatr Polski nie ze wszystkiem proś­

bie tej zadość uczynił. Farsa „Dwie kaczki" (nie trzeba sobie wystawiać, że na scenie pływają żywe kaczki po wo­

dzie; mowa o kaczkach dziennikarskich) znanej i u nas wesołej spółki francuskiej:

Tristan Bernard i Alfred Athis, grana była w tonie i tempie poważnej kome- dyi. A pomysł jest doskonały i nawskroś z farsy. Starego Plauta motyw do „Me- nechmów", oparty na cmi - pro - quo, na­

śladowany tyle razy przez komedyopi- sarzy całego świata, zredukowali dow­

cipni autorowie francuscy do tego, że ta sama komplikacya odgrywa się w jed­

nej i tej samej osobie. Montillac i Ge- lidon, podobnie, jak Celestin i Floridor z „Nitouche", jest len sam człowiek w dwóch osobach. Rano, jako Montillac, redaguje dla miłości hrabianki Magdale­

ny reakcyjne pismo „Pochodnia" i po­

lemizuje z Gelidonem, czyli ze sobą sa­

mym, jako redaktorem radykalnej „La­

tarni morskiej", którą redaguje wieczo­

rem, dla miłości pani Leontyny. Stąd mnóstwo bardzo śmiesznych i doskonale pomyślanych kolizyi. Dochodzi do te­

go, że Montillac wyzywa Gelidona na pojedynek. Wszystko to — pomijamy m n ó stw o innych zawikłań komicznych—

powinno być grane w szalonem tempie.

w tonie drwiny i umiarkowanej przesady.

Chodzi przecie o to, jak w każdej farsie, aby się widz nie połapał, że założenie jest nieprawdopodobnem. Jeśli jednak styl farsy trzyma się w nastroju powa­

gi, to cala pointę niknie, pozostaje bez właściwego reliefu, a główne momenty przechodzą bez wrażenia. Artyści, na­

wet tak wybitni, jak p. Dulębianka, Ja­

racz, Lenczewski i t. d., nie posiadają odpowiedniego wyszkolenia, nie mają wprawy do podobnych rzeczy, nie są zgrani w tym kierunku, wymagającym specyalnego tonu, wyrazu i gestu.

Zupełnie inaczej w Teatrze Letnim.

Farsa „A'fe śmiem" (J'ose pas) Jerzego Bcrr‘a — także znany naszej publiczno­

D e le g a c y a p o lska u p re z y d e n ta Zw iązku S zw a jc a rs k ie g o .

H E N R Y K S IE N K IE W IC Z , d e ­ le g a t p o m o c y m ię d z y n a ro ­ d o w e ! d la z ru jn o w a n e ) p rz e z

w o jn ę lu d n o ś c i p o ls k ie j.

J. I- P A D E R E W S K I, d e le g a t o r g a n iz a c y i p o m o c y m ię d z y - narod.dla zrujnowanej przez w o jn ę lu d n o ś c i p o ls k ie j.

M e c . A N T O N I O S U C H O W S K I, p re z e s b. M a c ie rz y P o ls k ., d e le g a t o rg a n iz . p o m o c y mię*

d z y n a r. d la lu d n o ś c i p o ls k ie j.

ści — choć bardzo dowcipna i wesoła, nie jest tak subtelna w szczegółach, jak

„Dwie kaczki". Akt trzeci przypomina prawie cyrk. A jednak ten nieśmiały bohater, w osobie p. Fertnera, który wo­

li iść do kozy i uchodzić za złodzieja, aniżeli uledz erotycznej pomyłce przysz­

łej teściowej,—w towarzystwie Gasińskie- go, Trapszy, Domoslawskiego i pań:

Leszczyńskiej i Mrozińskiej — budzi od początku do końca wybuchy wesołości.

Bo artyści są doskonale wyszkoleni i zgrani w tym właśnie stylu i kierunku.

Bo nie można odraza śpiewać dobrze basem, jak się jest tenorem, choćby do­

skonałym. 1 riaodwrót.

«b.

(10)

Na widowni — z tygodnia.

Ochm.Ow. D. N. LUBIMOW, Bar. STORGH, prezes min. LEON BILIŃSKI, następca HUSEIN l-szv, ogłoszony o- ABBAS HILMI, zdetronizo- nowomi^nowany p o m aen.- austryackich, podał się do SWroha, były w ielkorząd- becnie kedywem Egiptu. wany przez Anglię dawny

gub war8z do spraw cy- dymisyi. ca Bośni i Hercegowiny. kedyw Egiptu-

wiinych i administracyjnych.

Ludomir Grendyszyński.

Pracownie dla inteligencyi.

Zjawił się projekt ulżenia doli inteligencyi, który powinien być sze­

roko omówiony i bardzo popar­

ty przez społe­

czeństwo nasze.

P. L. Grendy- szyński, znany działacz spo­

łeczny i publi­

cysta, w arty­

kule, zamiesz­

czonym w „Ku- ryerze W ar­

szawskim" dn.

19-go stycznia r. b., dał cały szereg niezwy­

kle p o m y sło ­ wych p r o j e k- tów, jak można­

by przv dobrej woli stworzyć pracę dla inteligencyi, która to wyda się nieaktualną, będzie jednak obecnie na czasie, ale tem-nie- mmej da krajowi cały szereg pożąda­

nych i pożytecznych dzieł. Peniądze dać powinien Kom. Obyw., gdyż, wydając dziesiątki tysięcy na jałmużnictwo, nale­

ży też z całych s'ł walczyć z rozrostem wszelkiego rodzaju niepożądanych obja­

wów gnuśności, pasożytmctwa. Wpraw­

dzie inteligencyi tych zarzutów posta­

wić n'e można, jednakże trzeba pomy­

śleć nad sposobami ułatw ienia lub dania pracy. P. GrendyszyńsM wylicza w swo!m projekcie 'nstytneye tego rodzaju, co T w tCrofi. ZhmsWe. Archiwum przy ni. Krasbiskich. Tow. czytelń Warszawy, Tnw. O ri“ki nad zahyfknmi przeszłości, 'Pcw naukowe Magistrat warsz i t. d.

7'-'racę «ie t»ż do ludzi pn-watnarr-h. rna- ipcvch po. do p ro rzad k o w an ia biblioteki lub ioWeś zbiory. P o w vdaw cńw . s ło- warzvsz°ń. fachowców na:crz°rAżniei- cze"o rodzoiu. Każdej z in.słv*ncyi rzu­

ca w formi- rronozycyi jakaś nrace k tóra m nżnaby stw orzyć. Nanrzv,,ład Tpw tZrcH-.f 7 iQm s'’le pioclnby za-a^Sie ęrer-edw -niem pow °i Rtatvs+v'-i rolrpczej Krój-.-twa. p rz y i-tórei to dałoby s;e zu- Ż’'Ć k-Poidz^c-focin b-d-i. Tow Mziikf).

We. o ’ł° POtr-rebp.p ludzi - specatajistów rnmiy—IMw dla fachowców W iah iejk p |.

w>ok dziodz’p'o w-edzy c ra y grom adze­

niu b-b norzadkowapip faktów, dat. ro- b 'e " ’u nefaf — fo iPoniifaf pracow ni dla intplirrepcyi** wyszuka ndrow!odn:ch Dla archiw om na placu Krasińskich. pdvby chciało pozwolić pracować — też znaj­

dzie się pracownik. I to za darmo! Pła­

ca będzie pokryta zapomogą, którą po­

winien dać Komitet Centralny,

By przekonać się, czy projekt Gren- dyszyńskiego znajdzie oddźwięk we wspomnianych instytucyach, bo inteligen- cya bez pracy jest żywo nim przejęta, udaliśmy się po zdanie do poszczegól­

nych kierowników. Prof. Wierzbowski, kierownik archiwum przy pl. Krasińskich, zakomunikował nam, że snecyaliści, do­

brzy znawcy łaciny, mogliby ewentual­

nie być pożyteczni i znaleźć zajęcie. Kil­

ku może nawet mogłoby pracować na koszt instytucyi. Sekretarz Tow. Nau­

kowego. mecenas Henryk Konic, uważa, że proiekt p. Grendyszyńskiego jest do­

bry. ale nie da się zastosować do Tow.

Naukowego. Ludzie nauki pracuią sami.

Sekretarz jest ,m czasami potrzebny, ale do badań nie można nikogo brać do po­

mocy. Tembardziej, skąd wz;ąć fundu­

sze? Tow. Naukowe ich nie posiada.

Jałmużniczych pieniędzy od Centr. Ko­

mitetu brać nie należy. Ignacy Baranow­

ski, znany historyk, badacz stosunków agrarnych w rzeczypospolitei polskiej, kierownik bibPoteki im. Krasińskich, o- świadcza prosto: ..Poboty by się znala­

zły. ale skąd wziąć pieniędzy? Zarząd bibPoteki musiał zmniejszyć personel pracowników stały. To samo stało się w Tow. Kraioznawczem, gdzie z kilku o- sób personelu urzędniczego i naukowego została się tylko j“dna. Dr. Rogowski, se­

kretarz czytelni publicznych miasta War­

szawy. również mówi: ..Roboty — ależ znajda iej wiele, tylko kto zapłaci, gdyż czytelnie nie posiadają żadnych fundu­

szów". Radca Mrozowski, zarządzają­

cy administracyjnem biurem magistratu Warszawy, daie radv te^o rodzaiu. że przedewszystkiem sam Komit°t Obywa­

telski rowinien wziąć rłatnvch urzędni­

ków. Dziś iest to już instytucva, która powinna mieć urzędników, rracniących od uodz/ny do godziny, regularnie. Za pieniądze wymagać można, co sie zowie, roboty. Honorowi pracownicy raz przy­

chodzą. n z ich niema, a w Knm:t°c:e te ­ go być n:e powinno. M ag istrat przyjął nowych urzędników i nrz.yimie nowycli iececze Bedzie to krocią w morzu, bo ilość ludzi inteligentnych bez pracy zw iększa sic z dn em każdvm. Prasa rzidnie pow inna kontrolować różnych mTonerów Przedsiębiorców prywatnych, którzy nigdy nie dz:»rii sie zysl ami ze sw o:m: w spółpracow nikam i, ale 7 * to stratam i podzielił1 s:ę chętnie. Dr. Wł.

[rivszp"'skj. s"kr“tarz Tow. Ociekj nad zahetkami przeszłości ■— aż sie cali do prniektn n. Grendyszyńskiego. Tyle jest pracy! Tvle pilnej pracy! Trzeba już za­

cząć spisywać, fotografować kościoły

dworki, zburzone przez nieprzyjaciela.

Przecież to będzie praca, potrzebna Ko­

mitetowi Obywatelskiemu. Można to po­

wierzyć do wykonania architektom, bu­

downiczym, art. - malarzom. Poza tern możnaby zinwentaryzować Wilanów, P a­

łac Zamoyskich, Potockich, Muzeum Przemysłu i Rolnictwa! Ach, gdyby tyl­

ko znalazły się pieniądze i dobra wola!

Radca Tow. Kred. Ziemsk., Dr. Wład.

Dobiecki, na projekt pana Grendyszyń­

skiego zapatruje się przychylnie, ale w instytucyi swojej n'e widzi możności znalezienia narazie jakiegokolwiek opar­

cia dla inteligencyi, poszukującej pracy, a to dla braku funduszów. Wielu obywa­

teli zrujnowała wojna, przez co każdy wolny fundusz towarzystwa, o ile by się znalazł, możnaby przedewszystkiem u- żyć dla ulżenia stowarzyszonym! Po­

nosimy przytem wydatki ogromne. Z. Run­

do, znany dyrektor Zakł. Akcyjnych S.

Orgelbranda, pełen jest najlepszych chę­

ci. Mówi: „Wezmę rękopis, wydrukuję, złożę na skład, niech czeka lepszych czasów wraz z temi książkami, które już leżą. Mamy ich za 200.000 na skła­

dzie. Ale niech C. K. O. uzyska dla nas pożyczkę długoterminową — bo bez pie­

niędzy pracować niepodobna".

Odpowiedzi te zakomunikowaliśmy projektodawcy, p. Grendyszyńs^iemu.

Streszczaią się one w jedynem oświad­

czeniu: Praca by się znalazła — pienię­

dzy niema. Mecenas Konic, zaznaczył tylko, że pieniędzy od Centralnego Ko­

mitetu Obywateisk brać nie wypada, gdyż są to pieniądze jałmużnicze. Coś jednak należy zrobić, by dać możność zarobku intebgencyi i to wtedv. gdy praca jest. I dlatego p. Grendyszyński uważa, że powstanie „Sekcyi pracowni dla inteligencyi" jest koniecznością i za­

daniem sDołecznem Zresztą. sekeya ta­

ka istmeie pod nrzewodnictwem n. Zyc- kiei i niesie pewną pomoc inteligencyi.

Należy więc czeirmredzej zreformować ja. czy też rozszerzyć zakres iej dzia­

łalności. Zresztą pracy iest mnóstwo.

Komitet Obywatelski, szczególnie w Sekcyi rozdawniczei. ma dużo pracy.

Powinien zorganizować Bu t o Centralne recestracyi nędzy, korzystającej z zapo­

móg publiczych. Były bowiem czeste wynadki. że jakieś snrvtne a niemoralne indywiduum wvitidzafo po kilka razy wsnarcia. po kilka garniturów, a nawet handlowało bonami na obiady.

Gdyby odrazu w ten snosób rege- strowano, mniei bvłoby nadużyć. Zresz­

tą, pracy iest dużo! A pienądze muszą się znaleźć! Od czegóż energia!

Kals.

10

Cytaty

Powiązane dokumenty

Jest zresztą śród tych, którym bv sie pomoc publiczną przydała, i pewna kategorya, domagająca się wyłączenia z pod reguły, ogranicza­. jącej szczodrość

Ławica ziemi, wykopanej i wysypanej przed okopem, rozciąga się na długości 5 do 6 metrów i jest troskliwie przykry­.. ta murawą lub inną nadającą się

Dopiero w tragicznych dniach sierpniowych, kiedy to armia francuska wciąż cofała się, gotowa nawet Paryż zostawić na łup wroga, przekonano się, jak

dawczej. iż sprawę polska trzeba rozwiązać jaknajprg- dzej: takie jest również i zdanie pa­.. na. — iż są pewne ugrupowania w

W większości wypadków pożyczka dostaje się do rąk petenta tylko w małej części gotowizną — gdyż Sekcya stara się bezpośrednio o dostarczenie mu ma-

nych środków jeszcze przez lat dziesiątki, jakkolwiekby ułożyły się sprawy na wschodzie państwa po zawarciu pokoju".... Tak

Pewnej nocy zdawało się już, że atak się zaczyna, gdyż po północy huknęło kilkanaście strzałów karabinowych.. Okazało; się, że to warta w okopach,

Nie jest jednak w stanie oprzeć się pierwotnym, zaborczym instynktom sąsiadów.. A Polska nie ma sit, by im stanąć na drodze, ze swą energią, własną racyą