I i MARNEGO mm
O
P O W I E Ś Ć
oO czi
BYTOM 0 . - 8 . NAKŁADEM I DRUKIEM „KATOLIKA“ , SPÓŁKI W YD A W N IC ZEJ Z OQR. O D PO W . 1914
~C*y W W
Anatom.*)
G w iaździsta noc rozlała się n ad P ary ż em , noc zim na, bo b y ł to m iesiąc M arzec 1832 roku. S u chy m roźny w ia tr szum iał gw ałtow nie, podnosił tu m a n y śn ieg u i m io ta ł n im i n a wsze strony.
W śród zaw iei śnieżnej m ig o ta ły tysiące św iate
łek la ta r n i ulicznych, drżących od w ia tru , ja k li
ście osiny. K to p a trz a ł na to wszystko, m ó w ił:
„S trasz n a n o c!“
I niety lk o z powodu zim na, śn ieg u , zaw iei była to noc straszna, ale także i przedew szystkiem dlatego, poniew aż w owe czasy, gdzie cholera w P a ry ż u w ielce grasow ała, głów nie w nocach wywożono tru p y zm arłych n a tę straszliw ą cho
robę n a cm entarze.
K ok 1832 zaczął się ta k p ięk n em pow ietrzem i p rz y ta k dobrem zdrow iu m ieszkańców , że n ik t
*) A natom ia jest częścią n a u k i lekarskiej, która czerpie swe w iadom ości z rozczłonkow ania istot organi
cznych. O tw iera (kraje) ona ciała tych istot, rozdziela na części wedle pew nego p la n u i opisuje je szczegółowo.
Jest k ilk a gałęzi tej nauki. A natom tedy nazyw a się człowiek, co się anatom ią zajmuje. W powieści naszej występuje właśnie ta k i człowiek.
— 4 —
n ie przypuszczał, iż strasz n y gość zaw ita do P a ryża. N ic n ie w skazyw ało żadnej przyczyny, k tó ra b y się źródłem cholery stać m ogła. W ładze m ie jsk ie czuw ały n ad p o rząd k iem i czystością w m ieście, badano wodę do p icia, u p rz ątan o śm ieci i wszelką nieczystość z u lic i placów , •— w szystko było n iejak o zdrow e i n ie m iało właściw ości sp rzy jając y ch rozm nożeniu się za ra z k a cholerycznego, bo tenże zarazek w b ru d z ie i nieczystości przede- w szystkiem się lęg n ie i m noży. A je d n a k cholera zaw itała do m ia sta i rozszerzyła się w n iem w za
straszający sposób. To w łaśn ie czyniło ową noc jeszcze straszliw szą. M iało się ta k ie uczucie, j a koby n ad P a ry ż e m zaw isło w ieko tru m n y , k tó re każdego m om entu spaść może i p rz y k ry ć n a zawsze tych, co w m ieście m ieszkają. K to się wieczorem k ład ł, drżał, czyli się ran o obudzi, a kto ran o w sta
wał, trw ożył się, czy w ieczora doczeka.
P oniew aż oczam i c iała n ie m ożna było dojrzeć przyczyny p o w stan ia cholery, przeto lu d prosty rozm aicie się dom yślał owych przyczyn. M iędzy in n em i bardzo w ielu z lu d u m yślało, że ja k iś n ie godziwiec z a tr u ł wodę w stu d n ia c h i źródłach pa- ryzltich. K to p a trz a ł n a tych, co n a cholerę u m ie
ra li, m ógł isto tn ie m yśleć, że z tru c iz n y u m ie ra ją , albow iem w k ró tk ie j ch w ili staw ał się zdrow y w ielce chorym , rzu cał się w k urczach, w y k rz y w iał się strasz n ie i w śród tych m ęczarn i u m iera ł, — p ra w ie ta k , ja k u m ie ra człow iek, k tó re m u ostrą tru ciz n ę zadano. W yżsi i uczeńsi z m ieszkańców Znów, któ rzy w iedzieli, że do stu d n i n ik t tru c iz n y n ie nasy p ał, dom yślali się in n y c h p rz y czy n ; szu
k a li ich w pow ietrzu, w nieczystościach, dym ie;
p y ta li się lek arzy i uczonych.
— 5 —
B ardzo m ało ty lk o lu d zi wzniosło się m yślą ta k wysoko, aby zam knąć oczy ciała, a otw orzyć oczy ducha i niem i szukać przyczyn p lag i. C i w idzieli głębiej i łatw iej poznali, że P a n B óg spuścił k a rę n a P a ry ż za grzeszne życie, ja k ie przew ażna część ludności w iodła.
W m ieście calem panow ało bow iem w ie lk ie ze
psucie. M ędrkow ie, co się uczonym i nazyw ali, głosili n a u k i B ogu p rz e c iw n e ; p ły tk ie u m y sły słu chały tych n a u k i zapom niaw szy o B ogu, ż y ły tak , ja k b y po za tern życiem i ty m św iatem niczego n ie było. Zepsucie stanów wyższych p rzesiąkło też do niższych, do lu d u , bo gdy n a g ó rn em p iętrze wieży zaczniesz lać bez u s ta n k u wodę n a podłogę, to woda p rz e sią k n ie przez szczeliny n a niższe p ię t r a i z czasem p rz ek ap ie aż n a sam dół. A choćby tylko k ro p le zrazu k u dołowi padały, przecie ju ż powiedzieć n ie m ożna, aby dolne p ię tra b y ły cał
kiem suche. T a k samo byw a w społeczeństw ie, ta k samo było w P a ry ż u w ów czas; z g ó ry szły bez
bożność i zepsucie obyczajów i o g a rn ia ły niższe w arstw y.
G dy człowiek p rz e sta n ie w to w ierzyć, że je s t n a ziem i tylko n a to, aby pobożnem i cuotliw em życiem zarobić sobie n a niebo, w tedy też lg n ie w y
łącznie do rzeczy doczesnych, ziem skich, albow iem w nich w idzi jed y n e szczęście. T a k też m yślało w ielu wówczas w P a ry ż u (a że n a św iecie p ien iąd z je st ogrom ną potęgą, przeto owi niedow iarkow ie, odstępcy, ow i letkiew icze co do obyczajów, g o n ili za m a rn y m groszem , ścig ali się, aby go posiąść ja k naj w ięcej, bo im się zdaw ało, że im w ięcej grosza, tern w ięcej szczęścia. iNie w ierząc w B oga, an i nie trz y m a ją c się p ra w B oskich, n ie p rz e b ie ra li
f — 6 —
też w środkach, k tó re ich do celu, to je st do grosza prow adziły. B y le go posiąść, odw ażyli się n aw et n a zabicie bliźniego w ta k i lu b ow aki sposób.
I w całym P a ry ż u słychać było p ra w ie ty lk o brzęk złota; złoto i wszędzie złoto! To by ł bóg w ielu P a ry ż a n , innego znać n ie chcieli. To złoto ko
ch ali więcej, n iż kiedykolw iek B oga, g d y jeszcze w iarę m ie li w sercu ; to złoto czcili ja k boga.
W szystko, co czynili, m iało te n ostateczny cel, aby pozyskać w ięcej pieniędzy, — w szystko co czynili, było dla m arnego grosza.
Aż się nareszcie m iłosierdzie B oskie przebrało i spuścił B óg m iędzy ty ch lu d zi p lag ę o strą w po
staci cholery. M iała ona ich przestrzedz i p o p ra w ić i grozą zw rócić z d ro g i grzechu n a drogę Bożą.
W ielu, k tó rzy jeszcze w sercu isk ie rk ę m iłości Bożej posiadali, n aw ró cili się. I n n i, co się ju ż zu
p ełn y m i niew o ln ik am i n am iętności swoich stali, k tó ry ch serce n a k am ień stw ardło, drżeli przed cholerą, lecz n ie m yśleli o popraw ie.
S tra c h przed cholerą o g a rn ą ł w szystkich. K to m ógł n ie w ychodził w cale z dom u i n ie pozw alał wychodzić n ikom u ze sw ojej rodziny. W h an d lu n a stą p ił zastój, ru c h u kupieckiego, ja k i zw ykle n a ulicach w idać, a n i dostrzedz.
T ylko n a cm entarzach był w ielk i ruch, bo tam ludzie ciągle groby k o p ali dla zm arłych, a in n i znów ciała przyw ozili. C i lu d zie n a ję li się n a kopaczów i tra g a rz y , a należeli p ra w ie wszyscy do tych, o k tó ry ch się m ówi, że żyć, czy um ierać, w szystko im jedno. P o n iew aż za k o p an ie g ro bów i noszenie tru p ó w dobrze płacono, przeto owi ludzie, m a ją c pien ięd zy w bród, ubyw ali św iata. D ziw ną też sp raw ą stało się, że m ało kto
z pom iędzy n ich u m ie ra ł n a cholerę, choć ciągłą styczność m ieli z cholerycznym i. Z tego powodu zrobili się bardzo śm ia li; zdaw ało im się, że j a kim ś niew ytłóm aozonym sposobem są zabezpie
czeni przed zarażeniem . O w i tra g a rz e n ie trz y m ali się tego, co lek arze zalecali, aby n ik t pod
czas cholery się n ie objadał, a n i u p ija ł, bo to n ie bezpiecznie. P rz e c iw n ie ; po p ra cy szli do k a r czem i p ili n ad m iarę.
Gdy in n i, zwłaszcza młodzi letkiewicze w i
dzieli, że tych ludzi, choć zbytku ją w jedzeniu i piciu, cholera oszczędza, nabyli głupiego rozu
m ienia, iż kto chce ujść choroby, m usi też tak po
stępować, ja k owi tragarze, to jest jeść i pić i zu
chów udawać. A le cholera żartować ze siebie nie pozwoliła i nieraz się zdarzyło, że wśród uczty, wśród p ija ty k i zabierała swoje ofiary.
P o calem m ieście szerzyła się trw o g a i rozpacz.
Moce b y ły przedew szyśtkiem straszliw e. P o u li
cach toczyły się wozy z tru m n a m i, p rz y n ic h po
stępow ali tra g a rz e z pochodniam i, śm iejąc się i do.
w cipkując. To w szystko p rzeryw ało sen śpiących.
A potem wszyscy drżeli, ja k ie będzie rano? Czy wszyscy w dom u w stan ą? Czy też kto um rze w nocy?
Pom iędzy ty m i, któ rzy się cholery n ie b ali, był pew ien człowiek, k tó ry tu ż p rz y cm en ta rzu m ie
szkał. O k n a jego izby w ychodziły n a cm entarz.
M ógł m ieć około 30 la t, ale b y ł bardzo w ielk i i silny. S ied ział n a d re w n ian y m zydlu w sw ojej izdebce tu ż p rz y oknie i o parłszy łokcie o fu tr y n y okna, p a trz a ł n a cm entarz, to znów k u niebu.
B ył u b ra n y w czarne, ak sa m itn e szaty, bardzo w y tarte i zniszczone.
P o in n e czasy byw ało w te j okolicy m ia sta bardzo cicho. T eraz podczas cholery ru c h by ł w ielk i, a n a cm entarzu g w a r ja k n a ja rm a rk u , we dnie, lecz p rzew ażnie w nocy. Śm iechy gło
śne i nieprzyzw oite słowa słyszeć się d a w a ły ; to tra g a rz e opow iadali sobie żarty .
Ile razy ów człow iek w czarnem u b ra n iu spoj
rz a ł n a cm entarz i n a to, co się ta m działo, ty le razy złośliw y uśm iech pokazał się n a jego tw arzy.
Ś w iatło licznych pochodni tra g a rz y padało przez okna, tu i owdzie p ap ierem zalepione, do jego izby.
D latego n ie za p alił w cale lam py, a n aw et ra d był, gdyż zabrakło m u ju ż o leju do lam py. D rzew o n a opał ju ż m,u się też skończyło, w ięc chłód zapa
now ał w izbie w ielk i. Ów człow iek rozgrzew ał się w ten sposób, że od czasu do czasu pociągał z b u telk i. G dy w ypił, w tedy tw a rz m u się n a chw ilę za ru m ie n iła , ale k ró tk o potem znów sta
w a ła się b lad ą i siną.
M im o iż całe otoczenie zagadkow ego m ężczy
zny w yglądało ubogo, to je d n a k m usiało każdem u podpaść, bo podobne rzadko ty lk o n a tra fić było można. N a p u łk ach m iędzy szk lan k am i stało k ilk a naczyń z n ap isam i łaciń sk im i, w k tó ry ch m ie n iły się węże, w okowicie przechow ane, różn y m i k o lo ra m i; n a ścianach w isiały porozw ieszane m aski gipsow e i jaszc zu rk i suszone, w iązk i w on
nych, rz ad k ich ziół, p rz y tw ie rd zo n e u posowy d e n k ie m łykiem , b u ja ły się za la d a pow iew em w ia tru , rozsiew ając dziw ny zapach po m ieszka
n iu . Ń a b iu rk u stało k ilk a ptak ó w d rapieżnych w ypchanych, a w śród n ich połyskała czaszka lu d z
ka, należąca w idocznie do ustaw ionego w kącie k ościotrupa, k u n szto w n ie d ru te m w całość zespo
lonego. W drugim kącie stal tapczan słomą za
słany i derą przykryty —• widocznie łoże dziwa
cznego mieszkańca, — a na derze leżały dwa pisto
lety i wązki pałasz.
Obok tapczanu spoczywał pies silnego wzrostu, podobny n a włos do wilka. Oko jego zwracało się kiedy niekiedy uważnie na pana, a mimo iż był zim na zwyczajny, mroźne powietrze wcale mu się oczywiście nie podobało. K iedy pan jego po pewnej chwili powstał i po pokoju chodzić zaczął, w ierne zwierzę krok w krok zdążało za nim, zwie
siwszy łeb sm utnie, ale bystro zważając na każdy ruch jego. Skoro pan wreszcie przystanął i okiem rzucił po izbie, jakby czegoś szukał, pies, jakby zgadując m yśli swego pana, rzucił się pod biurko i wyciągnął k ró tk i toporek z pod znajdującej się tam kupy rupieci.
— Dobrze, mój Szkielecie zgadłeś! — prze
mówił wtedy do niego mężczyzna, u ją ł siekierę, porąbał jednę z desek, które tworzyły pu tk i za
stawy do książek, i naniecił ognia w żelaznym piecyku. Potem usiadł znowu i zatopił się w m y
ślach, pies wyciągnął się obok pieca —- i znowu zapanowała głęboka cisza.
Po upływ ie pół godziny dały się słyszeć kroki na dworze. Anatom podniósł uważnie głowę nad
słuchując i szepnął z zadowoleniem do siebie:
— Nareszcie!
K iedy jednak kroki zbliżyły się do samych drzwi m ieszkania, niepewność ich zadziwiła go niemile.
— To nie F ilip ! — szepnął gniew liw ie, —•
któż to być może (
— 10 —
K toś zap u k ał do drzw i, — pies zerw ał się m ru cząc g roźnie i s ta n ą ł naprzeciw ko drzw i, gotów rzucić się każdej chw ili n a n a trę tn e g o gościa, ale p an jego sk in ie n ie m rę k i za trzy m ał go p rz y sobie.
— Proszę! — zaw ołał po chw ili.
D rzw i u c h y liły się lekko, a w n ich u k azał się człowiek drobnych kształtów z obliczem p ra w d zi
w ie lisiem , z czerw onym i w łosam i i brodą okala
ją c ą tw arz jego ja k k re ta . U b ra n y by ł w y tw o r
n ie i czysto, n a jego jed w ab n ej kam izelce zw ie
szał się g ru b y łańcuszek złoty. W lew ej ręce dzierżył nieznajom y, liczący około la t 50, m ięk k i kapelusz p ilśniow y, a w p ra w e j g ru b ą laskę z trz c in y h iszp ań sk iej, zakończoną u gó ry złotą gałką. M im o tego w y k w in tn eg o u b ra n ia n ie m iał w sobie nic pańskiego, owszem całe jego po
stępow anie było p ełn e uniżoności i bojaźliw ości.
— Pozw ól p an , •— 1 odezwał się po chw ili, — że spocznę n a chw ilę, zanim m u przedłożę m ą prośbę.
N ie czekając na pozwolenie, usiadł na krze
sełku tuż przy piecu, nie zważając na psa, który warcząc krążył koło niego.
i— Cóż p a n a ta k późno sprow adza do m nie, p a n ie B otan? — za p y ta ł zdziw iony w łaściciel m ie
szkania. —• P a n drżysz ja k osowy liste k . Czyś p an zachorow ał n a cholerę?
— Ach, przezacny p a n ie anatom ie, — odpo
w iedział obcy z w idocznem przerażeniem , spoglą
daj ąc boj aźliw ie n a stoj ący w kącie k ościotrup, —- n ie w spom inaj p a n tego strasznego w idziadła.
S traszy m n ie ono dosyć przez cały dzień. W ciąż zdaje m i się, że w idzę jego zielonaw e i kurczowo w ykrzyw ione oblicze. H a , ja k k rw ią zaszłe oczy
— 11 —
jego k rążą strasz n ie w ciem nych jam ach ocznych...
okropność!
Z tem i słowy zerw ał się, zatrząsł się cały i za
k r y ł tw arz swą rękom a, ja k gdyby straszn e w i
dmo isto tn ie przed n im stało.
N a w idok te n n ie m ógł się anato m w strzy m ać od głośnego śm iechu, a spojrzaw szy p o g a r
dliw ie n a przybyłego, rz ek ł:
-— Jeż eli p an n ie p rzestaniesz straszyć się ta k b rzy d k iem i m yślam i, to niezadługo i p an a za b iją w tru m n ę i w yniosą n a c m e n ta rz !
-— L itości, litości! N ie m ów p a n o tr u m n a c h ! W tej ch w ili p ad ł w zrok jego przez niezasło- n ię te szyby n a cm entarz, n a k tó ry m p rz y św ietle pochodni w idać było k ilk u lu d z i zajęty ch g rz e
ban iem przyw iezionych trupów .
— Z ak lin am p an a, -— b ła g a ł przybysz, — za
słoń p an okna, gdyż inaczej w idok ten m n ie za
b ije, chyba n ie w yjdę żyw z pańskiego m ie
szkania.
—i O m ój p an ie, byłby to zbytek uprzejm ości,
— odrzekł anatom z uśm iechem złośliw ym n a ustach.
— Co, co p an pow iedziałeś! — za p y ta ł p rze
straszony człowiek.
— D ziw n a rzecz, że m n ie p a n n ie chcesz ro
zum ieć — rzekł anatom , spoglądając b y stro n a niego. -— P a n masz p ra w d ziw ie niezw y czajn ą czaszkę, po p ro stu rzadkość co do k sz ta łtu , to też ile razy m am zaszczyt p a n a w idzieć u siebie, za
wsze czuję w sobie żądzę po siad an ia p ań sk iej czaszki, gdyż jestem przek o n an y , że przez zba
danie je j w iedza m o ja pow iększyłaby się zna
cznie.
— 12 —
— S traszn y ś, okropnyś p a n ! — zaw ołał z drże
n iem człowiek o lisie m obliczu, -— zaprzeetańże p a n raz ju ż ta k ic h niegodnych żartów , a zasłonie lep iej owe okno!
— Czyż strach n ie pozw ala p a n u zauw ażyć, iż owe okno n ie posiada w cale zasłony? Zresztą po co zasłaniać? K to obok cm en ta rza m ieszka, n ie p o trze b u je się obaw iać, żeby ktoś przez okno do m ieszk an ia jego zaglądał.
— W tow arzystw ie p a n a o p anow uje m n ie za każdą razą strac h o k ropny i w tedy drżę ja k w fe brze. P rz e d m em i oczami p rz e la tu ją ty siąc isk ie
rek, a w żołądku czuję nieznośne ciśnienie.
— To nic, m ój p an ie, —- zauw ażył anatom z uśm iechem , — strac h rz u cił się p a n u n a żołą
dek. B ądź p an je d n a k dobrej m yśli, — posia
dam ja znakom itą esencyą żołądkow ą, k tó rą przed k ilk u d n iam i dopiero sporządziłem .
To m ów iąc zw rócił się k u ścianie, nacisn ął n a m aleń k i w y stający g u zik i w y ją ł ze szafki, k tó re jb y się n ie by ł n ik t w tern m iejscu spodzie
w ał, flaszeczkę z ja sn y m płynem . J u ż w ycią
g ał korek, k ied y n ag le w strz y m u jąc się, k rz y k n ą ł z udanem p rz e ra ż e n ie m :
>
— A do stu katów , b y łb y m sobie p iw a nie- lad a n a w a rz y ł!
-— I cóż? — za p y ta ł przy b y ły , k tó ry żadnego poruszenia anatom a n ie spuszczał z oka.
— O nic, tylko pom yliłem 'się w e flaszk ach ; na szczęście wczas jeszcze pom yłkę spostrzegłem .
— Jak ż e to być może?
— Czem uś p a n zbladł ta k nagle, p an ie Bo- ta n , — za p y ta ł drw iąco anatom . — B y łb y m do
praw d y zam iast k ro p li żołądkow ych nieom al dał
F : :....
— 13 —
p a n u soku z blekotu. I to cała h is to r y a ! Ł atw o to w yrozum ieć i wybaczyć, gdy się zauw aży, ja k niepew nem je s t p a n u ją c e tu św iatło.
P a n B o tan o d rę tw ia ły ze strac h u , z w z ra stającą zgrozą spoglądał na człow ieka, k tó ry z uśm iechem n a ustach m ógł o ta k strasznych rzeczach rozpraw iać. A n ato m tym czasem w sta
w ił znowu flaszeczkę n a sta re m iejsce, n ie zw ra
cając n a jm n ie jsz e j u w a g i n a dygocącego ja k we febrze przybysza, z a p a lił lam p k ę i w ydobył p rzy je j św ietle in n ą, n a la ł z n ie j k ilk a k ro p li n a łyżkę i podał p a n u B o tan w ciąż jeszcze w niem em p rz e
ra żen iu pogrążonego. W te j ch w ili odzyskał te n że mowę, a o d sk ak u jąc w bok błyskaw icznym r u chem, z a k rzy k n ą ł n a pól p rz y tłu m io n y m głosem :
— Id ź precz, k u s ic ie lu ! -—- i w y trą c ił za ra
zem anatom ow i łyżkę z rę k i.
— Czyś p a n oszalał? -—• zaw ołał tenże, ja k b y był isto tn ie rozgniew any. — W ylałeś oto drogo
cenną, praw dziw ą esencyą życia, k tó re j je d y n a je d n a k ro p la zdolna] pow rócić u m iera ją cem u ży c ie !
— Może być, n ie w ą tp ię wcale, — w y b ąk n ął nieśm iało B otan, — ja k n ie w ą tp ię o w iadom o
ściach p a n a w a n a to m ii, m edycynie i n au k a ch przyrodniczych. Za n ic w św iecie jednakow oż nie zażyję tych k ro p li żołądkow ych, k tó re p an tak w ysław iasz.
— M ógleś p a n śm iało to pow iedzieć, n ie w y
lew ając tego praw dziw ie nieopłaconego sk arb u , — b rzm iała k w aśna odpowiedź anatom a, za m y k a
jącego szczelnie flaszkę w ta j nem schow aniu P o ty ch słowach zw rócił się w łaściciel m ie szkania k u ok n u i z a p a trz y ł n a k rz ą ta ją c y c h się
— 14 —
po cm en tarzu ludzi, n ie zw racając n a jm n ie jsz e j u w ag i n a gościa. N iespodziane p rz e rw a n ie roz
m ow y zdawało się dla przybysza być w w ysokim sto p n iu nieprzy jem n em . Z akłopotany do reszty, to k rę c ił się n a siedzeniu, to pokaszliw ał i ru szał ustam i, ja k b y chciał znow u podjąć u rw a n ą roz
mowę, ale n ie m iał w idocznie odw agi. W reszcie, uspokoiw szy się nieco, zdobył się n a pozornie spo
k o jn e z a p y ta n ie :
— Cóż za w ierała p ierw sza flaszka, k tó rą p an z u k ry te j szuflad y w y ją łe ś!
— P rzecież ju ż p a n u raz pow iedziałem , — odpow iedział m ru k liw ie anatom .
—' A ta k , p raw d a, tylko że sobie n ie mogę przypom nieć!
— Sok z blekotu.
— Sok z b le k o tu !
— T a k jest.
— Do czego używ asz p a n tego so k u !
— Do różnych rzeczy.
— Ależ, kochany p an ie, dlaczego stałeś się od ra zu ta k m ałom ów nym %
— P o n iew aż za sta n aw iam się w ła śn ie n ad czemś bardzo ciekaw em .
— Czy wolno wiedzieć, n ad czem?
— N a d p ań sk iem i odw iedzinam i, — odpow ie
dział anatom , a spostrzegłszy w idoczne zakłopo
ta n ie gościa, pobiegł k u n iem u i d o d a ł:
— Jeż eli mogę p a n u czem służyć, to proszę powiedzieć. M usi to być w ażna rzecz, żeś p a n w brew swej obawy przed cholerą o ta k niezw y
czajnej porze odw ażył się naw iedzić m n ie w m em m ieszkaniu.
— 15 —
-— Wiażna ? o nie... w cale nie. W ażnego n ie m a w tern n ic a nic. M am ty lk o m ałą prośbę do pana... m ała przysługa...
—- A w ięc je d n a k p rzy słu g a, — w trą c ił a n a tom z przyciskiem . — J a k a ?
■— P a n wiesz, że m am żonę, k tó re j n ie mogę odmówić i n ajm n iejszeg o życzenia. P a n wiesz to, n ie praw daż ?
— N ie znam pań sk ich stosunków fa m ilijn y c h do tyła, aby módz o tern sądzić.
—■ Słusznie, praw da. Otóż żona m oja boi się o kropnie cholery.
— Przecież nie więcej niż pan? — przerw ał mu złośliwie anatom.
— Ależ, m ój p an ie, dlaczego n ie dasz m i p a n nig d y spokojnie dokończyć zdania. W te n spo
sób n ie dojdziem y do celu.
■— To i cóż? P rzecież, ja k p an sam p rz y zn a
łeś, n ie chodzi tu o nic ważnego.
—- To, o czem z p anem porozum iećbym się p ra g n ął, je s t w ażne i niew ażne, ja k się k to n a to z a p a tru je . Oto jed en z m ych sąsiadów — dodał po m ałej chw ili z nam ysłem , p o p ra w ia ją c n a so
bie u b io ru — m a n a swem podw órzu, o ja k ie p arę set kroków od m ej fa b ry k i, w ielkiego i złe
go psa, k tó ry m ianow icie o nocnej porze ta k w y
je, iż całe sąsiedztw o spać n ie moze.
— Z apew niam p an a , iż n ie ra z przez całą noc oka zm rużyć n ie m ożna, a że m o ja żona, ja k n ie omal w szystkie kobiety, je s t w w ysokim sto p n iu zabobonną, przeto u p a tr u je w tern w y ciu a n a stępujących po n iem w y padkach śm ierci w są
siedztwie, spowodowanych cholerą, pew ną stycz
— 16 —
ność. Często gęsto opada ją ta k i strach , skoro usłyszy p rzeraźliw e wycie, iż obaw iam się, że lada chw ilę om dleje. S p ra w a ta n a ro b iła m i dosyć kłopotów, jużem n aw et chciał psa owego od sąsiada kup ić, cóż, k ied y za żadne pien iąd ze nie chce go się pozbyć. P o stan o w iłem przeto udać się do p a n a i poprosić go o k ro p le, lctóreby psu nieznośnem u zadać m ożna. G łów nym w a ru n kiem byłoby, żeby k ro p le z a b ija ły szybko i nie pozostaw iały żadnego ślad u w żołądku zw ierzę
cia. Jestem bow iem przek o n an y , iż zacny sąsiad k tó ry m a ta k niezw yczajne p rz y w iąza n ie do swe
go psa, gotów go dać p ru ć lekarzom , a gdyby w żo
łąd k u znaleziono tru ciz n ę, padłoby n aty ch m iast podejrzen ie n a m oję osobę. Toby znow u było po
wodem procesów i n ie p rz y j aźni, a tego chciał
bym jalco człow iek spok o jn y w każdym razie un iknąć.
— i Z p a n a praw d ziw y an ió ł pokoju! — za
w ołał śm iejąc się głośno anatom , w ydobył to
rebkę papierow ą, koloru ciem nobronzowego z b ia łym proszkiem i rz e k ł: — T en proszek za b ija szybko i niezaw odnie i n ie zostaw ia a n i odrobiny śladu w żołądku każdego stw orzenia, k tó re śle- pem n a św iat przyszło.
— Ja k to ! ty lk o u tak ieg o stw orzenia, k tó re ślepem n a św iat przyszło? — za p y ta ł przybysz, a tw arz jego, n a k tó re j w chw ili, k ied y anatom zachw alał skuteczność proszku, m alow ała się dzi
k a chytrość, p rz y b ra ła w y raz n ie poham ow anego gniew u, ja k tw arz złoczyńcy, k tó re m u n ie u d ał się bezbożny zamach.
W tejże ch w ili p o ja w ił się złośliw y uśm iech anatom a. Z oczu jego b il połysk pew nego, zu-
— 17 —
pełnego zwycięztwa, przebiegłość lisia cechowa
ła każde jego poruszenie.
— Maisz pan oto, czegoś sobie życzył, — rzekł z nienaturalną uprzejmością -— a jednak zdaje się, żeś pan jeszcze niezadowolony. Czy sobie może pan życzysz trucizny, która także za
b ija inne istoty, a nie tylko takie, które ślepe na świat przyszły?
Przybysz zbladł ja k ściana; poznał on, że ana
tom odgadł jego zam iary. Odzyskawszy jednak przytomność, rzekł po chwili z najniew inniejszą w świecie m in ą :
— D aj m i pan truciznę, zdolną zabić wszyst
ko, co żyje. J a k pan wiedzieć będziesz nieza
wodnie, należę do tych ludzi, którzy o byle czem wątpić lubią, wolałbym więc i w tym przypadku truciznę, która koniecznie wszystko zabija, co ży
je. To pew niejsze! Zapłacę chętnie trzy luj- dory.
— Trochę drogo cenisz pan życie psa — zau
ważył anatom.
— Tyle właśnie ofiarowałem sąsiadowi za psa wzmiankowanego — odpowiedział obcy, zmięsza- wszy się na chwilę. -—• Co jem u dać chciałem, dam panu; toć skutek będzie ten sam.
—* Jesteś pan bardzo względny, doprawdy, masz pan moje uznanie.
To mówiąc, wręczył anatom kupującem u m a
leńką flaszeczkę, zaw ierającą ciem nobrunatny płyn i wziął w zam ian trzy lujdory. Drżący z radości przybysz u k ry ł dobrze truciznę i za
bierał się ku w yjściu, kiedy naraz anatom uchwyciwszy go za rękę, szepnął m u k ilk a słów do ucha. Słowa te przeraziły człowieka tak mo-
Dla marnego grosza. 2
18 —
cno, że kapelusz w y p ad ł m u z rę k i drżącej, a tw arz jego stała się jeszcze straszniejszą. T ym razem nie zdołał się ta k szybko opam iętać, ja k p rz e d te m ; n ie m ogąc się zdobyć n a żad n ą odpo
wiedź, zbliżył się do drzw i i u ch y lił je, chcąc ja k najspieszniej pożegnać strasznego m ieszkańca.
W tej chw ili poczuł ta k okropny zapach, że m ało co n ie omdlał.
•— Cóż to ta k i strasz n y rozsiew a zapach? — zap y tał na pół n ieprzytom ny.
— To ty lk o k ilk a tru p ó w ju ż n ie świeżych,
— odpow iedział obojętnie anatom , w skazując palcem n a posowę, ja k b y chciał przez to pow ie
dzieć, że tr u p y te z n a jd u ją się po n ad jego m ie
szkaniem .
P o te m w ydobył z k ą ta la ta rk ę i z a p a lił z n a j
d u jącą się w n iej świeczkę. P ie s tym czasem stał ju ż w pogotow iu, ja k b y ju ż w iedział, co m a n a stąpić. N a sk in ie n ie swego p a n a uchw ycił la ta rk ę za ucho, a k ied y p a n rzek ł do n ieg o :
— P a m ię ta j, Szkielecie, że m asz tego p an a odprow adzić do dom u i św iecić m u po drodze! — spojrzał n a człow ieka, ja k b y chciał m u dać po
znać, że ju ż je st gotów w ykonać rozkaz swego p a n a
•— C hętniebym p a n a sam do dom u odpro
w adził, — dorzucił, anatom — poniew aż je d n a k oczekuję p rz y ja ciela, niech m n ie ty m razem pies mój zastąpi. P o n ie sie on la ta rk ę , ja k się n a le ży, a niechby kto p an a po drodze zaczepił, to zo^
baczysz pan, ja k i z niego obrońca. S koro p an go n ie będziesz ju ż potrzebow ał, natenczas p ro szę m u dać rę k ą znak, żeby sobie poszedł, i zga
sić świeczkę w latarce, gdyż w ie rn y pies z n a j
dzie drogę do dom u i bez św iatła.
— 19 —
P o tych słowach otw orzył drzw i i grzecznym ukłonem pożegnał gościa, zdążającego za psem po n a pół zapadłych schodach dom ku.
K ilk a sekund później stał anatom ju ż znowu przy oknie i p a trz a ł z c h y try m uśm iechem za od
dalającym się cieniem, człowieka.
—- Oj w padłeś, p taszk u , w padłeś, — w yrzekł wreszcie, a k ied y B o tan w raz z psem ju ż zn ik ł w ciem nościach w ieczornych, pochw ycił siek ierę w kącie stojącą i uderzy ł obuchem trz y k ro tn ie w podłogę.
W tej chw ili dał się słyszeć n a dolnem p ię
trze głos kobiecy, a nieco później ktoś wolno i ciężko po schodach podchodził do góry.
Fabrykant
Od czasu do czasu S zkielet, niosący la ta rk ę przed p anem B otan, staw ał n ie c ie rp liw ie i oglą
dał się za n im , a ju ż zawsze to czynił n a rogach ulicy, poniew aż n ie w iedział, k tó rą drogą dalej pójść w ypadnie. W ta k ic h m iejscach czekał, aż czerw onobrody człowieczek, uszedłszy k ilk a k ro ków naprzód, pokazał m u k ie ru n e k dalszy, n a co m ąd ry pies jednakow oż n ie ra z długo czekać m u siał, gdyż tru d n o było zdążyć za szybkiem zw ie
rzęciem . P a n Botan. b y łb y ch ę tn ie w ypoczął, ale g łu ch y tu rk o t woza, k tó ry słyszał za, sobą, dodaw ał m u siły i pchał go n ap rzó d ; w żaden sposób n ie chciał się z n im spotkać.
Wóz te n w yglądał też W istocie n a d e r p rz y kro, a p rz y czy n iał się do tego tak że w idok czarno i szaro u b ra n y ch m ężczyzn, za n im p o stęp u ją
cych. Co k ilk an aśc ie lu b k ilk a d z ie sią t kroków
— 20 —
staw ali przed dom am i, o d b ierali ja k ie ś d łu g ie dosyć i ciężkie przed m io ty i sk ła d a li je n a wozie.
T y le zauw ażył p a n B o tan i to m u w y sta r
czyło, aby pojąć, co to b y ły za przedm ioty.
— To są tru p y , zm arłych n a cholerę, — m ó
w ił do siebie -— o k ro p n o ść! T u rk o t tru m ie n , do tego o ty m czasie, je st p ra w d ziw ie p rz e ra ż a jącym .
I znów p o d w ajając k ro k u zdążał za psem , aż w reszcie sta n ą ł p rzed ład n y m domem, stojącym n a uboczu w jed n em z przedm ieść P a ry ż a . P rz e d domem ty m p a liła się la ta r n ia czerw ona, ja k pod
ówczas przed każdym domem, w k tó ry m m ieszkał lekarz, a n a n ie j w id n ia ł w y ra źn y n a p is : „ P o moc dla cholerycznych“ .
Z apukaw szy do ciężkich drzw i wchodowych, okutych w żelazo, obrócił się do psa za n im sto
jącego i k rz y k n ą ł n a niego, u d e rz a ją c go przy- tem ciężką la sk ą :
— F o ra do dom u!
Żeby zam iast podziękow ania, ja k ie się m u należało, k ije dostać, tego i pies spokojnie n ie przen iesie n a sobie, tern m n ie j, ta k ie in te lig e n tn e zw ierzę, ja k Szkielet. To też, zan im się n ie wdzięczny p a n B o tan spostrzegł, pies p o staw ił la ta rk ę n a ziem i i w o k a m g n ie n iu uchw ycił p rze
straszonego za kołn ierz, ta rg a ją c n im w lewo i w praw o. B o tan zaczął krzyczeć n a g w ałt, ale n im stróż dom u p rz y b ie g ł n a pomoc, poznaw szy p an a swego po głosie, ro z d arł pies p ię k n y s u r
d u t od góry do dołu, uchw ycił la ta rk ę i — ju ż go n ie było!
— O m ój Boże, cóż się to stało? — ubole- w aż stróż domowy, zobaczywszy swego p an a le
— 21 —
żącego n a p rogu ja k bez duszy. —■ R a tu n k u , n a pomoc! A co to za strasz n a noc!
W ołanie jego odniosło pożądany sk u te k ; w net przybiegło k ilk u nęd zn ie u b ra n y ch ro b o tn i
ków. i podniosło B otan a z ziem i, ale i n a jm n ie j
szego w spółczucia n ie byłoby m ożna n a ich obli
czach spośtrzedz.
— T ym czasem zanieście p a n a tu do m nie, —■
rzekł do n ich stróż, o tw ie ra ją c im drzw i do swej izdebki.
Zaledw ie m ały człowieczek uczuł, że je st u siebie i że m u ju ż n ic n ie grozi, w n e t zm ienił się do niepoznania.; z bojaźliw ego i uprzejm ego stał się g ru b ia ń sk im i n ielu d zk im , a cały swój gniew w y lał n a bied n y ch robotników . RazW ał ich ospałem i i leniw em i stw orzeniam i, a żeby tylko módz p otw ierdzić niesłu szn y zarzu t, za k li
n a ł się, iż p rz y n a jm n ie j z dziesięć razy pociągnął za dzwonek.
— < A leż p a n ie B otan , •— rzek ł z całą uniżo- nością sta ry stróż domowy — p rzysięgam , żem n ic n ie słyszał.
—- Boś stary m , g łuchym nicponiem , —, k rz y k n ą ł n a niego fa b ry k a n t.
S tarzec n a to zbladł, w oczach jego zaszkliły się łzy, i sm utno zw iesiw szy głowę, rz ek ł d rżą
cym głosem •
— J a byłem i jestem o sobie p rzekonanym , że ze m n ie w ie rn y słu g a, a n ie nicpoń!
— M ilcz, s ta ry żółw iu, — zaw rzasnął jeszcze g n iew liw iej fa b ry k a n t. — T y śm iesz się b u n tować przeciw m nie, jeże li j a cię słusznie k a rc ę ! O wiem ja , skąd się tw o ja p rz ek o ra bierze. M iej się n a baczności, gdyż odtąd będę tylko zawsze
— 22 —
to czynił, co m n ie się podoba. O g ląd a jc ie się je no n a waszego p a n a F ilip a , to w n et z n im p ó j
dziecie po żebran in ie. J u ż on...
K ie d y ta k m ów ił, zw rócony k u sw ym robo
tnikom , jeden z nich p rz erw a ł m u z w idocznem w z b u rzen ie m :
— K asz p a n w e rk m istrz po ż e b ra n in ie n ie p o trzeb u je chodzić, pilność i zdatność, j aką się odznacza, u ch ro n ią go od tego.
N a chw ilę n a sta ła zu p ełn a cisza. F a b ry k a n t n ie p rz y w y k ły do tego, ażeby k tó ry z robotników jego śm iał m u przeryw ać w m owie, czerw ony od gniew u, sp o jrzał przeszyw ającym w zrokiem n a śm iałka, a zobaczywszy, że tenże w cale się go lę
kać n ie zdaje, k rz y k n ą ł, tu p ią c ze zło ści:
— Co... w ięc to ju ż ta k daleko rzeczy za
szły, że m i lad a rob o tn ik , k tó ry m n ie w yłącznie zawdzięcza, że ży je i m a swe ognisko, w ta k i sposób do m n ie przem aw iać się ośm iela? N ie sły chane rzeczy! A tem u w in ie n kto? ów F ilip ! No, ale tera z przestałem ż a rto w a ć !
To m ówiąc, w ydobył p ełn ą sakiew kę z k ie szeni, w y ją ł z n ie j k ilk a fran k ó w , rz u c ił je ro
b otnikow i pod nogi i grożąc k ije m , rz ek ł:
— Oto tw ój zarobek tygodniow y, idź m i n a ty ch m iast z oczu.
— P rzep raszam , serdecznie p rzep raszam —■
odezwał się nieśm iało p rzerażony rob o tn ik , k tó ry z p ra cy rą k u trzy m y w a ł oprócz siebie jeszcze swą sta rą m atkę.
— Za późno teraz, — k rz y k n ą ł fa b ry k a n t — b ierz pien iąd ze i idź, i to n a ty c h m ia s t!
—• Ach d ro g i p an ie, — rzek ł n a to s ta ry słu ga, — on by ł zawsze ta k p iln y m robotnikiem .
— 23
M a on przy sobie sw ą s ta rą i chorą m atk ę, k tó rą ja k rzadko k tó ry syn, p ie lę g n u je , w ybacz m u p an. K ie m yślał on zapew ne w cale ta k źle.
Za p rz y k ład em słu g i u d a li się i in n i robo
tn ic y w prośby, ale, bezskutecznie.
Ze szyderczym uśm iechem sp o jrza ł bezlitosny fa b ry k a n t po sw ych robotnikach, w reszcie r z e k ł:
— Cóż to? W y, ja k widzę, trzy m acie się je den d rugiego, ja k o g n iw a łańcucha! T a k pozo
stać n ie może, trze b a łańcuch rozerw ać. Ja k e m pow iedział, ta k będzie. Z uchw ały chłopak p ó j
dzie sobie, i to n aty ch m iast, a kto się jeszcze od
w aży za n im przem ów ić, te n m oże m u zaraz to
warzyszyć.
P rz e stra sz e n i robotnicy zam ilk li. W y b y ty z p ra c y m łodzian p ozbierał porzucone pieniądze i ju ż wychodził, k ied y usłyszał po za sobą zło
śliw y śm iech. O b e jrzał się, a spostrzegłszy za sobą fa b ry k a n ta , n ac isn ą ł czapkę, k tó rą dotąd w rę k u trzy m a ł, n a ucho i rzekł, w ychodząc:
— M y się jeszcze zobaczym y!
B o tan zb lad ł; m ia ł on bow iem niew ypow ie
dzianą obawę przed stow arzyszeniam i robotnicze- m i, k tó re we F ra n c y i ju ż wówczas w ielkiego n a byw ały znaczenia. P o w y jśc iu robotników za
p y ta ł się s ł u g i :
— i Z d aje m i się, żeś p rzedtem coś m ów ił o n ie szczęsnej nocy, cóż znow u zaszło ?
— P roszę o przebaczenie, żem zapom niał pa
n u donieść.
— Co takiego? — p rz erw a ł n iecie rp liw ie fa b ry k a n t.
—- P a n n a K a ro lin a zachorow ała p rzed k ilk u godzinam i n a cholerę.
— 24 —
—- C z y ju ż u m arła ? — za p y ta ł B otan.
— N ie, ale m a podobno w ielk ie boleści.
— K tóż je s t p rz y n ie j ? -— L ekarz i żona pana.
— Co, m oja żona? ■— k rz y k n ą ł z oburzeniem fa b ry k a n t. — C zy to ona n ie w ie, że cholera je st zaraźliw ą ? Co za nieostrożność!
P o tych słowach wszedł po schodach k a m ie n nych n a p iętro do swego p o k o ju i zaraz się w n im zam knął. U siadłszy n a krześle, p rz y m k n ą ł po
w iek i i zatopił się w m yślach, że w y g ląd a ł p ra w ie ja k śpiący. N ie spał on je d n a k wcale, tylko rozm yślał n ad słow am i, k tó re m u anato m szep
n ął do ucha, k ie d y od niego w ychodził: T ru c iz n a n a szczury zapobieży b a n k ru c tw u , tru c iz n a n a p sy zapew ni ci p o siadanie m a ją tk u .
—i D z iw n a rzecz! -— m ów ił do siebie w za
m yśleniu. —^ Czy on przez te słowa chciał m i dać poznać, iż m o ja przeszłość m u n ie obca i że mój p la n odgadł? N ie, to n ie może być! A jed n ak , g d yby ta k było? O ta k , ta k jest, on w ie 0 w szystkiem !
To m ów iąc, pow stał, przeszedł się k ilk a razy po pokoju, a, potem n a la ł sobie w in a w szklankę 1 w y p ił ją duszkiem .
>— P rzy p u ściw szy , że on w istocie w ie, n a co użyłem tru c iz n y n a szczury, i że przeczuw a, co z tą tu zam yślam uczynić — p rz y ty ch słowach wydobył flaszeczkę z ciem nym p ły n e m i p rz y g lą d ał się m u uw ażnie, w ta k im ra zie m oże m i się stać okropnym w rogiem . O n? n ie ! Toć on bie
d ny ja k tu re c k i św ięty, n a d z ie ja o trz y m a n ia ła dnej sum ki pow strzym a go z pew nością od w y
— Ü5 —
stą p ie n ia przeciw m nie, a p ien ięd zy n a szczęście m am dość.
Podczas k ied y w te n sposób rozm yślał o sło
w ach anatom a, zapukano do drzw i.
F a b ry k a n t zerw ał się przestraszony, w n e t się jednakow oż uspokoił i ty lk o z a p y ta ł:
— K to tam ?
— W łaśn ie dow iedziałam się, żeś pow rócił do domu, proszę, otw órz m i!
—■ A n i m yślę o tern, m o ja p an i, — odpow ie
dział n a to fa b ry k a n t, poznaw szy po głosie żonę.
— Co? to ty się przedem ną zam ykasz? — p y ta ł się głos za d rzw iam i.
>— A tak , m o ja p an i, i to z całą słusznością, Czyż n ie wiesz, że cholera je st zaraźliw ą? Czyż n ie wiesz, ja k bardzo się te j zarazy obaw iam ?
-— W iem owszem, ale...
— T u n ie m a żadnego ale, — p rz e rw a ł swej żonie fa b ry k a n t. — W iesz dobrze, iż u stą p iłe m bezpłatnie, p o w tarzam bezp łatn ie, lek arzo w i m ieszk an ia przepięknego, za k tó re b y m i k ażdy z ty siąc fra n k ó w rocznie z gotowością zapłacił.
W iesz rów nież dobrze, iż uczyniłem to je d y n ie dla tego, ażeby w d an y m ra zie m ieć pomoc le k a r
ską zaraz pod ręką. W idzisz przecie, że każę okadzać codziennie cały dom od dołu do g ó ry i że ty m podobnych środków zaradczych używ am n a każdym k ro k u , a ty m im o tego jesteś ta k n ie do d arow ania lekkom yślną, że się n ie w ahasz odw ie
dzić m ej siostrzenicy w je j w łasnym pokoju, cho
ciaż je st chorą n a cholerę?
— Ależ, d ro g i Boże, któżby je j miiał pomódz, jeżeli n ie ja ? K ie je st że to obow iązkiem chrze-
— 26 —
ścian in a w spierać swego bliźniego, k ied y naszej pomocy potrzebuje?
— P roszę o tern milczeć. Od czasu, ja k po
stał w dom u naszym ów ksiądz, którego ta k n ie cierpię, udajesz p raw d ziw ie św iętą, a j a ci oświadczam , że m i się w cale n ie podobają jego odw iedziny w m oim domu.
— Czybyś może m u chciał zakazać przycho
dzić do nas?
— Czy zakażę, czy nie, to tylko odem nie za
leży. W każdym ra zie spodziew am się, że się do m ych życzeń zastosujesz.
— N iestety , ju żem się do tego przyzw yczaiła, że się m n ie w cale n ie pytasz o m oje zdanie. J e stem po p ro stu niew olnicą w ty m domu.
— P roszę się n ie zapom inać i pam iętać, na ja k ie m to stanow isku stałaś, zan im ja cię p o ją
łem za żo n ę!
— O nie, n ie zapom nę n ig d y . B y łam w p ra w dzie tylko córką p rostych lu d zi, a ojciec mój pracow ał W fa b ry ce p an a, ale — b y łam szczęśli
wą. Czyż to m o ja w in a, żeś p a n m n ie sobie u p a trz y ł za żonę? Czyż to m o ja w in a, że ojciec, spodziew ając się po w y d a n iu m n ie za p a n a po
lepszenia w łasnej doli, zm usił m n ie prośbą i groź
b ą w yjść za p a n a ? P a n jeszcze w ięcej p o w in ie
neś p am iętać o tern, co było i n ie robić m i w y
rzutów , n a k tó re n ie zasłużyłam .
—■ P roszę się n ie u n o sić ! K ilk a słów w roz
d ra ż n ie n iu w ypow iedzianych n ie p o w in n y cię przecież zaraz ta k mocno w zburzyć!
—< G dyby to było po ra z pierw szy ! Od k ie dy no g a m oja w p ań sk im dom u postała, n ie za
znałam szczęścia i wesołości. D la p an a jestem
— 27 —
ja k niew olnica ja k a , a dla rodziców p rzestałam być córką. M yśleli oni, iż n a starość będą m o
g li spocząć i bez tro sk i o statn ie d n i życia p rz e
pędzić, a tym czasem córka ich, żona bogatego f a b ry k a n ta B o tan a, n ie może im a n i k ilk a s re b rn i
kam i dopomódz! A dla czego? Bo p a n m ąż, n ie u fa ją c n aw et w łasnej żonie, sam w szystko płaci, choćby o k ilk a fenygów ty lk o chodziło, ta k że żona-niew olnica o każdą, i n a jd ro b n ie jsz ą rzecz prosić go się m usi. N ie dziw więc, że żona tę odrobinę szacunku, k tó rą m ia ła przed nim , ju ż u tra c iła .
-— A żm ijo! — k rz y k n ą ł fa b ry k a n t, un iesio ny gniew em . — T eraz pokazałaś tw ój w łaściw y c h a ra k te r. T y m i chcesz przepisyw ać, co m am uczynić, niew dzięcznico ? Co m n ie do tw oich ro
dziców? Czyż n ie dosyć, że z a tru d n ia m obu we fab ry ce w ciąż jeszcze, m im o, iż są ju ż do pracy p ra w ie n ie z d a tn i ? A le ja w iem , czyja to sp ra w ka. Oto te n szanow ny ksiądz S ir ta l w raz z za
rozum iałym F ilip e m b u rz ą żonę n a m ęża, ale te m u koniec położę. O dtąd zakażę S irta lo w i raz n a zawsze przychodzić do mego domu, a m am n a dzieję, że się m o ja żona do tego zastosuje, gdyż w przeciw nym ra zie w id ziałb y m się zm uszonym przeczyścić pow ietrze w m ój sposób. W tedy nie pom ogą żadne prośby n i płacze, a kogo raz z p r a cy w ydalę, tego n ie p rz y jm ę n ig d y ju ż w ięcej, choćby w fab ry ce w ięcej n aw et n iż pół w iek u przedtem pracow ał.
— Wiięc m ój m ąż by łb y zdolen w ybyć m ych rodziców z p ra cy m im o ich podeszłego w ieku ?
-— T ak , m o ja p a n i •— odpow iedział z n a j większym spokojem . — Jestem gotów do w szyst
— 28 —
kiego, skoro się rozgniew am , i d la tego radzę ci, abyś się m ia ła n a baczności.
— I j a ostrzegam p a n a : m iej się n a baczno
ści! — zaw ołała b ied n a kobieta w oburzeniu.
Zaledw ie w y rw ały się z u st je j te słowa, m ąż ja k ty g ry s podskoczył k u n ie j, uchw ycił drobną je j rękę siln ie kościstym i p alcam i i złow rogim głosem s p y ta ł:
— Co? j a m am się m ieć n a baczności? D la
czego? O dpow iadaj m i n a ty c h m ia s t! D la cze
go, dla czego?
— P u ść m n ie pan, —■ b ła g a ła p rzestraszona kobieta, sta ra ją c się uw olnić sw ą rękę.
A le B o tan ty lk o jeszcze gw ałtow niej ściskał je j dłoń, p o w tarzając w ciąż p y ta n ie :
— Dlaczego, dlaczego ? O dpow iadaj n a ty c h m iast! W szakżeż pow iedziano ci, iż m am się strzedz i obaw iać się, czy ta k ? K to ci to po
w iadał?
— K ęka, m o ja r ę k a ! —- jęczała p o n iew ieran a kobieta, — puść p an , bo m i ją złam iesz, bo będę wołać o pomoc!
— N ik t ci n ie pomoże, n ie wolno n ik o m u ci pomódz, — w ołał coraz g roźniej fa b ry k a n t. — P rz y z n a j się, wszakżeż to S ir ta l ci m ów ił, że mocno zaw iniłem , mocno zgrzeszyłem ?
-— T ak , on to m ów ił — ją k a ła p ra w ie bez przytom ności żona jego.
B otan zbladł. Z im ny pot w y stąp ił m u n a czoło, a podczas k ied y m ów ił n astęp n e słowa, zi
m ne dreszcze w strząsały jego ciałem .
— W szakże m ów ił, iż m ój b r a t zm arł w b a r
dzo p o d ejrz an y sposób, a oczern iając m n ie przed
— 29 —
tobą, nazw ał m n ie brato b ó jcą —- czy n ie? Mów, albo śm ierć cię czeka!
Z tem i słowy w c ią g n ął ją do pokoju, a kied y z bólu i stra c h u p ad ła n a ko lan a, uchw y cił m a
ły, p ięk n ie w y ra b ia n y p istolet, przyłożył go je j do czoła i r z e k ł:
— Jeż eli m i tera z nie powiesz w szystkiego, co ci S ir ta l pow iedział, zab iję cię n a m iejscu !
K obieta sp o jrza ła błag ająco n a strasznego m ę
ża i sz e p n ę ła :
—- S ir ta l m ów ił m i, iż postępow anie tw oje wobec robotników , k tó ry c h m asz n a ró w n i ze zw ierzętam i, w oła o pom stę do nieba, i w zyw ał m nie, abym się s ta ra ła ciebie ułagodzić, ja k to każdy ch rześcian in uczynić w in ie n w ta k im r a zie, i n a k ła n ia ć cię do tego, abyś znow u w yko
ny w ał sw e obow iązki chrześcianina.
— A zresztą cóż jeszcze m ów ił?
— W zyw ał m nie, abym , cierp liw ą b y ła i zda
ła się całkiem n a wolę Bożą, a P a n B óg m n ie n ie opuści.
— O ta k ie dro b n o stk i się n ie p y tam , m o ja p an i. J a n ie chcę wcale wiedzieć, czem ów ksiądz cię pociesza, tylko co n a m n ie w y g a d u je . P a m ię ta j, że n ie ż a rtu ję b y n a jm n ie j. W y zn aj wszystko, ja k księdzu n a spow iedzi, ale szybko, jeżeli n ie chcesz, bym spuścił k u re k i...
—• S trzelajże, jeżeli się n ie boisz odpow iedzial
ności za śm ierć m oją. P o m n ij jed n ak że, iż może i ciebie w krótce śm ierć czeka, a w ted y razem ze śm iercią skończy się tw e u d aw an ie! I n n y sędzia, nieom ylny, n iep rz ek u p n y , w yda potem sąd na ciebie, u k a rz e za zbrodnie, n ag ro d zi za dobre
— 30 —
uczynki. W ahasz się — czem u n ie strzelasz?
Czemu drży tw o ja ręk ą? Lękasz się?
F a b ry k a n t zadrżał, p isto le t w ypadł m u z ręk i, a oczy jego błęd n e błyszczały n iesp o k o jn y m b la skiem . P o ch w ili sp o jrza ł dziw nym ja k im ś w zrokiem n a klęczącą żonę, a potem rzek ł do n ie j n a pozór spokojnym , obojętnym głosem :
— S m u tn a to rzecz, iż m iędzy mężem a żoną podobne niep o ro zu m ien ia zachodzić m ogą. J a cię zabić n ie mogę, idź w ięc i zdradź i w y d aj m nie, N iew inność m oja doda m i sił, iż u m rę spokojnie.
Żaden a k to r w św iacie n ie by łb y zdolen słowa te w ypow iedzieć ta k w zruszającym , za serce chw ytającym - tonem , ja k B o tan owej chw ili.
— O Boże, co też ty m ów isz! K tóż cię chce zdradzać ? — odezw ała się u d o b ru c h an a kobieta z w idocznem w spółczuciem , p o w stając z ziem i.
— K tóż, jeżeli n ie ty i. te n S ir ta l, k tó ry ci m ów ił, iż ciężkie sny m n ie tra p ią , że wciąż i wszędzie w idzę duchy i strach y , że skończę pod toporem lu b n a stryczku, lu b że n a to p rz y n a j
m n iej zasługuję.
—- T o ty lk o podejrzliw ość tw o ja rodzi w to
bie ta k ie przypuszczenia. M ylisz się zu p ełn ie co do S irta la , bo to rzeczyw icie p rz y k ła d n y i po
bożny k a p ła n . O n m a ty lk o n a c e lu ' szczęście i dobrobyt ludzkości i zbaw ienie po śm ierci i je st ta k im dla ciebie, ja k dla w szystkich in n y ch . G a
n i on ty lk o tw ą bezlitośną surowość, poniew aż is tn ie ją d lań rzeczy droższe n ad p ien iąd ze i złoto.
P odczas tego przychodził B o tan coraz więcej do siebie, a k ied y n a pow tórne z a p y ta n ie o S ir ta la tę sam ą, co przedtem , o trzy m ał odpowiedź, czoło jego wypogodziło się do reszty. Ażeby się