• Nie Znaleziono Wyników

Dla marnego grosza. Powieść

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Dla marnego grosza. Powieść"

Copied!
158
0
0

Pełen tekst

(1)

I i MARNEGO mm

O

P O W I E Ś Ć

oO czi

BYTOM 0 . - 8 . NAKŁADEM I DRUKIEM „KATOLIKA“ , SPÓŁKI W YD A W N IC ZEJ Z OQR. O D PO W . 1914

(2)

~C*y W W

(3)

Anatom.*)

G w iaździsta noc rozlała się n ad P ary ż em , noc zim na, bo b y ł to m iesiąc M arzec 1832 roku. S u ­ chy m roźny w ia tr szum iał gw ałtow nie, podnosił tu m a n y śn ieg u i m io ta ł n im i n a wsze strony.

W śród zaw iei śnieżnej m ig o ta ły tysiące św iate­

łek la ta r n i ulicznych, drżących od w ia tru , ja k li­

ście osiny. K to p a trz a ł na to wszystko, m ó w ił:

„S trasz n a n o c!“

I niety lk o z powodu zim na, śn ieg u , zaw iei była to noc straszna, ale także i przedew szystkiem dlatego, poniew aż w owe czasy, gdzie cholera w P a ry ż u w ielce grasow ała, głów nie w nocach wywożono tru p y zm arłych n a tę straszliw ą cho­

robę n a cm entarze.

K ok 1832 zaczął się ta k p ięk n em pow ietrzem i p rz y ta k dobrem zdrow iu m ieszkańców , że n ik t

*) A natom ia jest częścią n a u k i lekarskiej, która czerpie swe w iadom ości z rozczłonkow ania istot organi­

cznych. O tw iera (kraje) ona ciała tych istot, rozdziela na części wedle pew nego p la n u i opisuje je szczegółowo.

Jest k ilk a gałęzi tej nauki. A natom tedy nazyw a się człowiek, co się anatom ią zajmuje. W powieści naszej występuje właśnie ta k i człowiek.

(4)

— 4 —

n ie przypuszczał, iż strasz n y gość zaw ita do P a ­ ryża. N ic n ie w skazyw ało żadnej przyczyny, k tó ra b y się źródłem cholery stać m ogła. W ładze m ie jsk ie czuw ały n ad p o rząd k iem i czystością w m ieście, badano wodę do p icia, u p rz ątan o śm ieci i wszelką nieczystość z u lic i placów , •— w szystko było n iejak o zdrow e i n ie m iało właściw ości sp rzy ­ jając y ch rozm nożeniu się za ra z k a cholerycznego, bo tenże zarazek w b ru d z ie i nieczystości przede- w szystkiem się lęg n ie i m noży. A je d n a k cholera zaw itała do m ia sta i rozszerzyła się w n iem w za­

straszający sposób. To w łaśn ie czyniło ową noc jeszcze straszliw szą. M iało się ta k ie uczucie, j a ­ koby n ad P a ry ż e m zaw isło w ieko tru m n y , k tó re każdego m om entu spaść może i p rz y k ry ć n a zawsze tych, co w m ieście m ieszkają. K to się wieczorem k ład ł, drżał, czyli się ran o obudzi, a kto ran o w sta­

wał, trw ożył się, czy w ieczora doczeka.

P oniew aż oczam i c iała n ie m ożna było dojrzeć przyczyny p o w stan ia cholery, przeto lu d prosty rozm aicie się dom yślał owych przyczyn. M iędzy in n em i bardzo w ielu z lu d u m yślało, że ja k iś n ie ­ godziwiec z a tr u ł wodę w stu d n ia c h i źródłach pa- ryzltich. K to p a trz a ł n a tych, co n a cholerę u m ie­

ra li, m ógł isto tn ie m yśleć, że z tru c iz n y u m ie ra ją , albow iem w k ró tk ie j ch w ili staw ał się zdrow y w ielce chorym , rzu cał się w k urczach, w y k rz y w iał się strasz n ie i w śród tych m ęczarn i u m iera ł, — p ra w ie ta k , ja k u m ie ra człow iek, k tó re m u ostrą tru ciz n ę zadano. W yżsi i uczeńsi z m ieszkańców Znów, któ rzy w iedzieli, że do stu d n i n ik t tru c iz n y n ie nasy p ał, dom yślali się in n y c h p rz y czy n ; szu­

k a li ich w pow ietrzu, w nieczystościach, dym ie;

p y ta li się lek arzy i uczonych.

(5)

— 5 —

B ardzo m ało ty lk o lu d zi wzniosło się m yślą ta k wysoko, aby zam knąć oczy ciała, a otw orzyć oczy ducha i niem i szukać przyczyn p lag i. C i w idzieli głębiej i łatw iej poznali, że P a n B óg spuścił k a rę n a P a ry ż za grzeszne życie, ja k ie przew ażna część ludności w iodła.

W m ieście calem panow ało bow iem w ie lk ie ze­

psucie. M ędrkow ie, co się uczonym i nazyw ali, głosili n a u k i B ogu p rz e c iw n e ; p ły tk ie u m y sły słu ­ chały tych n a u k i zapom niaw szy o B ogu, ż y ły tak , ja k b y po za tern życiem i ty m św iatem niczego n ie było. Zepsucie stanów wyższych p rzesiąkło też do niższych, do lu d u , bo gdy n a g ó rn em p iętrze wieży zaczniesz lać bez u s ta n k u wodę n a podłogę, to woda p rz e sią k n ie przez szczeliny n a niższe p ię ­ t r a i z czasem p rz ek ap ie aż n a sam dół. A choćby tylko k ro p le zrazu k u dołowi padały, przecie ju ż powiedzieć n ie m ożna, aby dolne p ię tra b y ły cał­

kiem suche. T a k samo byw a w społeczeństw ie, ta k samo było w P a ry ż u w ów czas; z g ó ry szły bez­

bożność i zepsucie obyczajów i o g a rn ia ły niższe w arstw y.

G dy człowiek p rz e sta n ie w to w ierzyć, że je s t n a ziem i tylko n a to, aby pobożnem i cuotliw em życiem zarobić sobie n a niebo, w tedy też lg n ie w y­

łącznie do rzeczy doczesnych, ziem skich, albow iem w nich w idzi jed y n e szczęście. T a k też m yślało w ielu wówczas w P a ry ż u (a że n a św iecie p ien iąd z je st ogrom ną potęgą, przeto owi niedow iarkow ie, odstępcy, ow i letkiew icze co do obyczajów, g o n ili za m a rn y m groszem , ścig ali się, aby go posiąść ja k naj w ięcej, bo im się zdaw ało, że im w ięcej grosza, tern w ięcej szczęścia. iNie w ierząc w B oga, an i nie trz y m a ją c się p ra w B oskich, n ie p rz e b ie ra li

(6)

f — 6 —

też w środkach, k tó re ich do celu, to je st do grosza prow adziły. B y le go posiąść, odw ażyli się n aw et n a zabicie bliźniego w ta k i lu b ow aki sposób.

I w całym P a ry ż u słychać było p ra w ie ty lk o brzęk złota; złoto i wszędzie złoto! To by ł bóg w ielu P a ry ż a n , innego znać n ie chcieli. To złoto ko­

ch ali więcej, n iż kiedykolw iek B oga, g d y jeszcze w iarę m ie li w sercu ; to złoto czcili ja k boga.

W szystko, co czynili, m iało te n ostateczny cel, aby pozyskać w ięcej pieniędzy, — w szystko co czynili, było dla m arnego grosza.

Aż się nareszcie m iłosierdzie B oskie przebrało i spuścił B óg m iędzy ty ch lu d zi p lag ę o strą w po­

staci cholery. M iała ona ich przestrzedz i p o p ra ­ w ić i grozą zw rócić z d ro g i grzechu n a drogę Bożą.

W ielu, k tó rzy jeszcze w sercu isk ie rk ę m iłości Bożej posiadali, n aw ró cili się. I n n i, co się ju ż zu­

p ełn y m i niew o ln ik am i n am iętności swoich stali, k tó ry ch serce n a k am ień stw ardło, drżeli przed cholerą, lecz n ie m yśleli o popraw ie.

S tra c h przed cholerą o g a rn ą ł w szystkich. K to m ógł n ie w ychodził w cale z dom u i n ie pozw alał wychodzić n ikom u ze sw ojej rodziny. W h an d lu n a stą p ił zastój, ru c h u kupieckiego, ja k i zw ykle n a ulicach w idać, a n i dostrzedz.

T ylko n a cm entarzach był w ielk i ruch, bo tam ludzie ciągle groby k o p ali dla zm arłych, a in n i znów ciała przyw ozili. C i lu d zie n a ję li się n a kopaczów i tra g a rz y , a należeli p ra w ie wszyscy do tych, o k tó ry ch się m ówi, że żyć, czy um ierać, w szystko im jedno. P o n iew aż za k o p an ie g ro ­ bów i noszenie tru p ó w dobrze płacono, przeto owi ludzie, m a ją c pien ięd zy w bród, ubyw ali św iata. D ziw ną też sp raw ą stało się, że m ało kto

(7)

z pom iędzy n ich u m ie ra ł n a cholerę, choć ciągłą styczność m ieli z cholerycznym i. Z tego powodu zrobili się bardzo śm ia li; zdaw ało im się, że j a ­ kim ś niew ytłóm aozonym sposobem są zabezpie­

czeni przed zarażeniem . O w i tra g a rz e n ie trz y ­ m ali się tego, co lek arze zalecali, aby n ik t pod­

czas cholery się n ie objadał, a n i u p ija ł, bo to n ie ­ bezpiecznie. P rz e c iw n ie ; po p ra cy szli do k a r ­ czem i p ili n ad m iarę.

Gdy in n i, zwłaszcza młodzi letkiewicze w i­

dzieli, że tych ludzi, choć zbytku ją w jedzeniu i piciu, cholera oszczędza, nabyli głupiego rozu­

m ienia, iż kto chce ujść choroby, m usi też tak po­

stępować, ja k owi tragarze, to jest jeść i pić i zu­

chów udawać. A le cholera żartować ze siebie nie pozwoliła i nieraz się zdarzyło, że wśród uczty, wśród p ija ty k i zabierała swoje ofiary.

P o calem m ieście szerzyła się trw o g a i rozpacz.

Moce b y ły przedew szyśtkiem straszliw e. P o u li­

cach toczyły się wozy z tru m n a m i, p rz y n ic h po­

stępow ali tra g a rz e z pochodniam i, śm iejąc się i do.

w cipkując. To w szystko p rzeryw ało sen śpiących.

A potem wszyscy drżeli, ja k ie będzie rano? Czy wszyscy w dom u w stan ą? Czy też kto um rze w nocy?

Pom iędzy ty m i, któ rzy się cholery n ie b ali, był pew ien człowiek, k tó ry tu ż p rz y cm en ta rzu m ie­

szkał. O k n a jego izby w ychodziły n a cm entarz.

M ógł m ieć około 30 la t, ale b y ł bardzo w ielk i i silny. S ied ział n a d re w n ian y m zydlu w sw ojej izdebce tu ż p rz y oknie i o parłszy łokcie o fu tr y n y okna, p a trz a ł n a cm entarz, to znów k u niebu.

B ył u b ra n y w czarne, ak sa m itn e szaty, bardzo w y tarte i zniszczone.

(8)

P o in n e czasy byw ało w te j okolicy m ia sta bardzo cicho. T eraz podczas cholery ru c h by ł w ielk i, a n a cm entarzu g w a r ja k n a ja rm a rk u , we dnie, lecz p rzew ażnie w nocy. Śm iechy gło­

śne i nieprzyzw oite słowa słyszeć się d a w a ły ; to tra g a rz e opow iadali sobie żarty .

Ile razy ów człow iek w czarnem u b ra n iu spoj­

rz a ł n a cm entarz i n a to, co się ta m działo, ty le razy złośliw y uśm iech pokazał się n a jego tw arzy.

Ś w iatło licznych pochodni tra g a rz y padało przez okna, tu i owdzie p ap ierem zalepione, do jego izby.

D latego n ie za p alił w cale lam py, a n aw et ra d był, gdyż zabrakło m u ju ż o leju do lam py. D rzew o n a opał ju ż m,u się też skończyło, w ięc chłód zapa­

now ał w izbie w ielk i. Ów człow iek rozgrzew ał się w ten sposób, że od czasu do czasu pociągał z b u telk i. G dy w ypił, w tedy tw a rz m u się n a chw ilę za ru m ie n iła , ale k ró tk o potem znów sta­

w a ła się b lad ą i siną.

M im o iż całe otoczenie zagadkow ego m ężczy­

zny w yglądało ubogo, to je d n a k m usiało każdem u podpaść, bo podobne rzadko ty lk o n a tra fić było można. N a p u łk ach m iędzy szk lan k am i stało k ilk a naczyń z n ap isam i łaciń sk im i, w k tó ry ch m ie n iły się węże, w okowicie przechow ane, różn y ­ m i k o lo ra m i; n a ścianach w isiały porozw ieszane m aski gipsow e i jaszc zu rk i suszone, w iązk i w on­

nych, rz ad k ich ziół, p rz y tw ie rd zo n e u posowy d e n k ie m łykiem , b u ja ły się za la d a pow iew em w ia tru , rozsiew ając dziw ny zapach po m ieszka­

n iu . Ń a b iu rk u stało k ilk a ptak ó w d rapieżnych w ypchanych, a w śród n ich połyskała czaszka lu d z­

ka, należąca w idocznie do ustaw ionego w kącie k ościotrupa, k u n szto w n ie d ru te m w całość zespo­

(9)

lonego. W drugim kącie stal tapczan słomą za­

słany i derą przykryty —• widocznie łoże dziwa­

cznego mieszkańca, — a na derze leżały dwa pisto­

lety i wązki pałasz.

Obok tapczanu spoczywał pies silnego wzrostu, podobny n a włos do wilka. Oko jego zwracało się kiedy niekiedy uważnie na pana, a mimo iż był zim na zwyczajny, mroźne powietrze wcale mu się oczywiście nie podobało. K iedy pan jego po pewnej chwili powstał i po pokoju chodzić zaczął, w ierne zwierzę krok w krok zdążało za nim, zwie­

siwszy łeb sm utnie, ale bystro zważając na każdy ruch jego. Skoro pan wreszcie przystanął i okiem rzucił po izbie, jakby czegoś szukał, pies, jakby zgadując m yśli swego pana, rzucił się pod biurko i wyciągnął k ró tk i toporek z pod znajdującej się tam kupy rupieci.

— Dobrze, mój Szkielecie zgadłeś! — prze­

mówił wtedy do niego mężczyzna, u ją ł siekierę, porąbał jednę z desek, które tworzyły pu tk i za­

stawy do książek, i naniecił ognia w żelaznym piecyku. Potem usiadł znowu i zatopił się w m y­

ślach, pies wyciągnął się obok pieca —- i znowu zapanowała głęboka cisza.

Po upływ ie pół godziny dały się słyszeć kroki na dworze. Anatom podniósł uważnie głowę nad­

słuchując i szepnął z zadowoleniem do siebie:

— Nareszcie!

K iedy jednak kroki zbliżyły się do samych drzwi m ieszkania, niepewność ich zadziwiła go niemile.

— To nie F ilip ! — szepnął gniew liw ie, —•

któż to być może (

(10)

— 10 —

K toś zap u k ał do drzw i, — pies zerw ał się m ru ­ cząc g roźnie i s ta n ą ł naprzeciw ko drzw i, gotów rzucić się każdej chw ili n a n a trę tn e g o gościa, ale p an jego sk in ie n ie m rę k i za trzy m ał go p rz y sobie.

— Proszę! — zaw ołał po chw ili.

D rzw i u c h y liły się lekko, a w n ich u k azał się człowiek drobnych kształtów z obliczem p ra w d zi­

w ie lisiem , z czerw onym i w łosam i i brodą okala­

ją c ą tw arz jego ja k k re ta . U b ra n y by ł w y tw o r­

n ie i czysto, n a jego jed w ab n ej kam izelce zw ie­

szał się g ru b y łańcuszek złoty. W lew ej ręce dzierżył nieznajom y, liczący około la t 50, m ięk k i kapelusz p ilśniow y, a w p ra w e j g ru b ą laskę z trz c in y h iszp ań sk iej, zakończoną u gó ry złotą gałką. M im o tego w y k w in tn eg o u b ra n ia n ie m iał w sobie nic pańskiego, owszem całe jego po­

stępow anie było p ełn e uniżoności i bojaźliw ości.

— Pozw ól p an , •— 1 odezwał się po chw ili, — że spocznę n a chw ilę, zanim m u przedłożę m ą prośbę.

N ie czekając na pozwolenie, usiadł na krze­

sełku tuż przy piecu, nie zważając na psa, który warcząc krążył koło niego.

i— Cóż p a n a ta k późno sprow adza do m nie, p a n ie B otan? — za p y ta ł zdziw iony w łaściciel m ie­

szkania. —• P a n drżysz ja k osowy liste k . Czyś p an zachorow ał n a cholerę?

— Ach, przezacny p a n ie anatom ie, — odpo­

w iedział obcy z w idocznem przerażeniem , spoglą­

daj ąc boj aźliw ie n a stoj ący w kącie k ościotrup, —- n ie w spom inaj p a n tego strasznego w idziadła.

S traszy m n ie ono dosyć przez cały dzień. W ciąż zdaje m i się, że w idzę jego zielonaw e i kurczowo w ykrzyw ione oblicze. H a , ja k k rw ią zaszłe oczy

(11)

— 11 —

jego k rążą strasz n ie w ciem nych jam ach ocznych...

okropność!

Z tem i słowy zerw ał się, zatrząsł się cały i za­

k r y ł tw arz swą rękom a, ja k gdyby straszn e w i­

dmo isto tn ie przed n im stało.

N a w idok te n n ie m ógł się anato m w strzy ­ m ać od głośnego śm iechu, a spojrzaw szy p o g a r­

dliw ie n a przybyłego, rz ek ł:

-— Jeż eli p an n ie p rzestaniesz straszyć się ta k b rzy d k iem i m yślam i, to niezadługo i p an a za b iją w tru m n ę i w yniosą n a c m e n ta rz !

-— L itości, litości! N ie m ów p a n o tr u m n a c h ! W tej ch w ili p ad ł w zrok jego przez niezasło- n ię te szyby n a cm entarz, n a k tó ry m p rz y św ietle pochodni w idać było k ilk u lu d z i zajęty ch g rz e­

ban iem przyw iezionych trupów .

— Z ak lin am p an a, -— b ła g a ł przybysz, — za­

słoń p an okna, gdyż inaczej w idok ten m n ie za­

b ije, chyba n ie w yjdę żyw z pańskiego m ie­

szkania.

—i O m ój p an ie, byłby to zbytek uprzejm ości,

— odrzekł anatom z uśm iechem złośliw ym n a ustach.

— Co, co p an pow iedziałeś! — za p y ta ł p rze­

straszony człowiek.

— D ziw n a rzecz, że m n ie p a n n ie chcesz ro­

zum ieć — rzekł anatom , spoglądając b y stro n a niego. -— P a n masz p ra w d ziw ie niezw y czajn ą czaszkę, po p ro stu rzadkość co do k sz ta łtu , to też ile razy m am zaszczyt p a n a w idzieć u siebie, za­

wsze czuję w sobie żądzę po siad an ia p ań sk iej czaszki, gdyż jestem przek o n an y , że przez zba­

danie je j w iedza m o ja pow iększyłaby się zna­

cznie.

(12)

— 12 —

— S traszn y ś, okropnyś p a n ! — zaw ołał z drże­

n iem człowiek o lisie m obliczu, -— zaprzeetańże p a n raz ju ż ta k ic h niegodnych żartów , a zasłonie lep iej owe okno!

— Czyż strach n ie pozw ala p a n u zauw ażyć, iż owe okno n ie posiada w cale zasłony? Zresztą po co zasłaniać? K to obok cm en ta rza m ieszka, n ie p o trze b u je się obaw iać, żeby ktoś przez okno do m ieszk an ia jego zaglądał.

— W tow arzystw ie p a n a o p anow uje m n ie za każdą razą strac h o k ropny i w tedy drżę ja k w fe ­ brze. P rz e d m em i oczami p rz e la tu ją ty siąc isk ie­

rek, a w żołądku czuję nieznośne ciśnienie.

— To nic, m ój p an ie, —- zauw ażył anatom z uśm iechem , — strac h rz u cił się p a n u n a żołą­

dek. B ądź p an je d n a k dobrej m yśli, — posia­

dam ja znakom itą esencyą żołądkow ą, k tó rą przed k ilk u d n iam i dopiero sporządziłem .

To m ów iąc zw rócił się k u ścianie, nacisn ął n a m aleń k i w y stający g u zik i w y ją ł ze szafki, k tó re jb y się n ie by ł n ik t w tern m iejscu spodzie­

w ał, flaszeczkę z ja sn y m płynem . J u ż w ycią­

g ał korek, k ied y n ag le w strz y m u jąc się, k rz y k n ą ł z udanem p rz e ra ż e n ie m :

>

— A do stu katów , b y łb y m sobie p iw a nie- lad a n a w a rz y ł!

-— I cóż? — za p y ta ł przy b y ły , k tó ry żadnego poruszenia anatom a n ie spuszczał z oka.

— O nic, tylko pom yliłem 'się w e flaszk ach ; na szczęście wczas jeszcze pom yłkę spostrzegłem .

— Jak ż e to być może?

— Czem uś p a n zbladł ta k nagle, p an ie Bo- ta n , — za p y ta ł drw iąco anatom . — B y łb y m do­

praw d y zam iast k ro p li żołądkow ych nieom al dał

(13)

F : :....

— 13 —

p a n u soku z blekotu. I to cała h is to r y a ! Ł atw o to w yrozum ieć i wybaczyć, gdy się zauw aży, ja k niepew nem je s t p a n u ją c e tu św iatło.

P a n B o tan o d rę tw ia ły ze strac h u , z w z ra ­ stającą zgrozą spoglądał na człow ieka, k tó ry z uśm iechem n a ustach m ógł o ta k strasznych rzeczach rozpraw iać. A n ato m tym czasem w sta­

w ił znowu flaszeczkę n a sta re m iejsce, n ie zw ra­

cając n a jm n ie jsz e j u w a g i n a dygocącego ja k we febrze przybysza, z a p a lił lam p k ę i w ydobył p rzy je j św ietle in n ą, n a la ł z n ie j k ilk a k ro p li n a łyżkę i podał p a n u B o tan w ciąż jeszcze w niem em p rz e­

ra żen iu pogrążonego. W te j ch w ili odzyskał te n ­ że mowę, a o d sk ak u jąc w bok błyskaw icznym r u ­ chem, z a k rzy k n ą ł n a pól p rz y tłu m io n y m głosem :

— Id ź precz, k u s ic ie lu ! -—- i w y trą c ił za ra­

zem anatom ow i łyżkę z rę k i.

— Czyś p a n oszalał? -—• zaw ołał tenże, ja k b y był isto tn ie rozgniew any. — W ylałeś oto drogo­

cenną, praw dziw ą esencyą życia, k tó re j je d y n a je d n a k ro p la zdolna] pow rócić u m iera ją cem u ży c ie !

— Może być, n ie w ą tp ię wcale, — w y b ąk n ął nieśm iało B otan, — ja k n ie w ą tp ię o w iadom o­

ściach p a n a w a n a to m ii, m edycynie i n au k a ch przyrodniczych. Za n ic w św iecie jednakow oż nie zażyję tych k ro p li żołądkow ych, k tó re p an tak w ysław iasz.

— M ógleś p a n śm iało to pow iedzieć, n ie w y­

lew ając tego praw dziw ie nieopłaconego sk arb u , — b rzm iała k w aśna odpowiedź anatom a, za m y k a­

jącego szczelnie flaszkę w ta j nem schow aniu P o ty ch słowach zw rócił się w łaściciel m ie ­ szkania k u ok n u i z a p a trz y ł n a k rz ą ta ją c y c h się

(14)

— 14 —

po cm en tarzu ludzi, n ie zw racając n a jm n ie jsz e j u w ag i n a gościa. N iespodziane p rz e rw a n ie roz­

m ow y zdawało się dla przybysza być w w ysokim sto p n iu nieprzy jem n em . Z akłopotany do reszty, to k rę c ił się n a siedzeniu, to pokaszliw ał i ru szał ustam i, ja k b y chciał znow u podjąć u rw a n ą roz­

mowę, ale n ie m iał w idocznie odw agi. W reszcie, uspokoiw szy się nieco, zdobył się n a pozornie spo­

k o jn e z a p y ta n ie :

— Cóż za w ierała p ierw sza flaszka, k tó rą p an z u k ry te j szuflad y w y ją łe ś!

— P rzecież ju ż p a n u raz pow iedziałem , — odpow iedział m ru k liw ie anatom .

—' A ta k , p raw d a, tylko że sobie n ie mogę przypom nieć!

— Sok z blekotu.

— Sok z b le k o tu !

— T a k jest.

— Do czego używ asz p a n tego so k u !

— Do różnych rzeczy.

— Ależ, kochany p an ie, dlaczego stałeś się od ra zu ta k m ałom ów nym %

— P o n iew aż za sta n aw iam się w ła śn ie n ad czemś bardzo ciekaw em .

— Czy wolno wiedzieć, n ad czem?

— N a d p ań sk iem i odw iedzinam i, — odpow ie­

dział anatom , a spostrzegłszy w idoczne zakłopo­

ta n ie gościa, pobiegł k u n iem u i d o d a ł:

— Jeż eli mogę p a n u czem służyć, to proszę powiedzieć. M usi to być w ażna rzecz, żeś p a n w brew swej obawy przed cholerą o ta k niezw y­

czajnej porze odw ażył się naw iedzić m n ie w m em m ieszkaniu.

(15)

— 15 —

-— Wiażna ? o nie... w cale nie. W ażnego n ie m a w tern n ic a nic. M am ty lk o m ałą prośbę do pana... m ała przysługa...

—- A w ięc je d n a k p rzy słu g a, — w trą c ił a n a ­ tom z przyciskiem . — J a k a ?

— P a n wiesz, że m am żonę, k tó re j n ie mogę odmówić i n ajm n iejszeg o życzenia. P a n wiesz to, n ie praw daż ?

— N ie znam pań sk ich stosunków fa m ilijn y c h do tyła, aby módz o tern sądzić.

—■ Słusznie, praw da. Otóż żona m oja boi się o kropnie cholery.

— Przecież nie więcej niż pan? — przerw ał mu złośliwie anatom.

— Ależ, m ój p an ie, dlaczego n ie dasz m i p a n nig d y spokojnie dokończyć zdania. W te n spo­

sób n ie dojdziem y do celu.

— To i cóż? P rzecież, ja k p an sam p rz y zn a­

łeś, n ie chodzi tu o nic ważnego.

—- To, o czem z p anem porozum iećbym się p ra g n ął, je s t w ażne i niew ażne, ja k się k to n a to z a p a tru je . Oto jed en z m ych sąsiadów — dodał po m ałej chw ili z nam ysłem , p o p ra w ia ją c n a so­

bie u b io ru — m a n a swem podw órzu, o ja k ie p arę set kroków od m ej fa b ry k i, w ielkiego i złe­

go psa, k tó ry m ianow icie o nocnej porze ta k w y­

je, iż całe sąsiedztw o spać n ie moze.

— Z apew niam p an a , iż n ie ra z przez całą noc oka zm rużyć n ie m ożna, a że m o ja żona, ja k n ie ­ omal w szystkie kobiety, je s t w w ysokim sto p n iu zabobonną, przeto u p a tr u je w tern w y ciu a n a ­ stępujących po n iem w y padkach śm ierci w są­

siedztwie, spowodowanych cholerą, pew ną stycz­

(16)

— 16 —

ność. Często gęsto opada ją ta k i strach , skoro usłyszy p rzeraźliw e wycie, iż obaw iam się, że lada chw ilę om dleje. S p ra w a ta n a ro b iła m i dosyć kłopotów, jużem n aw et chciał psa owego od sąsiada kup ić, cóż, k ied y za żadne pien iąd ze nie chce go się pozbyć. P o stan o w iłem przeto udać się do p a n a i poprosić go o k ro p le, lctóreby psu nieznośnem u zadać m ożna. G łów nym w a ru n ­ kiem byłoby, żeby k ro p le z a b ija ły szybko i nie pozostaw iały żadnego ślad u w żołądku zw ierzę­

cia. Jestem bow iem przek o n an y , iż zacny sąsiad k tó ry m a ta k niezw yczajne p rz y w iąza n ie do swe­

go psa, gotów go dać p ru ć lekarzom , a gdyby w żo­

łąd k u znaleziono tru ciz n ę, padłoby n aty ch m iast podejrzen ie n a m oję osobę. Toby znow u było po­

wodem procesów i n ie p rz y j aźni, a tego chciał­

bym jalco człow iek spok o jn y w każdym razie un iknąć.

— i Z p a n a praw d ziw y an ió ł pokoju! — za­

w ołał śm iejąc się głośno anatom , w ydobył to­

rebkę papierow ą, koloru ciem nobronzowego z b ia ­ łym proszkiem i rz e k ł: — T en proszek za b ija szybko i niezaw odnie i n ie zostaw ia a n i odrobiny śladu w żołądku każdego stw orzenia, k tó re śle- pem n a św iat przyszło.

— Ja k to ! ty lk o u tak ieg o stw orzenia, k tó re ślepem n a św iat przyszło? — za p y ta ł przybysz, a tw arz jego, n a k tó re j w chw ili, k ied y anatom zachw alał skuteczność proszku, m alow ała się dzi­

k a chytrość, p rz y b ra ła w y raz n ie poham ow anego gniew u, ja k tw arz złoczyńcy, k tó re m u n ie u d ał się bezbożny zamach.

W tejże ch w ili p o ja w ił się złośliw y uśm iech anatom a. Z oczu jego b il połysk pew nego, zu-

(17)

— 17 —

pełnego zwycięztwa, przebiegłość lisia cechowa­

ła każde jego poruszenie.

— Maisz pan oto, czegoś sobie życzył, — rzekł z nienaturalną uprzejmością -— a jednak zdaje się, żeś pan jeszcze niezadowolony. Czy sobie może pan życzysz trucizny, która także za­

b ija inne istoty, a nie tylko takie, które ślepe na świat przyszły?

Przybysz zbladł ja k ściana; poznał on, że ana­

tom odgadł jego zam iary. Odzyskawszy jednak przytomność, rzekł po chwili z najniew inniejszą w świecie m in ą :

— D aj m i pan truciznę, zdolną zabić wszyst­

ko, co żyje. J a k pan wiedzieć będziesz nieza­

wodnie, należę do tych ludzi, którzy o byle czem wątpić lubią, wolałbym więc i w tym przypadku truciznę, która koniecznie wszystko zabija, co ży­

je. To pew niejsze! Zapłacę chętnie trzy luj- dory.

— Trochę drogo cenisz pan życie psa — zau­

ważył anatom.

— Tyle właśnie ofiarowałem sąsiadowi za psa wzmiankowanego — odpowiedział obcy, zmięsza- wszy się na chwilę. -—• Co jem u dać chciałem, dam panu; toć skutek będzie ten sam.

—* Jesteś pan bardzo względny, doprawdy, masz pan moje uznanie.

To mówiąc, wręczył anatom kupującem u m a­

leńką flaszeczkę, zaw ierającą ciem nobrunatny płyn i wziął w zam ian trzy lujdory. Drżący z radości przybysz u k ry ł dobrze truciznę i za­

bierał się ku w yjściu, kiedy naraz anatom uchwyciwszy go za rękę, szepnął m u k ilk a słów do ucha. Słowa te przeraziły człowieka tak mo-

Dla marnego grosza. 2

(18)

18 —

cno, że kapelusz w y p ad ł m u z rę k i drżącej, a tw arz jego stała się jeszcze straszniejszą. T ym razem nie zdołał się ta k szybko opam iętać, ja k p rz e d te m ; n ie m ogąc się zdobyć n a żad n ą odpo­

wiedź, zbliżył się do drzw i i u ch y lił je, chcąc ja k najspieszniej pożegnać strasznego m ieszkańca.

W tej chw ili poczuł ta k okropny zapach, że m ało co n ie omdlał.

•— Cóż to ta k i strasz n y rozsiew a zapach? — zap y tał na pół n ieprzytom ny.

— To ty lk o k ilk a tru p ó w ju ż n ie świeżych,

— odpow iedział obojętnie anatom , w skazując palcem n a posowę, ja k b y chciał przez to pow ie­

dzieć, że tr u p y te z n a jd u ją się po n ad jego m ie­

szkaniem .

P o te m w ydobył z k ą ta la ta rk ę i z a p a lił z n a j­

d u jącą się w n iej świeczkę. P ie s tym czasem stał ju ż w pogotow iu, ja k b y ju ż w iedział, co m a n a ­ stąpić. N a sk in ie n ie swego p a n a uchw ycił la ­ ta rk ę za ucho, a k ied y p a n rzek ł do n ieg o :

— P a m ię ta j, Szkielecie, że m asz tego p an a odprow adzić do dom u i św iecić m u po drodze! — spojrzał n a człow ieka, ja k b y chciał m u dać po­

znać, że ju ż je st gotów w ykonać rozkaz swego p a n a

•— C hętniebym p a n a sam do dom u odpro­

w adził, — dorzucił, anatom — poniew aż je d n a k oczekuję p rz y ja ciela, niech m n ie ty m razem pies mój zastąpi. P o n ie sie on la ta rk ę , ja k się n a le ­ ży, a niechby kto p an a po drodze zaczepił, to zo^

baczysz pan, ja k i z niego obrońca. S koro p an go n ie będziesz ju ż potrzebow ał, natenczas p ro ­ szę m u dać rę k ą znak, żeby sobie poszedł, i zga­

sić świeczkę w latarce, gdyż w ie rn y pies z n a j­

dzie drogę do dom u i bez św iatła.

(19)

— 19 —

P o tych słowach otw orzył drzw i i grzecznym ukłonem pożegnał gościa, zdążającego za psem po n a pół zapadłych schodach dom ku.

K ilk a sekund później stał anatom ju ż znowu przy oknie i p a trz a ł z c h y try m uśm iechem za od­

dalającym się cieniem, człowieka.

—- Oj w padłeś, p taszk u , w padłeś, — w yrzekł wreszcie, a k ied y B o tan w raz z psem ju ż zn ik ł w ciem nościach w ieczornych, pochw ycił siek ierę w kącie stojącą i uderzy ł obuchem trz y k ro tn ie w podłogę.

W tej chw ili dał się słyszeć n a dolnem p ię­

trze głos kobiecy, a nieco później ktoś wolno i ciężko po schodach podchodził do góry.

Fabrykant

Od czasu do czasu S zkielet, niosący la ta rk ę przed p anem B otan, staw ał n ie c ie rp liw ie i oglą­

dał się za n im , a ju ż zawsze to czynił n a rogach ulicy, poniew aż n ie w iedział, k tó rą drogą dalej pójść w ypadnie. W ta k ic h m iejscach czekał, aż czerw onobrody człowieczek, uszedłszy k ilk a k ro ­ ków naprzód, pokazał m u k ie ru n e k dalszy, n a co m ąd ry pies jednakow oż n ie ra z długo czekać m u ­ siał, gdyż tru d n o było zdążyć za szybkiem zw ie­

rzęciem . P a n Botan. b y łb y ch ę tn ie w ypoczął, ale g łu ch y tu rk o t woza, k tó ry słyszał za, sobą, dodaw ał m u siły i pchał go n ap rzó d ; w żaden sposób n ie chciał się z n im spotkać.

Wóz te n w yglądał też W istocie n a d e r p rz y ­ kro, a p rz y czy n iał się do tego tak że w idok czarno i szaro u b ra n y ch m ężczyzn, za n im p o stęp u ją­

cych. Co k ilk an aśc ie lu b k ilk a d z ie sią t kroków

(20)

— 20 —

staw ali przed dom am i, o d b ierali ja k ie ś d łu g ie dosyć i ciężkie przed m io ty i sk ła d a li je n a wozie.

T y le zauw ażył p a n B o tan i to m u w y sta r­

czyło, aby pojąć, co to b y ły za przedm ioty.

— To są tru p y , zm arłych n a cholerę, — m ó­

w ił do siebie -— o k ro p n o ść! T u rk o t tru m ie n , do tego o ty m czasie, je st p ra w d ziw ie p rz e ra ż a ­ jącym .

I znów p o d w ajając k ro k u zdążał za psem , aż w reszcie sta n ą ł p rzed ład n y m domem, stojącym n a uboczu w jed n em z przedm ieść P a ry ż a . P rz e d domem ty m p a liła się la ta r n ia czerw ona, ja k pod­

ówczas przed każdym domem, w k tó ry m m ieszkał lekarz, a n a n ie j w id n ia ł w y ra źn y n a p is : „ P o ­ moc dla cholerycznych“ .

Z apukaw szy do ciężkich drzw i wchodowych, okutych w żelazo, obrócił się do psa za n im sto­

jącego i k rz y k n ą ł n a niego, u d e rz a ją c go przy- tem ciężką la sk ą :

— F o ra do dom u!

Żeby zam iast podziękow ania, ja k ie się m u należało, k ije dostać, tego i pies spokojnie n ie przen iesie n a sobie, tern m n ie j, ta k ie in te lig e n ­ tn e zw ierzę, ja k Szkielet. To też, zan im się n ie ­ wdzięczny p a n B o tan spostrzegł, pies p o staw ił la ta rk ę n a ziem i i w o k a m g n ie n iu uchw ycił p rze­

straszonego za kołn ierz, ta rg a ją c n im w lewo i w praw o. B o tan zaczął krzyczeć n a g w ałt, ale n im stróż dom u p rz y b ie g ł n a pomoc, poznaw szy p an a swego po głosie, ro z d arł pies p ię k n y s u r­

d u t od góry do dołu, uchw ycił la ta rk ę i — ju ż go n ie było!

— O m ój Boże, cóż się to stało? — ubole- w aż stróż domowy, zobaczywszy swego p an a le­

(21)

— 21 —

żącego n a p rogu ja k bez duszy. —■ R a tu n k u , n a pomoc! A co to za strasz n a noc!

W ołanie jego odniosło pożądany sk u te k ; w net przybiegło k ilk u nęd zn ie u b ra n y ch ro b o tn i­

ków. i podniosło B otan a z ziem i, ale i n a jm n ie j­

szego w spółczucia n ie byłoby m ożna n a ich obli­

czach spośtrzedz.

— T ym czasem zanieście p a n a tu do m nie, —■

rzekł do n ich stróż, o tw ie ra ją c im drzw i do swej izdebki.

Zaledw ie m ały człowieczek uczuł, że je st u siebie i że m u ju ż n ic n ie grozi, w n e t zm ienił się do niepoznania.; z bojaźliw ego i uprzejm ego stał się g ru b ia ń sk im i n ielu d zk im , a cały swój gniew w y lał n a bied n y ch robotników . RazW ał ich ospałem i i leniw em i stw orzeniam i, a żeby tylko módz p otw ierdzić niesłu szn y zarzu t, za k li­

n a ł się, iż p rz y n a jm n ie j z dziesięć razy pociągnął za dzwonek.

— < A leż p a n ie B otan , •— rzek ł z całą uniżo- nością sta ry stróż domowy — p rzysięgam , żem n ic n ie słyszał.

—- Boś stary m , g łuchym nicponiem , —, k rz y ­ k n ą ł n a niego fa b ry k a n t.

S tarzec n a to zbladł, w oczach jego zaszkliły się łzy, i sm utno zw iesiw szy głowę, rz ek ł d rżą­

cym głosem •

— J a byłem i jestem o sobie p rzekonanym , że ze m n ie w ie rn y słu g a, a n ie nicpoń!

— M ilcz, s ta ry żółw iu, — zaw rzasnął jeszcze g n iew liw iej fa b ry k a n t. — T y śm iesz się b u n ­ tować przeciw m nie, jeże li j a cię słusznie k a rc ę ! O wiem ja , skąd się tw o ja p rz ek o ra bierze. M iej się n a baczności, gdyż odtąd będę tylko zawsze

(22)

— 22 —

to czynił, co m n ie się podoba. O g ląd a jc ie się je ­ no n a waszego p a n a F ilip a , to w n et z n im p ó j­

dziecie po żebran in ie. J u ż on...

K ie d y ta k m ów ił, zw rócony k u sw ym robo­

tnikom , jeden z nich p rz erw a ł m u z w idocznem w z b u rzen ie m :

— K asz p a n w e rk m istrz po ż e b ra n in ie n ie p o trzeb u je chodzić, pilność i zdatność, j aką się odznacza, u ch ro n ią go od tego.

N a chw ilę n a sta ła zu p ełn a cisza. F a b ry k a n t n ie p rz y w y k ły do tego, ażeby k tó ry z robotników jego śm iał m u przeryw ać w m owie, czerw ony od gniew u, sp o jrzał przeszyw ającym w zrokiem n a śm iałka, a zobaczywszy, że tenże w cale się go lę­

kać n ie zdaje, k rz y k n ą ł, tu p ią c ze zło ści:

— Co... w ięc to ju ż ta k daleko rzeczy za­

szły, że m i lad a rob o tn ik , k tó ry m n ie w yłącznie zawdzięcza, że ży je i m a swe ognisko, w ta k i sposób do m n ie przem aw iać się ośm iela? N ie sły ­ chane rzeczy! A tem u w in ie n kto? ów F ilip ! No, ale tera z przestałem ż a rto w a ć !

To m ówiąc, w ydobył p ełn ą sakiew kę z k ie ­ szeni, w y ją ł z n ie j k ilk a fran k ó w , rz u c ił je ro­

b otnikow i pod nogi i grożąc k ije m , rz ek ł:

— Oto tw ój zarobek tygodniow y, idź m i n a ­ ty ch m iast z oczu.

— P rzep raszam , serdecznie p rzep raszam —■

odezwał się nieśm iało p rzerażony rob o tn ik , k tó ry z p ra cy rą k u trzy m y w a ł oprócz siebie jeszcze swą sta rą m atkę.

— Za późno teraz, — k rz y k n ą ł fa b ry k a n t — b ierz pien iąd ze i idź, i to n a ty c h m ia s t!

—• Ach d ro g i p an ie, — rzek ł n a to s ta ry słu ­ ga, — on by ł zawsze ta k p iln y m robotnikiem .

(23)

— 23

M a on przy sobie sw ą s ta rą i chorą m atk ę, k tó rą ja k rzadko k tó ry syn, p ie lę g n u je , w ybacz m u p an. K ie m yślał on zapew ne w cale ta k źle.

Za p rz y k ład em słu g i u d a li się i in n i robo­

tn ic y w prośby, ale, bezskutecznie.

Ze szyderczym uśm iechem sp o jrza ł bezlitosny fa b ry k a n t po sw ych robotnikach, w reszcie r z e k ł:

— Cóż to? W y, ja k widzę, trzy m acie się je ­ den d rugiego, ja k o g n iw a łańcucha! T a k pozo­

stać n ie może, trze b a łańcuch rozerw ać. Ja k e m pow iedział, ta k będzie. Z uchw ały chłopak p ó j­

dzie sobie, i to n aty ch m iast, a kto się jeszcze od­

w aży za n im przem ów ić, te n m oże m u zaraz to­

warzyszyć.

P rz e stra sz e n i robotnicy zam ilk li. W y b y ty z p ra c y m łodzian p ozbierał porzucone pieniądze i ju ż wychodził, k ied y usłyszał po za sobą zło­

śliw y śm iech. O b e jrzał się, a spostrzegłszy za sobą fa b ry k a n ta , n ac isn ą ł czapkę, k tó rą dotąd w rę k u trzy m a ł, n a ucho i rzekł, w ychodząc:

— M y się jeszcze zobaczym y!

B o tan zb lad ł; m ia ł on bow iem niew ypow ie­

dzianą obawę przed stow arzyszeniam i robotnicze- m i, k tó re we F ra n c y i ju ż wówczas w ielkiego n a ­ byw ały znaczenia. P o w y jśc iu robotników za­

p y ta ł się s ł u g i :

— i Z d aje m i się, żeś p rzedtem coś m ów ił o n ie ­ szczęsnej nocy, cóż znow u zaszło ?

— P roszę o przebaczenie, żem zapom niał pa­

n u donieść.

— Co takiego? — p rz erw a ł n iecie rp liw ie fa ­ b ry k a n t.

—- P a n n a K a ro lin a zachorow ała p rzed k ilk u godzinam i n a cholerę.

(24)

— 24 —

—- C z y ju ż u m arła ? — za p y ta ł B otan.

— N ie, ale m a podobno w ielk ie boleści.

— K tóż je s t p rz y n ie j ? -— L ekarz i żona pana.

— Co, m oja żona? ■— k rz y k n ą ł z oburzeniem fa b ry k a n t. — C zy to ona n ie w ie, że cholera je st zaraźliw ą ? Co za nieostrożność!

P o tych słowach wszedł po schodach k a m ie n ­ nych n a p iętro do swego p o k o ju i zaraz się w n im zam knął. U siadłszy n a krześle, p rz y m k n ą ł po­

w iek i i zatopił się w m yślach, że w y g ląd a ł p ra ­ w ie ja k śpiący. N ie spał on je d n a k wcale, tylko rozm yślał n ad słow am i, k tó re m u anato m szep­

n ął do ucha, k ie d y od niego w ychodził: T ru c iz n a n a szczury zapobieży b a n k ru c tw u , tru c iz n a n a p sy zapew ni ci p o siadanie m a ją tk u .

—i D z iw n a rzecz! -— m ów ił do siebie w za­

m yśleniu. —^ Czy on przez te słowa chciał m i dać poznać, iż m o ja przeszłość m u n ie obca i że mój p la n odgadł? N ie, to n ie może być! A jed n ak , g d yby ta k było? O ta k , ta k jest, on w ie 0 w szystkiem !

To m ów iąc, pow stał, przeszedł się k ilk a razy po pokoju, a, potem n a la ł sobie w in a w szklankę 1 w y p ił ją duszkiem .

>— P rzy p u ściw szy , że on w istocie w ie, n a co użyłem tru c iz n y n a szczury, i że przeczuw a, co z tą tu zam yślam uczynić — p rz y ty ch słowach wydobył flaszeczkę z ciem nym p ły n e m i p rz y g lą ­ d ał się m u uw ażnie, w ta k im ra zie m oże m i się stać okropnym w rogiem . O n? n ie ! Toć on bie­

d ny ja k tu re c k i św ięty, n a d z ie ja o trz y m a n ia ła ­ dnej sum ki pow strzym a go z pew nością od w y­

(25)

— Ü5 —

stą p ie n ia przeciw m nie, a p ien ięd zy n a szczęście m am dość.

Podczas k ied y w te n sposób rozm yślał o sło­

w ach anatom a, zapukano do drzw i.

F a b ry k a n t zerw ał się przestraszony, w n e t się jednakow oż uspokoił i ty lk o z a p y ta ł:

— K to tam ?

— W łaśn ie dow iedziałam się, żeś pow rócił do domu, proszę, otw órz m i!

—■ A n i m yślę o tern, m o ja p an i, — odpow ie­

dział n a to fa b ry k a n t, poznaw szy po głosie żonę.

— Co? to ty się przedem ną zam ykasz? — p y ­ ta ł się głos za d rzw iam i.

>— A tak , m o ja p an i, i to z całą słusznością, Czyż n ie wiesz, że cholera je st zaraźliw ą? Czyż n ie wiesz, ja k bardzo się te j zarazy obaw iam ?

-— W iem owszem, ale...

— T u n ie m a żadnego ale, — p rz e rw a ł swej żonie fa b ry k a n t. — W iesz dobrze, iż u stą p iłe m bezpłatnie, p o w tarzam bezp łatn ie, lek arzo w i m ieszk an ia przepięknego, za k tó re b y m i k ażdy z ty siąc fra n k ó w rocznie z gotowością zapłacił.

W iesz rów nież dobrze, iż uczyniłem to je d y n ie dla tego, ażeby w d an y m ra zie m ieć pomoc le k a r­

ską zaraz pod ręką. W idzisz przecie, że każę okadzać codziennie cały dom od dołu do g ó ry i że ty m podobnych środków zaradczych używ am n a każdym k ro k u , a ty m im o tego jesteś ta k n ie do d arow ania lekkom yślną, że się n ie w ahasz odw ie­

dzić m ej siostrzenicy w je j w łasnym pokoju, cho­

ciaż je st chorą n a cholerę?

— Ależ, d ro g i Boże, któżby je j miiał pomódz, jeżeli n ie ja ? K ie je st że to obow iązkiem chrze-

(26)

— 26 —

ścian in a w spierać swego bliźniego, k ied y naszej pomocy potrzebuje?

— P roszę o tern milczeć. Od czasu, ja k po­

stał w dom u naszym ów ksiądz, którego ta k n ie cierpię, udajesz p raw d ziw ie św iętą, a j a ci oświadczam , że m i się w cale n ie podobają jego odw iedziny w m oim domu.

— Czybyś może m u chciał zakazać przycho­

dzić do nas?

— Czy zakażę, czy nie, to tylko odem nie za­

leży. W każdym ra zie spodziew am się, że się do m ych życzeń zastosujesz.

— N iestety , ju żem się do tego przyzw yczaiła, że się m n ie w cale n ie pytasz o m oje zdanie. J e ­ stem po p ro stu niew olnicą w ty m domu.

— P roszę się n ie zapom inać i pam iętać, na ja k ie m to stanow isku stałaś, zan im ja cię p o ją­

łem za żo n ę!

— O nie, n ie zapom nę n ig d y . B y łam w p ra ­ w dzie tylko córką p rostych lu d zi, a ojciec mój pracow ał W fa b ry ce p an a, ale — b y łam szczęśli­

wą. Czyż to m o ja w in a, żeś p a n m n ie sobie u p a ­ trz y ł za żonę? Czyż to m o ja w in a, że ojciec, spodziew ając się po w y d a n iu m n ie za p a n a po­

lepszenia w łasnej doli, zm usił m n ie prośbą i groź­

b ą w yjść za p a n a ? P a n jeszcze w ięcej p o w in ie­

neś p am iętać o tern, co było i n ie robić m i w y­

rzutów , n a k tó re n ie zasłużyłam .

—■ P roszę się n ie u n o sić ! K ilk a słów w roz­

d ra ż n ie n iu w ypow iedzianych n ie p o w in n y cię przecież zaraz ta k mocno w zburzyć!

—< G dyby to było po ra z pierw szy ! Od k ie ­ dy no g a m oja w p ań sk im dom u postała, n ie za­

znałam szczęścia i wesołości. D la p an a jestem

(27)

— 27 —

ja k niew olnica ja k a , a dla rodziców p rzestałam być córką. M yśleli oni, iż n a starość będą m o­

g li spocząć i bez tro sk i o statn ie d n i życia p rz e­

pędzić, a tym czasem córka ich, żona bogatego f a ­ b ry k a n ta B o tan a, n ie może im a n i k ilk a s re b rn i­

kam i dopomódz! A dla czego? Bo p a n m ąż, n ie u fa ją c n aw et w łasnej żonie, sam w szystko płaci, choćby o k ilk a fenygów ty lk o chodziło, ta k że żona-niew olnica o każdą, i n a jd ro b n ie jsz ą rzecz prosić go się m usi. N ie dziw więc, że żona tę odrobinę szacunku, k tó rą m ia ła przed nim , ju ż u tra c iła .

-— A żm ijo! — k rz y k n ą ł fa b ry k a n t, un iesio ­ ny gniew em . — T eraz pokazałaś tw ój w łaściw y c h a ra k te r. T y m i chcesz przepisyw ać, co m am uczynić, niew dzięcznico ? Co m n ie do tw oich ro­

dziców? Czyż n ie dosyć, że z a tru d n ia m obu we fab ry ce w ciąż jeszcze, m im o, iż są ju ż do pracy p ra w ie n ie z d a tn i ? A le ja w iem , czyja to sp ra w ­ ka. Oto te n szanow ny ksiądz S ir ta l w raz z za­

rozum iałym F ilip e m b u rz ą żonę n a m ęża, ale te ­ m u koniec położę. O dtąd zakażę S irta lo w i raz n a zawsze przychodzić do mego domu, a m am n a ­ dzieję, że się m o ja żona do tego zastosuje, gdyż w przeciw nym ra zie w id ziałb y m się zm uszonym przeczyścić pow ietrze w m ój sposób. W tedy nie pom ogą żadne prośby n i płacze, a kogo raz z p r a ­ cy w ydalę, tego n ie p rz y jm ę n ig d y ju ż w ięcej, choćby w fab ry ce w ięcej n aw et n iż pół w iek u przedtem pracow ał.

— Wiięc m ój m ąż by łb y zdolen w ybyć m ych rodziców z p ra cy m im o ich podeszłego w ieku ?

-— T ak , m o ja p a n i •— odpow iedział z n a j ­ większym spokojem . — Jestem gotów do w szyst­

(28)

— 28 —

kiego, skoro się rozgniew am , i d la tego radzę ci, abyś się m ia ła n a baczności.

— I j a ostrzegam p a n a : m iej się n a baczno­

ści! — zaw ołała b ied n a kobieta w oburzeniu.

Zaledw ie w y rw ały się z u st je j te słowa, m ąż ja k ty g ry s podskoczył k u n ie j, uchw ycił drobną je j rękę siln ie kościstym i p alcam i i złow rogim głosem s p y ta ł:

— Co? j a m am się m ieć n a baczności? D la­

czego? O dpow iadaj m i n a ty c h m ia s t! D la cze­

go, dla czego?

— P u ść m n ie pan, —■ b ła g a ła p rzestraszona kobieta, sta ra ją c się uw olnić sw ą rękę.

A le B o tan ty lk o jeszcze gw ałtow niej ściskał je j dłoń, p o w tarzając w ciąż p y ta n ie :

— Dlaczego, dlaczego ? O dpow iadaj n a ty c h ­ m iast! W szakżeż pow iedziano ci, iż m am się strzedz i obaw iać się, czy ta k ? K to ci to po­

w iadał?

— K ęka, m o ja r ę k a ! —- jęczała p o n iew ieran a kobieta, — puść p an , bo m i ją złam iesz, bo będę wołać o pomoc!

— N ik t ci n ie pomoże, n ie wolno n ik o m u ci pomódz, — w ołał coraz g roźniej fa b ry k a n t. — P rz y z n a j się, wszakżeż to S ir ta l ci m ów ił, że mocno zaw iniłem , mocno zgrzeszyłem ?

-— T ak , on to m ów ił — ją k a ła p ra w ie bez przytom ności żona jego.

B otan zbladł. Z im ny pot w y stąp ił m u n a czoło, a podczas k ied y m ów ił n astęp n e słowa, zi­

m ne dreszcze w strząsały jego ciałem .

— W szakże m ów ił, iż m ój b r a t zm arł w b a r­

dzo p o d ejrz an y sposób, a oczern iając m n ie przed

(29)

— 29 —

tobą, nazw ał m n ie brato b ó jcą —- czy n ie? Mów, albo śm ierć cię czeka!

Z tem i słowy w c ią g n ął ją do pokoju, a kied y z bólu i stra c h u p ad ła n a ko lan a, uchw y cił m a­

ły, p ięk n ie w y ra b ia n y p istolet, przyłożył go je j do czoła i r z e k ł:

— Jeż eli m i tera z nie powiesz w szystkiego, co ci S ir ta l pow iedział, zab iję cię n a m iejscu !

K obieta sp o jrza ła błag ająco n a strasznego m ę­

ża i sz e p n ę ła :

—- S ir ta l m ów ił m i, iż postępow anie tw oje wobec robotników , k tó ry c h m asz n a ró w n i ze zw ierzętam i, w oła o pom stę do nieba, i w zyw ał m nie, abym się s ta ra ła ciebie ułagodzić, ja k to każdy ch rześcian in uczynić w in ie n w ta k im r a ­ zie, i n a k ła n ia ć cię do tego, abyś znow u w yko­

ny w ał sw e obow iązki chrześcianina.

— A zresztą cóż jeszcze m ów ił?

— W zyw ał m nie, abym , cierp liw ą b y ła i zda­

ła się całkiem n a wolę Bożą, a P a n B óg m n ie n ie opuści.

— O ta k ie dro b n o stk i się n ie p y tam , m o ja p an i. J a n ie chcę wcale wiedzieć, czem ów ksiądz cię pociesza, tylko co n a m n ie w y g a d u je . P a ­ m ię ta j, że n ie ż a rtu ję b y n a jm n ie j. W y zn aj wszystko, ja k księdzu n a spow iedzi, ale szybko, jeżeli n ie chcesz, bym spuścił k u re k i...

—• S trzelajże, jeżeli się n ie boisz odpow iedzial­

ności za śm ierć m oją. P o m n ij jed n ak że, iż może i ciebie w krótce śm ierć czeka, a w ted y razem ze śm iercią skończy się tw e u d aw an ie! I n n y sędzia, nieom ylny, n iep rz ek u p n y , w yda potem sąd na ciebie, u k a rz e za zbrodnie, n ag ro d zi za dobre

(30)

— 30 —

uczynki. W ahasz się — czem u n ie strzelasz?

Czemu drży tw o ja ręk ą? Lękasz się?

F a b ry k a n t zadrżał, p isto le t w ypadł m u z ręk i, a oczy jego błęd n e błyszczały n iesp o k o jn y m b la ­ skiem . P o ch w ili sp o jrza ł dziw nym ja k im ś w zrokiem n a klęczącą żonę, a potem rzek ł do n ie j n a pozór spokojnym , obojętnym głosem :

— S m u tn a to rzecz, iż m iędzy mężem a żoną podobne niep o ro zu m ien ia zachodzić m ogą. J a cię zabić n ie mogę, idź w ięc i zdradź i w y d aj m nie, N iew inność m oja doda m i sił, iż u m rę spokojnie.

Żaden a k to r w św iacie n ie by łb y zdolen słowa te w ypow iedzieć ta k w zruszającym , za serce chw ytającym - tonem , ja k B o tan owej chw ili.

— O Boże, co też ty m ów isz! K tóż cię chce zdradzać ? — odezw ała się u d o b ru c h an a kobieta z w idocznem w spółczuciem , p o w stając z ziem i.

— K tóż, jeżeli n ie ty i. te n S ir ta l, k tó ry ci m ów ił, iż ciężkie sny m n ie tra p ią , że wciąż i wszędzie w idzę duchy i strach y , że skończę pod toporem lu b n a stryczku, lu b że n a to p rz y n a j­

m n iej zasługuję.

—- T o ty lk o podejrzliw ość tw o ja rodzi w to­

bie ta k ie przypuszczenia. M ylisz się zu p ełn ie co do S irta la , bo to rzeczyw icie p rz y k ła d n y i po­

bożny k a p ła n . O n m a ty lk o n a c e lu ' szczęście i dobrobyt ludzkości i zbaw ienie po śm ierci i je st ta k im dla ciebie, ja k dla w szystkich in n y ch . G a­

n i on ty lk o tw ą bezlitośną surowość, poniew aż is tn ie ją d lań rzeczy droższe n ad p ien iąd ze i złoto.

P odczas tego przychodził B o tan coraz więcej do siebie, a k ied y n a pow tórne z a p y ta n ie o S ir ­ ta la tę sam ą, co przedtem , o trzy m ał odpowiedź, czoło jego wypogodziło się do reszty. Ażeby się

Cytaty

Powiązane dokumenty

Uczniowie samodzielnie sporządzają graficzną notatkę dotycząca komizmu: słownego, postaci, sytuacyjnego, z uwzględnieniem jego cech zilustrowanych odpowiednimi dla danego

pokoloruj brązowym kolorem, narysuj ładną ramkę wokół krzyża i jasno

Nikt nie może dwom panom służyć, gdyż albo jednego nienawidzić będzie, a drugiego miłować, albo jednego trzymać się będzie, a drugim pogardzi. Nie możecie Bogu służyć

jeśli okaże się, że nie mam wystarczającej ilości jakiegoś produktu, żeby starczyło mi na kilka dni bez wychodzenia do sklepu, to można poczynić kroki, żeby

Głównymi najemcami powierzchni magazynowych w Polsce wschodniej, w tym także w Lublinie jest sektor lekkiej produkcji (69 proc.) oraz handlu (23 proc.).. Wskaźnik pustostanów na

U roślin wymiana gazowa tlenu i dwutlenku węgla odbywa się przez aparaty szparkowe znajdujące się w skórce.. U pantofelka wymiana gazowa zachodzi całą

odpowiedź .... Najcieplejszym miastem na mapie jest Zielona Góra. Ciśnienie na terenie Polski będzie wysokie i zmienne. Niebo nad Polską będzie zachmurzone

Przepływ prądu przez przewodnik spowodował powstanie pola elektrycznego wokół przewodu, które nie oddziałuje na igłę magnetyczną nie powodując