• Nie Znaleziono Wyników

Romans i Powieść. R. 8, nr 44 (28 października 1916)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Romans i Powieść. R. 8, nr 44 (28 października 1916)"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

POWIEŚĆ

Tygodnik, poświęcony literaturze nadobnej i wiadomościom literackim.

Rok VIII. Warszawa, dnia 28 października 1916 roku Na 44.

Alfred Konar.

K A R J E R Y .

POW IEŚĆ.

i

I.

— Nareszcie! Chwała Bogu! Zja­

wiło się lato!—raduje się pierwszym słonecznym dniem Warszawa, od sutery.n aż do mansard — zapełnia­

jąc gwarem i uśmiechami całe ulice.

— A wiosny, mamusiu, już w tym roku nie będzie? — zaobserwo­

wało jakieś dziecko, uczepione u spódnicy matki.

Taktycznie wioslny w tym roku jakgdyby nie było. Po długich bez- słonecznych miesiącach miękkiego śniegu, wichrów i szarugi — poja­

wił się nakoniec cudny dzień letni.

Cały — skąpany w jasnem srebrze słońca, w topieli rozpuszczonych bladych turkusów nieba, które z p o ­ nad dachów siedmiopiętrowych sto­

łecznych „drapaczy" — opromienia złotem niezwykle błyszczące dziś szyldy sklepowe. Aż oczy zmrużać trzeba od potęgi, z jaką barwią się swoim lakierem mknące pojazdy, tramwaje, samochody. Jaskrawią się blaskiem świeżo malowane domy.

Promienieją uśmiechami rozradowa­

ne twarze.

Nietylko przechodnie błyszczą tern dziwnem' zadowoleniem zbudzo­

nej z długiego snu śpiącej królewny;

lecz nawet zimne zazwyczaj i mar­

twe manekiny, wystawione w olbrzy­

mich sklepowych szybach fryzyer- skich i w składach konfekcy.j — zda­

ją się mówić:

— Prawda, jak dobrze?

W mieszkaniach (pootwierano na oścież okna. W wielu z nich widać wyglądające głowy. Ma się wraże­

nie, że jest jakieś święto; że cały

świat jest kościołem o niebieskich przecudnych sklepieniach, w którym ludzkie dusze śpiewają jakiś dzię­

kczynny hymn Bogu za życie, za słońce, za szczęście!

Śród ulicznego zgiełku dzwonią­

cych tramwajów, trąbiących samo­

chodów i turkocących pojazdów — szybują po trotuarach przekupnie z pękami unoszących się ku niebu czerwonych, niebieskich i zielonych dziecięcych baloników. Słychać .pi­

ski wyrostków, wykrzykujących t y ­ tuły tylko co wyszłych porannych dzienników, i zachęty bab ze świeże- mi, pachnącemi fi jolkami.

A na tle tych barw, tych krzy­

ków, w zlocie słońca — zakwitły już szykowne warszawianki, uwolnione wreszcie z .zimowych żakietów. I dumne ze swojej urody j tylko co z igły .zdjętych letnich sukienek i ka­

peluszy podług ostatniej mody — ni­

by róże sztamowe na skwerach i po­

sągi z Ogrodu Saskiego (które tak­

że pozbyły się swoich kożuchów ze słomy i zimowych bezdusznych bu­

dek drewnianych) — zdają się rzu­

cać tłumom:

— Patrzcie, podziwiajcie j we­

selcie się! Przecież widok piękna u- rnila życie.

Powietrze upajające, jakby w du­

żym ogrodzie. Słychać nawet szmer liści, łechtainych wiaterkiem. Bo Warszawa — proszę państwa — po­

siada także swoje drzewa uliczne w więziennych klatkach i zieleń, a jak­

że! Zieleń ta przez całą długość

•Królewskiej ulicy z Po za okrętowa­

nego także żelazne,mi sztachetami rezerwuaru stołecznego powietrza: z

Ogrodu Saskiego — przedostaje się na miasto. W połączeniu z zapachem kwiatów na skwerach — tworzy eks­

trakt wiejskich aromatów.

Esencyą tą warszawiacy upijają się dziś, jak wódką. Stąd te uśmie­

chy ,na twarzach, błysk zębów, żar oczu, gibkość ruchu j to- niewypo­

wiedziane: „uf, jak dobrze!" które rozpiera piersi tysiąca ludzi i płynie ogólnym zbiorowym uśmiechem ku niebu.

I w tej atmosferze żywiołowego szczęścia bez określonego powodu—- nietylko barwy błyszczą jaśniej i miejskie kwiaty wonieją silniej; Jęcz i dźwięki .dzwonków tramwajowych, nawoływań przekupniów i gwaru przechodniów —- łechcą uszy jakąś nową symfonią tonów, zamilkłych śród martwych całunów zimy;

brzmią akordami pastuszych wiej­

skich fujarek, lub świergotu leśnego ptactwa.

A oto wybiega to ptactwo miej­

skie z przeróżnych bram szkolnych w postaci dzieci, uwolnionych z osta­

tnich łekcyi.

— Wakacye! — krzyczą oczy błyszczące, zęby lśniące i rumieńce policzków tych całych stad dzieciar­

ni, opancerzonej dziś ,po raz ostatni

■ciężarem uwiązanych książek i kaje­

tów z balastami nonsensów z całego szkolnego roku.

Wakacye! Cóż wobec czaru te­

go wyrazu znaczą ich cenzury, tro­

chę lepsze, lub gorsze, nagrody, .pro- mocye, lub „piereegzaminowki", wo­

bec żywiołowego pragnienia ich dusz: swobody!

Ach! Módz upić się do syta, aż do zapamiętania! Wychylić do dna czarę całego oceanu wakacyjnej swobody! Czyż być swobodnym ptakiem — nielepiej, niż być sła­

wnym artystą- uczonym, krezusem,

lub królem?

(2)

Lecz jeszcze wymowniej, niż u tych całych stad dzieciarni, nieumie­

jętnie zalewającej swoim świergo­

tem w nieładzie cale trotuary i, jak ptactwo j jak kwiaty — jeszcze nie wiedzącej dokładnie, czego się wła­

ściwie raduje —- jaśnieją szczęściem twarze młodzieży, kończącej już szkoły.

Ku niej zwracają się wszystkie oczy z tą miłością, jaką uczuwamy na widok wypuszczonej na łąkę sta­

dniny najczystszej krwi źrebaków.

Z taką miłością zamiłowany ogro­

dnik ogląda aplegiery najcenniej­

szych storczyków, a gracz stawia najwyższe stawki z item nieopuszcza- jącem uczuciem nadziei, której nie chce pozbywać się aż do grobu.

Bo po za ptactwem, kwiatami i dziećmi — piękną jeszcze jest tylko młodość. I warto urodzić się jedy­

nie po to, aby być dzieckiem, a po­

tem choćby raz jeden w życiu mieć lat dwadzieścia!

W jednokonnych dorożkach ze skromnemi kuferkami na kozłach — suną już maturzyści z różnych dziel­

nic ku dworcom kolejowym. I z ca­

łym .trudem maskują świeżutką mę­

ską powagą ostatniego stempla — swoją dziecięcą radość i dziecięce zaciekawienie, jakiego rodzaju złote, a raczej niebieskie lub różowe ru­

no — przyniesie im ta wyprawa na wieś, na którą zaprosili ich znajomi, krewni, lub zaangażowali na korepe- tycyę obcy.

A starsi przechodnie odgadują doskonale tę zagadkę: Wiedzą do­

brze, co ich tam wszystkich czeka:

Mówiąc krótko — czeka, ich po,pro­

stu rozkosz: Koń, fuzyjka, pieśń i miłość.

Otwartemi ramionami wyczeku­

ją już ich tam wszyscy: I starzy, radzi choć trochę ogrzać się przy ich śmiechu i gwarze wiosennym, i mło­

dzi; a przedewszystkiem — po co u- krywać — pragną ich kobiety.

Wszystkie, począwszy od kuzynek, panienek, bon, nauczycielek, dzie­

wczyn folwarcznych i pokojówek aż do 45-letniej .iesienj pań domu, cio­

tek, sąsiadek, kumoszek, stałych i przyjezdnych.

Wszystkie zaciekawione, jakim stał się teraz ten Adaś, czy też — Stefek? czy wyładniał, czy wesoły, czy dowcipny? Jakim też jest ten oczekiwany korepetytor, czy przy­

stojny, czy zgrabny, czy miły?

Oby mim był choć trochę — ten bardzo ciekawy, sympatyczny nie­

znajomy, którego przyjazdu są tak stęsknione!

Będą pobłażliwymi sędziami —

■to rzecz pewna; będą patrzały na je­

go wady przez palce.

— Oby tylko już przybył jak- ńajrychlej! — spoglądają na. zegar­

ki .panienki, obliczają godziny. Mają twarze zaróżowione najlepszemł przeczuciami. Serca im biją jakiemś przyspieszonem tempem; a one w takt ich nucą jakieś .pieśn; nadziei, które oby się tylko sprawdziły!

Oby już przybył ten królewicz, który zbudzi czarodziejską swoją młodością senność życia! A pieśni te roją o jakichś .czarownych wy­

cieczkach do lasów, o jazdach łódką po stawie, o śpiewach chóralnych, teatrach amatorskich, tennisach, a może jeszcze o czemś więcej...

O! czarze wiosennych nadziei!

f biada tym powracającym z dworców kolejowych koniom, tym okurzonym bryczkom i pojazdom, zajeżdżającym przed ganeczki dwo­

rów z innymi zaproszonymi gośćmi:

z jakąś .gderliwą, kapryśną ciotką, ze starym niewygodnym, sklerotycz­

nym wujem, którego wita się z Ma­

dami, złemi uśmniechami.

WALKA Z SZATANEM.

Z A M I E Ć .

„Kuszenie Judasza11, część pier­

wszą dziejów Ryszarda Nienaskiego, zamknął Żeromski ucieczką jego w szeroki świat z pustelni. Nienaskj nie znalazł i tu ukojenia dla swoich py­

tań. Wreszcie tęsknota przekształ­

ciła w nim wolę. Pchnęła, w .ramio­

na marzeń o milionach, za które chciał ratować tereny węglowe pol­

skie, a w gruncie rzeczy pragnął zo­

baczyć Ksenię, chciał trującej swej zmorze łeb urwać w jakikolwiek spo­

sób. Nienaiski- pragnie milionów i -tę­

skni za. Ksenią. Ach, gdyby ją zo­

baczyć! Wie, że ona jest w Paryżu!

Nie ma jej adresu jednak, szuka., szu­

ka na wszelkie sposoby. Wreszcie decyduje się na krok upokarzający i Pisze do znienawidzonej znajomej z maleńkiej mieściny, gdzie odbudowy­

wał wieżę aryańską, urządzał odczy­

ty dla mieszczan i chłopów. Adresu jednak nie otrzymał. Przypadkiem spotyka ją w Folies-Bergeres. Spot­

kanie 'to jest perlą liryki uczuciowej.

Nienaskiego źre paląca tęsknota, pragnąłby zapytać o adres, lecz Kse­

nia jest w towarzystwie jakiegoś pa­

na. Siedzi jej każdy 'krok, skrada się do loży, dąży za nią, gdy odje- dzie automobilem. I zginie mu Kse­

nia. O tęsknoto szalona! Bólu bez­

nadziejny, męczący, „gdy głębokość przepaści odtrącenia w noc zamienia dzień a noc w katownię, która zabi­

ja sen11.

— I nikt inny nie przyjechał?

A ten młody pan korepetytor, a pan Adaś, pan Stefek?

Cały świat dokoła posmutniał...

Wszystkie barwy, wszystkie zapa­

chy, wszystkie dźwięki — jakby na raz zagasły...

— Czyście aby dobrze rozglą­

dali się .na stacyi, mój Szczepanie?.

— Nikogo proszę jaśnie pani więcej nie było. A oto są listy.

— To dobrze. Zawiadamiają, że przyjadą jutro!

— Jutro? — zajaśniały znów dokoła barwy, dźwięki i aromaty!

Przerwana pieśń nadziei znow-uż w sercach jakimś niemym hymnem szczęścia ku niebu uleciała i z -mniej cierpkiemi uśmiechami poczęto wi­

tać przyjezdną gderliwą, kapryśną ciotkę i sklerotycznego, -niewygodne­

go starego wuja.

Dalszy ciąg nastąpi.

I znów zdarzenie: spotka Ksenię Granowską w alei parku Luksembur­

skiego. „Dech zamarł, stanęło w biegu serce, tętna- przycichły1*. Te­

raz już za wszelką cenę dowie się, gdzie mieszka. Adres zdobył. Ale podejrzeń zrodziło się w myśli tysią­

ce. Biegnie, kryjąc się pod muraml, by wytropić ją, by dowiedzieć się prawdy' całej. Czarne, zwodnicze oczy patrzyły tak szatańsko, kuszą­

co —-• któż wie, jaką w sobie kryły tajemnicę?

Ksenia mieszka w małym zakła­

dzie fotograficznym, z jakąś panią Neville. Ryszard podejrzenia swoje wyhodował na męczarnie, oplótł -nie­

mi, jak kolcami róży, serce. Znów się skrada, .podgląda, szpieguje. Aż

•wreszcie przychodzi dzień opatrzno­

ściowy.

Ryszard przyjechał do Paryża, -gnany tęsknotą, ale też zamierzał tu zrobić miliony. Poznał tu różnych milionerów, wilków giełdowych, za protekcyą których chciał się obeznać z istotą -tranzakcyj giełdowych. Miał 10 tysięcy franków na początek, z nich to chciał uczynić skarb. Pozna- je starca Ogrodyńca, kuzyna, i ten po rozwadze daje mu- misyę giełdo­

wą udawania -naiwnego kupca akcyi

kopalni w Uj-Kahul. Operacye te

udają s ię '— ale -nie są zdarzeniem,

w któreby czytelnik mógł uwierzyć,

(3)

gdyż Nienaski m i zgoła prymitywne pojęcia o giełdzie i jej funkcyach.

Wreszcie Nienaski dzięki śmier­

ci tego starca otrzymuje w > spadku miliony. To mu pozwala wyrwać Ksenię z mansardy od pani Neville.

Co więcej, chce ratować jej ojca, który dostał się do więzienia za róż­

ne nadużycia i oszukaństwa. I wte­

dy wydaje się, że porwie ich szał długo tłumionych uczuć. Szczę­

ście zjawia się tak blizko. Lecz Nie- naski nie umie ująć go jeszcze w swoje ramiona. I nic dziwnego. Któż Ibowiem on jest?

„Społeczny majsterek od wszyst­

kiego, doktór wszechrzeczy po łeb­

kach, — fiiksat, zbawiający świat współczuciem i palpitacyami serca,—

jegomość, który szczęką własną chciałby podgryźć gmach dzisiejsze­

go życia, — miliarder in partibus in- fidelium" (Str. 71),

Ten człowiek znów szczęścia nie zazna, znów popsuje sobie życie.

Wyjdzie kiedyś wieczorem z pen- syonatu od Kseni i zaczai się, pocze­

ka. Odkrycie uczyni niesłychane.

Ksenia pojechała do nocnej restau- racyi z p. Neville. Tego jej nie da­

ruje. Odjedzie nad brzeg morza le­

czyć duszę, ale wróci.

Wróci i zaślubi Ksenię. Roz- pocznie życie szczęśliwe — zakupi tereny węglowe, zechce miliony o- dziedziczone po Ogrodyńcu zużyt­

kować do uszczęśliwienia ludu pra­

cującego. Czy jednak „taki majste­

rek od wszystkiego11 potrafi czegoś dokonać? Żeromski Nienaskiego za­

prowadzi na posiedzenie jakichś

„uspołecznionych rabusiów", którzy zażądają, by oddał skarby odziedzi­

czone. Dyskusya doprowadzi do te­

go, że jakiś zbir strzeli do Niena­

skiego.

■ „Strohman giełdowy z bohater- szczyzną, zapiętą w tajnej kieszeni kamizelki bojową agrafiką", tak okre­

śla Żeromski Nienaskiego, legnie ód morderczej kuli. Czego dokonał?

Czego dopiął? Poległ w walce nie­

rozsądnej, przypadkowej. Walcząc z szatanem — uległ bezrozumowi przypadku. Pozostanie Ksenia, roz­

choruje się, wyzdrowieje, wreszcie umrze, lecz dzieje jej dalszego ży­

wota nie interesują. Istniała w ma­

jestacie gloryi tylko dzięki promien­

nej pieśni nad pieśniami Nienaskiego.

Sam kochający ją Nienaski ma o niej pojęcie dość względne. Mówi o niej:

„Jej nie można zaczarować Norwida wierszami o pogrzebie Bema, albo Słowackiego błogosławieństwem wia­

trów. Ona tego nie czuje. Czuje blask brylantów. Trzeba jej dać to, co ją wzrusza" (Str. 128).

Dziwne tylko, że wiedząc to, pragnie jej przedewszystkiem złożyć

swoje ludzkie serce w 'ofierze. Dal­

sze losy Ksenj nie dodają żadnych barw do uwypuklenia jej duszy.

Umarła więc zapewne dlatego tylko, by pieniądze Ogrodyńca mógł zrabo­

wać jej ojciec, stary i doświadczony lis, który już po śmierci Nienaskie­

go przemyśliwa, jakby oszukać 0- grodyńca, który marzył, że jego pie­

niądze wyjdą na chwałę ojczyźnie.

W walce z szatanem zwyciężył tylko Granowski — papuś, człowiek bez skrupułów, złodziej i gwałciciel prawa publicznego. I to jest tak beznadziejne w „Zamieci" Żerom­

skiego. Powtarza się stara, niemil­

knąca piosenka o nieprzemijaniu Zfa. Morał cierpki ł dziwnie bo­

lesny.

Ale poza tym morałem „Zamieć"

Żeromskiego posiada stronice nie­

przemijającego piękna, Szczególnie wszystkie te, które mówiły o męce tęsknoty i odtrącenia, są jak organo­

we rejestry, brzmiące calem! symfo­

niami tonów przejmujących, do­

sadnych, czarodziejskich. Kompo­

zycyjnie „Zamieć" łamie się już od chwiilj śmierci Nienaskiego. Jego po­

stać zaciekawiała, dla niej Żeromski napisał „Kuszenie Judasza", a więc dzieje Kseni są drobnym epizodem, który tylko, osłabia całość wrażenia.

Zresztą sama postać Kseni do końca

•nie zarysowuje się konkretnie. Cią­

gle jest tumanem utkanym z tęczy marzeń Nienaskiego, rani jego roz­

terką i bólem — ale sama jest arty­

stycznie nieuchwytna.

Język Żeromskiego, królewskie narzędzie, i w tym tomie mistrzow­

ski, a co najważniejsze, rasowy. Już choćby dla tej imowy polskiej, lśnią­

cej skarbami metafor przedziwnych, jasnowidzących, trzeba „Zamieć"

przeczytać. A kto weźmie książkę do ręki, .rozetka się sam tęsknotą za Ksenią, nieuchwytnem bóstwem prag­

nień Nienaskiego. I bez względu na to, co powie o tern formalistyka este­

tyczna, „Walka z Szatanem" jako dzieło dokonane stanie, niby złom w pomniku chwały twórcy „Wiernej Rzeki".

Bo człowiek tu dźwiga się i opa­

da, walczy j błądzi, .krwawi się j wy­

kwita. uśmiechem.

Eustachy Czekalski.

Wieczne odpocznienie.

Czernie jest życia iskra mała Przy mrokach, które śmierć rozlała?

Każda łza nasza i westchnienie Cóż mówią? — Wieczne odpocznienie!

Po wierzchu zieleń — w głębokości Zbutwiałe szaty, proch i kości.

Mrą ludzie, kwiaty, gwiazd promienie...

Gasnącym: wieczne odpocznienie!

Słońce zamiera co wieczora, Rzeczą jest martwą każde wczora, Każde się łączy przebudzenie Z modlitwą: wieczne Odpocznienie!

Na szczyt wstąpiwszy, gdzie dokoła, Jak w panoramie, miasta, sioła I modre lasów, rzek pierścienie,

-W głos mówmy:— Wieczne odpocznienie!

Wiatry, od rannej świeże rosy, Biorą na skrzydła ziemskie głosy;

Tym, które niosą z siół dzwonienie, Rzucajmy: — Wieczne odpocznienie!

Na pole idźmy schyłkiem lala, Gdzie się dróg wiele w węzeł splata;

Budząc zdrzemniętych niw milczenie, Wołajmy: — Wieczne odpocznienie!

Tam, gdzie piaszczyste kryją kopce Popioły dziadów, wnukom obce.

W skrzeszajmy dawno znikłe cienie Zaklęciem: — Wieczne odpocznienie!

Za tych, co śnili i kochali, Płynąc po jednej z nami fali, A dziś ich działem zapomnienie, Módlmy sie: — Wieczne odpocznienie!

I ci, co tworząc wielkie dzieła, Chociaż ich samych noc schłonęla.

Dziś, jak drogowe są kamienie.

Niech słyszą: — Wieczne odpocznienie.

Gdy tak uczcimy tych, co byli I których wskrzesić duch się sili, Kiedyś i nasze też istnienie

Zbudzi szept: — Wieczne odpocznienie..

W iktor Gomulicki.

(4)

Czasy!..

Krewni ze wsi proszą p. Kalasante­

go o wyszukanie im nauczycielki na wieś do dzieci. Wykształcenia wielkie­

go od niej nie żądają. Ot, ma być dość młoda, miłej powierzchowności i — ma posiadać muzykę.

Pan Kalasanty, stary kawaler, nie ma w tych rzeczach biegłości... Szuka w ogłoszeniach kuryerkowych, wybiera z nich jedno i idzie pod podany adres.

„Młoda... miłej .powierzchowności...

wyższa muzyka..."

Wyższa muzyka! To. go najwięcej zachęciło. Sam nie jest nazbyt muzy­

kalny, więc trudnoby mu się było zo- ryentować, ale skoro ogłoszenie mówi:

wyższa muzyka — — —

Dzwoni pod „wyższą muzykę". 0 - twiera mu osóbka, rzeczywiście dość młoda, powierzchowności wcale miłej, wcale, w ca le---

iPrzez chwilę przyglądają się sobie oboje z wzajemną ciekawością. Pan Ka­

lasanty ma nawet wrażenie, że dama u- śmiecha się do niego wręcz kokieteryj­

nie... Ale może mu się tylko zdaje...

— Ja z ogłoszenia... — tłómaczy się, nie chcąc dłużej przewlekać należnego zresztą zakłopotania.

— Ach...

Dama skrzywiła się boleśnie, z aż nadto wyraźną niechęcią i przygnębie­

niem.

— Typowa nauczycielka — konsta­

tuje wnet pan Kalasanty.

1 raźniej już przystępuje do indaga- cyi.

— Niech pan siada — zaprasza o*- sóbka.

Pan Kalasanty spełnia polecenie.

— Szanowna pani więc decyduje

sk

jechać na wieś?

— Cóż robić, mój panie! To w mie­

ście wyżyć m ożna?!

— Ostra .kobieta — myśli pan Kala­

santy — rąbie prosto .z mostu: będzje dzieci trzymała!

— Szanowna .pani .pragnęłaby zape­

wne wiedzieć, dokąd .i do kogo? Otóż, jest to niedaleko od kolei, piękny mają­

tek, ludzie zamożni, o.sób czworo: pan domu — ---

- — Stary? — przerywa z ogniem kandydatka.

— O... siarczysta osóbka! — kon­

statuje w myśli pan Kalasanty. Głośno zaś mówi:

— No, niezupełnie. Tak w moim wieku...

Pan Kalasanty jest trochę zażeno­

wany. Kandydatka przeciwnie: śmiało patrzy mu w oczy...

Po zarekomendowaniu przyszłych chlebodawców', kolej przychodzi na wy- łuszczenie obowiązków.

Przedtem jedno jeszcze pytanie:

— Szanowna pani ma klasy?

— Loteryjne?

— Nie, szkolne...

— Jakie szkolne?

— No, ja mówię o wykształceniu pani. Wprawdzie szanowna pani powo­

łana będzie tylko do udzielania nauk po­

czątkowych, .a więc czytania, pisa...

— Wiadomo: czytać, pisać, racho­

wać! Nie filozofia!

—■ O, .prędka, bardzo prędka! — mówi do siebie .pan Kalasanty. ■ — Ale to nic.

Zwraca się do niej.

— Szanowna pani jak z muzyką?

Pani gra, oczywiście?

— Ojej!

— I wyższą muzykę posiada pani również?

— .Mogę śpiewać nizko i wysoko, jak pan chce!

— To pani i śpiewa?

— Ojej!

Dama podbiega do pianina i wcale zręcznie wycina początek „Andzi".

— „Andzia" Rapackiego! — wzru­

sza się pan Kalasanty.

— Umiem także z repertuaru Me- salki!...

— Mesalki, mój Boże!

Panu Kalasantemu łzy kręcą się w oczach. Mesalki!...

— Radzi będą pani na wsi, bardzo radzi! Długie wieczory zimowe z An- dzią, z Mesalką, mój B o ż e ---

— O ,umiem i jeszcze dużo inszych

■morowych piosenek!... Zaraz panu od­

stawię.

Jakoż „odstawia" kawałek jakiejś piosenki, .potem jeszcze innej — ta dru­

ga jeszcze „morowsza" od tej pier­

wszej...

Pan Kalasanty coraz więcej zazdro­

ści wieczorów na wsi — ale już .tylko w myśli...

Wiktorya C ro ss.

Najwyższe prawo.

10

■Dora usłyszała. Po hindusku brzmiało to jeszcze 'brutalniej ; Krwi­

sty rumieniec oblał jej paliczki; ale dla spokoju i bezpieczeństwa chcia­

ła udać,-że ją to nic nie obeszło; Ha­

makhan jednak usłyszał także i mo­

mentalnie zwrócił się ku gromadce gawiedzi, z oczami drapieżnego sępa upatrującego zdobyczy.

Krajowcy cofnęli się nieco przed tern rozwścieczonem spojrzeniem, a winowajca instynktownie ukrył się za towarzyszy. Ruch ten go zdradził.

Hamakhan skoczył ku niemu, roze- pehnąt chcącą g.o osłonić gromadę i w jednej chwili tamten znalazł się .na ziemi. Dora wiedziała, że Hamak­

han nie ma noża, ale wnet spostrze­

gła, iż powalany śmiałek dźwignął się z twarzą zawalaną krwią i ku­

rzem, a Hamakhan wymachuje rę­

koma wśród jego przyjaciół, który teraz otoczyli ciasnem kołem wałczą­

cych.

Dora wślizgnęła się do środka i stanęła, obok Hamakhana. Krajowiec

Ogarniają go lekkie wątpliwości. Ro­

bi jednak dobrą minę i stawia ostatnie pytanie:

— A jakże pani szanowna z histo- ryą, z literaturą?

— Z historyą?! A to „babek" cieka­

wy z pana! Powiedz, kiedy się,, wojna skończy, kiedyś taki inteligentny! Mo- rowiec!

I chlast pana Kalasantego z całej si­

ły w plecy!

Tutaj dopiero zapłoniła się ze wstydu...

Uczyniła się przeogromna cisza.

W panu Kalasantym (morowiec świato­

wy!) .dokonywa się zmiana zupełna oryentacyi. Przegrupowuje swoje myśli na gotowe zawsze pozycye (.dobry żoł­

nierz!), podchodzi do kandydatki i lekko ostr.zeliwa ią .palcem ipo twarzy, .po bródce ---

— No, dobrze — pyta w pół godzi­

ny później — ale po co się to osóbka ogłaszała w kuryerku? Żeby... żeby....?

Co?...

Resztę pytania domawia spojrzeniem, pełnem wzruszenia, zarówno, jak wyba­

czającem...

— Żeby... żeby?!... Żeby pan wie­

dział ja k teraz ciężko kobiecie, toby się pan nie pytał. Już nic —• chyba wziąć się do .pracy i zostać uczciwą!... Czasy!!

1 osóbka jak nie. ryknie serdecznym płaczem...

B. Gorczyński.

P rzekład z a n g ie lskie g o przez H. J. P.

POWIEŚĆ oparł się o .przyczółek jakiegoś par­

kanu i płakał. Turban mu spadl na ziemię, a na czubku jego wygolonej zupełnie głowy widać było dużą -dziu­

rę, z której ciekła krew. Oko miał także podbite i izap.uchnięte. Kilka krzemieni rzuconych na drogę, z któ­

rych jeden cały był krwią zbroczo­

ny, świadczyły o rodzaju broni, ja­

kiej użył Hamakhan.

Dora pojęła rwnet, że ta doraźnie wymierzona sobie samemu sprawie­

dliwość groziła sądową odpowie­

dzialnością, i zlękła się o Hamakha­

na. Ten stal, dysząc jeszcze wście­

kłością. Jeden rękaw miał krwią .po­

plamiony. Hamakhan oddarł ten ka­

wał płótna i rzucił go w twarz nędz­

nikowi.

— Twoja krew mnie iplugawi, ty haramrada soor (wieprzu nieczy­

sty) — rzekł z najwyż-szą pogardą.

Dora .położyła mu .rękę na ramie­

niu i chciała go odciągnąć; ale już było zapóźno. Dwóch przyjaciół po­

krzywdzonego uczepiło się Hamak-

(5)

han&, wsźesżćząc ó „Bashikchi" (po- licyę) i ,,Kotwal" (sędziego).

Sprawa przybierała groźny o- brót.

Szybko, jak myśl, Dora podeszła do poturbowanego krajowca, który trzymając się jedną ręką za zranio­

ną głowę, a drugą wtykając w pod­

bite oko, chlipał żałośnie.

Nie było czasu do stracenia. Za chwillę mógła się zjawić policya, u- prowadzić Hamakhana.

— Jakiego odszkodowania żą­

dasz? — zapytała Dora.

Krajowiec spojrzał, a widząc, kto do niego mówił, nic nie odpo,wie­

dział, tylko splunął jeu pod nogi.

Dora cofnęła się trochę; alę by­

ła zbyt wielką filozofką, żaby się łatwo zrazić.

— Chcesz wziąć dwadzieścia ru­

pii i milczeć, jeżeli policya przyj­

dzie? — zapytała zuchwalca.

Ów był bardzo biednym, takim samym wyplataczem mat, jak Ha- makhan; a jest to rzemiosło licho płatne, najwyżej dwie rupie za cały dzień pracy. Zdumiony spojrzał na nią znowu i wnet szyderski grymas wykrzywił mu twarz.

— Wezmę dwadzieścia rupii, ale skąd ich weźmiesz, t y ---

Ostatni obelżywy wyraz wymó­

wił, spojrzawszy z ukosa na Hamak- hana, którego trzymano.

Dora zwróciła się do stojącego w pobliżu bogatego Parsa, właści­

ciela trzech sklepów w bazarze i kan­

toru wymiany pieniędzy.

— Pożycz mi pan dwadzieścia rupii — rzekła błagalnie. — Przysię­

gam, że je oddam za dwa dni.

Pars nie spuszczał z niej oka, odkąd stanęła pomiędzy nimi, z bia­

łą chuddah zsuniętą ze swych złoci­

stych włosów i lekkiem zaróżowie­

niem śnieżnych policzków, na które padał cień długich, czarnych rzęs.

— Pięćdziesiąt rupii za całusa na osobności — szepnął, wydobywa­

jąc gruby pugilares z po za czarnego, alpagowego chałata.

—■ Zażądaj lepiej mego życia — odrzekla, odwracając się z pogardą.

Krajowcy słyszeli tę odpowiedź i był taki akcent prawdy w jej glo­

sie, że mimowoli uwierzyć musieli.

Hamakhan wściekły, że go trzy­

mają, lecz zbyt odczuwający osobi­

stą godność, aby się szarpać z prze- ważającem; siłami, śledził Dorę za­

iskrzonemu zazdrosnem okiem.

Roześmiał się drwiąco, widząc, że Pars chowa pugilares ; twarz mu wyipogodniała.

— Czego się boisz? — zapytał Dorę z tkliwością, która stanowiła jaskrawą sprzeczność z jego poprze- dniem, dzikiem rozwścieczeniem. — Co mnie obchodź; policya, Kotwal, i

wszystkie sądy? A co się tycze tego wieprzaka, to co on powiedzieć mo­

że? Ja także będę miał coś do po­

wiedzenia. — 1 zaśmiał się, patrząc na Dorę ponad głowami trzymają­

cych go krajowców.

Ale Dora, której oczom przed­

stawiał się obraz Hamakhana upro­

wadzonego od niej j wtrąconego do tego ponurego, ciemnego, wilgotne­

go budynku na końcu bazaru, gdzie mieściło się krajowe więzienie, dręt­

wiała poprostu iz trwogi. Załamała ręce i powiodła wzrokiem dokoła.

— Gdzie jest wasza azyatycka wspaniałomyślność? Jesteście tak sa­

mo nieczuli, jak anglicy! — zawoła­

ła. — Czyż nikt z was nie pożyczy m; dwudziestu rupii?

Haider i inni wyplatacze mat skupili się przez ten czas dokoła niej i 'kilka rąk wyciągnęło się teraz z pieniędzmi.

— To wszystko, co mamy; nie

■mamy więcej — mówili, oddając swoje ubogie zarobki. Zebrał; w ten sposób dziewięć rupii pomiędzy sobą.

Dora uśmiechnęła się do nich, ale tego nie było dosyć. Rozejrzała się znowu. W tłumie za nią stal ma­

ły hindus, chłopak najwyżej dwudzie­

stoletni, którego czarna, kędzierza­

wa głowa sięgała jej zaledwie do ra­

mienia. Wpatrywał się w nią, waha­

jące składając i rozkładając (dwu- dziestorupiowy banknot. Ale Dora nie zawahała się.

— O daj mi go! — rzekła, wy­

ciągając ręce do chłopca.

Zbyt dobrze znała charakter krajowców, żeby powiedzieć: „Bóg c; wynagrodzi" albo „Ocldam c; w dwójnasób" albo coś w tym rodzaju.

Rzekła tylko:

— Jesteś szlachetny — a ja je­

stem w potrzebie, więc mi pożycz.

— To na zapłacenie długu, ju­

tro — szepnął hindus.

— Oddam ci do jutra. Przysię­

gam. Czy mi .nie wierzysz?

Hindus uczynił przeczący ruch ręką, podał jej banknot i zniknął w tłumie. Dora znała go. Był prze­

kupniem w bazarze; handlował ziar­

nem. Spojrzała za nim z wdzięcz­

nością i zwróciła się ku Hamakha- nowi:

— Puśćcie go — rzekła, poka-.

zując trzymającym go banknot — i dajcie to waszemu bhais'owi.

Puścili go, a Hamakhan otrząsnął się wzgardiwie i położył rękę na ra­

mieniu Dory.

— Za co ten — — ma dostać dwadzieścia rupii? — rzeki. — Był­

bym chętnie poszedł do Kotwala.

I zaśmiał się wesoło.

Bhais'o\vie Hamakhana otoczyli go ; Dorę.

— To nikczemne bydle — wió- wili o jego .przeciwniku, który zwią­

zawszy banknot w różak zakurzone­

go turbana odszedł utykając, wspar­

ty na ramionach przyjaciół — z tern wszystkiem Hamakhanie miałbyś się .z pyszna przed Kotwalem, gdy­

by cię twoja żona nie wykupiła.

Hamakhan popatrzył na stojącą przy nim Dorę. Światło lampy pa­

dało na jej pobladłą znów twa?

rzycakę.

— Zmęczyłaś się ,; przestraszy­

łaś niepotrzebnie — rzeki. — Chodź­

my .teraz do domu.

Opasał ramieniem jej szyję i kiwnąwszy niedbale głową Bhais'om, pociągnął ją w stronę chaty.

Gdy Hamakhan rozebrał się tego wieczora, Dora wzięła jego bluzę i siadłszy na tapczanie pod lampą, za­

częła zeszywać rozdarły rękaw. Blu­

za była ijeszcże ciepłą od ciepła jego szyi i Dorą mimowolnym ruchem przycisnęła ją do ust. Hamakhan leżący na tapczanie zauważył to i wyciągnął do niej ramiona. Tak wła­

śnie chciał być kochanym.

— -Nie trudź się z tern napra­

wianiem — rzeki wesoło. — Ja sam to sobie zrobię.

Ale Dora, dla której nie byio większej przyjemności, jak oddać mu jaką drobną przysługę, wstrzą­

snęła głową ,; zszywała dalej rękaw.

— Skąd temu hindusowi przy­

szło do głowy pożyczyć ci pienię­

dzy? Czy ty go znasz? — zapytał Hamakhan ,pa chwili innym j.uż gło­

sem.

— Widziałam go tylko siedzą­

cego w swoim kramie na bazarze.

A co się tycze pieniędzy, .to dat je dla ciebie.

Hamakhan zaśmiał się wzgardli­

wie.

— To hindus; on by nigdy ża­

dnemu z nas pieniędzy nie dał. Nie;

on to zrobił dla ciebie. A teraz słu­

chaj. Żebyś mi nigdy więcej -z nim nie spotykała się i nie rozmawiała.

Śamja? (Rozumiesz?).

— Słyszę, co mówisz, lecz nie rozumiem. Powinieneś być mu wdzięczny i chcieć co.najprędzej od­

dać mu pieniądze. Oddać je trzeba koniecznie — rzekła Dora, patrząc ze zdziwieniem w jego nagle spo- ohmurniałe oblicze.

Hamakhan odpowiedział zwięźle i spokojnie, jak zawsze:

— Nie jestem wdzięczny i pie­

niędzy oddawać nie myślę. A co się .tycze ciebie, masz nigdy więcej ust do niego nie otworzyć.

Dora milczała, zszywając pilnie

podartą odzież, z której wydzielał

się lekki zapach sandałowego

drzewa.

(6)

— Samja? — powtórzył Hamak­

han rozkazująco.

Dora podniosła oczy. Czuła, że powinna sprzeciwić się, ale miłość zdławiła w niej wszelką chęć oporu.

Wyszeptała coś machinalnie, co Ha- makhan przyjął za objaw uległości, i na tom się skończyło.

Nazajutrz jednak przed zacho­

dem słońca Dora weszła do chaty z dwudziestorupiowym banknotem w ręku. Chodziła do bazaru, zawoalo- wana od głów do stóp, i sprzedała jędrno ze swych perłowych spięć, które miała uciekając przy balowej sukni, za dwadzieścia rupii.

Hamakhan nie był zgoła tyranem w drobnostkach i nigdy nie byłby rościł sobie prawa do jakiejś osoibi- stej właściwości Dory. To też j te klejnoty były w jej rozporządzeniu.

Dora wszedłszy do chaty osu­

nęła się zmęczona na tapczan. Była bardzo wyczerpaną. Chwytały ją też jakieś dziwne, przemijające bóle, i pot zalewał ciało. Było bardzo gorą­

co, ale Dora znosiła dobrze upał.

Wiedziała też, iż blizką już jest roz­

wiązania byłą przygotowaną na złączone z tą wielką chwilą cierpie­

nia. Ale to, co ją teraz gnębiło i przejmowało wielkim smutkiem i niepokojem, to była myśl o nieuni- fcnionem starciu z Hamakhanem.

Przyrzekła oddać hindusowi pie­

niądze i wiedziała, że musi dotrzy­

mać słowa. Hamakhan miał dziś wró­

cić trochę później. Mogła była śmia­

ło -iść do swego wierzyciela, uiścić mu się z długu i powrócić bez wiedzy Hamakhana; ale byłby to czyn nie­

rozważny.

Dora postępowała z Hamakha­

nem zawsze szczerze i uczciwie i on pokładał niezachwianą wiarę w jej słowo. Zrobić coś, czemu on się sprze­

ciwiał, po za jego plecami, mogło było niepowrotnie zniszczyć tę wia­

rę, która była jej jedyną tarczą przeciw potwarzom i intrygom jego przyjaciół, jakich mogła kiedyś paść ofiarą.

. Nie; .poczeka aż przyjdzie i spróbuje postawić na swojem. Ale, och! jakże niezdolną czuła się w tej chwil} do przeprowadzenia swojej woli! Jak słabą i wyczerpaną!

Drżącą ręką odgarnęła włosy z czo­

ła; położyła się na tapczanie i cze­

kała.

iGdy Hamakhan wrócił, zastał ją zgorączkowaną z rozpalonemu dłoń­

mi.

— Chodziłaś po słońcu? — rzeki .natychmiast, spojrzawszy na nią.

Dora skinęła głową.

— Po co? — zapytał Hamak­

han.

- By dostać pieniędzy dla Gei- zai‘ego. Sprzedałam moją perłową

zapinkę. A teraz chcę mu odnieść ten dług. Czekałam na ciebie, żeby ci to powiedzieć — odrzekła Dora, patrząc ,na niego.

Hamakhan nie usiadł, jak zwy­

kle. Oparł się o ścianę j stał w za­

kurzonej odzieży i turbanie na spot- niałem czole. Jego surowe, szlache­

tne rysy przybrały dziwnie nieugię­

ty wyraz. Zbudził się w nim trady- cyonalny, muzułmański despota.

—- Zapowiedziałem ci, że nie pój­

dziesz — rzeki spokojnie, ale znaczą­

cym tonem.

Dora jednakże nie należała do tych,' którym można coś zapowie­

dzieć. Bardzo inteligentna i wy­

kształcona, a przytem silnego chara­

kteru } woli, sama zawsze kierowała swojem życiem i postępkami. Nie czyniła parady z tej swojej wrodzo­

nej samodzielności, owszem, kryła ją pod pozoramj ustępliwego obej­

ścia, niemniej samodzielność była podstawowym rysem jęj charakteru.

To też roześmiała się w duszy z Ha­

makhana.

— Tak, wiem; lecz to trzeba zrobić koniecznie, Hama. Bądżże roz­

sądnym. Ty tak zawsze jesteś roz­

sądnym. Cóż mnie Gaizai obchodzi?

Wczoraj po raz pierwszy w życiu rozmawiałam z nim — rzekłą po­

ważnie. — Ale przyrzeklam oddać mu dziś te pieniądze, .któremi on z kolei miał swój własny .dług zapłacić.

Zawierzył mi i dopomógł nam. By­

łaby rzeczą wielce nieuczciwą i brzydką nie dotrzymać mu słowa.

Czy tego nie rozumiesz?

Hamakhan, będąc obdarzony nadzwyczaj bystrą inteligencyą, rozu­

miał doskonale, co więcej, miał w so­

bie rasową wdzięczność i wspania­

łomyślność i .nie byłoby mu nigdy przyszło na myśl łaszczyć się na cu­

dze pieniądze. Ale takie poszano­

wanie słowa, i chęć dotrzymania go ze strony kobiety nie mieściły mu się w głowie. Posądzał Dorę, że kie­

ruje nią jakaś ukryta pobudka, j za­

zdrość podszepnęła mu myśl, że po­

między Dorą a Geizaim istnieje .ja­

kieś porozumienie. Był pewnym, że hindus pożyczając pieniądze ohciał się przysłużyć nie jemu, lecz jej —- i w tern się nie mylił — i nie mógł uwierzyć, aby ta gorąca chęć odda­

nia długu ■wypływała u Dory jedynie z poczucia honoru.

W swej wściekłej zazdrości u- łożył sobie, że Dora pragnie mu się przypodobać, zobaczyć się z nim, porozmawiać i sam nie wiedział, o co ją nie posądzał, bo niema niedorzecz­

niejszego nad zazdrość uczucia.

Nie; nie pozwoli jej iść.

— Rozumiem, o co ci chodzi — rzeikł,'— ale nie dbam o to. Powie­

działem ci, i i nie masz Iść i me pój­

dziesz.

Mówił spokojnie i ze zwykłą go­

dnością. Dora nie miała pojęcia, ja­

ka burza namiętności wyła mu w

•piersiach; Go do niej, siedziała .teraz na łóżku, trzęsąc się w paroksyzmie indyjskiej febry.

— Bardzo dobrze zatem, skoro jesteś tak nierozsądnym i dzieoin- nym, pójdę bez twego pozwolenia — rzekłą z odcieniem pogardliwej nie­

cierpliwości w glosie.

To było ozemś tak śmiesznem, żeby on jej narzucał swoją wolę!

Wstała z trudem i powlokła się ku przepierzeniu.

Hamakhartowi zawirowało w mózgu. A więc to prawda! Chciała iść, iść koniecznie wbrew jego roz­

kazom. Szła, szła do innego męż­

czyzny! Inny ważył dla niej iwięcej, niż on!

Kamienne, bezlitosne okrucień­

stwo ściągnęło mu rysy; podłużne wązkie oczy napełniły się bezbrzeżną wściekłością. Porwał za nóż i sko­

czył ku niej, jak rozjuszony zwierz.

— Nie pójdziesz! — wrzasnął—

wpierw obetnę ci piersi tym nożem!

Dora oparła się o ścianę; jej błę­

kitne oczy spotkały się z jego pała-, jącym wzrokiem. Wiedziała, że nie była to czcza pogróżka; że nie było dla niej ratunku ani obrony i dumna saksońska krew zagrała w jej żyłach.

Szybkim ruchem zerwała- błękitną chuddah z ramion.

— Obcinaj! — rzekłą,' odsłania­

jąc swoją cudną, śnieżną pierś, deli­

katnie posiatkowaną niebieskawemi żyłkami.

■Był to widok, który byłby zmię­

kczył szatana; a Hamakhan szata­

nem nie był. Miał w sobie tylko wa­

dy właściwe swej dzikiej namiętnej rasie i wrodzoną skłonność do okru­

cieństwa.

Ale w jego brunatnej piersi bilo serce, tkliwe, wrażliwe serce, a co więcej serce to i cała jego istota pło­

nęła namiętną miłością dla tej uro­

czej, białej kobiety, która dobrowol­

nie i bez obawy 'związała swe losy z jego życiem.

Gdyby Dora padła była przed nim na kolana, błagając o litość, był­

by ją zamordował niechybnie w swej ślepej, mściwej żądzy krwi, byłby zamordował tę kobietę — tę rzecz — stworzoną jedynie dla rozkoszy mężczyzny i dla jego namiętności.

Ale teraz, gdy ujrzał jej dumnie podniesioną głowę, jej pogodne oczy, mierzące go śmiałem spojrzeniem, jej bledziuchną twarzyczkę na tle glinianej ściany i tę cudną, odsłonię­

tą pierś, na której tak często skła­

dał głowę w miłosnem upojeniu, a

którą teraz ohciał unurzać w krwi,

(7)

wściekłość jego rozwiała się, jak dym.

Cisnął nóż, który furknąwszy w powietrzu, utkwił w ziemi, .porwał Dorę w ramiona i przytulił ją do pier­

si, patrząc na nią rozkochanemi o- czyma. W yraz brutalnego okrucień­

stwa zniknął z jego słodkieij, mło­

dzieńczej, tak hojnie przez naturę uposażonej .twarzy, która teraz sta­

ła się tkliwą nad wszelki wyraz.

— Kocham cię! Kochać cię bę­

dę zawsze, światłości oczu moich. — rzeki, chyląc głowę nad jej białą twarzą, a Dora patrząc w te brązo­

we, klasyczne, iniewysłowioną słody­

czą napiętnowane rysy, uczuła, że cała jej istota rwie się ku niemu z wzajemną .tkliwością i w milczeniu zarzuciła mu ręce na szyję.

Jednakże drżała gwałtownie na calem ciele. Hamakhan zauważył to;

jeszcze miłośniej utulił ją w obję­

ciach i z największą skruchą i ża’em ucałował to słodkie, śnieżne łono, w którem tak blizki był zatopić śmier­

cionośne narzędzie.

Dora czuła się bardzo osłabioną i cierpiącą i tak chętnie byłaby od­

poczęła w tych najdroższych ramio­

nach; ale dała słowo i będąc sakson- ką, mnsiała go dotrzymać. Pieniądze te zwrócić mus; dziś, choćby kosztem życia; i była odważną, nie tą odwa­

gą, która źródło swe czerpie w nie­

świadomości niebezpieczeństwa, ale wypływającą z poczucia własnej si­

ły i wiary w to, że z walki wyjdzie zwycięsko.

Nie lękała się Hamakhana, bo czuła, że zawsze potrafi dać sobie z nim radę; a jeżeliby jej się nie udało, ha! w takim razie potrafi również umrzeć.

Przez cały ten czas trzymała dwudziestorupiowy banknot w za­

ciśniętej dłoni. Terdz wysunęła się z objęć ukochanego i osłoniła sobie twarz i głowę fałdami chuddah.

— Idę już — rzekła, jakgdyby to było rzeczą postanowioną; ale serce biło jej gwałtownie i mgła przesłaniała oczy; była bowiem mło­

dą i żyOie uśmiechało się do niej, a czuła, że je trzym a w ręku.

Hamakhan stał chwilę namyśla­

jąc się, wciąż z wyrazem wielkiej tkliwości w twarzy; poczem odwró­

cił się i Dora ujrzała, zadrżawszy, że schyla się j podnosi nóż.

— Jeżeli pójdziesz, ja Pójdę z tobą — rzekł.

— Ależ życie moje najdroższe, pójdź. Czemuby nie? — odparła Dora.

Hamakhan zaśmiał się. Widział jej momowolne drgnięcie i, z przeni­

kliwością krajowca, czytając w jej myślach, podał jej nóż.

— Tu ruk (Ty weź) — rzekł. — Kuk! — powtórzył z wybuchem tkli­

wości i skruchy.

Ale 'Dora, która wiedziała, że po­

zbawiając go noża, przyznałaby się tern samem do pewnej obawy, co byłoby zgubnem dla jej wpływu nad nim, otuliła się tylko szczelniej swo­

ją chuddah i zaśmiała się, wzrusza­

jąc ramionami.

— P o co? Moja krew należy do ciebie i do twojego dziecka, ale je­

żeli wolisz ją przelać, możesz to u- czynić. Zatrzymaj nóż i chodźmy.

Hamakhan, potomek rasy, która brzydzi się tchórzostwem i nie ma dlań litości, potrafił ocenić wyzywa­

jącą odwagę tych słów. Wsunął nóż w spodnie, objął znów i ucałował Dorę i wyszli z chaty.

Wprędce jednak Dora uczuła się nie wysłowienie zmęczoną. Zbliżające się macierzyństwo ciążyło nad nią coraz dotkliwiej, mimo to dusza w niej dostawała Skrzydeł, gdy szli tak przytuleni do siebie pod ciemnem, gwiazdzistem niebem.

Pathańozyk postępował szybkim, swobodnym krokiem, nie mając naj­

lżejszego pojęcia, z jakim trudem Dora dotrzymuje mu placu; zląkł się więc bardzo, gdy nagle, wyda­

wszy przeraźliwy krzyk osunęła się na ziemię. W jednej chwili podniósł ją i wziął na ręce.

— Co ci 'jest? _ zapytał tkli­

wie.

— Hamakhanie; jestem chora;

nie mogę iść dalej — wyszeptała le­

dwo dosłyszalnym głosem.

Twarzyczka jej pobladła i stę­

żała; oczy przymknęły się; w pra­

wej zasiśniętej ręce trzymała wciąż przeznaczone na zapłacenie pienią­

dze.

Hamakhana ogarnął chwilowy gniew na Dorę, że uporem swoim na­

raziła własne życie i życie ich dzie­

cka, ale wnet gniew ten minął, ustę­

pując miejsca najżywszemu współ­

czuciu dla jej cierpień. W nąjdespo- tycziniejszym azyacie struna ta tkwi zawsze i tylko trzeba umieć na niej zagrać, a wszystkie inne zagłuszy.

To też jedyną myślą Hamakhana by­

ło teraz, w jaki sposób przynieśćby mógł ukochanej jaką ulgę. Trzyma­

jąc ją, jak małe dziecko na rękach, rzeki:

— Nie możesz iść. Zaniosę cię do domu. A poterń pójdę do baza­

ru i oddam pieniądze Qieizai‘emu.

Spojrzała na niego rozszerzone­

mu z bólu źrenicami.

— Zrobisz to Hama. Sachbat?

(Naprawdę?).

Hamakhan skinął głową twier­

dząco:

— Sachbat—odpowiedział tylko i zawrócił w . stronę chaty, niosąc

ostrożnie swój najdroższy ciężar. A Dora, obezwładniona cierpieniem, krzepiła się wewnętrznie, by mężnie przyjąć to, co ją czekało.

Urodzenie pierwszego dziecka musi zawsze przejmować strachem każdą niedoświadczoną kobietę. Ale dla Dory w jej zupełnem osamotnie­

niu strach ten jeszcze się podwajał.

Odyby mogła mieć przy sobie jaką*przyjazną, białą kobietę; gdyby mogła usłyszeć słowo zachęty i otu­

chy z jakich łagodnych, macierzyń­

skich ust, o ileż lżejby jej było!

Przypomniała sobie wiele zamężnych kobiet w Jungpurze, dobrych, ser­

decznych, które pielęgnowałyby ją z najtkliwszem wylaniem, gdyby była poślubiła anglika, ale które, wiedzia­

ła o tern doskonale, nie ruszyłyby nawet palcem, żeby jej ulżyć teraz.

Była dla nich jakby wyklętą. Uświa­

damiając więc to sobie, usiłowała przyzwać na pomoc te jedyne pod­

pory, na które mogła liczyć: własną odwagę, cierpliwość i filozofię.

Przyszedłszy do domu, Hamak­

han złożył Dorę na tapczanie i zapa­

lił ścienną lampę. Ona wodziła za nim oczyma, gdzie tylko się ruszył, z taką jakąś obawą, że zawahał się zostawić ją samą.

— Czy chcesz naprawdę, żebym poszedł? — zapytał.

— Naprawdę. Pocałuj mnie tyl­

ko. I wracaj prędko.

— Bądź spokojną. Wrócę pręd­

ko — odrzekl i dodał:

— Trochę cierpliwości, a bę­

dziesz wkrótce matką syna.

Dora spojrzała na niego z trwo­

gą, stokroć gorszą, niż fizyczną. A jeżeli to nie będzie syn? Nie rzekła nic. Uśmiechnęła się tylko potulnie.

On ucałował ją tkliwie i wyszedł.

Ale nim udał się do bazanu, wstą­

pił do sąsiedniej chaty, w której sta­

ra kobieta, siedząc na ziemi, łatała swoją chuddah igłą i nićmi, całkiem po europejsku, z tą różnicą, że co pe­

wien czas wpinała igłę uszkiem do góry w swe czarne włosy.

Ujrzawszy Hamakhana, uśmie­

chnęła się do niego, on zaś rzekł:

— Popilnuj mj żony, dobrze? la muszę iść do bazaru.

I wyszedł prędko.

Jeszcze prędzej załatwił się w bazarze i spieszył z powrotem, po­

żerany niepokojem o tę białą, deli­

katną istotę, którą tam na łożu bole­

ści zostawił.

Ody wszedł do chaty, zastał tyl­

ną izdebkę szczelnie zatarasowaną ekranem. Potrząsnął nim gwałtownie i pomarszczona twarz starej kobiety wychyliła się po chwili.

— Nie wchodź tutaj. Tu nie dla

ciebie miejsce. Już my się zaopieku-

(8)

jemy twoją żoną. Zostań tam, jeżeli jesteś prawym mahometaninem.

Z po za przepierzenia dal się sły­

szeć słaby jęk. Hamakhan przypom­

niał sobie daną tylokrotnie Dorze o- bietnicę. że jej nie odstąp; w tej cięż­

kiej chwili. Jęk ukochanej kobiety rozproszył jego przesądy. Roześmiał się w twarz starej kobiecie, odepchnął ją i wszedł za przegrodę.

Na tapczanie pod kopcącą lampą leżała Dora, z rękami i nogami przy­

wiązanemu do drewnianej ramy po­

słania. Długie jej włosy skręcone by­

ły w ciasrny węzeł i przymocowane gwoździami do ściany. Dwie krajo­

we kobiety stały po obu jej stronach;

jedna z nich mięszała coś w filiżance złamaną, cynową łyżeczką, gotując się widocznie do wlania jej w gardło owej mikstury.

— Coście z nią zrobiły? — rzekł Hamakhan gniewnie.

Dora wydawała się nawpół nie­

przytomną.

Kobiety odwróciły się i obie za­

częły razem jazgotać i tłóma.czyć się.

jako jego żona zachowywała się bar­

dzo niespokojnie, chciała chodzić i ruszać się, a to ,,nie trzeba", więc

zrobiły jaknaijlepiej i ona wdzięczną im będzie.

Ale Hamakhan położył szybko kres tej gadaninie. Posiadał on du­

żo wrodzonego rozsądku .i bystrości.

— Jeżeli chce chodzić, to niech chodzi — rzekł szorstko i przeciął sznurki, jakiem! usłużne sąsiadki przymocowały ją do tapczana, po­

czerń ostrożnie odkręcił miękkie wło­

sy z gwoździa.

Kobiety odsunęły się mrucząc i spoglądając z podełba na Hamakha- na ale Dora, uiczuwszy się oswobo­

dzoną, otwarła oczy i niewysłowiona ulga zstąpiła na nią, gdy go ujrzała nad sobą.

— Nie zostawiaj mnie z niemi, Hama — rzekła po persku. — One mnie tak męczą swemi obrzydliwe- mi odwarami. Ja tego przełknąć nie mogę.

Hamakhan zwrócił się do kobie­

ty. mieszającej wciąż w filiżance:

— Daj mj to — rzekł rozkazują­

co, a gdy mu oddała, wyrzucił wszystko razem przez okno.

— A teraz siadaj tam i czekaj, aż będziesz potrzebną — rzekł do ko­

biety, która we wsi pełniła obowiąz­

ki ,,babki". — A wy — dodał zwra­

cając się do pozostałych — wynoście się stąd.

Dalszy

ciąg

nastąpi.

P ro m ie n iś c i.

Znany historyk, p. Henryk Mościcki, ułożył interesującą antologię p. t. „Pro­

mieniści, filomaci-filareci". W antologii tej zebrał wszystkie najcharakterystycz- niejsze dokumenty idealizmu litewskiej młodzieży. Idealizm ten promieniuje przez wiek cały i tworzy szlachetną tra- dycyę umiłowania ojczyzny przez .mło-- dzież naszą. W antologii tej Ignacy Do- mejko mówi o „Filaretach i Filomatach".

Tomasz Zan wykłada „teoryę promion- ków“ i opowiada o „majówkach promieni­

stych", wreszcie daje. „piętnaście prawi­

deł postępowania dla młodzi należącej do zgromadzenia Przyjaciół pożytecznej zabawy". Józef Chodźko pisze „organi- zacyę Towarzystwa Filaretów". Antolo­

gia też zawiera A. E. Odyńca wspomnie­

nie p. t. „Przyjęcie do grona Filaretów"

i „Uczczenie Zana". P. Mościcki dał też wyczerpujące wyciągi z pracy Lelewela

„Nowosilcow w Wilnie". Mickiewiczow­

ska pieśń „Hej! radością oczy błyszczą"

oraz mowa do Jana Czeczota świetnie podkreślają tę wysoką atmosferę moral­

ną, którą tworzyła młodzież wileńska.

Warto, by książka p. Mościckiego sta­

ła się vade-mecum dla naszej mło­

dzieży szkolnej. Ideały i ukochania pro­

mienistych niechby i teraz zaczęły żyć całą pełnią w duszy naszej młodzieży.

Trzy ciosy.

P. Witold Habdank-Wojewódzki wy­

dal „Studyum historyczne z czasów Po­

niatowskiego, wyjęte z teki omszałych pamiętników archeologa-archiwisty, z po­

glądem na bieg dalszy wypadków do 1815 r. włącznie". Studyum p. Woje­

wódzkiego jest historyą rozbiorów pań­

stwa polskiego. Dla współczesnego czy­

telnika jest interesującą kartą krwawych wspomnień, które właśnie dziś powinny być odświeżone i zbadane. Nie zawsze wprawdzie można tworzyć w dziejach analogie, gdyż życie przynosi zawsze no­

we i niespodziewane fakty, mimo to jednak warto zastanowić się nad poko­

jem w Tylży, gdzie Aleksander pierwszy wołał stworzyć Księstwo Warszawskie, jako jednostkę niepodległą państwowo, niż przyjąć z rąk Napoleona całkowity spadek po dawnem państwie polskiem z warunkiem, że zostanie królem polskim

i w połączeniu .personalnem będzie rzą­

dzić nowokreowanem państwem Jagiello­

nów. Wreszcie warto też przeczytać do­

brze wszystkie przetargi i zatargi o zie­

mię naszą rodzinną. Wiele smętnych re­

fleksy! myśl nasunie, ale wiele też krze­

piącej otuchy. Nie wymazano nas z kar­

ty Europy, nie zgnębiono narodu, co dziś, jak i przed wiekiem, wyraźnie świadczy krwią i mieniem, że tylko re- stytucya państwa polskiego zadawala słuszne nasze ambicye.

Z ia rn a .

Czytanki pierwsze dla dorosłych p. t.

„Ziarna" ułożyły znane działaczki na polu pracy nad ludem, pp. R. M. Brze­

zińska i J. Porazińska. Książka ułożona jest pomysłowo: daje cały szereg wiado­

mości z historyi Polski, wyjaśnia cały szereg zjawisk przyrody, zaznajamia z piśmiennictwem narodowem, oraz za po­

mocą umiejętnie dobranych wierszy bu­

dzi uczucia społeczne, obywatelskie i pa- tryotyczne. „Ziarna" pp. R. iM. Brzeziń­

skiej i J. Porazińskiej .powinny się zna­

leźć, jako podręcznik, na wszystkich kur­

sach dla analfabetów dorosłych. Ilustra- cye pokazują, w jaki sposób np. można w domu urządzić z konewki prysznic, co jest też z punktu hygieny społecznej bar­

dzo pożyteczną i polecenia godną dla lu­

du informacyą. Wierszowane żarty i przypowieści doskonale uzupełniają ten interesujący .podręcznik, którego treść świetnie dobrano i zastosowano do po­

trzeb i zainteresowań analfabetów doro­

słych.

S pra w a rzeźniana.

Lekarz weterynaryi, p. Stanisław Dzięeiolowski, napisał bardzo interesują­

cą. rzeczową broszurę p. t. „Sprawa rze- źniania w Królestwie Polskiem". Bro­

szurę tę należałoby przedłożyć rozwa­

dze naszej Rady Miejskiej, jak również powinny się nią zająć mniejsze i większe miasta polskie. P. Dzięeiolowski mówi:

„W naszem prawodawstwie, odnoszą­

cym się do rzeźni, są przepisy, regula­

miny, taksy, ale tylko dla rzeźni spo­

łecznych; o prywatnych rzeźniach ni­

gdzie ani słowa niema, nic je nie obo­

wiązuje. Coś więcej anormalnego tru­

dno sobie wyobrazić: w rzeźniach tych panuje wprost anarchia: administracya rzeźni, paraliżując wszelki dozór wete­

rynaryjny i sanitarny, znajduje się w rę­

kach przedsiębiorcy; on musi dogadzać tylko rzeźnikom i rabinatowi" (Str. 12).

P. Dzięeiolowski podaje cały szereg sku­

tecznych rad. które powinny być natych­

miast zastosowane, by zdrowie publicz­

ne nie było narażone na szwank. Kardy­

nalną jednak kwestyą jest uregulowanie sprawy rzeźni i handlu mięsem na pro­

wincji i tym zająć się winna krajowa in- stytucya weterynaryjno-sanitarna.

Za Aoowoltnitnt ntem teckiej censvtrv wojennej. -K lis z e i d ru k w ykon a n e w Z a k ła d a c h G ra fic z n y c h To w . A k c . S. O rg e lb ra n d a S-ow

8

Cytaty

Powiązane dokumenty

sze współczesne życie (kształtuje się poza domem.. Stąd też wypływa wa ga, jaką przywiązujemy do

ła1,'a z okna można się było spuścić tylko w ciemną noc, inaczej bowiem groziło poważne niebezpieczeństwo ze strony szyldwacha. Obecnie zaś wszystko

Nazajutrz Liii czuła się silnie wyczerpaną, ożywiła się dopiero, gdy jej Stefan powtórzył swą roz-... Ale na rano

wstanie na Ukrainie, za co skazano go na dwanaście lat katorgi. Dwaj przywódcy porozumieli się z sobą i postanowili wykonać wspólnie omówiony plan w Iecie,

nęlibyśmy jednak zdobyć, dla histo- ryi, dla pamięci, dla pryentacyi. Na pierwsze wejrzenie zadanie wydaje się nie trudnem do podołania przy pilności i dostępie

Jakże on się zmienił, ten jego Padre! Tylko głos pozostał ten sam. Uszedłszy kilkadziesiąt krokóiw, znalazł się na Katedralnym Placu tuż przy lewem skrzydle

nie oazo, lecz nigdy nie raczyła być zazdrosną. Kiedy, unosząc nieco tren sukni, ze szmerem przechodziła z miejsca na miejsce, uśmiechnięta arcystodiko,

syjskie, które zmieszane zatrzymały się i zawróciły wreszcie italm, gdzie się im już udało przerwać nasza