• Nie Znaleziono Wyników

Romans i Powieść. R. 8, nr 42 (14 października 1916)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Romans i Powieść. R. 8, nr 42 (14 października 1916)"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

Tygodnik, poświęcony literaturze nadobnej i wiadomościom literackim.

S . ■■■■... - -

Rok VIII. Warszawa, dnia 14 października 1916 roku. Ne 42.

Analityk duszy współczesnej.

Umarł Paweł Bourget, głośny powieścioipisarż i krytyk francuski, umysł oryginalny, przenikliwy i głę­

boki, całkowicie niemal oddany ob- serwacyi i rozbiorowi skomplikowa­

nego życia sfer dostatnich i wyrafi­

nowanych. Interesował go i pociągał przadewszystkiem zbytek, wszelki zbytek, materyalny, artystyczny, in­

telektualny, uczuciowy, a zamiłowa­

nie to odidaliło go od wszelkich obja­

wów ruchu demokratycznego, tak charakterystycznego dla naszych czasów. Bourget, idąc śladami Rena- na, głosił, że demokracya stoi w sprzeczności z wszelką wyższą kul­

turą. Namiętnie ciekawy objawów kultury wyższej, stał się malarzem eleganckich apartamentów, spowie­

dnikiem pięknych kobiet, powierni­

kiem wypomadowanych panów, któ­

rzy, uwolnieni od trosk walki o byt, cieppią na liczne a urojone dolegli­

wości. Te zamiłowania swoje bardzo szybko okupić musiał Bourget dość kosztownie: zwyradnianiem się ta­

lentu, zmanieryzowaniem stylu. Nie

■mógł pozostać zdrowym człowiek, dla którego ideałem była elegancya.

Jednak Bourget otrzymał od łaska­

wego nieba w darze siłę ducha nie­

pospolitą, choć się więc nieco wyko- szlawił, zdołał utrzymać coś rzetel­

nego skroś swoich studyów i ten ana­

lityk dobrobytu pozostał do końca, a w końcu bardziej jeszcze, aniżeli w początkach, moralistą.

■Najbardziej wyrafinowanym zbyt­

kiem klas bogatych a próżniaczych jest miłość z tysiącem odmian i zbo­

czeń tego naturalnego popędu, tak niepokojących i poetów i psychia­

trów. Bourget od pierwszych prób pióra interesował się tym przedmio­

tem namiętnie j z naukową niemal

metodą, a nikt może silniej od niego nie uwypuklił, ile to zawzięte poszu­

kiwanie rozkoszy przynosi poszuki­

waczom goryczy, męki i rozpaczy.

Jak Dumas młodszy, brał on drama­

ty miłosne bardzo na sery o, i, jak Dumas młodszy, przekonywał piękne kobiety ze sfer arystokratycznych, iż najlepszym kochankiem jest mąż, a najmilsze ze schadzek zdarzają się przy domowem ognisku. ,,Miłość, — pisał w „Krwawej Zagadce", — sa­

ma tylko, podobna w tern jedynie do śmierci, pozostała nieodmienną w gruncie wobec ludzkich umów i kon- wencyi. Jest dziką j wolną, pomimo mądrych kodeksów i zmiennej mody.

„Kobieta, która mężczyźnie się oddaje, składa wraz z szatami na boku całą swoją osobę spo­

łeczną j klasową; staje się tern dla ukochanego, czem on jest dla niej:

istotą przyrodzoną i samotną, której szczęścia nie broni żaden protekto­

rat, od której nieszczęścia nie oddali żaden prawny przywilej". Takie uwagi, bystre, jędrne i prawdziwe, szybko zwróciły oczy krytyki j pu­

bliki na młodego analityka miłości.

Bourget dotrzymywał, co obiecywał.

Zgłębiając klęski, jakie w próżnia­

czych duszach czyni miłość, nie za­

mykał oczu na inne dolegliwości, któ­

re przynosi z sobą dobrobyt. Zanali­

zował z kolej kosmopolityzm, ego- tyzm, dyletantyzm, nie pomijając ni­

czego, czem one zdobią życie, pogłę­

biają uczucie i rozszerzają myśl. Sam Bourget żył w różnych środowiskach eleganckich świata, w Rzymie, we Florencyi, w Londynie, kosztował różnych klimatów duchowych i ich owoców towarzyskich, i doszedł do przekonania, że nasza planeta jest bardzo szczupła. Jako krytyk, stwo­

rzył odrębną metodę, która zapewni mu w historyi literatury poczesne miejsce obok Nisarda, Saint-Beuve‘a, Taine‘a, — to egotyzm; poddał on bystremu rozbiorowi wpływy, jakie działały na jego duszę i urobiły jego indywidualność, a więc Stendhala, Amiela, Renana, Dumasa, Flauberta, Leconte de Lisia, Taine‘a. Lemaitre nazwał te szkice krytyczne Bourge- ta: „Najkompletniejszym z bilansów uczuć, niepokojów i udręczeń duszy współczesnej". Bourget wreszcie na­

dał tak szerokie a ponętne znaczenie dyletantyzmowi, który jest prawdzi­

wym, najwyższym, najbogatszym zbytkiem, na jaki człowiek pozwolić sobie może i polega na kosztowaniu wszystkich owoców z tak rozwinię­

tego drzewa kultury współczesnej, a przedewszystkiem tych owoców, któ­

re rosną na najwyższych gałęziach i dostanie których wielki trud zwy­

kle 'kosztuje, jak np. owoce nauki.

Dyletantyzm pochodzi od delektowa­

nia się i wcale nie znaczy: „robić, czego się nie umie".

Do czegóż jednak doprowadziło Bourgeta. to tak umiejętne j wszech­

stronne wyszukiwanie radości i roz­

koszy? Do bardzo głębokiego pesy­

mizmu. Nazwano go „smutnym księ­

ciem pokolenia, które urodziło się bardzo starem". Jest to człowiek — bez uśmiechu. Dyletantyzm właśnie doprowadzić musi duszę ludzką do smutku, dając jej zakosztować roz­

maitych rodzajów użycia, a nie po­

zwalając na żadnym wypocząć. 1 analiza psychologiczna, sokrateso- skie poznawanie siebie, stendhalowe obrócenie oka duszy na to wszystko, co wewnątrz niej gra, również czło­

wieka doprowadza do smutku, zmu­

szając go do skonstatowania olbrzy­

miej dysproporcyj między ideałem a rzeczywistością, między .marzeniem a przeznaczeniem naszem. I przy­

swojenie sobie wszystkich rezulta­

tów nauk; współczesnej prowadzi

(2)

człowieka naszego czasu również do smutku, nauka bowiem nie daje ża­

dnej pewnej wskazówki o sensie i ce­

lu życia i nie przenika żadną szcze­

liną grubych murów, w jakich jeste­

śmy zamknięci. W rezultacie ogól­

nym Bourget raz po razu konstatuje, że wszystkie bogactwa kultury, wszystkie zdobycze czasu, wszystkie wyrafinowania zbytku nie były w stanie ulepszyć zasadniczo kondycyi człowieka, zapewnić mu, ani przybli­

żyć nawet szczęścia.

Ten pesymista nie wpadl jednak w. rozpacz i nie stał się wrogiem ży­

cia. Wierny swemu arystokratyzmo- wi, przerobił się on w drugiej połowie swej karyery na doktrynalnego kon­

serwatystę i nawracał swoich roda-

H. Jelenkiewicz.

Niepowodzenie Pigmaliona.

1

I.

Nie mogąc go obdarzyć czem in- nem, dano mu aż trzy imiona: Wła­

dysław, Antoni, Pigmalion. To trze­

cie, nieco pogańskie, nie ozdabiało metryki, nie mniej tern imieniem wo­

łał nań zawsze ojciec, nauczyciel gre­

ckiego i rysunków z zawodu i powo­

łania marzyciel dawnej Hellady.

Matka, pani Adelaida z Wrzolskiewi- czów Krakowa, kasyerka w sklepie kolonialnym, osoba praktyczna i wielce 'rozsądna, zwała jedynaka po- prostu Antkiem i już w zaraniu mło­

dość; pragnęła skierować jego wy­

kształcenie na tory pożyteczne. Na tern tle wynikały poważne małżeń­

skie konflikty, lecz' nie wszystkie drogi prowadzą do rozwodu i pani Adelaida stale ustępowała mężowi i władcy, aby następnie postawić na swoijem.

To też Antek, miast do gimna- zyum klasycznego, uczęszczał do szkoły handlowej, gdzie był z ostat­

nich najostatniejszym uczniem, w każdej klasie przesiadywał po dwa lata, a w szóstej zostałby trzy, gdy­

by go ostatecznie za lenistwo nie wyrzucono.

— Idyota, nieuk — wołała gnie­

wnie pani Adelaida.

— Geniusz — orzekł z 'nama­

szczeniem papa. — A tobie się zda­

wało. droga Adelaido, że temu inteli­

gentnemu dziecku może odpowiadać szkoła handlowa. Nikt się na nim nie poznał.

' — Tern lepiej — syknęła gnie­

wnie .pan} Adelaida — zaraz pójdzie na praktykę. Zostanie buchalterem, korespondentem, a z czasem... — tu

ków na drogę tradycyi, klasowości, monarchizmu. Przekonywał najde- mokratyczniejsze społeczeństwo, że człowiek powinien powoli i stopnia­

mi .wznosić się od niżkiej dęt.wyso­

kich kondycyi i że gdy genialny a szczęśliwy prołetaryusz zostanie mi­

nistrem, kończy się to. zawsze .klęską dla niego, i dla kraju. Jest to głośna bourgetowska teorya: „d'une ascen- tion lenife". Bourget miał rzadkie u myśliciela społecznego szczęście do młodzieży; zawsze czuł wokoło go­

rący oddech jej uznania i sympatyi;

była to zresztą ciągle — inna mło­

dzież,—z początku zblazowani przed czasem moderniści; w końcu pełni dogmatu „kamloci królewscy".

fłZ. Kosiakiewicz.

NOW ELA.

puszczała ■wodze praktycznej fairtta- zyi — z czasem może j prokurentem banku-.

— Prokurentem banku! — wołał do żywego dotknięty pan Bolesław­

ia na to nigdy nie pozwolę.

W stręt do tego stanowiska u- czuwał ze względu, że w chwili po­

znania panny Adelaidy Wrzoskiewi- czówny starał się o nią prokurent banku, wdowiec z dwojgiem dzieci, mężczyzna wiekowy, lecz na stano­

wisku; Skądinąd praktyczne serdu­

szko panny Adelaidy zabiło żywiej dla nauczyciela z rozwianym wło­

sem, czarną krawatką i pierścion­

kiem z trupią czaszką — a prokurent banku dostał to, co się w potocznej

■mowie koszem nazywa, choć nic wspólnego z koszem .nie ma.

■Czy pani Adelaida żałowała, te­

go nie dala poznać po sobie nigdy;

ale fakt faktem, że .pan Bolesław nie mógł jęj wybaczyć- nierozsądnego kroku. Nie dowodzi to bynajmniej, iżby jej nie kochał — lecz różne są formy uczucia.

Ale wbrew- planom matki Antek

■nie chciał słyszeć o żadnej „pra­

ktyce".

— Mamo, ja będę artystą — rzek} najniespodziewaniej.

Pani Adelaida wydala z siebie jęk sfatygowanego gramofonu, a po­

tem opanowawszy wzruszenie zada­

ła pytanie.

— Chłepcze, czy ty masz talent?

— Najpierw trzeba się zdecydo­

wać, że się będzie artystą, a talent potem się znajdzie.

Ten argument nie posiadał mo­

cy przekonywającej.

— Zresztą ja się już zdecydo­

wałem — ciągnął Antek — będę rzeź­

biarzem.

■Pąni Adelaida oprzytomniała.

— Antosiu, ty masz gorączkę.

Napewno się przejadłeś; pokaż mj ję­

zyk.

Antoś nie dal się prosić dwa ra­

zy, a pan Bolesław, który wszedł na tę nieprzystojną-scenę, zawołał;

— Pigmaiionku, gdzie szacunek dla maltki!

— Daj spokój z szacunkiem — odezwała się 'opryskliwie pani Adelai­

da — to twoja wina, że Antek ma przewrócone w głowie. Ten smar­

kacz...

— Ależ, mamo — zaprotesto­

wał młodzieniec.

— Nie przerywaj m i! ...ten smarkacz chce zostać artystą!

— Hurra! wrzasną! niesamowi­

cie, pan Bolesław — syn mój będzie artystą. Mój syn, mój syn!...

— Wszyscy wiedzą, że twój — odrzekla z godnością pani Adelaida.

— A iczemże będziesz Pigma- lięnku? — zapytał papa.

— Skoro noszę imię to — rzeki z emfazą popularnego prelegenta — będę, to jest już jestem, rzeźbiarzem.

I -wyjął iz szafy figurę z gliny, mającą przedstawiać akt kobiecy.

Akt ten 'był mało dokładny i mało po­

nętny, ale rodzice wytłómaczyli to tylko na korzyść jedynaka, jego skromności i braku oryentacyi, w da­

nych kierunkach. Pan] Adelaida smętnie pokiwała głową i zgodziła się na karyerę artystyczną dla swojego syna. Było to jedno ,z licznych po­

święceń, które się znakomicie opłaca­

ją; bo Pigmalion odziedziczył nietyl­

ko po ojcu zamiłowania, ale od matki wziął spryt, oddający niebywałe usłu­

gi nietylko prokurentom banlku.

Rzeźbił Antoni przemiłe i śliczne figurynki, niewielkie a doskonale de­

korujące salony, mnliej-więcej nagie kobietk; o czarującem. rozchyleniu ust. Takie marmnrki cieszyły się — a jeżali się >nie cieszyły, wina ich wła­

sną — kolosałnem powodzeniem. Pu­

bliczność rozchwytywała te arcy­

dziełka; krytyka poblażliiwem okiem spoglądała na kartki: „zakupiono", które, jak legia honorowa, ozdabiały wszystkie rzeźby na wystawach'; a jak się o tern wyrażali koledzy, ze względu na dosadność określeń prze­

milczeć należy.

W przeciągu jednego sezonu stał się Antoni Pigmalion osobistością wielce „ezz vogue"; panie pokazywa­

ły go na jour'ach, musiał przynajmniej trzy razy tygodniowo asystować na wentach j podwieczorkach, a że prizy- tem nosił doskonale skrojone ubranie i całkiem nobliwą twarz, był chlubą miasta i pani Adelaidy.

2

(3)

Ta bezprzykładnie przykładna niewiasta mawiała:

— Gdybym miała dwunastu sy ­ nów, każdemubym doradziła, by zo­

stał praktycznym artystą.

Pilgmalionowi, który bądź-co- bądź był także synem swojego papy, nie wystarczała sława i pieniądze. W wolnych chwilach od fixów, (pracy, rautów i innych funkcyi życiowych marzył,..

A marzył o sztuce i o koibiecie jednocześnie, w ozem leżał zasadni­

czy błąd.

Ale trudno...

Marzył, jiąk sarn Pigimalion I, ten autentyczny, nie podrabiany, z fa­

bryczną marką Hellady, marzył o rzeźbie-kobiecie, która przestanie być marmurem, a zamieni się w kobietę.

Uczynił według starego przepi­

su. Zakupił duży blok marmuru, ażeby swóij ideał uczynić słusznego wzrostu i — wziął się do dzieła. Swo­

jej Galatei dał uduchów,toną twarz renesansowego aniołka, a resztę mo­

delował według pewnej uroczej ba- letnicy. To zestawienie anioła z ba- letnicą udało Się znakomicie.

— A teraz uczynię cię żywą ko­

bietą — rzek} uroczyście młody rzeź­

biarz. Nie trzeba dodawać, że był zakochany, bo który artysta nie ko­

cha się we własnem dziele?

Objął ją ramieniem, przytulił do serca, ale zimno mu się znolbiło od tego marmuru.

— Niic z tego nie będzie — po­

myślał zniechęcony — takie uściski dobre są, ale latem.

' Chćiał ponowną próbę odłożyć do Lipca, lecz wstyd mu się zrobiło, gdyż zdało mu się, iż usteczka Ga­

latei zadrgały ironicznym uśmie­

chem. To go sprowokowało. Zbliżył śię ponownie lź silnem postanowie­

niem przebudzenia niewiasty. Posia­

dał już pewną wprawę w tym kierun­

ku. Już nieraz ożywiał kobiety, bę­

dące, jako ten marmur. Przemówił do Galatei szeregiem obietnic, na któ­

re są wrażliwe i damy z towarzy­

stwa i nie z towarzystwa. Obrzucił ją tak płomiennem spojrzeniem, pod któremlby lód nietylko stopniał, a,le momentalnie zagotował się. W szyst­

ko daremnie, Galatea była doprawdy z marmuru.

Zadumał się srodze Rigmalion.

— Pocałuję ją w usta —• zadecy­

dował ostatecznie:— jeżeli j to mnie zawiedzie, otkaże się, iż Galatea nie jest moim ideałem.

Nie zawiódł się młody artysta.

Ideał zadrżał, do hiałycb warg na­

płynęła krew i padły słowa nieprze­

widziane przez Pigimaliiona, a tylo­

krotnie słyszane przez mężczyzn, którzy mieli przyjemność całować po

.raz pierwiśzy iniecałowane usta dzie­

wicze.

Pocałował ją po raz drugi, ażeby jaknajiprędzeij zmazać ów pocałunek pierwszy, j pomyślał nie bez zachwy­

tu, że nie całował jej dotąd nikt; a gdy się upoił dem przeświadczeniem, które bywa czasem podstawą szacun­

ku i miłości, jął zastanawiać się se- ryo, co zrobić z tym fantem, który całuje. Bo niepodobna było panny i to panny w całem tego słowa zna­

czeniu, zatrzymać w najlepiej nawet opalonej pracowni rzeźbiarskiej. Ale wykuć z kolei mamę, papę i całe ognisko rodzinne, przy którern umie­

ściłby ideał, wydało mu się nieco u- ciążliwem, zwłaszcza, że nie wiedział, jaklby w ruch puścić tak skompliko­

waną machineryę, jaką jest familia.

Zwierzył się z tern wszystkiem cokol­

wiek -zemocyonowanej Galatei.

— Jeżeli tylko o to idizie — od- rzekla dźwięcznym głosikiem — sa­

ma sobie poraldzę. Poszukam od­

powiednich rodziców, iżby małżeń­

stwo... — tu nastąpiła wymowna pauza — ze mną nie było mezalian­

Teodor Jeske-Choiński.

W Teatrze Renesansu.

„Urocza" Lukrecya Borgia,. cór­

ka papieża Aleksandra VI, siostra Cezara „demona Renesansu", zbliża­

ła się właśnie, otoczona licznym dwo­

rem, do bram Ferrary. Zbliżała się, znużona daleką drogą i trawiona nie­

pokojem. Bowiem szedł przed nią cały stos: broszur, satyr, epigra­

mów, paszkwilów, opluwających Bor- giów śliną jadowitą. Nazwano ją bez­

wstydną heterą.

Nie ona była zatrutem źródłem tych paszkwilów. Za ambicye ojca i zbrodnie brata pokutowała, ofiarą ich zachłannej polityki była, W dwudzie­

stym drugim roku życia miała stanąć po raz trzeci na kobiercu ślubnym. Z pierwszym mężem rozwiódł ją ojciec, drugiego, ukochanego, zamordował jej brat, trzeciego, któremu miała za kilka dni przysiądz miłość i wierność, nie widziała dotąd na oczy. Polityka Borgiów przerzucała ją, jak piłkę, z rąk do rąk, nie pytając jej serca o pozwolenie.

Jakże przyjmie .ją don Alfonso, syn Herkulesa, następca tronu ferra- ryjśkiego, dumny, energiczny, pory­

wczy, bezwzględny, -jak wszyscy E- stowiie? — niepokoiło ją przez całą drogę z Rzymu do Ferrary. Wiedzia­

ła, że trzeci małżonek nie pożąda, jej

sem. A teraz musisz mj dać słowo ho­

noru, że zapomnisz tę całą scenę. — Podała mu białą rączkę, którą Pigma- lion ucałował z wymownym szacun­

kiem. Już miała odejść, gdy nagle uprzytomniła sobie, że w tej powie­

wnej greckiej tunice, którą nosiła, mogłaby conajwyżej wystąpić w ,Pięknej Helenie" — ale że prede- stynowanem jej było inne stanowi­

sko, rzekła:

— Proszę cię, pożycz mi swego palta.

— Ależ, jedyna, zaczekaj chwi­

lę, Pójdę do Hersego po toalety...

: — Pan się zapomina, — przerwa­

ła gniewnie Galatea — nie jestem pańską modelką, która obdarzasz su­

kniami... i ja tu dłużej zostać nie mo­

gę, stanowczo nie wypada. Więc po­

daj mi swoje palto — ot tak —- i ja­

kiś miękki kapelusz —_a teraz na po­

żegnanie. zanim założę, woalkę... już dosyć. Więc do widzenia panu! Ze- chce nas pan odwiedzić. — P rzyj­

mujemy w piątki między czwartą a ósmą. Będzie nam bardzo miło.

Dokończenie nastąpi.

wdzięków, że opierał się temu mał­

żeństwu, zowiąc je mezaliansem, że uległ wkońcu ze wstrętem rozkazowi sędziwego Herkulesa, pchany na ko­

bierzec ślubny przez egoizm polityki.

Bowiem F errara nie była dziedzi­

ctwem Estów, jeno lennem Kościoła, ,/patrjrriomiuni św. Piotra". Każdej chwili mógł papież zażądać zwrotu tej bogatej prowincyi ; pozbawić E- stów głównej podstawy ich władzy i siły, czem Aleksander VI groził, gdy­

by się don Alfonso dłużej opierał.

O wszystkiem tern wiedziała Lu­

krecya i wlokła się żółwim krokiem ofiary, skazanej na szafot. Bała się pierwszego spotkania z trzecim mę­

żem, drżała na myśl, że pyszny Este powita ją wzgardą j nienawiścią. W tej trosce zapomniała o swoich wdzięcznych uśmiechach, o swoim temperamencie wesołym, o swojej u- przejmości dla wszystkich, możnych i nbogich, — o całym aparacie „mi­

łych" kobiet, pomagającym uśmie­

rzać nawet wrogów. Cały ten apa­

rat środków, środeczków, wabików niewieścich przypomniała sobie do­

piero w Castełlo Bentivoglio, zasko­

czona niespodziewanym wypadkiem.

Na postoju zjawi! się przed nią nagle

przebrany, zamaskowany don Alion-

(4)

so. Trzeci mąż chciał się jej z blizi ka przypatrzeć, chcial .ją poznać przed ceremonią ślubną. Napadnięta znienacka, zebrała w sobie całą zręczność niewieścią w podboju męż­

czyzny.

Don Alfonso wystawiał sobie, że otrze się o jakąś zuchwałą heterę, o jakąś zwiędłą, rozpustną, zniszczoną lafiryndę, a znalazł młodą, świeżą, u- śmiechniętą słodko, żwawą, wesołą hiszpankę, odgrywającą doskonale rolę miłego niewiniątka.

Lukrecya odetchnęła po pier- wszem spotkaniu się z trzecim mę­

żem, zmora niepokoju spadła z jej piersi. Czuła, że „wzięła" swojemi wdziękami i swoim talentem zasto­

sowania się do każdego położenia, o- dziedziczonym po ojcu, pysznego E- stę. Bez obawy, .pokrzepiona, prze­

kroczyła próg Ferrary.

*

#

Huczała Ferrara wrzawą wesel­

ną. Niezliczony tłum zaproszonych gości bawił się, objadał się, pił, tań­

czył przez cały tydzień. Gmin miej­

ski okrążał zamek, chwytając łapczy­

wie resztki biesiad pańskich. - Główną dekoracyą wesela był teatr. Wystawą pięciu komedyi Plauta. zabawiał książę Herkules swo­

ich gości przez pięć dni (od 3-go do 8-go lutego 1502 r.). Kochał się w Plancie, napawał się jego dowcipem, kazał go przekładać na język włoski, zwany przez humanistów pogardliwie

„yolgare".

Drugiego dnia po ceremonii ślub­

nej otworzyła się dla gości brama teatru w pałacu della Ragione. Sala wypełniła się po brzegi. W pier­

wszym rzędzie krzeseł zasiedli panu­

jący książęta, ambasadorowie, różne­

go rodzaju dygnitarze, duchowni, świeccy i dworzanie. Dalsze rzędy były przeznaczone dla gości bez ty­

tułów i wysokich urzędów. Panie za­

jęły środek, panowie boczne ławy.

Kurtyna podniosła się. Tysiące par oczu zwróoiły się na scenę. Za­

miast aktorów, ujrzały sto nowych kosty.umów teatralnych, rozwieszo­

nych na sznurach. Książę Henkules chciał się pochwalić, że dba o swoich komedyantów że stać go na zbytek, na jaki sobie inni książęta nie mogli pozwolić.

Uprzątnięto kostyumy — prolog otworzył przedstawienie...

„Bacchides" Plauta rozpoczął szereg spektaklów. Humor rzymskie­

go poety trzymał przez pierwsze akty uwagę gości na. uwięzi, bawił ich, więcej jednak, niż dzieło klasycz­

ne zajmowały ich międzyakty, prze­

platające sztukę śpiewem, tańcami i .pantomimami.

W pierwszym międzyakcie po­

pisywały się tancerki zręcznością swoich nóżek i giętkością członków.

Tańczyły w lekkich, tak przezroczy­

stych kostyumach, iż robiły wrażenie nagich nimf.

Nie podobało się to szlachcie wiejskiej i matronom z prowincyi.

Ten i ów starszy cavaliere mruknął pod wąsem: bezwstydne! ta i owa cno­

tliwa madonna szepnęła do ucha są­

siadki: .grzech patrzeć na taką roz­

pustę...

Ale dworzanie i młodzież miej­

ska pochłaniali lubieżne ruchy i od­

słonięte kształty tancerek błyszczą- cem okiem pożądliwości i bili: bravo, bravisimo!

Oklaskiwał także swoje baletni- ce książę Henkules, od kilku lat nad­

zwyczaj pobożny, żarliwy praktyk religijny, najwierniejszy w księstwie ferraryjskiem katolik. Hieronima Savonarolę uwielbiał, o nabożne za­

konnice dla swoich klasztorów się u- biegał, całą Ferrarę usiłował zamie­

nić na pustelnię, co mu się, oczywi­

ście, nie udało. Wywrotowy prąd Renesansu był silniejszym od niego.

Oklaskiwał swoje baletnice i lu­

bował się ich kształtami. Siedzący o- bok niego ambasador francuski dzi­

wił się jego dwoistości, nie pojmował, jak można pogodzić .przenabożność z lubieżnością. Nie wiedział, że prze- nabożni na zewnątrz bywają we­

wnątrz zwykle faryzeuszami.

Nietylko swoje baletnice oklaski­

wał, ale także wszelakie pieprzne ko- medye i farsy, naszpikowane grube- mi dowcipami i dwuznacznikami.

Im lubieżniejszą była jakaś sztuka, im więcej cuchnącego brudu z niej ciekło, tern większą radość mu spra­

wiała, co mu wcale nie przeszkadzało wzywać nazajutrz swoich poddanych do czystości w myśli i mowie, do wzorowego życia w małżeństwie, do postu i udziału w nabożnych proce- syach, do miłości bliźniego, do wsze­

lakiej cnoty wogóle, grożąc niepo­

słusznym surowemi karami.

Niecierpliwie czekała ciekawość widzów na przeplatankę po trzecim akcie. Wiedziała, że książę obmy­

ślił ze swoimi pomocnikami jakąś niezwykłą moreskę (pantominę o- kraszoną tańcem i muzyką).

Wszystkie oczy .pobiegły na sce­

nę, gdy zeszli z niej aktorzy po trze­

ciej odsłonie.

Było w istocie na co patrzeć. Bo oto wtoczył się na scenę olbrzymi wóz. Ciągnął go jednorożec, symbol domu Estów, powoziła nim piękna dziewczyna. Na tym wozie sterczały drzewa, do drzew przywiązano jeń­

ców. Piękna nimfa rozcięła sznury, krępujące ruchy jeńców i wróciła im

Wolność. Uwolnieni tańczyli na sce­

nie przy dźwiękach muzyki, tańczyły także baletnice, rozrzucające dokoła siebie garściami wonny, narkotycz­

ny proszek, tańczyło dziesięciu mu­

rzynów z pochodniami w zębach i dziesięciu gladyatorów.

Książę Herkules obrzucił salę wzrokiem tryumfatora. A co? Czy nie mistrz ze mnie? Podziwiajcie, klaskajcie, dziękujcie! — mówiły je­

go błyszczące radością oczy.

Podziwiali go, oklaskiwali, dzię­

kował; mu jego dworzanie i urzędni­

cy. Nie zauważył, że na sali szły z rąk do rąk, od jednego rzędu ław do dnugiego, świstki pergaminowe. Gdy­

by był wiedział, co te świstki opowia­

dały, byłby był wezwał swoich taj­

nych szpiegów i .nakazał im wytro­

pić i wziąć za kołnierz śmiałka, któ­

ry odważył się „opluć" majestat księcia Ferrary.

Bo na tych świstkach drwił ktoś zuchwały z jego teatromanii, wyrzu­

cał mu hojność kosztem ubogich, przypominał mu obowiązki chrześcia- nina względem bliźniego, nazwał go wyzyskiwaczem, pijawką, zdziercą, samolubem bez sumienia i groził mu piekłem.

Goście czytali ukradkiem w mię­

dzy aktach jadowitą krytykę księcia i uśmiechali się ukradkiem. Bliźni lu­

bią przecież, gdy kto bliźniego ob­

szczekuje...

Po trzecim akcie zaczęli się wi­

dzowie nudzić. Pierwsza ziewnęła Izabella d‘Este-Gonzaga, córka Her­

kulesa, zwana królową mody. Za jej przykładem poszły inne donny i ma­

donny, z.a donnami j madonnami pa­

nowie.

Nieco przydługie były przed­

stawienia, wlokły się sześć godzin, od zmroku wieczornego do północy.

Tylko stary książę ; uczeni humani­

ści rozkoszowali się dowcipem Pau- ta aż do samego końca.

Dokończenie nastąpi.

Daremnie.

Daremnie wyciągam ramiona Do ciebie z bezbrzeżna tęsknota, Coś w sercu sie łamie i kona.

Daremnie wyciągam ramiona.

I czekam napróżno spragniona Za ust twych gorącą pieszczota.

Daremnie wyciągam ramiona Do ciebie z bezbrzeżną tęsknotą.

Zofia Lefvinsonówna.

4

(5)

Helena Romer-Ochenkowska.

S P U Ś

4 ----

Chcial tu za Janka się modlić, tu o nim m yśleć, w te groby pamiątki po nim pochować, połączyć go w jedno z niemi, ponieważ trzeba było w to uw ierzyć nakoniec, że on i te prochy to jedno, tylko, że jego grób

•bezimienny nie na własnej roli... Je­

go mogiłą cala ziemia polska...

Po cóż mu to powiedzieli?

Ż yłby jeszcze tygodnie i miesią­

ce może, oczekując wieści, czytając pilnie sprawozdania i szukając nazwi­

ska syna wśród dzielnych.

A teraz?

P rzyszła oto chmurnym, mgli­

stym rankiem do niego jakaś mizer­

na, czarno ubrana panienka i opowie­

działa powoli, obojętnie, że tam, gdzieś... ,<gdzieś w Polsce", pocho­

wali ułana. Że mówili o tem koledzy, ale miejsca tego odnaleźć teraz nie można, bo b yły tam m arsze i prze­

marsze, a groby leżą licznie obok siebie, w lasku kolo drogi. I potem powiadali, że padl w ataku, twarzą do słońca, w tyl, rozkrzyżow aw szy ręce, jak na k rzyż męki rozpięty, ale miał konając uśmiech szczęścia na blednących ustach, bo ofiara jego była radosna.

„Ojcu... że za Polskę!" zdążył jeszcze powiedzieć. Nie zapomniał, nie stracił żołnierz wprawiony w bój przytomności w konaniu. Ten wie­

dział, za co i dlaczego .umiera, I czul, że to było warte nawet takiego skarbu, jak młode, radosne życie... dlatego miał ten uśmiech...

Koledzy bardzo żałowali porucz­

nika... że to dzielny był, i wesół, i pe­

wny swego celu. Iluż dodawał otu­

chy w chwilach zwątpienia! Umarł z w izyą chwaty i spełnienia marzeń najświętszych. Szczęśliwy Janku!

Czemuś to poszedł, zostawiając sta­

remu ojcu taki ciężar i ityle bezna­

dziejnej rozpaczy? Przypomina się panu kaniowskiemu, jak śpiewał ma­

lutki... „Jak to na wojence ładnie, kiedy ułan z konia spadnie"... i po francusku: ,JVlourir pour la patrie, c ‘est le sort le plus beau, le plus di- gne d‘envie!“.

W yśpiewał siobie...

I jemu nad grobem nucili ułani:

„Śpij, kolego, a w tym grobie niech się Polska przyśni tobie".

Tak Janku, lekką ci i słodką po­

ścielą będzie ta ziemia ojczysta, któ­

rej broniłeś, którą chcialeś mieć wol­

ną; wdzięcznie będzie ci kwiatami grób bezimienny ubierała, boś t y za nią walczył jedynie. Powiał wiatr cichy, wonny mirtem i wodą wio-

Nowela.

C IZ N A.

sennych roztopów, zaszeleściały miękko młode liście brzóz, owady ja­

kieś przelatyw ały, wszystko starało się ożyć i zabierało się na nowo do twórczej pracy przyszłości,, tylko z Jankiem już był koniec, tylko stary jego ojciec był już martwym bady­

lem w polu.

Siedział nad grobam; i o umar­

tych myślał.

Zdawało mu się, że właściwie wyginęli w szyscy, a to, co się jeszcze kołacze po świeoie, to ijakieś resztki, niedobitki, które zaraz zmarnieją i znikną. Rozpiął kapotę ; drżącemi paleam; rozwinął małą paczkę — kurtka ułańska.

Porwana prawie że na strzępy odłamami szrapnela i zlana obficie krwią. S ta ry ojciec raz jeszcze szlo­

chające usta do tych śladów przytu­

lił.

Zdawało mu się, że to z niego w ysączyli wszystką krew i życie i oto położy do grobu własnego ciała szmaty... w oczy palił żar łez nie­

wypłakanych, jakby z nich ogień czy krew miafe trysnąć.

Obejrzał się, jak to pochować, i spostrzegł, że u wrót cmentarnych złazi się powoli szara gromada;

szeptali, żegnając się j wzdychając, i spoglądali zdała na klęczącego dzie­

dzica.

Poszedł ku nim. Witano się mil­

cząco, kobiety z jękiem ; płaczem.

W szystkich wojna zżarła; jakby szczapy drzewne spalone ogniem, tak zczerniaiy, spopielały twarze. Gar­

nęli się stękając, jak po ciężkiej pra­

cy, w której ostatki, ducha zionęli.

Pan Laniewski chciał im coś powie­

dzieć z tych uczuć, co pierś mu roz­

ryw ały, czemś najgłębszem podzie­

lić się iz tymi sąsiadami, ogarniętymi jednaką niedolą. Ale nie potrafił.

Nigdy nie mówił z nimi o rzeczach wielkich, będących dla jego pokole­

nia wspomnieniem tylko, a które Ja­

nek w życie wcielił.

To nie ich były sprawy.

Nie zrozumieją... Panicz w Pol­

sce gdzieś zginął... przypomniały mu się słowa Haściły. W Polsce... to da­

leko, to nie tu, to dla tego ludu bia- łorusko-litewskiego w innym, „pań­

skim" kraju. Postępek Janka wydał się staremu panu piękną, poetyczną chimerą, daleką od życia, od niego, od tych 'ludzi... snem jakimś, zbyt o- krutnyim i pięknym, by mógł być ja­

wą. Plątać mu się zaczęło w zmę­

czonej bardzo głowie... Po kim on płacze? Po sybiraku-powstańcu czy

po ułanie-legióniście? I jeden i dru­

gi ginęli mu z przed oczu w jakiejś słonecznej aureoli, a on tu zostawał, ominięty, z tą szarą, obojętną g ro ­ madą. Nie, zostawać nie chciał... po co? Nic już z niego nikomu...

Tylko tę szmatę krwawą w gro­

by, koło tamtych kości, złoży, ; odej­

dzie zaszyć gdzieś w samotny kąt swą boleść beznadziejną i prosić B o­

ga o rychłą śmierć.

Krótko rzeki chłopom, że oto wszystko, co ma po synu, że zginął panicz daleko na wojnie, w wojsku polakiem, za ojczyznę, za kraj swój umarł... że prosi o pacierz za jego młodą duszę i ten mundur skrwawio­

ny pochować.

Tego nie potrzebował długo tłó- miaczyć. Ten lud ma poszanowanie śmierci i rozumie ją najlepiej ze wszystkich spraw swego życia.

Baby poklękły w koło szarym, starganym wiankiem i wzdychając, popłakując, jęły odmawiać modlitwy za umarłych. Wspominały widać dłu­

gi korowód nagłych i niespodziewa­

nych śmierci, które w yrw ały z ich grona liczne ofiary. Na cmentarzu zresztą widać było kilkanaście ma­

łych krzyżyków i krótkich dziecin­

nych mogiłek; wojna najzajadlej pa­

stwiła się nad najsłabszymi. < T,o też modlitwy płynęły żarliwie, a jękliwe śpiewy były tak żałosne, że wnet łzy tamować zaczęły glosy i śpiewano szlochając. Między mogiłą ojca i przyjaciela kazał pan Laniewski ko­

pać grób niewielki. Złożył w nim kurtkę ułańską i własną ręką żółty piasek na nią sypnął, a gdy nad kop­

czykiem uslfcawilj k rzyżyk sosnowy, sięgnął i na piersi schowany wydo­

był znak niezwykły.

Mały, malutki wizerunek zu­

chwałego ptaka gotowego do lotu;

popatrzał nań, poważył na dłoni i klę­

knąwszy do krzyża przybił. Poczem wstał i wolnym jkrokdem ruszył z cmentarza.

U wrót przystanął.

Chłop, zaszli mu drogę i po mi­

nach poznał wprawnem okiem .pan Laniewski, że go o coś ważnego spy­

tać chcą... a... nie chcą. Zapraszali

„odpocząć" ipo drodze, pytali, dokąd wraca, opowiadali coś nie coś z bied swoich, aż jeden, wypchnięty (Przed innych, spytał nagle:

— A pan musi, przepraszam co powiem, do Polski teraz, znaczy się, pojedzie?

— Tak majątek swój musi sprzeda?

— A komu on będzie?

— Zmiłuj się Pan, a żeby nie cudzemu?!

Pan Laniewski cofnął się, jak

pchnięty tern; pytaniami, co się sy ­

pały teraz.

(6)

Jakto, dlaczego sprzedać?

Czemu do Polski? — spytał drżący.

Nużesz... teraz tam panom do­

brze będzie, jaik tam i znów pań­

szczyzna zaprowadzę,.. — posłyszał potworną wieść.

— Dlatego musi wszystkie pa­

nowie uciekli, a który miody, to i wo­

jować poszedł, jak kiedyś... do lasu szli.

— Aha... ale żeby, panoczku, tu, to żeby już nam ziemia była, nie ko­

mu! Bo kiedy panowie uciekli, zna­

czy — już tu nie chcą żyć.

Starym szlachcicem targnęło coś, jakby go kto za pierś chwycił i rzu­

cał o ziemię. Doznał wrażeń tak przerażających, ijalkich już się nie spodziewał odczuć. Przytem bieg myślowy tych 'ludzi, jakiś potwornie logiczny, a będący falszywem poję­

ciem o rzeczy, sprawiał mu dosło­

wnie zawrót głowy. Od czego tu zacząć, w co uwierzą!? Chwała, czyn piękny, odważny Janka, ziden­

tyfikowany z podłem tchórzostwem współobywateli! Nie wiedział sam, co go bardziej zabolałe: czy ta nie­

sprawiedliwość nieświadoma, czy poczucie, jak łatwo nad nim, nad ninti ze dworów, przechodzi do po­

rządku dziennego ta szara, jak od­

wieczne głazy gromada.

Poczuł, jak nigdy, że mu ona jest obca i że go to boli, że daleko stoją od siebie i że nie wie, czem tę prze­

paść zapełnić, chyba cierpieniem wspóinem. Za winy innych .nie czul się przecie odpowiedzialnym. W y­

prostował się przed tymi ludźmi, ‘jak­

by miał przed frontem składać ra­

port. Jakże to, oto tak łatwo usuwa­

ją ich wszystkich oid współżycia w tym kraju. Małoż zasług, małoż tru­

dów !

I nagle schylił głowę w poczuciu bezmiernego wstydu, jakby się zwa­

lił naniego cały ciężar odpowiedzial­

ności za kastę.

Wszak... uciekli... Uciekli prze­

ważną liczbą, lekceważąc wszystko, ' co przez całe życie stawiali w oczy społeczeństwu, jako swą najwyższą zasługę i ukochanie. Uciekli od sta­

rych, pięknych dworów, od pól i łąk i lasów żywicieli, zmykali w dalekie, obce miasta, by tam grać rolę ofiar wojny, a pocichutku pooieszać się wy­

godami życia.,- kpiąc z tych, co dla niepojętych mrzonek pozostali wśród huku armat. Syn mu odszedł w ja­

kąś jasną, poetyczną gloryę, wierny wskazaniom tradycyi obrony ojczy­

zny, śmierci za jej wolność.

Ci uciekli, zostawiając wszystko, co było treścią ich życia... Czyżby więc ideały, które to pokolenie ho­

dowało, byty tak mało wizniosle, tak nic w arte ich -praigramy polityczno- społeczne, żc nie daty im mocy trwa­

nia?... Zaiste... Trzeba pokochać coś więcej, niż rzeczywistość, i coś dal­

szego. niż obręb dworu, by osiągnąć cześć rodaków i śmierć szczęśliwą, zadatek szczęścia dalszym -pokole­

niom. Poczuł. się pan Laniewskł sam — na rozdrożu między dwoma pokoleniami, odpowiedzialny za chwalebną walkę syna i za tchórzo­

stwo tamtych.

Za to wszystko odpowiadać trzeba tak, by go zrozumieli c; sen­

ni, .zmęczeni, z uporem w mizernych twarzach ludzie.

Ich przecie pogląd na rzeczy jest wyrokiem najważniejszym i ostatecz­

nym. Jakąż ej mieli tradycyę, któ­

ra im zostać kazała, ci siermiężni, najświeżsi obywatele kraju? Ci bez­

bronni obrońcy?

Wszak dla takich, jak oni, cały świat szeroki był ojczyzną, bo i wy­

raz iten niezupełnie zrozumiały, i za­

gon wszędzie ten sam, i cztery ścła-

W roku 1920-ym którymś.

(F antazya d ram atyczna na czasie).

On.

Ona.

Dodatek nadzwyczajny.

Rzecz dzieje się za lat — 'kilkanaście.

Ona (lat 30-p-arę, ubrana według o- statniej mody roku 1920-go któregoś, więc sukienka nieco poniżej — bioder, buciki z okropnie twardej skóry, ponad kolana...).

On (lat 40-.parę, w opiętej, kusej, na jeden guzik kurteczce, 'krótkich spoden­

kach dziecięcych...).

Ona (patrzy mu miłośnie w oczy).

Mój Boże, jak tan czas szybko leci! I już po wojnie!

On (wzdycha). Kilkanaście lat, jak z bicza trząsł!

Ona. (kokieteryjnie). A. pamiętasz pierwsze nasze poznanie?

On. Jakby -dziś było... Tyś szła Bracką...

Ona. Tyś skręcał w Aleje...

On. Nagle bomba -trach'!

Ona. ■Upada jeden przechodzień.

drugi...

- On. Tyś się zachwiała...

Ona. Ty mnie podtrzymujesz...

On. Ktoś krzyczy o ratunek...

Ona (tuląc sie. Cudnie było!

On (po chwili). Odzie te czasy!...

Ona (innym tonem). Jakie .to musia- lo być zabawne: sukienki wtedy nosiły­

śmy takie długie, prawie do kostek...

On. To było zabawne. Łydki trze­

ba się było domyślać...

Ona (śmieje sie).’

On (po chwili). Przemyśl pamiętasz?

Ona. Odebranie?

On. Nie, wzięcie.

Ona. Ach, tak. Pamiętam. (Spu­

szcza oczy). Pierwsza nasza sprzeczka...

ny Izby jednakie. A jednak jak pta*

ki na wiosnę, jak wygnane z legowi­

ska zwierzę, wracali w „swoje stro­

ny", zaczynali na nowo, tak samo, jak przed wiekami ich praojcowie wychodzili po wojnie z puszcz i kle­

cili na zgliszczach „kurne" lepianki, nic Po za niemi nie wiedząc.

Któż im więc powie, po sto razy powtórzy Prawdę o Polsce dalekiej, o kraju „Panów", którzy tu urodzę-' ni, gdzieindziej żyć już nie mogą, chyba za Nią umierać...

Czy uwierzą? Czy zrozumieją, że Litwa może być też ojczyzną po­

laka i taki z niej uchodzi chyba w śmierć...

Spojrzał pan Laniewśki we wpa­

trzone w siebie z podełbów oczy chłopskie i na te nieme, groźne, obel­

żywe i bolące pytania odrzekt 'przy­

sięgą:

„Ja zostanę".

KONIEC.

On. Na Gorlicach pogodziliśmy się, pamiętasz?

Ona (tuli sie do niego). Po piątym sierpnia zamieszkaliśmy razem...

On. Rumunia wypowiedziała wojnę—

drugi raz się posprzeczaliśmy...

Ona. Tyś się chciał nawet wypro­

wadzać — niedobry! To były czasy wtedy: buciki kosztowały tylko 50 rubli!

On. Palta męskie były za bezcen:

za 200 rubli można było dostać wcale przyzwoity — —- —

Ona. A nasze kostyumy? Za 350 rubli miałeś zupełnie porządny kostyu- mek jesienny, mój Boże...

On (poważnie, spoglądając na jej nogi) . Ileś dala za buciki?

Ona (również poważnie). 1,500. U- largowałam dwa ruble; chciał 1,502.

On (spokojnie). 'Niedrogo. Widzia­

łem na wystawie lakierki za 2,600. Do­

syć porządne. ( Chwila).

Ona. Stefek, a pamiętasz >ten dzień, jak to Ameryka wypowiedziała wojnę

Azyi?

On. Siedzieliśmy wtedy w parku Kuropatwińskiego na szczycie Giewontu...

Kupiłem „Przegląd wieczorny"; tylko ru­

bla kosztowa! numer...:

Ona. Potem poszliśmy na ciastka.

Zjedliśmy cztery za 6 rubli.

On. Kawa jeszcze wtedy była: pra­

wdziwa, czarna...

Ona. Na drugi dzień... co to było takiego?... Znowu wyszły dodatki...

On. Aha, już po rubel pięćdziesiąt numer.

Ona. Tak, tyś 'kupił, przeczytałeś i powiadasz: no, teraz to już się wojna musi skończyć!

A ja się przestraszy­

łam, bośmy właśnie wzięli mieszkanie w

b

(7)

Alejach Ujazdowskich: 8 pokoi za 70 rubli rocznie...

On. Już wiem, co to było! Andora przyłączyła się do koalicyi...

Ona. Tak, i wojna skończyła się nazajutrz.

On. Jakoś w parę miesięcy wypadł pierwszy dzień kongresu; pamiętam do­

skonale: tego dnia zapadła w Magistra­

cie uroczysta uchwała przemianowania ulicy Berga... -

Ona. Pamiętam, pamiętam... Masło tego dnia skoczyło na 22 ruble.

On. Wieczorem byliśmy w teatrze...

bilet wtedy 'kosztował jeszcze 75 kopiejek w pierwszym rzędzie.

Ona. Tak. drogo!...

On. I nie zapominaj, że teatry wte­

dy płaciły tylko 65$ podatku miejskiego.

Ona. No, i że było tylko 25 teatrów w Warszawie...

On. Przepraszam cię, bo 26. P a­

miętasz, w dzień pierwszego zerwania obrad kongresowych byliśmy na otwai - ciu czwartej opery miejskiej w ogródku im. Raua. To był 26-ty teatr w W ar­

szawie...

Ona. Tak, tak, a na drugi dzień za­

raz byliśmy na sprawie Ronikiera...

On. I sprawa w parę tygodni póź­

niej była odesłana do rewizyi...

Ona. Na drugi rok o tej samej po­

rze miasto było tak cudnie przystrojone flagami... pamiętasz?

On. Tak, w maju... w oktawę trze­

ciego wznowienia obrad kongresowych!...

Wjazd Messal do Warszawy! pamię­

tam, pamiętam... Olbrzymia hala tea­

tralna w parku Kuropatwińskiego, zbu­

dowana na całej przestrzeni Mazo­

wsza... Tłumy, głowa przy głowie!...

Wszystkie stronnictwa, partye, oryenta- cye. Dusza rosła! To byl najpiękniej­

szy moment okresu kongresowego...

Ona. Osterwa zaraz nazajutrz wró­

cił z dorosłym synem... Jak ty my­

ślisz: kiedy się skończy ten okropny kongres światowy?

On. Nie wiem, może za dwie, za trzy zelówki... a może już za rok...

Z lewej strony dochodzi krzyk sten- torowy sprzedawcy gazet:

'Nadzwyczajny doda — _ — - Z prawej strony to samo-, tylko iv innym porządku:

Dodatek n ad z w y ---—

Pośrodku glos podobny, ale hucz­

niejszy, jakby w samo ucho:

„Zawarcieeee pokoju!..."

On i ona' zrywają się jednocześnie.

On. Słyszałaś?

Ona. Słyszałeś?...

On. Pokój!

Ona. Pokój!...

Na twarze ich wydziera się zrazu radość przeogromna. Ze wszystkich trzech stron słychać znów:

Dodatek: Zawarcie .poko — Glosy giną w oddali.

On (zmartwił się nagle). Heluś! Je­

zus sMarya! To moja żona wróci teraz do Warszawy!

Ona (odskakując na stronę przeci­

wną, przerażona). Gwałtu! mój mąż po­

wróci z Petersburga!

B. Gorczyński.

W iktorya Cross.

Najwyższe

8

W- chacie nic było dość miejsca do tańca; Dora wzięła jedną z lamp ze ściany i zawiesiła ją u wnijścia na zewnątrz. Krajowcy, 'którzy leżeli, stali i siedzieli połkręgiem przed chatą, rozsunęli się, żeby jej zrobić miejsce pośrodku i Dora zaczęła tań­

czyć bez partnera i bez muzyki,,ale tak ochotnie i z takiem ożywieniem, jak na europejskim balu.

Tańce angielskie nie mają w so­

bie nic bardzo godnego widzenia, ale Dora potrafiła nadać im wiele swe­

go własnego wdzięku, j krajowcy z nadzwyczajną uwagą i zaciekawie­

niem śledzili tę śliczną postać wiru­

jącą iw światkiem kole i drobne, białe stopki, wyrabiające salonowe pas na twardo ubitej ziemi.

Dora odtańczyła im wszelkie ro­

dzaje polki, gal-opady, walca, zacho­

wując na ostatek niezrównanego Bostona, ten najpiękniejszy ze wszyst­

kich europejskich tańców*), w któ­

rym stopa tancerki zatacza szybki łuk i spada, jak ptak, na ziemię, a ca­

ła postać podąża iza nią, przeginając się w tym samym kierunku.

Dora tańczyła bostona cudownie i wszyscy spoglądali na nią w milcze­

niu z zapartym oddechem.

Ale gdy po raz ostatni .okrążała koto, jeden z krajowców na pozór przypadkowo wysunął trochę nogę.

Dora nastąpiła na nią potknąwszy się nieco. Przystanęła więc śmiejąc się i patrząc na krajowca przeprosiła go z uprzejmą swobodą, jakby to uczy­

niła w europejskiem towarzystwie.

Ale tego byto nadto dla Hamak­

hana. Siedział za daleko, by mógł słyszeć jej słowa, lecz widział, co się stało.

Już od początku wieczora kipia- ła w 'nimi zazdrość, podniecona obja­

wami zachwytu, jakich młodzi przy­

jaciele nie szczędzili jego żonie.

Nie zastanawiając się, co czyni, skoczył ku Dorze, uchwycił ją za ra­

mię i za kark i z twarzą wzburzoną spieczonemi namiętnościami wciąg­

nął ją do chaty ,j wepchnął za prze­

pierzenie.

— Idhar but (siedź tam) — roz­

kazał, zasuwając ekran.

Winowajca ulotnił się już z ko­

ła i zniknął w cieniach nocy.

Dora stała chwilę pośrodku izdebki zupełnie oszołomiona. Wszyst.

*) Jak to widać, że autorka nie zna naszego mazura! (Przyp. tłom.).

Przekład z angielskiego przez H. J. P.

prawo.

POWIEŚĆ.

ko to stało się tak nagle, że W pier­

wszej chwili zakręciło jej się .popro­

s i l i

w głowie. Lecz wnet pierś jej

wezbrała oburzeniem i buntem prze­

ciwko Hamakhanowi. Uczucie to jednak minęło prędko.. Roześmiała się.

— Co za niedorzeczność? Sam kazał mi tańczyć,.a skoro nadepnę­

łam tamtemu na nogę, to, oczywiście, musialam go przeprosić. . Widocznie jest zazdrosny. Co za głupstwo!

Dora nie byłaby nazwała tego ta­

kiem głupstwem, gdyby mogła była widzieć twarz pathańczyka, podczas, gdy tańczyła, a on śledził wężowe poruszenia- jej gibkiej postaci.

Wściekła, zazdrość podnosiła się w nim i dość było lada iskry, żeby wybuchła płomieniem. Taką iskrą stała" się umyślna czy też mimowolna niezręczność krajowca.

Tam. gdzie niewinna, dobrze wychowana saksonka widziała pro­

sty przypadek, pathańczyk dopatrzył się nikczemnej intencyi ze strony mężczyzny a ze strony Dory zalot­

nej pobłażliwości, nawet zachęty.

Przytem zły był na siebie, że jej po­

zwolił tańczyć; sprzeciwiało się to jego pojęciom i mahometańskim za­

sadom.

Po niejakim czasie Dora odzy­

skała równowagę moralną. W izdebce było zupełnie ciemno; lecz przez szpary w ekranie .przedzierało się trochę światła od dwóch lamp palą­

cych się w chacie. Dora byłaby chę­

tnie wyszła, lecz lękała się rozgnie­

wać jeszcze bardziej Hamakhana.

Słyszała rozmowę i śmiechy i zacie­

kawiało ją, co też oni robią.

W ekranie u góry znajdował się mały .otwór. Dora ostrożnie przysu­

nęła do niego tapczan i stanąwszy na nimb spojrzała przez ową dziurkę.

Kitka krajowców siedziało jesz­

cze- wewnątrz chaty. Hamakhan po­

wrócił na poprzednie uiieijsce ma pro­

gu i siedział zwrócony do niej profi­

lem.

Posępny byt ,} milczący, i usta miał zamknięte. Ale nawet w tern gniewnem zasępieniu profil ten byt tak cudny, lak niezrównany, że ser­

ce Dory roztajało tkliwością, a jedno­

cześnie oczy jej napełniły się Izami.

Po raz pierwszy rozgniewa! się na nią i tak brutalnie względem niej po­

stąpił; i za co? Za co? Przecież w

niczem nie zawiniła!

(8)

Dorze było bardzo przykro być tak zamkniętą po ciemku. A tak do­

brze bawiła się tańcząc pod gwiazda­

mi pośród tego ożywionego, wesołe­

go i zachwyconego nią koła! Ale cóż? Na to nie było rady.

Krajowcy tymczasem śmieli się i paplali w dalszym ciągu i Dora my- ślała, że chyba nigdy nie pójdą. Zmę czyla się wreszcie tern staniem na tapczanie i patrzeniem przez dziur­

kę; odciągnęła więc tapczan na da­

wne miejsce i usiadła na nim oplótł­

szy rękoma kolana. Ł zy płynęły po jej policzkach i spadały na falujące łono; czuła się bardzo nieszczęśliwą i opuszczoną.

W reszcie goście zaczęli się że­

gnać i.zapadło milczenie. Wiedziała, że odeszli, i że Hamakhan pozostał sam. Za chwilę przyjdzie do niej; w jakiem usposobieniu? Co uczyni?

I nagle ogarnęło ją uczucie bez­

granicznego osamotnienia, tu, w tej przydrożnej chatynie, gdzie on był wyłącznym panem, gdzie żaden inny krajowiec nie wszedłby, choćby na­

wet wołała o pomoc. Zdała od ro­

dziny, od prawa

j

cywiłizacyi. Była zdana zupełnie na jego łaskę i nieła­

skę; mógł czynić z nią, co mu się podobało.

Dora była z natury odważną, ale gdy usłyszała jego kroki zbliżające się do ekranu dech zamarł jej w pier­

siach.

W chwilę potem Hamakhan od­

sunął ekran i wszedł. Światło lampy, którą trzymał iw ręlku, padało na Do­

rę siedzącą wciąż na tapczanie z rę­

koma obejmującemi kolana. B yła bardzo blada; w jej błękitnych oczach błyszczały łzy; włosy miała potar­

gane, a na białej szyi czerwone, o- krutne znaki.

Bystre o czy Hamakhana objęły to wszystko jednym rzutem. Posta­

wił lampę na ziemi, usiadł przy niej na tapczanie j wziął ją w objęcia.

Nie powiedział „Przebacz mi“ , jakby to uczynił anglik. Myśl taka nie przyszła mu nawet do głowy. Po- prostu instynkt miłosny zw yciężył;

utulił ją więc w objęciach, złożył gło­

wę na jej ramionach i przycisnął u- sta do sińców, jakie uczyniła jego ręka.

Nazajutrz wczesnym rankiem przed pójściem do roboty Hamakhan przyniósł z bazaru wielką z taniej tkaniny zrobioną zasłonę i przeciąg­

nął ją od sufitu wpoprzek chaty. Za tą zasłoną Dora miała siedzieć w dzień, gdy wnijście było otwarte, lub gdy wieczorem ktoś z przyjaciół przyszedłby do Hamakhana.

Dora próbowała sprzeciwić się temu. Frontowa część chaty była już i itak ciasna, pocóż jeszcze ją dzielić!

I co za niedorzeczność kryć ją przed

Za pozw oleniem n iem ieckiej cenzury wojennej.

okiem ludzikiem, ją, która wydekol­

towana tańczyła po całych nocach w Jungpurze z oficerami trzech puł­

ków.

Obmyślił to sobie wszystko i'roz­

w ażył w nocy z bystrością i chytro- ścią swej bezwzględnej rasy. Dorze przebaczył i usprawiedliwiał ją; wi­

nił tylko własną nieostrożność. Ale od tej chwili skarb jego będzie strze żony i ukryty przed światłem dzien- nem i męskiem okiem; on tylko cie­

szyć się nim będzie potajemnie.

A gdy Dora, . stojąc oparta o ścianę i pogardliwem okiem śledząc to przybijanie zasłony, wspomniała mu o swem dawnem życiu na swobo­

dzie, zaniechał na chwilę roboty 1 rzekł;

— W iem ; ale teraz to co innego;

powinnaś pamiętać, że jesteś żoną mahometanina.

— I panią siebie — wtrąciła mi­

mowolnie Dora.

— Kuck ficker na (To nic nie znaczy) — odparł Hamakhan spokoj­

nie j z powagą zabierając się znów do roboty. — Jesteś własnością ma­

hometanina.

Ody skończył, obejrzał ekran wnijściowy i siadłszy na ziemi, zaczął wbijać żelazny hak w ścianę i wier­

cić odpowiednią dziurę w tramie ekranu.

Dora usiadła przy nim i patrzy­

ła na jego klasyczny profil i prze­

cudnie zarysowaną linię ust o krót­

kiej, górnej wardze, która teraz w natężeniu pracy unosiła się zlekka w górę, odsłaniając olśniewającej biało­

ści drobne, równe zęby.

Nareszcie skończył i zwrócił się ku niej.

— A teraz, gdy odejdę, załóż tę drewnianę zasuwę tutaj — rzekł, wskazując porobione otwory — i nie ruszaj jej, dopóki nie wrócę. Cokol- wiekby się stało, ktokolwiekby p rzy­

szedł, mnie jednemu masz otworzyć.

Słyszysz?

— Tak; — odrzekła Dora.

Hamakhan nie powiedział nic więcej. W stał i gotował się do odej­

ścia. Ale już na progu odwrócił się, wyciągnął prawą rękę do Dory i rzeki z łagodną, pełną wdzięku po­

błażliwością :

— T o nie tobie niedowierzam, ale im, moim przyjaciołom i braciom.

Ja ich znam. Rozumiesz?

Dora uchwyciła jego rękę i po­

niosła ją do ust. B yła mu tak wdzięczną za ten słodki uśmiech, z jakim na nią spoglądał, za ten łago­

dny, pieśoiwy głos.

— Zrobię wszystko, co zechcesz.

Kocham cię nad wszystko w świecie.

Hamakhan pochylił się, ucałował ją tkliwie i wyszedł. Dora zasunęła szczelnie ekran j założyła poprzecz­

Klisze i druk wykonane w Zakładach Graficznych Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów.

ną deskę. W chacie zrobiło się zu­

pełnie ciemno; odrobina światła wpa­

dała tylko przez otwór w dachu i szpary w ekranie.

Upał był straszliwy; muślinowa koszulka Dory była zupełnie mokrą.

Ody zakładała deskę, drobny ten fi­

zyczny wysiłek istne strugi potu w y­

cisnął jej z tw arzy i szyi.

Dora nie miała termometru, ale o ile sądzić mogła, musiał wskazywać przeszło 106° Fahrenheita. Jakże czę­

sto patrzyła na termometr w Jung­

purze, wskazujący tę samą tempera­

turę, w swym rozkosznie zacienionym salonie, gdzie chłodziły ją lekkie po­

ruszenia ręcznej punki. Tu nic nie ła­

godziło przerażającej spiekoty. Słoń­

ce prażyło bezlitośnie nizką lepiankę;

powietrze było nieruchome i duszące.

I absolutnie nie było czem zająć tych długich, męczących godzin.

Zmożona upałem położyła się na zie­

mi wyciągając ręce pod głowę i za­

snęła z twarzą do podłogi dla. ochro­

ny przed moskitami.

W godzinę potem zbudziła się nagle. W pobliżu słychać było ja­

kieś stłumione szepty. Spojrzała na ekran u wnijścia. Tak; szepty te po­

chodziły stamtąd. Usiadła i zaczęła nadsłuchiwać. I zobaczyła wyraźnie, że jakieś ręce ostrożnie ,j powoli wstrząsają ekranem; ale zasuwa trzymała mocno.

Dorze serce zaczęło bić, jak młotem. Wiedziała, że to nie mógł być Hamakhan, bo byłby się ode­

zwał. Potem ów ktoś skradający się z tamtej strony chciał widocznie zajrzeć do środka; bo dało się sły ­ szeć lekkie drapanie po macie, jak- gdyby jakieś palce próbowały roz­

sunąć włókna.

O jakżeż była wdzięczną Ha- makhanowi za tę zasuwę. Miał słu­

szność; nie mógł dowierzać swoim braciom. Teraz jednak, bojąc się u- ży ć siły i nie mogąc poradzić sobie inaczej, napastnicy odeszli po nieja­

kim czasie i znowu nastała cisza.

Niebezpieczeństwo minęło. Ale Dora już usnąć nie mogła. W ytrzeź­

wiona zupełnie, siedziała i rozmyśla­

ła nad swojem położeniem. Nie by­

ło ono wcale wesołe i wymagało nad­

zwyczajnej ostrożności. Bo, albo ci ludzie potrafią znaleźć posłuch u Ha­

makhana i przez zazdrość i złość o- czernią j ą przed nim; albo w jakikol­

wiek sposób, podstępem lub siłą we­

drą się do wnętrza; a wtedy czeka ją niezawodna śmierć z ręki zniewa­

żonego męża. Albo, wreszcie, i to było najstraszniejszem, mogą zabić Hamakhana, żeby ją sobie przyw ła­

szczyć.

Dalszy

cias nasłani.

K i ł !

8

Cytaty

Powiązane dokumenty

sze współczesne życie (kształtuje się poza domem.. Stąd też wypływa wa ga, jaką przywiązujemy do

ła1,'a z okna można się było spuścić tylko w ciemną noc, inaczej bowiem groziło poważne niebezpieczeństwo ze strony szyldwacha. Obecnie zaś wszystko

Nazajutrz Liii czuła się silnie wyczerpaną, ożywiła się dopiero, gdy jej Stefan powtórzył swą roz-... Ale na rano

wstanie na Ukrainie, za co skazano go na dwanaście lat katorgi. Dwaj przywódcy porozumieli się z sobą i postanowili wykonać wspólnie omówiony plan w Iecie,

nęlibyśmy jednak zdobyć, dla histo- ryi, dla pamięci, dla pryentacyi. Na pierwsze wejrzenie zadanie wydaje się nie trudnem do podołania przy pilności i dostępie

Jakże on się zmienił, ten jego Padre! Tylko głos pozostał ten sam. Uszedłszy kilkadziesiąt krokóiw, znalazł się na Katedralnym Placu tuż przy lewem skrzydle

nie oazo, lecz nigdy nie raczyła być zazdrosną. Kiedy, unosząc nieco tren sukni, ze szmerem przechodziła z miejsca na miejsce, uśmiechnięta arcystodiko,

syjskie, które zmieszane zatrzymały się i zawróciły wreszcie italm, gdzie się im już udało przerwać nasza