• Nie Znaleziono Wyników

Dawni ludzie. Opowiadania

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Dawni ludzie. Opowiadania"

Copied!
74
0
0

Pełen tekst

(1)

i

JlliAU KAZI/MEPZ iASłMSW

DAWni LUDZIE

i^§BpmwTO

J

(2)
(3)

D A W N I L U D Z I E

(4)
(5)

. . .

(6)

— M o ś c i a mi w i e l c e j e j m o ś ć d o b r o d z i e j k o ! S z c z ę ś l i w ż y t A d a m w r a j u . . . str. io.

(7)

KAZIMIERZ JULJAN JASIŃSKI

D A W N I LUDZIE

OPOWIADANIA

Z IL U S T R A C J A M I T . J A R O S Z Y Ń S K I E G O

POZNAŃ ■ - ■ 7 WARSZAWA NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA

(8)

CZCIONKAMI DRUKARNI SW. WOJCIECHA

(9)

P an R eferendarz a 'P u łk o w n ik o w a . N a Starem Mieście, w domu »Pod papugą«, fundamentalmej, zamczyste) bu­

dowy, dwie były stancje pod jedną fra­

m ugą; referendarza i pułkownikowej.

Śród skał kwarcowych złota, bryłę czystą snadniej niż w życiu naleźć praw dy słowo.... Był referendarz pono archiwistą, pułkownikowa — po rotm istrzu wdową...

Z racji postawy, co wszak siła znaczy, a u obojga wspaniałej, wyniosłej, św iat ich mieszczański nie śmiał zwać inaczej.

I tak godności z obojgiem się zrosły. Dwa te sieroce rozbite istnienia odwieczne gm a­

chu przygarnęły m ury ... On — kawale­

rem był od urodzenia, a ona wdową bez progenitury.

Raz, w praw ie Bożem trw ając jak naj­

wierniej, pan referendarz w grudnia ranek szary zdążał na sesję A rchlkonfratem i, puł­

kownikowa na jutrznię do Fary. Więc rozpalone w ich latarkach świece oboje sm ugą oblały światłości.

(10)

On rzekł:

— Dzień dobry jejmość dobrodziejce!

O na odrzekła:

— D obry dzień waszmości!

U drzwi nawiązań dyskurs zeszedł gładko na kom plim enta w kamienlcznej bramie: składnie się sąsiad skłonił przed sąsiadką, po kaw alersku ofiarując ramią;

i szli pod rękę małżonków manierem, aż się przechodzień wydziwiał niektóry... Od urodzenia on był kawalerem, a ona — wdową bez progenltury.

* *.

*

P u n k t o dwunastej, w ym uskany wielce i rękawiczki przy wdziawszy perłowe, w ada­

maszkowej w kw iaty kamizelce, pan refe­

rendarz wizytował wdowę.

— Iżem jej ram ię ofiarował śmiele, am ­ bitnym chęciom wypuściwszy lejce, przeto z atencją do stopek się ścielę w progach jej domu jejmość dobrodziejce.

— W itam waćpaua, w itam ja k naj­

szczerzej, — pułkow nikow a rzecze zapło­

niona — czemże m u służyć? Może kaw ki świeżej? A może wolej konfitur z melona?

I u st tych dwoje uśmiech rozpromie­

nia słodszy od kaw ki i od kon fitury...

(11)

7 O n kawalerem był od urodzenia, a ona — w dową bez progenitury.

* *

*

W ieczorną porą, że to był dzień święta, pan referendarz zagrał n a flecikn, a wy- kweflona, słodko uśm iechnięta pułkow ni­

kow a zasiadła w lufciku.

Społeczny ganek łączył stancje obie, u kamienicznej wiszący arkady. Grajek, co zagra, to przyśpiewa sobie w kunsztow ne trele, gam y i tyrady. A śpiewał piosnkę, co śpiewał zamłodu, ja k wrzkomo gacha broniąc się napaści, taki doń Fills wyszła do ogrodu... W ięc ona rzecze:

— Oj, swawolnik z waścl!

I w oburzeniu stogiem , choć nie­

szcze re j, grożąc, podniosła paluszek do góry...

Od urodzenia on był kawalerem, a ona

— wdową bez progenitury.

* *

Pułkownikowa, chociaż nad niebogą nieubłagany czas rączo pomyka, konserwo­

wała ż usllnością srogą wdzięki, na które wzięła pułkow nika.

(12)

8

Morowe na niej z frendzlaml zarzutk^, od Czabanowej czepce w barw doborze,, wyczesywala na skroniach filutki, wykry- gow ana o każdej dnia porze.

A referendarz, choć łysy 1 siwy, jako źe statkiem żył dawnemi czasy, ogniste serca zachował porywy i na wdzięk Ew y był okrutnie łasy. W ięc łaskawością ośmie~

lon wejrzenia,- nie szczędził trelów i kolo­

ratu ry ... Toż kawalerem był od urodze­

nia, a Ona — wdową bez progenitury...

* *

*

N a Starem Mieście, w domu »Pod pa­

pugą«, nic przed kumoszek paplającą zgrają w ukryciu nie da utrzym ać się d łu g o : wszystko podpatrzą, wszystko podsłuchają.

A referendarz daw ał racji wiele do szpetnych plotek i do pogadanek, co ranek z wdową bywając w kościele, co św ięto z fletem wychodząc na ganek; a gdy mie­

siąca tarcza prom ienista na firm am entu błę­

k it wzeszła blady, pułkownikowej ja k tecr- banista istne pod oknem grając serenady....

Więc poszła plotka chyżo rozpostarta,, a złe języki potęgę jej dwoją, że każda M arta swojego G otarta, a każdy G o tart najdzie M artę swoją... I od Kanonji po

(13)

. . . m r u k n ą w s z y w e d r z w i a c h : — t o c a ł u j ą n ó ż k i . . . Str. 14.

(Dawni ludzie.1 / f J ROTOGRAWURA DPUKAßNI I KSIĘGARNI LX NH *W. WOJCIECHA w POZNANIU r 'J

(14)

' ' ■ •' * : ; '■ •' . . ' ,

: ' ; " , .

■ ' ■■■' ■ ■: ,

-■ :t : ■: - 'V - ,:

:, . .

r

, '

,

::

iiiilili

(15)

9 w ylot Zapiecka, a od Zapiecka do rogu (Gołębiej, zrazu pełzając jak fala zdradzie- cka, za czasem wzrasta, wzdyma się i kłębi, po szczyt starego w ybiegła ratusza roz- wielmożaiona stujęzyczna plotka; żywa się przed nią nie ucbroni dusza, razi obuchem kogo jeno spotka. Przez k rągły miesiąc biegały dwa słowa, ja k gregorjański obli­

cza kalendarz; »Pan referendarz a pułko­

wnikowa, pułkow nikow a a pan referen­

darz...« Biegła kumoszkom sto dukatów w arta rozkoszna plotka, ni^y woda rybie, że każda M arta swojego G otarta, a każdy G otart M artę swoją zdybie.

* *

*

Pan referendarz raz w handlu tabaki banalny dyskurs wiodąc z detalistką, chwy­

cił dwa słowa, ułowił dwa znaki, pomyślał z pacierz i zm iarkował wszystko.

— Fiat, — a niechby te uliczne gw ary błogiej się stały głosem przepowiedni?

Niechby się serca spełniły zamiary, boć z jejmość wdowy kąsek arcyprzedni...*

Łykając ślinkę, gdy pułkownikowej zważył wdzięk, widny w czas mrocznej gawędki, o srebrnych guzach wdział frak

(16)

10

granatow y 1 pantalony w tabaczkowe cen- tkl. W ejrzał w zwierciadło...

— A cóżby u czarta, — myślał, — afekty wdziękom jej dostoją. W szak każda M arta swojego G otarta, a każdy G o tart najdzie M artę swoją...

L am pkę węgrzyna wypił dla kurażu, i, gdzie sukcesu wiedzie go rachuba, w drzwi przeciwległe stu k a w korytarzu, u drzwi.poprawia h alstucha a czuba i w po­

suwistej od proga lansadzie skłania się pięknie przed jpułkownikową, n a pulchnej rączce pocałunek kładzie i rozpoczyna orację ab ovo:

— Mościa m l wielce jejmość dobro­

dziejko! Ssczęśllw żył w raju Adam, pierw ­ szy człowiek: w szczodrych m u zdrojach płynął miód i mleko, żaden frasunek snu nie spędzał z powiek. Lecz go samotność dręczyła uparta, aż P an sam zmienił coś w tym życia trybie... Bo każda M arta swojego G otarta, a każdy G o tart M artę swoją zdybie. I w śnie Adama z róży i liliji wiotszą nad letnich zefirów powiewy, o śnieżnem łonie, o łabędziej szyi, stworzył dla niego cudną postać E w y... W pierw ­ szym spotkania naszego momencie zgadłem,

(17)

11 ze jejmość dla m ale jest sądzoną... O, Ewo!

nsłysz Adama zaklęcie ł głowy mojej racz zostać koroną!

W yrazem oczu błagał ją ł gestem i rozmodlony przyklęknął w połowie:

— Od urodzenia kaw alerem jestem, progenitury b rak jejmości wdowie! Afektu dla niej moc we m nie zażarta... Niech me supliki jej srogość rozbroją... N iech każda M arta swojego G otarta, a każdy G otaft najdzie M artę swoją!...

* *

*

N a Starem Mieście, w domu »Pod p a­

pugą«) gdy referendarz wygłosił te słowa, pewien, śe srogość zmiażdżył ja k maczugą, żachnie się jejmość:

— M atko Chrystusowa! Toż chyba n ie wiesz, bezbożny człowiecze, po kim ja wdową, czyją jestem córką! Tych, co bu­

ławy dzierżyli i miecze!... A waść kto taki?... Jakieś gryziplórko!... Iżem wać- pana przyjęła w mym domu, iż go jak gościa trak tu ję uczciwie, mogłamźe tego spodziewać się sromu?.,. Takiej śmiałości ja się bardzo dziwię! Z w aćpana strony to istne grubjaństw o... I radzi lepiej prze­

(18)

12

,

rw ać tę gawędę... T o ml adonis! Przy­

patrzcie się państwo! Da) kurze grzędę, jeszcze wyżej slędę!,..

M iast czułych słówek — sążnista pe­

ro ral... Pod srogim ciosem rekuzy dozna­

nej jak legendarny posąg kom andora stał, referendarz spetryfikowany. A. wdowa lubo, co rzekła, nie fraszki, niby po łysej wciąż jeździ kobyle:

— Jam ci nie takie miewała już ga- szkl, co n nóg moich tarzały się w pyle...

Więc i on świerzby doświadczył języka;

odw etu w sercu syknęła m u żmija:

— Wszelako cościć jejmość dobro­

dziejka spuszcza z uwagi, że wszystko przemija, wszystko się w czasu odmienia zakresie, 1 choćby ścisłą zarządzić kwe­

rendę, gdzie dziś gaszkow le?... Dudzie, przypatrzcie się! Daj kurze grzędę, jeszcze wyżej siędęl

— T eg o już jeno brakło n a ostatek!

Słowa to godne biurowych bazgraczy...

A wolno spytać, ile też to latek w aćpan łaskaw ie liczyć sobie raczy?

— Jam zdrów i rześki ja k m otylek w maju, n a dolegliwość nie skarżę się

(19)

13 żadną, a la t rachow ać nie m am zwyczaju, bo cui bono? W szak tego nie skradną.

— Otóż to właśnie obyczaj naganny, nie jeno, żeby ham ować łotrzyki, lecz nim się pom knie do wdowy lub panny, wprzód radzi lepiej zajrzeć do m etryki. Bo dla niewiasty jakież stąd rozkosze, kiedy się pisze n a starego zrzędę?... No, moi pań­

stwo, przypatrzcie się, proszę! Daj kurze grzędę, jeszcze wyżej sięd ę!... Rycerska wdowa 1 rycerska córa, mam w tarczy herbu trzech włóczni przecięcie..,.

— A ja hełm w labrach, w hełmie strusie pióra i pięć róż w polu n a palu- damencie....

— Nieboszczyk słynął z w ykwintnych manjerów...

— J a w senatorów brylowałem stancji...

— On pułk prowadził gw ardji grena-

•djerów...

— A ja — archiwum w Najwyższej Instancji...

— N a nice w aśd niewczesne zamiary, zmienić nazwisko byłby grzech śmiertelny...

O n miał Y irtu ti gwiazdę m ilitari...

— A ja mam służby znak nieskazi­

telnej w chlubnym la t wielu osiągnięty

(20)

14

trudzie, stokroć w art więcej nad tłu stą pre- bendę. Tegoż nie dosyć? Przypatrzcie się ludzie! Daj kurze grzędę, jeszcze wyżej siędę! Rodu splendory, herbu arm atury fortunę w życiu zjednywają rzadko. Sm utno niewieście bez progenitury, jej przeznaczę*

niem wszakże zostać m atką!

— W aćpan snać pragniesz konkludo­

wać w ojną! Komu chcesz życie hym enem swym zakiś! U mnie pasz z ta k ą mową nieprzystojną, pasz z macierzyństwem, zbe- rein ik u jakiś!

— W ięc niski pokłon powolnego służ­

ki — rzekł, na straconą rzecz zdając we- detę, m ruknąw szy we drzwiach: — T o ca­

łuję nóżki — Gniewne spojrzenie rzucił n a valetę.

— A to mi afront — myślał — i tyrań- stwo, referendarza uczcić jak przybłędę!

Z pierza, czy z mięsa, przypatrzcie się, pań­

stwo! Daj kurze grzędę, jeszcze wyżej siędę....

* *

*

N a Starem Mieście, w domu »Pod pa- / pugą«, zaległa cisza; każdy z niej się dowie, że to nie wojna jednej strony z drugą, lecz odwołani ambasadorowie.

(21)

15 U stały szczere sąsiadów rozmowy, gdy pili kaw kę z barw nych filiżanek, nie dźwię­

czał flecik wśród nocy lipcowej, łączący stancję opustoszał ganek, bo z filadelfją połączonej pary każde się w sercu nosiło z urazą: pułkow nikow a sam a już do F ary 1 referendarz chadzał solo baso.

Gdy się strapienie na licach rozlało, wspólna obojgu dziwna jasność ducha tak kwadrowała z tw arzą spochmurnlałą, jak gdyby przypiął kw iatek do kożucha.

* *

Z późnej raz sesji w bractwie litcra- ckiem szedł referendarz w domu się roz­

gościć. Gdy się do zam ku przybiera oma- ckiem, u progu stancji potknął się o coś- cić...

Co to?... W koszyczku dzieciąteczko drzemie!... Pare miesięcy zaledwie ma wieku... N a kartce: »Chrzczony, Jan ek mu na imię, nieszczęsną m atkę zastąp, dobry człeku.«

Podnosi malca spowitego w płótno i uśmiechami do uśmiechu nagli, aż dzie­

ciak, zdjęty fantazją okrutną, zaczął g a­

worzyć:

(22)

16

— A-g l... a-gu... a-gll...

W ślad referendarz »Gł, gu, gil...«

pow tarza, kołysze dziecię, chucha nań i dm ucha... Dziecię na ręku u referendarza, to jakby kw iatek przypiął do kożucha.

Decz głód w maleńkim obudził się chwacie i w piekło w rzasku zmienia śmie­

chu E d en ... Pan referendarz w srogiej tarapacłe tuli 1 grom i:

— Cicho, bąku jeden!

Niem a sposobu skończyć z tą muzyką...

Więc kiedy dzieciak wciąż beczy i beczy, stu k a do wdowy:

— Jejm ość dobrodziejko, n a rany Bo­

skie, ratu nk u! odsieczy!...

— O Nazareńskl Najsłodszy Jezusie!

Pójdź, królewiczu, pójdź różany kwiecie!

Ju ż tej nie zdołam oprzeć się pokusie!

Zaklinam , oddaj ml waćpan to dziecię!

— Hola! ja praw mych za nic się nie zrzekę. Mule wszak Opatrzność zsyła tego zucha...

— Co? oddać dziecko na waścl opiekę, to jakby kw iatek przypiął do kożucha!

— By aktualnie rzecz zbadać w po­

rządku, zwracam uw agę jejmość dobro­

dziejki, że być nie możem opieką dzie-

(23)

- O N a z a r e ń s k i , N a j s ł o d s z y J e z u s i e ! P ó j d ź k r ó l e w i c z u , p ó j d ź r ó ż a n y k w i e c i e . . . str. 16.

(D a w n i lu d z ie .) ROTOaRAWURA DmjKWJI iKSieWNI Ls.

t e m i a g C HA w POZNANIU

(24)

/:

(25)

17 d ą tk u , bo już nas m iasto wzięło na języki.

Toż od Zapiecka do rogu Gołębiej, a od K aconjl po w ylot Zapiecka plotka się o nas przewala i kłębi.!. Jeszczeby jeno brako­

wało dziecka!... N ie chcę do ognia dole­

wać oliwy, a więc z pod strzechy naszej precz z kołyską! T en podarunek m atki nieszczęśliwej to jakby św iatu na urągo­

w isko... U rągow isko oszczerczemu światu!

T u każda ściana i patrzy i słucha... Dzie­

cię pomiędzy ludźmi celibatu — to jakby kw iatek przypiął do kożucha:! Trzeźwy roz­

sądek na to nie pozwala. Broniąc jej sławy i honoru mego, muszę podrzutka oddać do szpitala, rzucić do koła... Chybaby te n ...

te g o ...

— Nie, ja nie oddam ciebie, mój m a­

lutki! — ze spuszczonemi mówiła oczyma.

A potem, skubiąc frendzle u zarzutki, d o d ała:

— Niechno waćpan się zatrzym a...

Jeśli waść dziecku nie zrobi nic złego I Stande pede m am kę tu przywiedzie, to ju ż !., finaln ie... te n ... te g o ... owego...

niech w aćpan chyba da n a zapowiedzie,..

* *

QimuL 2

(26)

18

I z w iatrem plotki rozwiały się słów®

i płoche M arty z G otartem swatostwos, m iast referendarz a pułkownikowa, każdy dziś mówi: Referendarzostwo,

* *

*

(27)

N a L esznie.

(Z cichych tragedyj.) I.

— Nająć — nie nająć? — dm nał pan J a ­ centy, ciągnąc z antypki w onny dym Ż u­

kowa. — P ustkam i stoi lokal jak zaklęty, choć d ruga biegnie k w artału połowa, idą podatki i bankowe raty (niema w tern ulgi dla obywatela), w arto z posesji przy­

sporzyć intraty, a nająć p ragn ie jakaś mar- mozela, co m a 1 fundusz i pozycję w świe­

cie; bo dać się zarwać, gdy utnie drapaka lub za kom orne tradować rupiecie, jedno i drugie spraw a ladajaka. — Ów przeto senjor miejskich gospodarzy, nająć — nie nająć? — w ażjł w głębi ducha, bo na go­

rącem kto się raz oparzy, ten potem na­

w et i na zimne dmucha.

I jeszcze jedno — bo nadom iar złego stróżka, co pannę wiodła do mieszkania pod nieobecność pana Jacentego, ku wy­

najmowi niebardzo się skłania.

2*

(28)

20

S tro ik a Pawlowa ni słówka nie doda, an ł w relacji słówka nie opuści.

— W ięc jakże, młoda ?

— A juści, że młoda.

— I w ystrychnięta, i gładka?

— A juści... Mówię: Kom orne to już wedle zgody. Peda, co talar nie stanow i dla niej, jeno co trzeba wyszorować schody... Jeszcze m i czego? Patrzcie co za pani! Skoro jej brudno, to niech się odczepi; kom u chleb łatw y — nie dba 0 talara... Sam pan gospodarz zm iarkuje najlepiej, ona nadejdzie tu zara.

Jakoż niebawem, — jeszcze pan Jacenty ostatn i dymek wyciągał z cybuszka, — skrzypnęła klam ka izby niedomkniętej 1 we drzwiach śliczna stanęła dziewuszka.

Oblało słońce przez żaluzji szparę różową buzię 1 blond włosów sploty... I on stał w dymy spowinięty szare, ona w tym bla­

sk u słonecznej pozłoty...

W ięc pan Jacen ty w obliczności damy spłonął ja k dandy m ustrow an w Paryżu, poły szlafroka zwinął z term ułam y i:

■— Pardon, — rzecze — ja jestem w negliżu...

(29)

W m om ent szarmancki stan ął n kan­

torka, źe aź zkoleł ona spiekła raczka...

— Z kim że mam honor?

— Przyszła lokatorka.

— A czem się trudni?

— Jam szwaczka.

W net pan Jacenty zwykłym obycza­

jem zatemperował świeże pióro spiesznie i pisał jako wypuszcza jej w najem w swo­

jej dziedzicznej posesji na Lesznie na dru- giem piętrze z oknem od podwórka stan- cyjkę z kuchnią ze schodów na'lew o, do której wspólna na bieliznę górka i komó- reczka należy na drzewo. Czynsz dwa ta ­ lary n a miesiąc przyjęli, miesięczny przeto je st term in um ow y; gospodarz stancję i schody wybieli, doda żaluzje, a w kuchni ru szt nowy. W olno jej w stancji utrzym y­

wać szwalnię, byle w niej szwaczkom nie da­

wać noclegów, a czynsz pow inna płacić pun­

ktualnie bez żadnych praw nych wybiegów.

J a k się to stało, przechodzi pojęcie, że pan Jacen ty (bo wszyscy wiedzieli o jego srogim do lafirynd wstręcie) wy­

puścił stancję takiej marmozeli? Pawłowa zrazu mruczy coś i sarka, a potem gębę jak w iatrak rozpuszcza. Z nią sklepiczarka,

(30)

22

praczka 1 m aglarka, nareszcie cała loka­

torów tłuszcza. Skoro z nastaniem go­

dziny biurowej za gospodarzem zamknęły się wrota, larum podniosły mowne biało­

głowy. Ano, zwyczajnie, jak myszy bez kota... Aż Paweł, miotłą zajęty na dworze:

— Cicbocie, — krzyknął — w ielka aw an tura! Toć gdzie sam djabeł pokórać nie może, tam jeszcze baba pokora.

II.

Dobrze się stało, dum ał pan Jacenty, tabakę w tulskiej mieszcząc tabakierce — z tej ładnej buzi szczerze uśmiechniętej, z tych jasnych oczu praw e patrzy serce.

Odmienne mają lafiryndy twarze. S tare m nie chyba oczy nie zawiodą... Czyżby grzech zawsze m iał w świecie iść w parze z ładną sukienką i świeżą urodą? J a się bajaniem Pawłowej nie trwożę.

Zasiadł, sum iennie odczytał Kurjerka, zegarek w swojej nakręciwszy porze, za pantofelek zatknął u lusterka, potem przed łożem upadł na kolana, Najśw. Panny zlecił się opiece i legł na błogi spoczynek do rana, szczypcami zgasiwszy świecę.

(31)

23 R ankiem tłum w bram ie stał przez

<dwie godziny, gdy z ósmym kw ietnia, jak u staw a każe, do nowej stancji panny Fio- rentyny zaczęli sprzęty przenosić tragarze.

Zamożność nw ag wywołuje wiele, a w oczach rośnie wciąż dobytek szw aczki.. . Niosą kanapę, niosą dwa fotele, niosą zwiercia­

dło, niosą dwie sp lu w aczk i! Miał z tem zwierciadłem uciechę niem ałą Józiek, Pa­

wiowej latorośl jedyna, co, gdy rodzeństwo coś się nie chowało, nosił n a votum habit bernardyna. Chwyciwszy moment, gdy go nie dostrzegą, stanął przed szybą na stosię poduszek i w głębi noska um orusanego cały pogrążył paluszek.

Z pośród tych uw ag atmosfery m gli­

stej św iatełko iskrą prom ienistą mlgło. — Ho, ho! pewnikiem interes nieczysty, tego nie można dorobić się igłą... Drzemiącym prochom gdy podpału dodasz, bardziej nad wrzawę nie wybuchną żywo.

— A co to sobie myśli nasz gospo­

darz, że nam tu owcę wpuszcza roba-

■©zy w ą !...

— Mieszkam la t dziesięć, płacę jak zegarek!

(32)

24

— Dla m nie związanej z literacką sferą...

— Albo też dla mnie, najplerwszef z tercjarek, takie sąsiedztw o! A to mi do­

piero!

B nnt powstał jawny...

— J a wynoszą sprzęty!

— A ja wymawiam stancję od pierw ­ szego!

Aż się w Infclku zjawił pan Jacenty 1 spytał:

— Co to takiego?

N araz, jak zwykle wśród bnrzy się zdarza, ponad kumoszek skargam i i gniewy głos zapanował pana gospodarza, niby h u k grom u nad szumem ulewy; bo głos był gniewny i groźna postawa. Więc strach zdjął w szystkich aż do szpiku k o ­ ści, wiedziano bowiem, że ta dusza praw a nie znosi żadnej niesprawiedliwości. Ot, wczoraj Paweł, nie wiadomo poco, h an ­ dlarza skórką trak tu je z ra b in a ; w net nim gospodarz szarpnął z taką mocą, źe stróż barczysty zachwiał się ja k trzcina.

— Widzisz, że Źydek, rabin — księdzem jego — zahuczał, okiem Paw ła mierząc srogiem. — K to ci dał prawo znieważać

(33)

25 słabszego ?... No, Żydku, idź z Panem Bogiem.

— S kąd takie wrzaski i skąd takie wstręty?... Niechaj łaskawie ciężar z serca zdejmie, kto wie cośkolwiek — mówił pan Jacenty — niech złoży dowód! No, pro­

szę uprzejmie...

N a takie dictum do m uru przyparty sierdzistych niew iast rozpierzchł się tłum w szystek: myk, myk... ^ zkolei do sieni otwartej... N ie stało żadnej z rewolucjo­

nistek... Znikły, rozsądku olśnione prze­

strogą, o mocy płonnych podejrzeń zw ąt­

piwszy. Bogiem a praw dą, mebelki być m ogą plonem la t paru pracy najuczciwszej.

Pierzchł nieprzyjaciel przed srom otną klęską. A pan Jacenty, przeświadczony 0 tem, jeno plac boju otrąbił zwycięsko 1 zam knął lufcik z łoskotem.

IIP.

— Daj buzi, Maciuś, — mówił pan Jacenty, poranny dyskurs prowadząc z k a­

narkiem , co oswojony, poprzez k latki pręty wychylał dziobek za siemienia ziarn­

kiem. Zbiera je z dłoni, dó u st po nie zmierza, przysiadł na palcu jak n a grządce

(34)

26

klatki, wreszcie, ja k orzeł na hełm ie ryce­

rza, przystanął z dumą... na łysinie gładkiej.

Radością p an a śmiałość ta przenika, łąka się ruszyć, nim gość z czoła zwionie.

Tandem, w nagrodę, arję z »Cyrulika« na śpiewno — dźwięcznym zagrał melofonle...

W net i ptaszyna poczuł się arty stą p rzy Rossiniego akordów słodyczy, dalej z gar- dziołka snuć piosnkę perlistą. Hejże! kto kogo przekrzyczy...

N ie wcześnie,* człeku, czcisz Włochy a Niemce, lub swojskich mistrzów zalety wychwalasz; patrz, maj się zbudził po zimo­

wej drzemce, z wszystkich malarzów n aj­

przedniejszy malarz. Błękitem niebo, a szma­

ragdem niwę, pu rpurą m aki w ogródku kwitnące, bielą — w dziedzińcu kasztany sędziwej a szczerem złotem pomalował słońce.

Więc oniemiała cała kamienica, w szyst­

kie naścieżaj otw arto lufciki, by przy dniu ciepłym te z ptaszkiem dziedzica wi­

dzieć igraszki i słuchać muzyki.

I Florcla także wychyliła głowę. Wi­

dać ciekawość okrutnie ją korci; ta k nad podwórkiem lśni słońce majowe i śliczny buziaczek F iord.

(35)

Dziś już sąsiadki nic jej nie przyga- mią, bo iż się zdała trzym a od ich rzeszy, chociaż ją czasem nazwą »jaśnie panią*, szacunkiem jednak powszechnym się cie­

szy. Cały dzleó krąży pilnując rzemiosła pośród bielizny rozrzuconej garstek, lub szyje w oknie. Rzekłbyś, że przyrosła do rąk jej igła, do palca naparstek. Więc też posesji przy ulicy Leszno ceni ją ludność, pracy rąk oddana.

A ptaszek ciągle z przekorą pocieszną walczy o lepsze z arją swego pana. Do raźnej n uty wszystko się dostraja, żadne się -czoło nie zasępi chmurą...

T ak było w pierwsze słoneczne dni maja, ale k to wie, co za górą...

* *

*

Z gniewnym Serwacym Pankracy su­

rowy, jak to się zdarza pod tern niebem saaszem, Bonifacego wciągnąwszy do zmowy, wionęli w m aju groźnym boreaszem.

J a k zwykle w biurze skończywszy ro ­ botę, rad pan Jacenty, jako ryba zdrowy, n a gospodarski obiad za dwa złote szedł do trak tjerni Pozlomkiewiczowej.

G dy wśród kolegów kompan) 1 wesołej o tern i owem idzie gadu, gadu, rozwlonął

(36)

28

wicher ponszy n a nim poły, poczuł dreszcz zimny. N ie mógł jeść obiadu, choć ja k naprzekór dzisiaj dla odmiany, przez g o ­ spodyni uprzejmość niezwykłą, faworytalny barszczyk zabielany i sztukę mięsa m iał z ćwikłą.

Źle... Szumi w głowie, w piersiach coś rozpiera... W rócił do domu w alteracjl wielkiej. Przed nocą ziółka wziął Koppen- staedtera, nad ranem wypił Leroy dw ie b u te lk i... N ic nie pomaga. J a k listek drżał w sobie, lica pobladły, u sta posl- nlały...

N a wieść o ciężkiej dziedzica choro­

bie na równe nogi zerwał się dom cały;, babska się pomoc wyroiła skora, aż roz­

trąciwszy grom adę natrętną, Florcia zprze- d w k a wezwała doktora.

D októr z pow agą zbadał pulsu tętn«, obejrzał język i bez czasu straty kropnął, papieru zadobywszy skrawek: Recipe, d e tu r

ta rta rł stibiati... a w dołku dziesięć pijawek.

IV.

— W idać źle ze m ną — myślał pa®

Jacenty, patrząc na kw iatki w sufitu ro­

zecie, zwłaszcza, gdy babskie usłyszał la-

(37)

29 m eaty. — Oto kres nadszedł dni mych na ty m świecie.

Jak o ż źle było, bo i złego dwoje: cho­

roba wespół z medykam entam i. Bo L,eroy swoje, K oppenstaedter sw oją em etyk swoje zrobił z pijawkami. A przeto św iat ten żegnając na wieki, zarządzał z myślą przy­

tom ną n a czole:

— Niechaj wieczorem rejent z hipo­

teki przybędzie spisać m ą ostatnią wolę.

A teraz cicho! T e szlochy m nie drażnią;

dość żył, k to przeżył siódmy krzyżyk z plu ­ sem... N iech biega dachem, k to ml jest z przyjaźnią, po księdza z Panem J e z u ­ sem...

N ie zbiegło czasu naw et dw a pacie­

rze, od karm elitów w itał prowincjała...

...B aranku Boży! T yś gorącej wierze lekarzem duszy i lekarzem ciała...

»Przede mną« — rejent jął czytać za­

wzięcie, — stanął, zdrów myślą, lubo cia­

łem c h o ry ....«

A pan Jacenty:

— Przepraszam, rejencią może odło- żym a k t do innej pory!

D októr, powagi pełen uroczystej, po­

w tórnie zaszedł dziś godziną szarą. Już

(38)

30

w dyjagaoide tyfus miał plam isty, — a tu m u chory podaje cygaro!...

— W takiej gorączce raz n a sto się u d a ... Ona najtęższy organizm przemoże...

Cuda, — rzekł doktór — oczywiste cuda?

— T ak, cuda, panie doktorze!

Przywróconego znowu n a św iat Boży, gdy w nim w złej chwili pomoc i porada, pielęgnowali wszyscy lokatorzy, a Florcia starań największych dokłada. W dzień 1 w noc czuwa; poczciwe jej serce doreszty kruszy gniew nieprzyjaciółek. O dm ienia pościel, albo na fajerce zaprawia klejek, gotuje rosołek...

Aż n a troskliw ą poglądając pracę, chory wdzięcznością serdeczną ją darzy:

— Moja ty dobra, czem ja ci odpłacę?.»

— J u ż pan odpłacił, broniąc od po- twarzy.

Raz Florcia wyszła poobiednią porą, choć w świętojańskiej dzień stanął ulewie.

Zaraz to oczu postrzegło kilkoro, lecz gdzie chodziła, n ik t nie wie.

— Skoro wychodzisz, a ja wyjść nie mogę, — rzekł chory, głowę unosząc z po­

duszki, — odwiedźże z łaski moją tam nie­

bogę, odmień powiędłe na grobie wianuszki I

(39)

3 !

— J a znam, — odrzecze, — pańskie obowiązki, codzienny spacer znam na grób małżonki. W łaśnie chodziłam teraz na Po­

w ązki... W szystko tam kwitnie, śpiewają skowronki...

T a pan Jacenty kornie schylił skronie przed tą najczulszą ze swych opiekunek i na jej rączce, po małżonki zgonie, pierw­

szy gorący złożył pocałunek.

— Niech cl Bóg płaci, niech szczę­

ściem i zdrowiem pożycia z mężem ozłoci koleje...

— No, dosyć, dosyć... J a panu coś powiem, jak tylko pan wyzdrowieje.

Nim chory czerstwość na obliczu bla­

dem, zanim fantazję odzyskał złamaną, parę miesięcy ubiegło z okładem, bo nie odrazu K raków zbudowano.

Aż w świętej Anny słoneczny poranek, po wysłuchaniu wo ty wy solennej i odwie­

dzeniu posesji mieszkanek, zdrów już, try b życia rozpoczął codzienny. Jed n a w nim tylko zaszła odtąd zm iana: przyjaźń, co z Florcią zadzłerzgła się szczera.

Aż raz, gdy w święto przybył do niej zrana, niespodziewanie zastał kawalera.

(40)

>32

— Nowina, kiedyś wspom niałam już o n iej... Mój narzeczony, — Florcla rze­

cze skrom nie: — No, panie Józef, niech się pan ukłoni, ten pan upom niał się o mnie.

V. *

— Ot, wczesna zima, myślał pan Jacenty, trącając w piecu żarzące węgielki, — na białym koniu zjechał Marcin święty, trzeba do biura przyodziać się w elki.

Jak oż mróz ścisnął, śnieg trzeszczał pod nogą, gdy sklepiczarka za powrotem, w sieni, wieści m u z troską udzieliła srogą, że się rozeszli dzisiaj narzeczeni!

— N ie ten, to drugi, odnajdą się sna­

dnie, — rzekł pan Jacenty, — na sm utek ten leki...

— OJ, n ie. Jej chyba otruć się w ypa­

dnie, właśnie przed chwilą wróciła z apteki.

Ju ż nie rozpacza, może już zasłabła...

— Co aśćka gadasz? — huknął w s tra ­ sznej mocy, — w styd w moim dom u? Do starego djabła!

I wypadł z bram y, ja k z procy.

— N iech eksm itują w tempie, przy śpleszonem! Hej, do p atrona i do kom or­

n ik a ....

(41)

Raz w r e k p o w s t a j e w d o m u z a m ę t s r o g i . . . g d y n a W i e l k a n o c c i o c i a b a b y p i e c z e , str . 36.

(42)
(43)

33 Wtem, krzyż na Lesznie postrzegł biały szronem, a n a nim napis ten: iC rux spes tmica«.

Stanął, zdjął czapkę i zebrał się w sobie, w cichej modlitwie przymrużył powieki.., A potem myślał: — Czy ja dobrze robię?...

Nie godneż względu dziewczę bez opieki, gdy je śród życia srogiej nawałnicy zdradne szatana skrzydła obezwładnią? Tożeś Ty, Panie, odpuścił grzesznicy, jażbym litości nie m iał w sercu nad nią?...

I coś doń mówi: W ciężkiej dziś po­

trzebie ona się słusznych praw swych do­

pomina. Za tę w chorobie troskliwość o ciebie, odw etu przyszła godzina...

J a k święty Paweł w drodze do Da­

maszku, przejrzał i czynu znalazł inne cele, v Zawrócił z drogi. H a! Poczekaj ptaszku.

J a cię nauczę gwizdać po kościele!...

T łum lokatorek zdała spostrzegł w bra­

mie.

— Ju ż wiedzą, — myślał, — rada bę­

dzie k u sa... Ano, spróbuję, lub kości po­

łamię, na winne jabłko sturbuję wisusa!

W bram ie kobiety, składając doń ręce, m iast łajać, prośby głos podnoszą słodki:

Dnirai U iz U . 3

(44)

34

— Niecli pan przebaczy biedne] tef panience...

— Milczeć 1 — zawołał, — to ohyd n e plotki!

Ode drzwi Florcl odparł tłum kum o­

szek, wbiegł, naprzód chwycił pudełko z tektury!

— Ju ż wiem o w szystidem ! T en ta.

biały proszek przyda się dla m nie n a szczury!

— Panie,. — zaczęła nrwanemi słowy,, chyląc się przed nim b led ziad m a ja k chu­

sta, — n a Saskie] K ępie... wieczór byl m ajow y... Ou m nie raz 'tylko pocałował w usta... T ak ie to losu nieprzejrzane spra­

wy. Już dał pierścionek n a ślubu zadatek...

— Waszych tandresów nie jestem d e - kawy, jeno, gdzie m ieszka ten aśćkl ga­

ga tek?

— Wronia,, ró g Chłodnej, w kuźni u kowala, gdzie czeladnicy setką młotów dzwonią... Lecz on nie winien, — to los nie pozwala...

— Zobaczym, — odparł i ruszył n a Wronią.

Z trudem biedaka znalazł izbę ciemną, spoczywał dzienną znużony robotą...

(45)

35

— Futfancie jeden! T o teraz gra ze mną! Mów, kiedy ślub twój, niecnoto!

J a clę tu zgniotę, uduszę, roztrzęsę, nie ujdziesz zdradą, nie podołasz siłą! L ub do biskupa ruszaj po dyspensę! Do nóg dziewczęciu, co ci zawierz} ło!

— A toż ja dla niej miłość mam nie­

zm ierną!... By w łasną kuźnię zakupić tej zimy, myśmy w loterję trzym ali na terno;

terno nie wyszło, — cóż teraz zrobimy ?

— Baj — bardzo! — chłodnąc, rzekł paladyn stary. — Mam pięć tysięcy w listach oszczędzone; jeśli uczciwe masz w sercu zamiary, pójdź ze mną: znajdziesz i kuźnię i żonę. Nie, moja biedna, niech cię nie znieważa pod płaszczem cnoty złość wi­

chrząca w świecie!...

Sam pannę młodą powiódł do ołtarza i do chrztu trzymał jej dziecię.

3*

(46)

Ciocia Fruzia,

D a cioci Fruzi, w aaro żaik u dworu, prowadzą drzwiczki pod zielonym dasz­

kiem. Meble tam kryte żółtym adamasz­

kiem, m isternie z drzewa toczone jaw oru;

łóżko zasłania paraw an z tek tu ry w po­

cieszne sceny i karykatury; tuż pantaleon i g itara włoska, serw antkä zbiorów olśniewa potęgą. N ad łóżkiem Panna Święta Czę­

stochowska, a nad kantorkiem — Bitw a pod Marengo.

U cioci P'ruzi szat dobór niewielki.

Przybrana codzień schludnie a surowo, w święto przywdziewa suknię morderową, m antylę z mory, osutą w frendzelkł. Wy- rurkow any mozolnie żelazkiem wielki koł­

nierzyk, dziergany atłaskiem , u szyi bro­

szę nadom iar ozdoby, w niej chryzollty jaskraw o świecące, przypina szynion, ta- piruje nioby, a na tern kwefi glpjurowe końce.

Oj, z cioci Pruzi poczciwe ciot- czysko! W trosce otuchy u niej balsam

(47)

37 słodki: młodssym ciekawe praw i anegdotki, najmłodszym piosnki śpiewa nad kołyską.

O zdrowie starszych i o chleb codzienny do M atki Boskiej odprawia nowenny.

T yle w niej życia I tyle hum oru, z jej pokoiku ciepło takie płynie, że do stau- cyjkl w narożniku dw oru cały dwór ściąga o szarej godzinie.

Ma ciocia Frhzia swoje słabe strony.

Od kurzu zawsze zbrojna w gęsie skrzy­

dło ; przy nieporządku życieby jej zbrzy­

dło, kto go zapuści, ten u niej zgu­

biony ! Ą już najbardziej ten chyba prze­

wini, k to papierosa śmie zapalić przy niej, bo:

— Palić tytuń, rzecz to — mówi — zdrożna.

A strojąc gniewne spojrzenie 1 harde, dodaje w końcu:

— Jakżebo zaś można z damskich pokojów robić kordegardę!

Raz w rok powstaje w domu zamęt srogi. W tedy, gdzie możesz umykaj czło­

wiecze, — gdy na W ielkanoc ciocia baby piecze. Ju ż radzi lepiej ustąpić jej z drogi!

Służba, dwór cały dziś pod jej komendą, dopóki z pieca bab nie wydobędą. K to

(48)

38

w piątej izbie tr ą d drzwi wchodowe, albo źle spojrzy, lub zakrzywi palec, o k ru taą burzę ściągnie a a swą głowę, bo z tego zawsze niechybny zakalec. Lecz jakże snadnie ten się gniew rozprasza, dla de- ferencjl luz czyniąc łaskawej, jeśli za­

chwalić kaw kę jej przyprawy, lub do par­

tyjki zaprosić marjasza! Ciocia do talji uśmiecha się czule i po sto za grosz gra za palą p u lę ; chociaż rezu ltat zapowiada zera, ciocia z ferworem śledzi partji szanse, a gdy przypadkiem zabraknie partnera, z upodobaniem układa pasjanse.

— Dawniejszych tańców przedniejsza zaleta — pow iada ciocia, ganiąc nowszą modę i, m asakrując pokolenie młode, na pokaz z gracją tańczy m e n u eta; a gdy doń większa przystąpi ochota, z pow agą solo tańcuje gaw ota. Potem g itary akor­

dów dobiera i nuci piosnkę o »Miłym P i­

lonie« albo z anzacem wygrywa sztajera n a staroświeckim swym pantaleonie.

Ma ciocia puszkę z wypalonej gliny, jakieś tam kw iatki zawiędłe się tulą, ryn­

graf hiszpańską w ystrzępiony kulą, pio­

snki, złożone w rym Eufrozyny, i obraz święty; wszystko to czasami wyjmuje

(49)

39 z puszki ł oblewa łzami, i takie czyni tem rozporządzenia: — Gdy umrę, spal­

cie kw iatki i piosenki, ryngraf scho­

wajcie w Osobliwej ceule, a ten obrazek włóżcie mi do ręki.

(50)

Pod kasztanem .

I .

N a ławeczce pod kasztanem, co się w niebo wzbił koroną rojną ptactw em rozśpiewanem, zasiadało starców grono.

W iosna świeżym swym powiewem i pierw- siem i słońca blaski zaludniała ogród Sa­

ski i ławeczkę pod kasztanem .

Pory swojej nie ominą. Po jesieni dzień ostatni, um ów ioną dnia godziną, ja k zegarek akuratni, zaciągali niby strażą, gdzie codziennie wzywa rada. I bywało, m rok zapada — staruszkowie jeszcze gwarzą.

A nieiada m atadory ten składały or­

szak ro jny : tu dyrektor władz komory, tu pan szef komisji wojny, syci władzy i zaszczytów pierwsi w kraju dygnitarze, tu z S enatu członkiem w parze ksiądz prow incjał karm elitów. P an profesor przy Iz y k u z radcą miejskich inżenierów

^ z wstążeczką przy guziku m ajor gw ardji

(51)

41 gresadjerów. Godność, rangę, powołanie jeden w drugim dotąd ceni, choć dziś wszyscy wysłużeni, emeryci, weteranie.

n .

Wśród gaw ęd owego grona świata ważyły się dzieje: ja k w U njl ziem W a­

szyngtona handel się ludźmi już chwieje, ja k w krótce tam niewolnicy udręczeń do­

żyją końca, jak Lincoln, praw ich obrońca, grom i Douglasa z mównicy; jak ludom w T urków obroży słuszne w net praw a świat p rzy zn a; jak jedno państw o już two­

rzy Mołdawja i Wołoszczyzna; jak Piem ont wolność Włoch wciela, przewodnią gwiazdą im świeci; wspiera Napoleon Trzeci W ik­

tora Em anuela; jak się dwa ludy zbratały i w dziejach wiecznie zasłyną i trium fu pełnego chwały, M agenta i Soiferlno; ja k Erancji pod Palikao M oatauban otworzył Chiny... A kasztan słuchał rozmowy, uci­

szał szumiące liście, n a białe staruszków głowy kw iat biały sypiąc rzęsiście; przed czerstwem chronił ich ranem, ochładzał w południa chwili... Zrośli się z sobą i zżyli ci staruszkow ie z kasztanem .

(52)

42

III.

Czasem, gdy wiosną jaśm iny z bzami rozpachną w zawody, w sztnki a piękna dziedziny zrywał się starców duch młody.

Toż miejskich uciech rejestra słowy się snuły w ielom a: ja k sfornie w ogrodzie O hm a przygryw a B rauna orkiestra, albo ja k tłum y w »Żydówce« porywa z Dobr- skim Rivoli... A skoro zapał zdjął mówcę, w śpiew aka staw ia się roli, i H alevy’ego zaleta słuchaczom jaw ną się staje, bo radca akord poddaje, a p an szef słowa libretta. T o znów, jak w »Córce Ban­

dyty« F rejtag się zwija I pląsa... T u gła­

dził szef faworyty, a fizyk przygryzał wąsa;

dech w profesorze zaparło spotkanie z księ­

dza oczyma, a m ajor za brzuch się trzym a i śmieje n a całe gardło!.,.

A kasztan tuż rozpostarty, w spaniały w kw iatów swych bieli, rzekłbyś podziela ich żarty, razem się z nim i weseli, przy każdem tref niej szem słowie kw iecistą pró­

sząc ozdobą...

Zrośli i zżyli się z sobą ten kasztan i staruszkowie.

(53)

43 IV.

Raz latem, zwykła ta schadzka g o ­ dziny zarw ała szarej, gdy major rzuci znienacka nowinę niezwykłej miary. N ik t się zapóźaić nie waha, bo wieści moc ta­

jem nicza: zbiór nowy dzieł Mickiewicza nakładem wyszedł Merzbacha!

W k ą t polityczne zdarzenia, z niemi opery, balety, przed czcią dla siły na­

tchnienia, potęgą uczuć poety.

T u szef z ławeczki się zerwie, owiany ponszy fałdami i »Koncert nad koncer­

tami« w klasycznej wygłasza werwie. Choć w krótce nad horyzonty księżyc się w pełni ukaże, choć bije pół do dziesiątej na ra­

tuszowym zegarze — próżna przestroga zegara... Grzmią poem aty, ballady, więc S witezianka i. Dziady, G rażyna 1 Alpuhara...

Zagasłe starców spojrzenie młodości ogniem się pali, wymowy płyną strum ie­

niem, a kasztan szumom ich fali wtórzy w swych liści pogwarce to ciszej, to znów donioślej...

Zżyli się z sobą i zrośli ów kasztan i owi starce.

(54)

44

V.

Praw em życia alezachw iaaem czas podążał la t koleją, a wśród starców pod kasztanem, nowe szczerby wciąż widnieją.

Ledwie trójka ich sędziwa to ustronie już zaludnia, aż pewnego raz południa ksiądz prowincjał sam przybywa.

Za jesienne m gły bladawe słońca kryło się oblicze, n a pokosach drugą traw ę kła­

dły kosy ogrodnicze... T u li starców ziemia macierz... K siądz sierota po ich zgonie, odwiedzając to ustronie, za um arłych szep­

cze pacierz...

Ju ż pod zimę się zbierało, coś nie wi­

dać karmelity... Zdjęto ław kę nadpróch- miałą, kasztan milczał w ziemię wryty, zżółkłą roniąc liść ulewą... As n a wiosnę ogrodnicy, nowej znacząc tor ulicy, powalili stare drzewo.

W iek pod twemi zszedł oczyma, cóż cię z życiem łączy więcej ?' Młodych star­

ców dziś już niema, starzy jeno są mło­

dzieńcy, co na ojców sny tęczowe słowa miecą wciąż potw arcze... Za starcam i ruszaj, starczej schroń do grobu dum ną głowę.

i \ %

(55)

Antoniowa.

O północy w srogiej zimie biła pię­

ścią w bram ę sieni, gdzie lekarza głośne imię w świetle gazu się czerwieni, roztrą­

ciła gniewne Stróże, przebieżała w cwał podwórze i babina, jak kto młody, po przez ciemne biegła wschody, z utrudze­

nia drżąca, blada, gdy dobiła się zaled­

wie, ręce wzniósłszy doń obiedwie, leka­

rzowi do nóg pada:

— Jaśnie panie! bliska droga, miło­

sierdzia błagam w a s ! Jeśli w sercu macie Boga, pójdiaaa, bo już w ielki czas...

W dw orku, co go brzóz dąbrowa, bluszcz 1 róża cieni dzika, prosta dziewka, Antoniowa, w ykarm iała paniczyka; krze­

piąc siły, chroniąc zdrowie, w nieustannej z nim rozmowie wyuczyła w ciągu lata, jak się słowa pierwsze splata. Drżała, kiedy zuch m aleńki własną mocą biegł w jej ślady, a gdy księżyc wzeszedł blady, wysnuwała dlań piosenki o pasterce, o ksią-

(56)

46

żęciu, co w afektach dla niej trw a 1 gar­

nęła go w objęciu:

— Luli, luli... k o tki dwa...

Oj, p io senko ! oj, zwodnicza, ty cza- row na kusicielko! Antoaiowej tyś paaicza oplątała istno ić w sz elk ą; twojej fletni dźwięk pastuszej w moc organu wyrósł w duszy i ogniste sny młodzieńcze w barw i blasków zaklął tęczę.

G dy paniczyk podrósł w lata i dział przypadł ojcowizną, wziął b rat starszy wicskę żyzną, jem u padła licha sp łata;

lecz on widział zysk w tem czysty, niebo­

tycznych marzeń kres... R ad n a życie szedł artysty, na to życie w alk i łez...

I porw any w św iat ułudą, ie nad szary tłum się wzniesie, ojcowiznę trwonił chudą nad studjam i w Apellesle, aż n a b ruku siadł W arszawy bez fortuny i bez sławy.

G dy nań wichry nędzy wieją, jesz­

cze poił się nadzieją, że raz przecie św iat oceni wieszczych natchnień wzlot w obrazku, słonecznego pełnym blasku, pełnym grozy nocnych cieni, pełnym woni łąk użątku ł brzóz płaczu — ale św iat przeszedł nad nim do porządku, sytą sławę wielbić rad.

(57)

47 Gdy arty sta resztą siły toczył z ży­

d em walkę m arną, bratu pola się kłosiły w złotodajne, pszenne ziarno. Trzeźwej myśli swej zasługą nabył z czasem wioskę drugą, trzecią zdobył w sutem wianie.

Zam iast dworka — dw ór rozległy w dwie stylowe wzniósł połacie. Biadał jeno, gdy o bracie opłakane wieści biegły:

— On młodości strw onił chwile, w tem niedoli źródło tkw i...

I łzy ronił krokodyle nad goryczą bratnich dni.

* *

*

Raz ukradkiem Antoniowa w trza­

skającej mrozem zimie zasłyszała listu słowa.

— Przenajświętszej Trójcy Imię! — wybochnęła, szału bliska, i dobytek w wę­

zeł ściska, i piechotą wdał pom yka do swojego paniczyka.

— Paniczyku, oj! chudziątko — rze­

cze, wita, ściska, szlocha- — naści, od­

żywże się trocha, ja m am z sobą zawi­

niątko...

I w net domu ster owładła, ceną wła­

snych szm at i chust, osiągnięty kąsek jadła odejmuje dlań od u s t

(58)

48

W ydębiła, skąd się dało, co k to wi­

nien za obrazki i przyjęła kw otkę małą, jakby daną sobie z łaski.

Z tego wrzkomo u biedaka taki ład i rządność taka, lubo wszystko to pod­

syca jej wyrobek, jej krwawica. A w za­

płacie bierze sutej bladą jasność jego czoła, k tó rą wzniecić czasem zdoła, gdy na pędzla patrząc rzuty w głos pochwały im oddaje, tw ardą garścią sparłszy tw arz:

— Dyć to wioski naszej gaje, dyć to stary dworek nasz!...

Lecz zrobiła swoje nędza: coraz bardziej panicz blednie, białe noce jęcząc spędza, coraz częściej wzdycha we dnie. Raz za­

kaszlał się zbyt dłngo i odchrząknął krw awą strugą.

Kiedy w wiedzy swej zakresie omdla­

łemu pomoc niesie, przez sąsiadów upro­

szony przybył lekarz biegły w sztuce, pu­

kał w serce, pukał w płuce, nasłuchiwał na wsze strony. Coś zapisał po łacinie, ale strasznie marszczył brwi, 1 znać kazał dać rodzinie, a przestrzegać straty krwi.

Toż go strzegła ta k ja k czuła strzec dziecięcia m atka m oże; koło niego w dzień

(59)

49 się snuła, obiegała nocą łoże, gdy go błogi sen kołysze, w uroczystą niebios ciszę Htanijki -wznosząc słowa:

— R atuj, Wieżo Dawidowa...

Gdy się z bólu zrywał we ln ie i od­

dychać chcąc swobodniej, starych piosnek żądał od niej, wysnuwała w tedy pleśnie:

Polecimy w obce kraje N a sokolich skrzydle piór, Gdzie insze obyczaje, Malowany stoi dwór...

’ G dy go tuli rzewnem pieniem, raz w noc stycznia długą, sm utną, krew buch- nęła z u s t strum ieniem , chory pobladł niby płótno...

^ Dziwną jakąś mocą tknięta, na noc późną nie pam ięta, na siarczysty mróz nie zważa i kołace w drzwi lekarza.

Rozpacz żywych łez wybuchem siły prośbom jej użycza:

— N a ratunek, do panicza! Jaśnie panie, pójdźma duchem!

Przyszedł lekarz z Antoniową i rzekł krótko:

— T o jest śmierć..

E*wsi lad*!«, 4

(60)

56

Gdy u św iata w poniewierce wzlatał z ziemi duch poety, Jedno tylko chłopskie serce miłującej go kobiety łez gorących lało zdroje.

Gdy ksiądz skończył modły swoje i gdy skonu cień ponury anioł śmierci swemi pióry na chorego rzucił łoże, by ostatniej ulżyć męce, w rzewnej tuli go piosence, ja k przed laty w starym dworze. I przy dźwięku tęsknej śpiewki, co ból koi tchnieniem swem, n a ram ionach prostej dziewki za­

snął m istrz wieczystym snem...

(61)

Paa Kacper — Mosterdzieju!

Brwi krzaczaste, oczy duże 1 poczciwa, szczera gęba, przystrzyżony włos przy skó­

rze jak szczecina stoi dęba. Prędkie słowa i chód prędki, k ark potężny, wąs kosmaty, paatalo ny w barw ne centki, a w kieszeni fular w kw iaty; niby rycerz z dum ą kro­

czy, co wziął trium f na turnieju, skram i sypią bystre oczy: to p an K acper — mosterdzieju!

Pierwszy z szewców; siła uczni przy tym szewckiej wiedzy królu, toż w stan- cyjce wre kaduczniej, aniżeli w pszczelnym ulu. Mir tu każdy zna okrutnie, każdy m ajstra tu podnóżek, bo on k arą straszy trutnie, choć nie spełnia coś pogróżek.

W rzkomo w gniewie wciąż się miota, jakby napił się szaleju, a w warsztacie wre robota ja k się patrzy, mosterdzieju!

Kiedy w sali sesjonalnej blaum onta- gów rzecz paląca sojusz zrywa kordyjalny i o czułe strony trąca; gdy now inki złego

(62)

52

ducha ktoś rozsiewa śród młodzieży, — K ac­

per długo słucha... słucha... jeno brwi krza­

czaste jeży, aż w net stłum i szpetne waśnie, m arnym słowom ujmie kleju, kiedy pięścią o stół trzaśnie i gdy huknie:

— M osterdzieju!...

Zresztą milczy on na sesji; on ostatni, gdzie spór wszczęto. Ais zato w dzień procesji, na Bożego Ciała święto, im ponuje m ajstrów gronu, gdy przystanie w strojnej szacie u ram ienia feretronu w swej per­

sony majestacie. A w niedzielnej sumy porze n ik t jak on nie wiedzie reju: kiedy zagrzmi »Święty Boże!« — drży strop F ary — mosterdzieju!

Ma w nim »Kurjer« przez rok cały gorliwego czytelnika; przed wśzystkiem i jednak działy prym dlań trzym a — poli­

tyka. Kiedy folgę d a robocie przy wie­

czornym kuflu piwa, wszczyna dyskurs w tym przedmiocie i pochlebnie się odzy­

w a o Carnocie, o Rudinltn, o Gladstonie, Mac Kinleyu; o Bismarku — w ara przy nim...

— Bo to szpicbub — mosterdzieju!

Bóg dwóch synów dał Kacprowi i có­

reczkę dał m ilutką; nad ich dolą wciąż

(63)

53 się głowi, a chłopaków trzyma krótko, W domu nigdy swaru, bójki, z żoną zgoda słodka, cicha. I<ecz gdy jejmość dla swej trójki do karjery inszej wzdycha:

— Księcia, jejmość, w ypatrz dziewce;

lecz w moc męża przywileju, mówię: z chłop­

ców będą szewce, jakem K acper — moster- dzieju!

D uch to niby strum ień czysty, co się z gór kam iennych toczy, jed nak prawdzie oczywistej umie przeczyć w żywe oczy.

Z czyjej ręki w miejskiej szkole płyną w pisy bez ustanku? K to gotów ką dał n a stole posag córce po bratanku? Z jakiejś racji tej hołocie m iałby wlewać w łeb oleju, albo myśleć o sierocie? N ie... to nie on...

m osterdzieju.

Czasem K acper czoło chmurzy, jędrnych myśli traci związek, kiedy wspom ni o tych, którzy śród cm entarza śpią Powązek...

— Zm arli — mruczy — wola Boża...

Lecz gdy wspomni o Wojciechu, pryn- cypale z Żoliborza, co go wpisał w księgę

«echu, o m atczysku Weronice, o ojczysku swym, Jędrzeju... w tedy w garściach kry­

jąc lice, jak bóbr płacze... mosterdzieju...

(64)

J asiek . r

Ledwie rankiem n a pacierze przygar­

biony dziad zadzwoni, ledwie św it kościelne wieże w pierwszy słońca blask przybierze,

— Jasiek zbiera się do koni.

G dy obroku zadość chwycą, zapas wody w siebie wchłoną, przeżegnawszy tra k t kozicą, topolową wsi ulicą na za­

gony ciągnie z broną.

N a półtorak żniwo zmiata, niby pszczoła miód do barci; a gdy jadąc h u k ­ nie z bata, słyszą cztery krańce świata, n a dnie piekieł słyszą czarci! G dy się złoży, jak nic wcale korzec żyta n a bark wdzieje; gdy cepami grzm i w zapale, aż sąsieka trzeszczą bale, aż stodoły drżą wierze je...

Niechaj sobie cug paradnie kocz pro­

wadzi do kościoła! Praw da ta k i leży na dnie... Dalsza jazda gdy wypadnie, n a for­

nala pan zawoła.

(65)

55 Jeden Jasiek w czwórce swojej, co go zw ykła znać po głosie, trudom drogi się ostoi i z wertepów i wyboi wyprowadzi

całe osie.

Luz m u czyńcie, parafjanie, i dorów­

nać się nie kuście, gdy ze świecą przy ple­

banie w nowych butach i sukm anie za­

m inuje na odpuście!... N a nim pas ama- xantowy, samorodny wyrób tkacki; prze­

rósł ciżby rój wioskowej, a z profilu śmia­

łej głowy bije czystość krw i sarmackiej.

Mocą we wsi on rej wiedzie, lecz ma serce szczerozłote. On kalekę i sierotę przy- hoiubi w swej biedocie. Gdy się we wsi spór zapali, ja k galijski wódz z pogardą miecz n a szalę rzucił hardo, tak on kła­

dzie pięść swą twardą, od galijskiej cięż­

szą stali, na zważonej krzyw dą szali. Jasn ą myślą, szczerą mową godząc prosto w rze­

czy sedno, sprzeczne zdania łączy w jedno.

A gdy w ciepłą noc lipcową miesięcz­

nego jasność k ręg a na niebieskie wznij- dzie szlaki, — on z harm onji ladajakiej snuje tęskne kujawiaki. Bo choć myślą w dal nie sięga, dziwna uczuć w nim potęga: co ogarnąć zdoła okiem, to uko­

chał ponad miarę... Więc te wierzby kocha

\

(66)

5 6-

stare, co zasiadły nad potokiem rozczo­

chranych wiedźm grom adą, 1 to szare żytnie pole, te trzy krzyże n a stodole, klekocące h e t na kole przelotnego ptactw a stado, i tę czwórkę swoją gniadą.

Byle dla niej zdobyć strawy, nieraz cierpł głód potrosze; lecz to fracha! Bo gniadosze połyskują się ja k spławy, w peł­

nym tęgich sił rozkwicie. N iby ojciec on je chroni, 1 nie szczędząc czystej dłoni, onby owsa dla swych koni, gdy zabraknie go w korycie, z cudzych stogów uszczknął skryde.

R as cyganie z puszcz się zbiorą, ko­

nie we wsi kraść zwyczajni... O cknął J a ­ siek nocną porą, patrzy, Idą... ich kilkoro, on sam jeden w całej stajał. K undel jeno zęby szczerzy... W ięc uzbroił garść kłonicą 1 k u łotrom dał skok hyży...

— Zginie, — wrzasnął — k to się zbliży — grożąc ciosów błyskawicą...

A gdy oni idą dalej, w strasznej do- sów tych zawiei, po czerepach pogan wali, do cygańskiej bram W alhalll śląc zuchw a­

łych ród złodziei.

Ale z nim i w alka sroga. W jeden składny szyk się tulą, coś szwargoce d żb s mnoga...

(67)

57 I u stajni runął proga Jasiek strzelby rażon kulą.,.

Pierzchli zbójcę. lytsd się roi, niosą Jaśk a do komory... On się cieszy czwórce swojej.

Z dworskich niosą lek pokoi, ale J a ­ siek srodze chory.

Śmiercią zbladło czerstwe lice, z boku czarna krew się toczy, bielmo zaszło na źrenice... i opuścił z rąk gromnicę, i, ko­

nając przym knął oczy.

A w posępnej wraz komorze coś mu jasno, gwarno, ludno... T o anieli, sługi Boże, otoczyli Jaśk a łoże i śpiewają pleśń prze­

cudną... Zeszły duchy prom ieniste w nad­

ziemskiego światła snopy, by to serce jak łza czyste w niebios szlaki wznieść gwiaździste i pod Stwórcy złożyć stopy...

(68)

Bielany, (Rok 1822.)

I .

N a Wiejskiej K awie ni śywego ducha;

ja k sęp zm arkotniał biedny Wronikowsks, nikogo dzisiaj do ogrodu Szucha nie znęci szpinet ni flotrowers włoski. Zgoła czein innem zajęty od ranka gród; w tatarak i i brzozę przybrany: dzisiaj stolicy wyrusza śm ietanka na uroczysty odpust na Bielany.

N aród n a Piw ną zdąża pełen lęku, okiem sokoła bada gm achu niszę: co tam pan M agier wystawił w okienku, zali po­

goda n a dzisiaj dopisze?

Stajeunej słażbie aż się w rękach pali.

N aw et kozacy księcia wojewody chom ąt krakow skich dobierają szali i grzywy koń­

skie trefią podług mody.

I I .

G dy u pijarów po śpiewanej sumie, ostatnie Ite kres modłom zapowie, przez plac Krasińskich ludność w zw artym tłu ­

(69)

59 m ie w prost ku Krasińskich dąży ogro­

dowi.

N ie ściąga oczu miejskiej elegancji V alerius Corvas, co w dziele snycerza na gm achu Sądu Najwyższej Instancji z olbrzy­

mim Gallem zwycięsko się zmierza.

Pauzę dał sztuce T e a tr Narodowy, afi­

szem z kiesy nie zwabi dukata..'. Hajże!

gdzie mimo k ra ty ogrodowej do Bielan ciągnie strojna kaw ałka ta.

III.

Wzdłuż koszar jazdy, mimo arsenału, już od N alew ek widzialny połowy, ładowny gośćmi toczy się pom ału wielki źurnaljer żółty i ponsowy.

Poprzez ciekawych skupione szpalery pędzą napokaz m agnackie zaprzęgi, mie­

nią się barw ne żokejów spencery, jedwab­

nych kokard powiewają wstęgi. Z pod k a ­ peluszy paljowych i Ula, z pod wschodnich szali i francuskich chustek coraz się cud­

nych dwoje ócz wychyla, łon alabaster i pur­

pura ustek. Rzędem k w iat jeźdźców po­

między młodzieżą; kawalerowie w raj troki przybrani ogień wierzchowców to sycą, to śm ierzą obok pojazdu serca swego pani.

(70)

60

Słów i uśmiechów toczy się szer­

m ierka...

Dalej postacie znane m iastu suną:

z panem Dmuszewskim, młodego K ur]erka młody redaktor, — pan Kiciński Bruno. Za nim i poczet muz kochanków jedzie: przo­

dem Szczurowski i Aszpergerowa; wczoraj trium fy święcili w »Tankredzie*, dziś ich przejażdżka jednoczy majowa. Oto dobro­

dziej włościan Hrubieszowa, ksiądz S tassdc.

Bielan gość przy każdem święcie, Przyja- jaciół N auk duch, serce i głowa, o K oper­

nika m arzy monumencie.

W tem szmer przebieżał wzdłuż ulicy całej, widzów ciekawość do głębi przenika, bo od Bielańskiej strojny a wspaniały nad­

jeżdża orszak księcia N am iestnika.

Składnym pokłonem lud zebrany w ita 0 jednej nodze Jen y bohatera, wokół ry- cerzów otacza go św ita z pod H ohenlinden 1 z pod Somosierra. H aft n a nim srebrny lśni z pod szarf upięcia, wzdłuż kapelusza strusie pióra b leg ą,.. H alabardam i salu­

tuje księcia patrol U rzędu Municypalnego.

IV.

Ślubowi Wazy, sercu Kory bu ta w inna dzisiejszy b yt swój dwuwiekowy, w patrzona

(71)

61 w niebo, w gaj leśny osnuta, witaj, świą- tyńkó na Górze Folkowej! Ściany twe zdobne pendzlem Smuglewicza, w m atki i syna drogich prochów szczątek, strojne w m onarchów ' surowe oblicza, zakipią ży­

ciem w dzień Zielonych Świątek.

Po obn trak tach w k ształt olbrzymich węży, jezdnych i pieszych tłum y się roz- lały, a n a berlinkach aż żagiel się pręży, aż skrzypią wiosła, burkoczą szpandały.

V.

Goebel swej kuchni w ykw int rozpo­

ściera w pysznym namiocie z tarczą na sztandarze, grzm ią katarynki, a z cyrku Majera z Brackiego placu zjechali hecarze.

Pod laskiem diva, na wzór Catalan!

wywodzi trele i sztuczne kuplety, a kuglarz Bam berg zdziwią i tum ani, jak gdyby d ru g i kaw aler Plnetti. Z orkiestr wojsko­

w ych w karnym strojnym ładzie, z trąb Ogińskiego polonezy płyną, a balleriny n a sztucznej estradzie tańcują szala, bijąc w tamboÄno.

W lot karuzeli młódź pierścienie chwy­

ta, skrzypią huśtaw ki, drżą kręgielni żłoby, a środkiem krąży jakiś wierszokleta i ry­

m em gada do każdej osoby.

(72)

62

V I .

Przerwane, tańce i płocha swawola;

dzwonek nieszpornych daje znak pacierzy, rozbrzmiał od wieży przez lasy i pola, a z pól i lasów po W iśle się szerzy.

Tłum ów modlitwy spragnionych wie­

czornej nie zdołasz objąć, mały dom kn Boży, więc syn mieszczański i panicz wy­

tworny pod golem niebem u tw ych w rót się korzy. Biały mnich zaczął, H ostją bło­

gosławi, a za nim śpiewa puszcza Bielan cała: »Niechaj nas święta w iara nasza staw i tam, gdzie je s t wieczna Tw oja cześć i chwała.«

V I I .

Mrok zapadł. Zewsząd, jak oko ogar­

nie, ciągną się barw nych lampjonów szpa­

lery, z drzew papierowe m igocą latarnie*

niby olejne miejskie rew erbeiy. Rzewny dźwięk harfy słuch zadum ą poi, w ykw intne wino perli się w szklenicy, a na Powiślu, sławni w sztuce swojej, wielki fajerw erk palą Rakietnicy.

Zanim o statnia raca w niebo wzięci, ostatni szmermel blask ciśnie jaskraw y, huknęli z biczów weseli sta n g re c i... W raca W arszaw a n a łono Warszawy.

Cytaty

Powiązane dokumenty

niowych zatrudniono bowiem praw ie pół miliona osób zajm ujących się przygotow yw aniem danych dla kom­.. puterów (np.. zrozum iałe przez

Do zakażenia wirusem HIV dochodzi, gdy przez wymienione wyżej wrota zakażenia do krwi dostanie się odpowiednia ilość wirusa HIV.. Stężenie wirusa HIV w innych wydzielinach czy

Zdecydowanie najwięcej pojawiało się analiz ekonomicznych, koncentrują ­ cych się wokół wydatków militarnych (częsty powód upadku byłych imperiów), ale nie brakowało

Zjawisko to zostało odkryte przez Michaela Faradaya w 1845 roku, który ustalił, że kąt skręcenia płaszczyzny polaryzacji jest proporcjonalny do wartości indukcji

W oknie Przywracanie dostępu dokonaj autoryzacji operacji poprzez przepisanie tekstu z obrazka. Jeśli  tekst  jest  nieczytelny,  wygeneruj  następny 

Nauczyciel dokonuje wyboru i nagrywa krótkie scenki z filmów, telewizyjnych spektakli teatralnych, programów publicystycznych, opracowuje karty pracy dla uczniów,

względu na prowadzenie w tym regionie operacji pokojowych zróżnicowanych zarówno z punktu widzenia mandatu („tradycyjne” monitorowanie porozumienia pokojowego

W przypadku pracowników redakcji zarówno redaktor prowadzący, jak i asy- stenci powinni pisać teksty do „Etiqueta Negra”, jednak z powodu niewielkiej liczby pracowników, a co za