Mirosław Derecki (md)
EKRAN I WIDZ: „STRACH NA WRÓBLE”
Jednym z pierwszych filmów amerykańskich, jakie oglądałem, były „Myszy i ludzie”
Lewisa Milestone'a (zrealizowany w 1940 r.), oparty na słynnej powieści Johna Steinbecka pod tym samym tytułem.
Niedawno skończyła się wojna. W zakopconych, słabo ogrzewanych salach lubelskich kin - „Apollo”, „Bałtyk”, „Rialto” - wyświetlano przeważnie filmy wojenne. Kinematografia amerykańska reprezentowana była głównie - ku satysfakcji takich jak ja dziesięciolatków - przez różne „Bohaterki Pacyfiku”, „Mściwe Jastrzębie” lub „Konwoje”. Za pośrednictwem tych filmów posiedliśmy szeroką wiedzę o bojowych wyczynach amerykańskich lotników, marynarzy czy sanitariuszek, natomiast nie mieliśmy pojęcia o ich cywilnym życiu, jego specyfice, o problemach zwykłych ludzi zamieszkujących Stany Zjednoczone.
Może właśnie dlatego, prawem kontrastu, tak wielkie wrażenie zrobiła na mnie historia o dwóch mężczyznach („Myszy i ludzie”) - dobrodusznym olbrzymie o mentalności dziecka i jego drobnym, inteligentnym, opiekuńczym towarzyszu - wędrujących przez ogromny kraj w poszukiwaniu nie tylko pracy, ale także... samych siebie.
Tak więc, przypadkowo, trafiłem na najbardziej właściwy, najbardziej wartościowy nurt ówczesnego kina amerykańskiego, penetrującego nie tylko stosunki społeczne, ale również mentalność współczesnych Amerykanów. W ćwierć wieku później reżyser Jerry Schatzberg, twórca „Stracha na wróble”, filmu nawiązującego do tradycji „Myszy i ludzi”, słusznie stwierdził: „Cala historia Stanów jest właściwie historią błąkania się, nieustannego poszukiwania - z epoką pionierów, poszukiwaczy złota, owego „American Dream”
(amerykańskiego marzenia sennego), który jest tęsknotą zrodzoną na gruncie kapitalizmu...”
W ciągu kilkudziesięciu lat pejzaż Stanów Zjednoczonych zmienił się ogromnie. Miasta wyrosły w górę stalowo-betonowymi konstrukcjami, prerie przecięto siecią asfaltowych autostrad, tam gdzie szumiały lasy wznoszą się dzisiaj nowoczesne fabryki. Ale mentalność przeciętnych Amerykanów zmieniła się niewiele. I nadal przez ogromne połacie Stanów
Zjednoczonych wędrują osobnicy zagubieni, wciąż poszukujący, nieprzystosowani, z gruntu rzeczy dobrzy i wierzący w szansę porozumienia między ludźmi, ale też nie potrafiący wyciągnąć odpowiednich dla siebie wniosków z sytuacji politycznej czy społecznej, która ich otacza, a przeciw której się buntują.
Tak chyba należy rozumieć sens filmu Schatzberga, szczególnie w świetle jego wypowiedzi, gdy reżyser oświadcza, że (...) „Strach na wróble” (...) ma wymowę filmu politycznego; w każdym razie zmierzałem do tego, aby w pewnym stopniu zdemaskować naiwność polityczną Amerykanów”. Ale też Schatzberg nie wypowiada się wyraźnie, przez co jego film traci na drapieżności i ostrości spojrzenia, pozostając zresztą skądinąd bardzo udatnym studium ludzkich charakterów i dając z talentem narysowany obraz pewnego odłamu społeczeństwa Stanów Zjednoczonych.
„Jerry Schatzberg jakby beztrosko ślizgał się po powierzchni obserwowanych zjawisk.
Niekiedy nuży widza monotonną regularnością opisu. W licznych scenach rozmów przy posiłkach, kiedy niewiele się dzieje, Schatzberg uporczywie sonduje osobliwe zachowanie się bohaterów” - pisał z lekką przyganą jeden z amerykańskich krytyków. Istotnie, owe
„sondaże” łamią niejednokrotnie dramaturgiczną konstrukcję i osłabiają tempo filmu. Ale przecież zarazem są świadectwem ogromnych zdolności obserwacyjnych reżysera, a przede wszystkim pozwalają na prawdziwy popis gry aktorskiej Gene Hackmanowi (w roli Maxa) i również świetnemu w tym filmie Alowi Pacino (Lion). Dawno już nie widzieliśmy na ekranach tak doskonale zgranego duetu aktorskiego i choćby z tego względu „Stracha na wróble” należy koniecznie obejrzeć.
Pierwodruk: „Kamena”, nr 26, s.14.