• Nie Znaleziono Wyników

DWA JUBILEUSZE.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "DWA JUBILEUSZE."

Copied!
16
0
0

Pełen tekst

(1)

.Nfs. 2 0 (1354). Warszawa, dnia 17 maja 1908 r. Tom X X V II,

A d res R ed a k c y i: K R U CZA JsT°. 32. T elefon u 83-14.

TYSOONIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.

PRENUMERATA „W S ZE C H Ś W IA T A '1.

W W arszaw ie: rocznie rb . 8, kw artalnie rb . 2.

Z przesyłką pocztow ą rocznie rb . 10, p ó łr. rb. 5.

PRENUMEROWAĆ MOŻNA:

W Redakcyi ,,W szechśw iata" i we w szystkich księgar­

niach w kraju i za granicą.

R edaktor „W szechświata'* przyjm uje ze sprawami redakcyjnem i codziennie od godziny 6 do 8 wieczorem w lokalu redakcyi.

DWA J U B I L E U S Z E .

W roku ubiegłym 1907 były uroczyś­

cie obchodzone dwa jubileusze naukowe:

piędziesiąta rocznica założenia Tow arzyst­

wa chemicznego Francyi i czterdziesta rocznica Towarzystwa chemicznego nie­

mieckiego. Jedna i d ruga uroczystość odbyła się w sposób jedynie dla ciał n a u ­ kowych właściwy, jednej i drugiej bo­

wiem część główną stanowiły odczyty, przedstawiające rozwój nauki w okresie czasu przez działalność stowarzyszenia zajętym, na którego tle mówcy rzucili obraz zasłu g i czynów, dokonanych przez członków towarzystwa. Imponujący to obraz, cześć i podziw wzbudza we w szyst­

kich narodach, w naszym, niestety, po­

nadto i przykre uczucie zazdrości. Kie­

dyż przyjdzie i dla nas taka chwila upragniona, w której z dumą będziemy mogli światu całemu pokazać dożynki naszej pracy? Dużo jeszcze upłynąć musi czasu, niejedno pokolenie zejść musi do mogiły, zanim urzeczywistnią się podob­

ne marzenia. Ażeby je d n a k urzeczywist­

nić się mogły wogóle, pamiętać nam

trzeba na każdym kroku o dwu praw ­ dach zasadniczych, które przypominać należałoby jaknajczęściej, jeżeli p rag n ie­

my, żeby i nasze imię znalazło się w spi­

sie narodów tworzących postęp i cywili- zacyę, a mianowicie:

1. Że tylko na tej drodze znaleść mo­

żna wiecznotrwałe zdobycze, na której końcu przyświeca wielki i czysty ideał.

2. Że najpełniejsza naw et świadomość powszechnego, ogólno-ludzkiego charak­

teru nauki nie była dla narodów przo­

dujących przeszkodą do pilnego strzeże­

nia swoich właściwości narodowych i wy­

ciskania ich piętna na swoim dorobku umysłowym.

Chciałbym, żeby czytelnicy tego pisma, oprócz zadowolenia ciekawości naukowej, mogli jeszcze razem ze mną z krótkiego streszczenia ustępu z dziejów chemii na tle historyi dwu tow arzystw chemicz­

nych wysnuć wniosek, że i z niewielkie- mi zasobami rozpoczęta praca zbiorowa, jeżeli jej towarzyszy uznanie i poparcie ogółu, jeżeli nadto prowadzona je s t w y­

trwale przez czas dłuższy, może przy­

nieść piękne i pełne treści owoce. O te

dwie rzeczy—o wytrwałość pracowników

i o zrozumienie przez ogół dążeń oder­

(2)

306 W SZECH ŚW IA T No 20 w anych od codziónnej p ra k ty k i życia—

dotychczas jeszcze u nas bardzo trudno.

Tem ważniejsze są dla nas odpowiednie przykłady.

T o w a rzy s tw o chemiczne Francyi.

(Societe chimiąue de France).

W r. 1857 trzej młodzi chemicy, Ar- naudon, asy sten t Chevreula w zakładzie Gobelinów, Collinet, a s y s te n t D um asa w Sorbonie i Ubaldini, a d ju n k t pracowni Kolegium Francuskiego, powzięli myśl schodzenia się cotydzień i komunikowa­

nia sobie naw zajem szczegółów o poszu­

kiwaniach naukow ych w łasnych i o po­

stępach chemii we Francyi i innych k r a ­ jach. Pierwsze takie zebranie odbyło się 4 czerwca w lokalu kaw iarnianym i li­

czyło dw unastu uczestników; pod koniec roku liczba ta zwiększyła się wdwójna- sób. Młodzież to była, niewyrobiona jesz­

cze, w części studyująca dopiero w szko­

łach i pracowniach paryskich, ale imiona wielu z nich miały głośno rozbrzmiewać w przyszłości. Musiało też być w nich niemało ognia i szczerości, kiedy po krótkim czasie przyciągnąć zdołali do swego grona wielu najwyższych m ata­

dorów św iata naukowego francuskiego.

W istocie — po pierwszej kadencyi na krześle prezydyalnem młodego Arnaudo- na i następ n ie rówieśników jego, t..kże jeszcze bez w aw rzynów n a skroni, Ro- singa (Skandynawa) i Giarda, ju ż w r.

1859 prezesem młodego to w arzy stw a zo­

staje sam wielki J a n Chrzciciel Dumas, otoczony dostojnem gronem takich prze sławnych członków, ja k W urtz, Berthe- lot, H enryk Sainte-Claire Deville, de Se- narmont, Pasteur, Cahours, Emil Kopp, Beilstein.

Żeby w szerokich zarysach przedsta­

wić, do czego przychodziło tw orzące się towarzystwo, rzućmy k on tu ry ówczesne go obrazu chemii naukowej. Rozporzą­

dzała już ona powszechnie przyjętem i i ściśle stw ierdzonemi praw am i stałości i wielokrotności stosunków. Pojęcie czą­

steczki, ugrun to w an e n a badaniach Avo- gadra i Ampferea zdobywało sobie coraz

ogólniejsze uznanie, zwłaszcza pod w pły­

wem rozwijających się i doskonalących metod oznaczania stosunkowej wielkości cząsteczek. Zjawisko podstawienia, od­

k ry te przez Dumasa na dwadzieścia z g ó ­ rą lat przedtem, wywalczało właściwe dla siebie stanowisko w szeregu zasadni­

czych faktów chemicznych. Podana przez W illiamsona a rozszerzona i opracowana przez Gerhard ta teorya typów, w fo rm u ­ łowaniu wyobrażeń o składzie i pow sta­

waniu związków zadawała ostatnie ciosy starem u dualizmowi Layoisierowskiemu, w którego obronie Berzelius nadaremnie wynajdował coraz kunsztowniejsze spo­

soby. Głównym jed n ak przedmiotem za­

jęcia umysłów w chwili utworzenia się Tow arzystw a chemicznego francuskiego był poczynający się właśnie świetny okres szybkiego rozwoju chemii związków węglowych. To, co w niej wiedziano po­

przednio, były to luźne fakty, nieraz bar­

dzo ciekawe, w pewnych razach naw et zbadane głęboko i wielostronnie, ale nie powiązane ze sobą, dalekie od system a tu naukowego. Wszakże dostrzeżona około r. 1834 przez Dumasa zasada homologii, w ciągu lat dwudziestu pozwoliła ustalić zaledwie trzy rodziny homologiczne: al­

koholów, amidów i nitrylów. A jeszcze, ja k słabo zasada ta była poparta liczeb­

nością dobrze uzasadnionych p rz y k ła ­ dów!—Benzol, fenol, naftalin, naftyliak, kw as ftalowy, wszystkie te ciała, chociaż znane oddawna, w części wprowadzone do techniki, stanowiły wyspy oddzielne na oceanie powszechnej niewiadomości, niezłączone w ytkniętem i przejściami od jednej do drugiej, a to samo powtarzało się z całem mnóstwem innych związków węglowych.

J a k przedstawia się w chwili obecnej taż sama nauka, nie czas i nie miejsce tu taj się rozwodzić. Zresztą oprzeć się musimy n a założeniu, że czytelnik nasz je s t obeznany z dzisiejszym stanem che­

mii i tylko w krótkim przeglądzie p rzy ­ pomnieć m u ważniejsze tej nauki postę­

py, których sprawcami byli członkowie

Tow arzystw a chemicznego francuskiego,

gdyż właśnie te postępy stanowią dzieje

(3)

No 20 WSZECHŚWIAT 307

Towarzystwa we właściwem znaczeniu wyrazu.

Przed pół - wiekiem, w czasie, kiedy Towarzystwo chemiczne francuskie do­

piero się tworzyło, nauka chemii we Francyi pozostawała pod wpływem wiel­

kich badaczów z początku wieku XIX, Amperea, Gay-Lussaca, Dumasa, Lauren- ta, Gerhardta. Z nich jeden tylko D u ­ mas bezpośrednim, osobistym udziałem przyczynił się do rozwoju stowarzyszenia i do końca swrego żywota (f 1884) nale­

żał do najżyczliwszych jego protektorów.

Innych z liczby wymienionych powyżej śmierć wcześniej zabrała. Lecz pozosta­

wili dostojne grono uczniów swoich w osobach W urtza, Deviłlea, Pasteura, Bert-helota, którzy byli istotnymi twór­

cami Towarzystwa. Szczególniejszą gor­

liwością i zapałem w pracy, umiejętnoś­

cią przyciągania sil młodszych a zara­

zem zdolnościami organizacyjnemi od­

znaczał się W urtz, który nadto, jako tw órca i najczynniejszy współpracownik wychodzącego od 1858 r. organu: Bulle- tin de la Societe chimiąue, rozszerzał wpływ Towarzystwa i podnosił jego zna­

czenie wre F ran cy i i reszcie świata cywi­

lizowanego. Los na F rancyę łaskawy zrządził, że każdy z wymienionych czte­

rech uczonych był przedstawicielem in ­ nego kierunku, a poczucie taktu, F ran ­ cuzom właściwe, kazało im w corocznych wyborach na godność prezesa Towarzyst­

wa uwzględniać naprzemian wszystkie z kolei kierunki. Tym sposobem Towa­

rzystwo francuskie uniknęło takiej w y­

bitnej jednostronności, ja k ą dostrzedz łatwo w dziejach To w. niemieckiego, za­

jętego prawie wyłącznie syntezą i bu­

dową związków organicznych przez w ię­

kszą część okresu swego istnienia. I ja k ­ kolwiek może narazie, w epoce n ajb u j­

niejszego rozwoju w Niemczech chemii stru k tu raln ej, nieuznawanie przez znacz­

ną część chemików francuskich teoryi cząsteczkowo-atomowej miało rażące po­

zory zacofania, niemniej, w ostatecznym wyniku nauka francuska zyskała wiele skutkiem nieustannego bodźca do w y tę­

żonej uwagi ze strony badaczów, którzy ciągłej a pilnej podlegali krytyce naj- i

bliższych kolegów swoich, do odmienne­

go należących obozu. Młodzi zaś aspi­

ranci zawodu naukowego, nie opuszcza­

ją c rodzinnego kraju albo naw et i m ias­

ta, znajdowali w zakresie swojej nauki to, co najbardziej przypadało do ich zdol­

ności lub usposobień. A kiedy z bie­

giem czasu uprzedzenia znikły i nierów­

ności się zgładziły, okazało się, że sta ra sława Francyi, jak o piastunki wielkich myśli, w niczem nie została przyćmiona.

Nie byłoby słusznem przypisywać roz­

kw itu nauk chemicznych we Francyi dzisiejszej samemu tylko wpływowi To­

warzystwa chemicznego, że je d n a k w licz­

bie czynników rozwoju należy mu się miejsce poczesne, zgodzi się każdy, kto zastanawiał się nad znaczeniem wszel­

kich stowarzyszeń, których członków ł ą ­ czy wspólność myśli naukowej.

Przechodząc teraz do wykazu zasług na polu naukowem, łożonych przez człon­

ków Towarzystwa chemicznego francus­

kiego, znajdujemy się wobec takiego ogromu faktów pierwszorzędnej donios­

łości, że naw et doskonale kompetentne przewodnictwo jubileuszowego histo ry k a Towarzystwa, Gautiera, nie wystarcza do usunięcia wątpliwości, czy rzecz ta może być przedstawiona w krótkiem s tr e ­ szczeniu artykułu popularnego. Z ko­

nieczności wypadnie w wielu razach ogra­

niczyć się do pobieżnego zaznaczania wypadków, a niejedno może i pominięte zostanie bez względu na ważność. Dla ułatwienia oryentacyi, podzielimy sobie m ateryał na pewną liczbę działów, roz­

patrując zkolei: 1) chemię ogólną, 2) che­

mię nieorganiczną, 3) chemię organiczną, 4) chemię biologiczną.

Br. Znotowicz.

(c. d. nast.)

Kompas podróżny z 18 stulecia.

W M 43 „W szechśw iata11 z r. 1902,

w artykule o przyrządach do oznaczania

czasu, o kompasie tu opisanym niema

(4)

308 W SZECH ŚW IA T M 20

wzmianki, zapewne więc mało j e s t on znany. Przyrząd ten składa się z koła południkowego, podzielonego na stopnie, z luźnem uszkiem, k tó re przesuw ać trz e ­ ba w edług szerokości geograficznej d a ­ nej miejscowości W zdłuż osi tego koła, mającej znaczenie osi ziemskiej, można przesuwać blaszkę z otworkiem, przez k tóry światło słoneczne może padać na koło równikowe prostopadłe do k ieru n k u osi koła południkowego i podzielone na 24 godziny oraz 5-cio minutowe ich czę­

ści. Wzdłuż łożyska owej blaszki z o tw o r­

kiem znajdują się poznaczone dnie całego ro k u literam i łacińskiemi, zboczenie słoń­

ca, oraz znaki konstelacyj gwiazdowych.

Ażeby oznaczyć czas ty m kompasem, trzeb a go zawiesić na uszku, przesunię- te m do p u n k tu właściwej szerokości g e ­ ograficznej, blaszkę z otworkiem zaś przesunąć do p u n k tu dnia obserwacyi;

w ted y blaszka ta wskaże też pozostające w związku z ową chwilą zboczenie słoń­

ca, oraz znak gwiazdozbioru, w którym się słońce znajduje. Gdy zaś kółko św ia­

tła słonecznego, przedostające się przez

otworek w blaszce, padnie na koło rów ­ nikowe z oznaczonemi godzinami, w tedy mające k ieru n ek pionowy koło południ­

kowe znajduje się w płaszczyźnie po­

łudnika. Tym sposobem kom pas ów wskazuje jednocześnie godzinę i połud­

nik miejsca obserwacyi, a użycie go w y ­ maga znajomości d a ty i szerokości geo­

graficznej. Koło równikowe oparte je s t na osiach wew nątrz kola południkowego, może więc być umieszczone w jednej z niem płaszczyźnie, a wtedy cały kom-

! pas (15|

cm

średnicy) zmieści się w kie­

szeni.

Porównania czyli zboczenia słońca 0°

oznaczone są na owym kompasie 10 mar­

ca i 12 września, więc sporządzony on został albo w Anglii albo w Szwecyi w pierwszej połowie 18 stulecia, wtedy bowiem w tych państwach był jeszcze w użyciu kalendarz Juliański i różnił się od Gregoryańskiego o 11 dni. W in n y c h pań stw ach prócz Rossyi, był już wtedy przy jęty kalendarz Gregoryański.

Feliks Piotrowski.

J. L O E B.

O W Y W O Ł Y W A N I U H E L I O T R O - P1ZMU D O D A T N I E G O P R Z E Z K W A S Y , S Z C Z E G Ó L N I E K W A S W Ę G L O W Y I O H E L I O T R O P I Z M I E O D J E M N Y M W Y W O Ł A N Y M P R Z E Z P R O M I E N I E U L T R A F I O L E T O W E .

W r. 1890 Loeb zauważył, że pewne niższe zwierzęta wodne, które zwykle wobec promieni świetlnych zachowują się obojętnie, zbliżają się do źródła światła, po poprzedniem przejściu światła przez wo­

dę, choćby przez krótki czas i obniżeniu tem peratu ry . Inaczej rzecz się przedsta­

wia, jeżeli promieniom światła tow arzy ­ szy te m p eratu ra podniesiona. W o stat­

nich czasach Loeb ponownie zajął się te- mi badaniam i i znacznie je rozszerzył Przybliżanie się zwierząt do światła okre­

ślił jako heliotropizm dodatni, oddalanie s i ę — jak o heliotropizm odjemny. Bota­

nik nadałby temu zjawisku miano: he- liotaxis albo phototaxis dodatnia lub od- jemna.

Badania były najpierw w ykonywane na małych rakach wód słodkich (Cala- nidae). Obszerne naczynie szklane, znaj­

dujące się w oknie, zawierało wielką ilość tych zwierząt, jednostajnie w wodzie roz­

mieszczonych. Skoro tylko badacz wlał do

tego naczynia nieco wody zawierającej

(5)

M 20 WSZBCHSWIAT 309

dwutlenek węgla, wszystkie raki skiero­

wały się w stronę szyby oświetlonej, raz po raz uderzając o nią. Gdy zaś naczy­

nie obrócono o k ąt 180°, raki zmieniły swoje położenie tak, że znowu się zwró ciły w stronę światła. Aby sprowadzić to zjawisko, w ystarczył dodatek 4

cm 3

wody nasyconej bezwodnikiem węglowym do 25

cm

3 wody słodkiej w 14°C,- trzeba dodawać powoli, aby zwierząt nie odu rzyć. Zamiast bezwodnika węglowego można do tego samego celu używać kw a­

su solnego lub octowego,—doświadczenie je d n ak nie w ypada ta k dobrze.

Zobojętniając kwas można znieść stan heliotropizmu dodatniego u tych zwierząt i uczynić je obojętnemi na światło, a przez dodanie kw asu wywołać ponow­

nie heliotropizm dodatni. Nie udało się je d n ak Loebowi wywołać heliotropizmu dodatniego przez dodawanie środków al­

kalicznych.

W dalszym ciągu swoich badań autor ten doszedł do przekonania, że może tem ­ p eratura, w której obojętnie zachowują­

ce się zwierzęta (bez dodania kwasów) reag u ją na wpływ światła, zależy od tem­

peratury, w jakiej się zwierzęta znajdo­

wały przed rozpoczęciem doświadczenia.

Aby udowodnić to przypuszczenie, roz­

dzielił raki jednej hodowli do dwu n a ­ czyń, z których jedno ogrzał do 16°C, drugie do 20°C. Gdy następnie oba na­

czynia wstawił do wody z lodem, dodat­

ni heliotropizm występował u zwierząt poprzednio ogrzanych do 20°C w chwili, gdy tem peratura ich opadła do 12°C,—

raki zaś ogrzane do 16°C okazały helio­

tropizm dodatni w 8°C. Widocznie tem­

peratura, w której zwierzęta przebywają przed doświadczeniem ma wpływ na w y­

stąpienie heliotropizmu dodatniego. Gdy tem peratu rę podniesiono, zwierzęta zno­

wu stały się obojętnemi.

Wpływ tem p eratu ry na reagowanie wobec działania św iatła je st wielki. Do­

świadczenia wykazały, że jeżeli woda po­

siada wyższą tem peraturę, potrzeba więk­

szej ilości bezwodnika węglowego, do wy­

wołania heliotropizmu dodatniego i zwie­

rzęta już nie oddziaływają ta k wybitnie na światło, ja k w temp. niższej. To zja­

wisko może zajść ta k daleko, że w je sz ­ cze wyższej temperaturze dodanie dw u­

tlenku węgla nie wywoła wcale dodat­

niego heliotropizmu, który zaraz wystąpi po obniżeniu temperatury.

Do ty ch samych wyników doprowa­

dziły badania nad pewnemi rakam i słod- kowodnemi (Gammarus) i toczkiem (Volvox). Doświadczenia ze zwierzętami wód słonych nie wypadły ta k w y ra­

ziście.

W celu wykazania wpływu promieni ultrafioletowych na heliotropizm zwierząt Loeb użył lampy rtęciowej Heraeusa.

Przedmiotem obserwacyi były larwy Ba- lanus. Zwierzęta wystawione na działa­

nie światła tej lampy po kilku sek u n ­ dach objawiały heliotropizm odjemny, który utrzym ywał się i wówczas, gdy larwy przeniesiono do światła wywołu­

jącego heliotropizm dodatni.

Jeżeli pomiędzy lampką a naczyniem ze zwierzętami ustaw im y płytkę szklaną, larwy okażą też heliotropizm odjemny, jed n ak dopiero po dziełaniu światła przez czas dłuższy. Oprócz ultrafioletowych działają też promienie fioletowe, - zdaje się jednak, że wpływ promieni świetlnych na heliotropizm w miarę długości fali słabnie. Działanie promieni ultrafioleto­

wych zostaje opóźnione lecz nie zniesio­

ne, gdy naczynie z larwami wstawimy do wody z lodem.

Loeb sprowadza zjawisko heliotropiz­

mu do zmian fotochemicznych w orga­

nizmie zwierzęcym. Można więo, ja k da­

lej tłumaczy, przypuszczać, że kw asy wywołują heliotropizm dodatni, przyczy­

niając się do szybszego tworzenia ja k ie ­ goś ciała, od którego zależy reakcya na światło. Ta hypoteza musi je d n ak u s tą ­ pić wobec badań v a n ’t Hoffa, według k tó ­ rych szybkość reakcyi wzmaga się w m ia­

rę podnoszenia się tem peratury.

Od temperatury, według b adań Loeba, zależy też ilość kw asu solnego lub octo­

wego potrzebna do wywołania heliotro­

pizmu dodatniego,—i ta k w tem peratu­

rze 10 — 15nC trzeba mniej kwasu niż

w 20—25°C,—z tego też wynika, że kwas

nie wpływa wcale na wytworzenie sub-

stancyi, od której zależy heliotropizm do­

(6)

310 W SZECHŚW IAT M 20 datni. Ponieważ zaś organizm y zwierzę­

ce w niższej tem p eratu rze reag u ją do­

datnio na wpływ światła, przeto au to r dochodzi do wniosku, że heliotropizm do­

d atni polega na w strzym aniu tw orzenia się substancyi „antydodatniej^. Substan- cya oddziaływająca dodatnio n a wpływ światła, zdaniem autora, ma się znajdo­

wać w ciele zwierzęcem, tylko jej dzia­

łanie j e s t w strzy m y w an e skutkiem po­

w staw ania innej materyi. Jeżeli to dzieje się pod wpływem kwasów, to ja sn e m bę­

dzie znaczenie kwasów w wyżej opisa­

n ych doświadczeniach. I znaczenie obni­

żenia te m p eratu ry znajduje w ten sposób wytłumaczenie, ponieważ w niższej te m ­ peraturze opóźnia się tworzenie tego ciała.

P owstawanie heliotropizmu odjemnego pod działaniem promieni fioletowych lub ultrafioletowych można w yjaśnić w różny sposób: może tu być spraw a tw orzenia się substancyi działającej heliotropicznie odjemnie,—można też przypuszczać, że oprócz tej substancyi znajduje się inna, działająca dodatnio, k tó rą je d n ak te pro­

mienie niszczą, w końcu je s t możliwem współdziałanie obu procesów.

K. B.

O Ś W I E T L E U G I Ę T E M , S I A T K A C H D Y F R A K C Y J N Y C H 1 O S P E K T R O ­

S K O P I E S C H O D K O W Y M .

W yobraźm y sobie, że na siatkę d y frak ­ cy jną pada pęk promieni równoległych, które na fig. 1-szej oznaczyliśmy zapomo­

cą cyfr 1, 2. 3. Prom ie­

nie te przechodzą przez wązkie szpary (o) po­

między dru tam i i tam ulegają dyfrakcyi. U sta ­ wiwszy lunetę w j a ­ kimkolwiek kierunku, k tóry tw orzy k ą t <p z pierw otnym kierunkiem promieni, będziemy mo­

gli zebrać w punkcie O część promieni, w tym właśnie k ie ru n k u u g ię­

tych. Skoro uprzytom - nim y sobie w myśl teo­

ry i falowej światła, co mamy rozumieć przez pęk promieni równoległych, n aty ch ­ m iast będziemy mogli zdać sobie sprawę z całego zjawiska. P ęk promieni równo­

ległych światła jednobarw nego odpowia­

da falom, które, idąc miarowo, je d n a za drugą, uderzają kolejno w siatkę dyfrak­

cyjną. W yobraźm y sobie, że jesteśm y nad morzem n a wale ochronnym, w któ ­ rym w ybite są przejścia dla fal; wyo­

braźm y sobie też, że poza wałem fale wpadają w specyalne kanały, które, po­

dobnie j a k w naszym wypadku promie­

nie, zbierają się w punkcie O. Otóż j e ­ żeli te kanały (promienie) są niejednako­

wej długości, to kiedy pierwsza fala bie­

gnąc po kanale najdłuższym dojdzie do p un k tu O, to nie spotka się tam z p ierw ­ szą falą również idącą innemi kanałami;

ponieważ po ty ch ostatnich droga je s t krótsza, przeto fala pierwsza zdąży już wyjść poza p u n k t O. Tak więc w p u n k ­ cie O fala pierwsza idąca najdłuższym kanałem spotka, wogóle biorąc, falę d r u ­ gą, trzecią lub jakąkolw iek inną, zależnie od różnicy w długości kanałów. Może się też zdarzyć, że grzbiet tej fali n a­

potka dolinę innej; wówczas falowanie w tym punkcie ustanie; jeżeli jed n ak grzbiet się spotka z grzbietem, falowanie będzie wzmożone. Odtwarzając to zja­

wisko konkretnie w wyobraźni, łatwo można dostrzedz, że jeżeli kanały różnią się od siebie o jednę długość fali (przez długość fali rozumiemy grzbiet wraz z idącą po nim doliną) lub też o kilka całkowitych długości fali, to w punkcie O zawsze spotykać się będą analogiczne części fal, i energia ruchu wzmagać się będzie. Przenosząc te n obraz na zjawi­

ska świetlne i wyobrażając sobie promie­

nie zam iast kanałów, powiemy, że maksi­

mum natężenia światła otrzym amy w te ­ dy, jeżeli różnice dróg dla dwu promie­

ni, idących od siatki dyfrakcyjnej do p u k tu O, wynosić będzie pewną całko­

w itą liczbę fal. Na fig. ‘2-giej zaznaczo­

na j e s t różnica dróg dla dwu analogicz­

nych promieni, przechodzących przez s ą ­ siednie szpary; wynosi ona AC. Trójkąt p ro sto k ątn y A B C daje nam A C = A D sn <f;

oznaczając A D (szpara -j- szerokość d ru ­

(7)

M 20 WSZECHSWIAT 311

ta) przez a, otrzymamy J .C = a s n tp . J e ­ żeli dwa te promienie mają dać maksi­

mum natężenia świetlnego, to A C musi się równać pewnej całkowitej liczbie fal, cz^ li

rik— a

sn <p; stąd

sn<p = n X

a.

W szystkie promienie są tu w analo­

gicznych w arunkach '); i, ustawiając lu­

netę pod kątem tp, odpowiadającym po­

przedniemu równaniu, ujrzym y w świe­

tle jednobarwnem linię jasną. Wielkości

n

możemy kolejno nadawać wartości l, 2, 3...; tym wartościom będą odpowiadały

widma 1-go, 2-go, 3-go i t. d. rzędu Zauważmy, że kąt cp wogóle je st bardzo mały; możemy przeto napisać

<p = n —

X

a

W yobraźmy sobie, że mamy do czynie­

nia z dwiema liniami wid^iowemi; jedna z nich ma długość fali X, druga — X — )- AX;

wówczas i zamiast cp, będziemy mieli , . X— I— AX . AX

cp4-A®=łi— --- : dtp— n

1

a a

Równanie to wskazuje, że odległość kątowa Atp dwu linij widma je st dla da­

*) J e ż e li ró żn ic e d ró g d la 1-go i 2-go prom ie­

nia w y n o si CJl— rik, to dla 1-go i 3-go —2AC-^

1-go i 4-go —3A C i t. d.; w o g ó le różnice dróg d la ja k ie jk o lw ie k p a ry p ro m ie n i w y n o sić będzie p e w n ą całą w ie lo k ro tn ą

«X;

ła tw o to m ożna z n a­

leźć zapom ocą p o p ro w a d z e n ia odpow iedniej p ro ­ sto p a d łe j. P o d cza s p rze jścia przez soczew kę róż­

n ica d ró g nie zm ien ia się, bo g rubość soczew ki j e s t n ie je d n a k o w a i to k o m p e n su je n ach y le n ie prom ieni id ą c y c h z brzega.

nej różnicy w długościach fali propor- cyonalna do n, rzędu widma; inaczej miu- wiąc dyspersya jest najsilniejsza w wid­

mach najwyższego rzędu. Atp zależy j e ­ dnak również od

a

(ob. fig. 2-gą); im węższe są elementy siatki, tem silniejsza również będzie dyspersya. Nie zapomi najm y jednak, że mamy tu do czynienia ze zjawiskiem fizycznem, a więc - ze zja­

wiskiem ciągłem. W danych w arunkach powstaje maksimum natężenia świetlne­

go, które stopniowo słabnie; linia widmo­

wa posiada pewną szerokość i przejście od światła do ciemności je s t bądź co bądź stopniowe. Im większa będzie ilość szpar w siatce dyfrakcyjnej, tem wydat­

niejsze je s t owo maksimum, tem bardziej linia widmowa zbliża się do ideału—linii matematycznej. Zwracając uwagę na te czynniki, można dowieść, że zdolność danej siatki do oddzielania dwu sąsied­

nich linij widma je s t proporcyonalna do iloczynu z rzędu widma przez ogólną liczbę szpar siatki.

Do tegoż wniosku Fraunhofer doszedł na drodze doświadczalnej i skierował wszystkie swe usiłowania ku otrzymaniu siatki o możliwie największej ilości jak- najwęższych szpar. Pierwsza siatka zo­

stała sporządzona zapomocą d ru tu g ru ­ bości 0,05 mm 1), odstępy między drutam i wynosiły milimetr prawie. Aby módz zmniejszyć te odległości F raunhofer użył następnie śruby o mniejszym kroku, spo­

strzegł je d n a k niebawem, że na tej dro­

dze nie można oczekiwać wielkich postę­

pów. Wpadł wówczas na myśl, że mo- żnaby się również posługiwać światłem odbitem, zamiast przechodzącego. P o­

krył szkło cienką w arstew ką złota, na której przeprowadził szereg rys równo­

ległych. Okazało się, że w świetle odbi­

tem miejsca, na których złoto pozostało działają zupełnie ta k samo, ja k szpary w świetle przechodzącem, ponieważ od

Ł) E ra u n h o fe r m ierzy w calach p ary sk ic h („le pouce du p ie d de ro i“= 0 , 02707 m) au to ro w ie a n ­ g ie lsc y p o d a ją liczby w calach ang. (=0,0254 m);

w a rty k u le n in ie jsz y m sp ro w ad ziliśm y w szy stk o do u k ła d u m etry czn e g o .

(8)

W SZECHSW IAT .Nś 20 312

nich właśnie idzie światło; teorya zjawi­

sk a pozostaje ta sama. W najd osko n al­

szych siatkach dziś używ anych korzy­

stam y właśnie ze św iatła odbitego, o czem niżej będzie jeszcze mowa. Kreśląc rysy na złocie, Fraunhofer dochodzi do odstę­

pu między niem i= 0 ,0 4

mm;

gęściej k re ­ ślić już nie może, bo wówczas nie staje mu złota na powierzchni. Zastępując złoto je d n o stajn ą w arstew k ą łoju, mógł on jeszcze do połowy zmniejszyć ten od­

stęp.

Najlepsze wyniki dało kreślenie rys dyam entem na powierzchni szklanej; tu F raunhofer dochodzi już do o d s t ę p u = 0,0033

m m

(około 300 linij w milimetrze).

Do kreślenia rys używa specyalnie w tym celu skonstruowanej maszyny; o tej m a ­ szynie pisze, co następuje: „Można zapo­

mocą tej m aszyny w yrzynać linie ró w n o ­ ległe w odstępach rów nych ich szeroko­

ści; odległość między liniami może być uczyniona ta k mała, że przypada ich 32000 na cal paryski (1180 na

mm);

j e ­ d n a k nadać tym liniom równe odstępy od siebie, żeby w ich wzajemnej odleg­

łości, k tó ra ma wynosić 0, 000 031 25 cala nie uczynić błędów wynoszących setną część tej odległości, t . j . 0,000 000 31 cala (0,000 008 391

m m ),

nie udało mi się d o ­ tychczas i zapewne byłoby niepodobień­

stw em dla rą k ludzkich, choćby się one posługiw ały nie wiem ja k ą m a szy n ą“ .

Przepowiednia Fraunhofera nie była słuszna: udało się osiągnąć jeszcze dalp.

ko większą ilość rys na milimetrze; co praw da ręce ludzkie zostały zupełnie za­

stąpione przez maszyneryę.

Po Fraunhoferze zaczął sporządzać i sprzedawać siatki d y frak cy jn e zręczny m echanik Nobert, który mieszkał w m a­

lutkiej mieścinie na Pomorzu; o trzy m y ­ wał on jeszcze bardzo dobre siatki o 220 nacięciach na milimetrze, kreślił ry sy d yam entem na szkle.

A m erykanie przyczynili się do ostatecz­

nego wydoskonalenia siatek d y frak cy j­

nych. Lev;is Morris Rutherford (z zawo­

du prawnik, z zamiłowania astronom; nie należy go utożsamiać ze spółczesnym nam sławnym fizykiem) zbudował dosko­

nałą m aszynę do dzielenia i zaczął kre-

! ślić ry sy dyam entem nie na szkle, lecz na powierzchniach metalowych. Stano­

wiło to ogromny postęp: powierzchnie metalowe są miększe niż szkło; dyam ent mniej się zużywa, i brzegi rys się nie szczerbią. Przeważna część siatek Ru­

therforda miała 680 linij na

mm,

ogólna ilość rys w siatce wynosiła koło 30000;

wiemy już, że ta ogólna ilość rys stano­

wi o spraw ności siatki czyli o zdolności oddzielania sąsiednich linij widmowych.

Oczywistą je st rzeczą, że należy w tych siatkach metalowych używać światła od­

bitego.

Ostatni najtru d n iejsz y krok uczy­

nił Rowland. Koło roku 1882 zbudował on maszynę do dzielenia, która pozwala­

ła otrzym yw ać siatki o przeszło 1600 r y ­ sach na milimetrze; okazało się jednak praktyczniejszem poprzestać na mniejszej ilości rys; kreśląc po 800 linij w

m m }

Rowland sporządził przepyszne siatki d y ­ frakcyjne zawierające ogółem 110 000 rys równoległych. Rowland wprowadził też jedno niezmiernie ważne udoskonalenie.

W iadom o, źe zwierciadła wklęsłe zbie­

rają promienie; otóż Rowland wpadł na myśl, aby analogicznie kreślić siatki na zlekka wklęsłej cylindrycznej powierzch­

ni metalowej. Okazało się, że siatki ta ­ kie same zbierają promienie w jed ny m punkcie i zbytecznem staje się użycie soczewek. J e s t to okoliczność nader waż­

na, bo soczewki szklane pochłaniają cał­

kowicie rozległą nadfiołkową część wid­

ma.

Jeżeli pomyślimy, ja k niesłychanie m a­

ły j e s t odstęp pomiędzy rysam i w wiel­

kich siatkach Rowlanda, to samo przez się nasunie się pytanie, jak iem i środka­

mi dochodzi się do ta k doskonałych w y­

ników. Otóż Rowland, ja k inni, posłu­

giwał się m aszyną do dzielenia, potrafił je d n a k udosKonalić zasadniczą jej część, t. j. śrubę. S tu d y a nad źródłami błędów podczas sporządzania śruby przekonały Rowlanda, że niepodobna jej otrzymać odrazu w stanie doskonałym. Postępuje on wówczas w sposób następujący: spo­

rządza przede wszy stkiem śrubę możliwie

dokładną i dłuższą, niż potrzeba. Tę ś ru ­

bę zaopatruje w odpowiedni tiaśrubek

(9)

Jsfo 20 W SZECHŚW IAT 313 (mutrę); ostatnią przekrawa na cztery

części, umocowuje pierścieniami i zaci­

skami i nasadza na śrubę. Naśrubek przesuwa po śrubie nieustannie tam i na- powrót, używając przy tem oliwy i szmir- glu. Drobne błędy, które posiada mutra i śruba wygładzają się wtedy. Ostatecz­

nie śruba i naśrubek będą miały po nie­

jak im czasie pewną średnią szerokość kroku. Sporządzenie śruby w ten spo­

sób je s t pracą nielada. Co dziesięć mi­

n u t trzeba odwracać bieg naśrubka, i ten proces szlifowania trw a co najmniej dwa tygodnie; stopniowo zaciska się naśru­

bek coraz silniej i stosuje się coraz sub telniejsze środki szlifierskie. Otrzymaw­

szy zupełnie dokładną śrubę, Rowland zbudował całą niezmiernie skomplikowa­

n ą maszyneryę ’), zapobiegającą wszel­

kim nieprawidłowościom w kreśleniu linij. W zasadzie wszystko sprowadza się do tego, że po śrubie przesuwa się jednostajnie naśrubek, na którym jest umocowana powierzchnia metalowa. Dya- ment pozostaje w jednem miejscu; spe- cyalne urządzenie opuszcza go automa­

tycznie na powierzchnię metalową, prze­

suwa go delikatnie po niej i podnosi;

wówczas śruba obraca się o jed en ząb, powierzchnia metalowa przesuwa się o tysiączne części milimetra, a dyam ent kreśli nową linię. Całą maszyneryę po­

rusza motor wodny. Wszystko to Row­

land ustawił pod przykryciem szklanem w podziemiach in sty tu tu fizycznego w Bałtimorze; w ten sposób zabezpiecza się przyrządy od w ahań tem peratury. O tru d ­ ności przedsięwzięcia i olbrzymiej zasłu­

dze Rowlanda najlepsze wyobrażenie daje cytata z rozprawy prof. Amesa z Balti- mory:

„Należałoby powiadzieć słów kilka o trudnościach kreślenia siatek, co wytlu-

!) S zczeg ó ło w y opis z liczn em i ry su n k a m i m o­

żn a znaleźć w książce B aly eg o . „S p ec tro sco p y “, L o n d y n 1905, L ongm ans, Gro en i S ka.

P rz e w a ż n ą część d a n y c h co do ro zw o ju te c h ­ n ik i sia te k w ziąłem z p ie rw sz eg o tom u K ay se ra

„H an d b u ch d. S p e ctro sc o p ie“; sta m tą d ró w n ież—

c y ta tę z ro z p ra w y A m esa „The concaye g-rating in th e o ry and p ra c tic e ".

maczy może, dlaczego ta k wiele w ym a­

gań, które możnaby mieć względem sia­

tek dyfrakcyjnych, pozostaje niespełnio­

nych Trzeba miesięcy czasu, aby spo­

rządzić doskonałą śrubę maszyny do dzielenia, lecz można z łatwością strawić rok na poszukiwaniu odpowiednio zakoń­

czonego dyamentu. Można sobie wyo brazić, jakiej tu potrzeba cierpliwości i zręczności. Przeważnie koniec dyam en­

tu kreśli na raz więcej niż jednę brózd- kę, i daje w skutek tego dużo światła rozproszonego. Znowuż niewiele ostrzy kreśli linię z równą łatwością tam i na- powrót. Skutki niejednakowego kreśle­

nia szczególniej dają się odczuć w m a­

łych siatkach, których nie należałoby używać w badaniach ścisłych. Dalej siatka nie daje nigdy widm symetrycz­

nych; często jedno lub dwa z widm po­

szczególnych pochłaniają całe światło.

To może być co prawda pożądane, jeżeli chcemy używać wyłącznic tych widm.

Nie je st to jed n ak zasada ogólna. Nie­

łatwo powiedzieć, czy się znalazło dya­

ment o dobrym końcu; albowiem często siatka ,,drapana“ (ang. „scratchy“ grating) je st dobra; błyszczący zaś koniec zawsze daje siatkę ,,drapaną". Jeżeli wszystko dobrze idzie, to trzeba pięciu dni i nocy aby nakreślić 6-calową siatkę (cal. a n g . = i 25,4

mm),

mającą 20 000 linij w calu (ko­

ło 800 na

m m ).

Względnie bez trudności można kreślić 14 000 linij w calu“ .

St. Landau.

(dok. nast.).

K R O N IK A NAUKOWA.

Kometa Enckego. W y n ik i spostrzeżeń,

j

poczynionych w obserw atoryu m hejdelber- [ skiem nad położeniem ko m ety E n c k e g o tak odbiegają od obliczeń teo re ty czn y c h , że dr.

B acklund, d y re k to r obserw atoryum w Puł-

j

kowie uznał za konieczne zbadanie przyczyn

tej niezgodności. S tw ierdza on, że dokonane

] zosobna przez K am ieńskiego i pannę Karo-

likowówng obliczenie zakłóceń, w yw ołanych

przez wpływ Jow isza, o p arte je s t na p ra-

j

widłowych zasadach i wypełnione z d osta­

(10)

314 WSZECFISWIAT

j

N

o

20

teczn ą ścisłością. P rzy jm u jąc ted y praw dzi­

wość obliczeń teo rety czn y ch , B acklund po­

daje dwie hypotezy. P ierw sza podsuw a m yśl, że ciało obserw ow ane pom iędzy 25 g ru d n ia r. z. a 19 sty czn ia r. b. nie było kom etą E nckego, d ru g a zaś przypuszcza, że kom eta rozpadła się na dwie części i że część obserw ow ana została sprow adzona z pierw otnej orbity. S praw a ta będzie m o­

g ła być ro strz y g n ię ta w czerw cu, gdy stan ą się możliwe obserw acye na południow ej p ó ł­

kuli. W końcu B acklund zw raca uw agę, że do obecnego roku k o m eta E nckego nigdy nie była dostrzegana przed przejściem przez perihelium , co zachodzi dopiero m iędzy k w ie t­

niem a^lipcem . Na p odstaw ie spostrzeżeń h ejdelberskich dr. E b ell obliczył p arabolicz­

ną o rb itę badanego ciała i doszedł rów nież do w niusku, że ciało to nie je st, zapew ne, k o m etą E n ckego.

IV. IV.

. (N aturę).

M eteo ry, a kometa H alleya. Ze w zględu n a zbliżający się pow rót k o m ety H alleya m ajow y rój m eteorów A ąu arid ó w powinien b y ć oczekiw any ze szczególnem zain tereso ­ w aniem . O ro ju ty m , jaki, rzadko obserw o­

w anym , w iem y względnie niew iele. Jest wszakże rzeczą pew ną, że je s t to najw spa­

nialszy z rojów m ajow ych, a p u n k t i czas jego uk azyw ania się bardzo się zgadza z p u n k ­ tem i czasem pojaw iania się ciał, k rążący ch po drodze k om ety H alleya. J e s t to wiele m ówiąca zgodność, i przyp u szczaln y zw iązek między kom etą a rojem m eteorów pow inien być poddany w szechstronnem u badaniu w obe­

cnym ro k u i la ta c h n astęp n y c h . S postrze­

żenia nad A kw arydam i b y ły czynione nad ranem pom iędzy końcem kw ietn ia a 7 m aja w okolicy 337° tu ż pod rów nikiem . Jeżeli rzeczyw iście istnieje zw iązek m iędzy powyż- szemi m eteoram i, a kom etą H alleya, to w n a d ­ chodzących la ta c h ilość ty c h m eteorów po- w innaby znacznie w zrosnąć, aczkolw iek nie posiadam y d an y ch h isto ry czn y c h o św ietn y ch rojach m eteorów z lat 1759 i 1835 t. j. la t poprzednich przejść k o m ety przez perihelium . B rak ty c h d anych nie m oże być uw ażany za dowód przeciw ny, gdyż bardzo w iele zja­

w isk m eteorycznych nie bywa notow anych , a zdarzyć się to mogło z A k w ary d am i tem łatw iej, że j a k o w idzialne tu ż przed w scho­

dem słońca, są tru d n iejsze do zaobserw ow a­

nia. P a k te m je st rów nież, że A k w a ry d y , od czasu odkrycia ich przed cz te rd zie stu la ty przez p u łkow nika T upm ana, nigdy nie były przedm iotem obserw acyi specyalnej.

w. w.

(N aturę).

W pływ „typów opadowych" na roczny o kres opadów. B adania zm arłego niedaw no

m eteorologa niem ieckiego Bezolda nad o k re­

sem rocznym burz ujaw niły dwa m axim a ich częstości; dotyczę to głów nie N iem iec i są­

siednich części E u ro p y środkowej, gdzie n aj­

częściej burze zdarzają się w pierw szej po­

łowie czerw ca i d ru g iej— lipca. W sierpniu ilość b urz je s t już smacznie mniejsza. Rzecz przytem szczególna, że n a stacyach m eteoro­

logicznych k o n ty n en taln y ch najw ięcej desz­

czów pada rów nież w czerw cu i lipcu, zna­

cznie zaś m niej — w sierp n iu N asuw a się zatem przypuszczenie, że oba zjaw iska są z sobą w zw iązku, m ianowicie, że na całko­

w itą dość opadów letn ich składają się w zna-

! cznej mierze gw ałtow ne ulew y w czasie burz. Zkolei H ellm ann w rozpraw ie p. t.

„O względnie skąpych opadach na brzeżnym niżu niem ieckim " p rzy toczył dane, przem a­

w iające za zależnością wysokości opadów letn ich od burz: na niżu niem ieckim desz- [ cze stosunkow o mało obfite znajdują w y tłu ­ m aczenie w znacznie słabszych opadach w czasie burz, niż na przylegających obsza­

rach k o n ty n e n ta ln y c h . G. Schwalbe podjął się dokładniejszego zbadania udziału opadów

„burzow ych 11' oraz inn ych typów w ogólnej ilości opadów w E u ro p ie środkow ej. Cieka­

we w yniki bad ań Schw albego, ogłoszone świeżo w „M eteor. Z eitschr.“ , podajem y ni­

żej.

W edług A re n d ta, k tó ry za podstaw ę sw o­

ich obliczeń wziął dane k ilku stacy j śląskich, u dział deszczów burzow ych w całkow itej ilości opadów od m aja do sierpnia waha się, zależnie od położenia stacy i i od miesiąca, od 35 do 75°/0. N ato m iast odpowiednie licz­

by u Schw albego w ynoszą 14 i 6 2 % , a więc nieco mniej; tłu m a c z y się to z jednej stro ny pogodą roku, opracow anego przez A rendta, z d ru giej te m ,— że liczby jego cech ują prze- dew szystkiem klim at górski na Śląsku. Z in ­ n y ch wyników pracy A re n d ta podnieść n a­

leży, że w B erlinie naw et okres dzienny b u rz w ykazuje nadzw yczajną zgodność z ta- kim że okresem opadów, ustalonym przez

B ornsteina.

Schw albe rozróżnia następ u jące ty p y opa­

dów:

1. Nawałnice-—-ulewy, z poddziałami: a) opady ulew ne, b) opady naw ałnicow e. Oba p o d ty p y posiadają jedn ę wspólną cechę: są to opady rzęsiste, lecz k ró tk o trw ałe. Jeśli p rz y te m pow ietrze je s t spokojne, to mamy ulew y, jeśli zaś dm ą silne w ia try ,— w zim ­ niejszej i przejściow ej p orach rok u często zdarzają się najrozm aitsze , odm iany opadów (deszcz, śnieg, k ru p y , g ra d )— to mówimy o n aw ałn icach . Między oddzielnemi ulewa- I mi lu b naw ałnicam i pogoda często byw a s u ­

cha i słoneczna.

2. Opady k o n ty n e n ta ln e odznaczają się

d łu go trw ałością, ale często gęstość ich je st

(11)

JM* 20 WSZECHŚWIAT 315 niewielka („ k ap u śn iacz ek 1*); jednakże w yso­

kość ich

n

p rzeciągu 24 godzin, ze wzglę­

du na długie trw anie, może być bardzo du­

ża. Siła w ia tru w czasie ty c h opadów b y ­ wa rozm aita, naogół niezb y t wielka; często panuje cisza zupełna, jednakże zdarzają się również w iatry gw ałtow ne, np. b urza śnież­

na od 18-ego do 20 ego kw ietnia 1903 r.

Opady lądowe w rozm aitych porach roku zachow ują się zupełnie odm iennie w N iem ­ czech w schodnich i zachodnich; okoliczność ta uw ydatnia się jeszoze w yraźniej, jeśli obli­

czym y osobno ilości deszczu i śniegu, co też au to r u sk u teczn ił z możliwą dokładnością.

3. O pady ty p u przejściowego. W b a r­

dzo w ielu razach w ciągu jednego dnia zda­

rzają się dłuższe opady z krótszem i, częścio­

wo pogodnem i przerw am i. Opady te, szcze­

gólnie częste zimą, można trak to w a ć, jako przejściow e pom iędzy opadami naw ałnico- wemi a lądowemi.

4. O pady burz. Sohw albe zalicza do tej k ateg o ry i w szystkie te opady, k tó ry m to ­ w arzyszą w yładow ania elektryczn e. N iekie­

dy zdarza się, że po kró tk iej burzy n astę­

puje dłuższy deszcz lądowy. Oddzielenie ilości deszczu, pochodzącej od burzy, od ilości deszczu lądowego je s t niemożliwe, gdyż notow ania obserw atorów są zb y t nie­

dokładne. Nie pozostało zatem autorow i nic innego, jak , za przykładom A ren d ta, uważać za deszcze pochodzenia burzow ego w szystkie te, k tó ry m tow arzyszą w yładow ania e le k try ­ czne. N a tu ra ln ie sk u tk iem tego opady b u ­ rzowe będą się w ydaw ały nieco obfitszo kosztem opadów lądow ych, ale błąd wobec bez porów nania większej gęstości pierw szych nie może być duży.

Za podstaw ę rozw ażań ogólnych Schw al­

be w ybrał 10-cioletni okres (1894— 1903) dla staoyi B erlin. U w zględnił on jednakże dla porów nania pięcioletni okres (1899 — 1903) całego szeregu in n y ch stacyj z najrozm ait­

szych części N iem iec, z k tó ry c h w ym ienim y A kw izgran (zachód), H elgoland (stac y a m or­

ska), K rólew iec (st. m orska, wschód), R a­

cibórz (wschód). Okazało się p rzy tem , że oba okresy dla B erlina są praw ie że iden­

ty czn e, co upraw niło a u to ra do porów nyw a­

nia w yników 10-io letniego okresu b erliń ­ skiego z 5-io letnim in n y ch stacyj. Oto ja k w yglądają odpowiednie dane dla B erlina, w yrażone w odsetkach całości.

B E R L I N

O kres T^P u lf w -‘ .P rz 6 j' L ą d ° ' B u ‘ R ? SZ' S um a naw a łn . sc io w y w y rz o w y ta

1894—03 17,5 28,9 31,6 21,8 0,2 100,0 1899-903 15,8 22,3 39,8 21,7 0,4 100,0

Zatem ilości, przyp adające na oddzielne ty p y , są dla obu okresów mniej więcej je ­

dnakowe. Szczególnie zastanaw iająca jest zgodność dla ty p u burzow ego, ale je s tto n a­

tu raln ie ty lk o przypadek. Z liczb pow yż­

szych wynika, że prawidłowość w w y stęp o­

waniu oddzielnych typów opadow ych u jaw ­ nia się w tak i sam sposób już w okresie 5 io letnim , ja k w dłuższym okresie 10-io

| letnim , co pozwoliło autorow i ograniczyć się w swoich zestaw ieniach do tego o s ta t­

niego.

P om ijając szczegóły p ub likacyi Schw albe­

go, ograniczym y się je d j’nie na p rz y to c ze­

niu w ażniejszych wyników, do jak ich on do­

szedł.

1. Udział opadów burzow ych w ogólnej sum ie rocznej opadów je s t dość znaczny.

W Berlinie 21,8°/0 opadu rocznego tow a­

rzyszą burze.

2. Poniew aż burze zdarzają się głównie latem , więc w pływ ają one w sposób decy­

dujący na okres roczny opadów i to w ten sposób, że lato w całych praw ie N iem czech jest porą roku, najbardziej obfitującą w de­

szcze.

3. Jeśli od ogólnej sum y opadów odej­

miemy deszcze pochodzenia burzow ego, to utw orzony w ten sposób okres roczny w środ- kow ych N iem czech północnych ujaw nia ten- dencyę do obfitszych opadów w p o rach ro­

k u przejściow ych (wiosna, jesień), do p o su ­ chy zaś —w ciągu re szty roku, przyczem główne m asim um p rzyp ada na jesień, głów ­ ne m inim um — na lato.

4. N a obszarach zachodnich i położonych bliżej morza skłonność do znaczniejszych opadów jesienn ych również się pow tarza, ale zarazem opady zimowe są tak obfite, że p ra ­ wie dorów nyw ają jesiennym , a gdzieniegdzie naw et nad niem i górują. W iosna i lato są tu najsuchszem i poram i roku.

5. W częściach k o n ty n e n ta ln y c h N ie­

miec w schodnich (Śląsk górny, Racibórz) ty p lądowy deszczów letn ich pozostaje nie­

zm ieniony,— t u okres roczny ulega n a s k u ­ te k burz zm ianie nieznacznej.

6. Opady ulew ne zachodzą w ciąg u r o ­ k u dość jednostajnie.

7 .

N ato m iast opady naw ałnicowe najczęś-

| oiej naw iedzają obszar, o k tó ry m mowa, na

! wiosnę i jesienią: w ew nątrz lądu m axim um główne przypada na wiosnę, w okolicach zaś brzeżn) ch— na jesień.

8. Opady lądowe na obszarach brzeżnych

j

posiadają m asim um zimą, na obszarach p rzej-

| ściow ych—jesienią, w reszcie w środku N ie ­ m iec w schodnich— latem .

9. Śnieg n a zachodzie i na w ybrzeżach pada przew ażnie bardzo g ęsto w ciągu k ró t­

kiego czasu, natom iast w N iem czech środ- i kow ych i na w schodzie—częściej w postaci

dłuższego opadu.

(M eteor. Z eitsch r. 1907, IX ). L . H.

(12)

W SZECHŚWIAT Ko 20

W yniki w y p ra w y księcia Abruzzów na Ruwenzori. Pisaliśm y już (p a trz „K ron.

n a u k .“ JSla 12 r. b.) o zam ierzonej eks­

pedycyi na tę wysoką,, a n ied o stęp n ą d o ­ tychczas, górę środkow o-afrykańską zn an e­

go księcia-alpinisty. O becnie jesteśm y w możności w skazać w ażniejsze zdobycze tej w yp raw y, obfitej w nadzw yczaj cenne o d ­ k ry cia, -— jej kierow nik zapoznał z n e m i św iat naukow y zapom ocą dwu odczytów , w ygłoszonych w sty c z n iu r. b. w Rzym ie i L ondynie. —W y p raw a, ja k było p ro jek to w a­

ne, m iała m iejsce w czerw cu i lip cu 1906 r. Książę A bruzzów , idąc za przykładem bezpośrednich poprzedników , Moorea, D ou­

glasa W . Freshfielda, G ra u era i W ollasto- na, zaczął wchodzić na R uw enzori ze w scho­

du, w dłuż doliny M obuku. Opuściwszy P o rt P o rta l, o statn ią m iejscowość w U g a n ­ dzie (wys. n. poz. m orza 1535 m) szedł on doliną M obuku aż do B ujongolo^ (3800 m), u jej początku. W ciągu teg o m arszu, bardzo uciążliw ego w sk u tek roślinności n a d ­ zwyczaj gęstej i m oczarow ej, olbrzym ie b a­

gaże ekspedycyi (194 skrzyń, w ażącyoh 22500 luj) byli w stan ie w nieść jed y n ie górale B akonjos, k tó rz y zastąpili w tym celu B agandosów , w chodzących w skład ekspedycyi. Oi górale B akonjos żyją aż do w ysokości 2000 m i praw dopodobnie dla­

tego okazali się bardzo p rz y d atn y m i do m ę­

czącej p ra cy przenoszenia ciężarów . N ie ­ k tó rzy z nich dowlekli się aż do w ysokości 4200 to: tu ta j trzeb a było się z nimi roz­

stać, albow iem gołe ich sto p y kaleczyły się 0 lód i o stre głazy.

P ierw szy rekonesans o dbyw ał się 10 czerw ca, na ty m sam ym m asyw ie K iyanja, n a k tó ry się wdzierali Moore, GraUer i W o l- laston. W ciągu tego p ostoju książę ozna­

czył p u n k ty szczytow e i ułożył plan dalszy w ypraw y, ja k zobaczym y niżej, uw ieńczony powodzeniem . Członkom ekspedycyi udało się odkryć, że m asyw K iyanja oddziela od m asyw u głów nego z jed n ej stro n y przełęcz, z d ru g ie j--śc ia n y , p rostopadle spadające do doliny, w padającej do doliny M obuku.

W ten sposób stw ierdzony został fakt no­

w y, a m ianowicie, że K a n y an g u n g u e, m a­

syw głów ny, w idziany z zachodu przez S tu hlm ana, tw o rzy całość niezależną i do­

m inującą, w yraźnie oddzieloną zapom ocą dobrze w idocznych przełęczy od g ru p D a­

w n i i K iyanja. M iędzy 14 a 18 czerw ca, książę A bruzzów w yruszył z Bujongoło w to ­ w arzystw ie dw u przew odników Olliera 1 P e tig a x a oraz tra g a rz a B rocherela i zaczął się w drapyw ać, pom im o m gły, na ów m a­

syw głów ny. Od 15 czerw ca do 10 lipca, członkow ie ek spedy cyi, podzieliwszy się na k ilk a grom adek, dokonyw ali wejść i zdjęć rozm aity ch g ru p szczytów m asyw u. Sełla |

w ykonał nie bez tru d u oały szereg w spa­

niałych zdjęć fotograficznych: aby zdjąć przedziw ną panoram ę ze szczy tu K róla E d w ard a (4873 m) m usiał on cały tydzień pozostaw ać na przełęczy Freshfielda (4326 to) i kilka razy w drapyw ać się na szczyt, aby uchw ycić odpowiedni m om ent. S pusz­

czając się k u fortow i P o rtal, ekspedycya nie była w stanie oprzeć się pokusie w ej­

ścia n a w ierzchołki m asyw u północnowscho- dniego, k tó re książę ochrzcił nazw ą gór Gessi (4719 i 4769 to).

P ierw szy w ynik w szystkich ty ch prac, do k tó ry c h włączyć również należy pom iary try gon o m etry czn e, robione przez kap. Cag- niego, stanow i sporządzanie dokładnej m apy m asyw u R uw enzori. L inia szczytow a m a ­ syw u tw orzy k rę ty czworobok, obrócony ku dw um dolinom wschodnim , M obuku i B uja­

ku, olbrzym ią ścianą. E k sp ed y cy a ujaw niła bardzo w ażne znaczenie tej ostatniej doliny.

P o tok , w niej płynący, je st dłuższy i po­

kaźniejszy od po toku M obuku z pow odu za­

silających go licznych lodowców. N ależało­

by ted y rzece głównej nadać raczej imię tego ważniejszego p o to ku , k tó ry n ad to s ta ­ nowić będzie dla p rzyszłych podróżników lepszą drogę do w nętrza m asyw u, a stąd na szczyty najwyższe. W zdłuż linii szczytowej zalega, w odstępach praw ie ró w n ych je d e n od drugiego, sześć m asywów głów nych, k tó ­ re tw orzą tyleż ośrodków niezależnych zlo­

dow acenia i oddzielone są od siebie prze­

łęczam i, w ysokiem i na 4300 — 4400

m

(z w y jątkiem przełęczy S tuhlm ana, na pół­

nocy m asyw u głównego, k tó rej wysokość w ynosi ty lk o 4193 to). Jeśli zw rócim y uw a­

gę na to, że z ogólnej liczby 19 szczytów w ym ierzonych, wysokość 15 waha się je ­ dnostajnie w g ranicach 4600 — 4900 to, to trzeb a uznać, że linia szczytow a R uw enzo­

ri, będąca jednocześnie wododziałem między dorzeczam i Senliki i M obuku, posiada w y ­ sokość m niej więcej jednakow ą i je st b ar­

dzo praw idłow a. Książe Abruzzów, w po­

ro zu m ieniu z Jo hn ston em i S tuhlm anem u stalił nazw y dla m asyw u, przyczem nie u ciek ł się do nazw m iejscowych, albowiem krajow cy nie rozróżniają szczytów , uw zglę­

dniając jed y n ie doliny, ja k to się często zdarza w k ra ja ch g ó rzy stych . Z nazw ty ch w ym ienim y najwyższe: A leksandry — 5105 to, M ałg orzaty — 5125 m (im iona królow ych aiigielskiej i włoskiej).

R uw enzori m a nie posiadać nic z m asyw u w ulkanicznego: ty lk o w pobliżu K ichu chu o d k ry to żyły bazaltu, zresztą o ch arak terze w yłącznie lokalnym . Masyw R uw enzori po­

w stał n a sk u te k podniesienia się en bloc części .' w yżyny archaicznej^ A fryki wsch.

w zw iązku z utw orzeniem rozległych prze-

lam ów po stro n ac h wsohodniej i zachodniej

(13)

M 20 WSZECHŚWIAT 317 tej w yżyny. Książe A bruzzów uważa, że

opisyw any m asyw je s t ełipsoidem podniesie­

nia; innem i słowy je stto bardzo w ydatne wydźwignięcie siodłowe, którego w arstw y są mniej lub więcej podniesione z k ieru n ­ kiem u padu, zw róconym k u obwodowi.

Znaczne wysokości obszaru środkowego m a­

ją zawdzięczać swoje p ow stanie gru p ie skał bardzo tw ardych: amfibolitów, dyorytów , dya- bazów, gnejsów am fibolitowych, znacznie oporniejszych względem erozyi od gnejsów i łupków łyszczykow ych pasa zew nętrznego.

W ielkich trudności we w chodzeniu na m asyw nie sp o ty k a się; n aw et obadw a szczy­

ty najwyższe są w zględnie łatw o dostępne.

R uw enzori nie posiada ani lodowców t. zw.

pierw szego rodzaju, czyli spuszczających się do dolin głów nych, ani „pól firnow ych’’.

P rzy tem , rzecz szczególna, niem a tu ta j rów ­ nież pól śnieżnych w ścisłem tego słowa znaczeniu; tu te jsz e lodowce tw orzą szereg czasz, p ok ryw ających najwyższe w y p iętrze­

nia m asyw u. A więc b ra k zupełny czegoś w rodzaju alpejskich obszarów śnieżnych zasilających; m am y raczej tu ta j, pod rów ni­

kiem, do czynienia z lodowcami analogicz- nem i do lodowców skandynaw skich (zresztą istnieje ju ż w lite ra tu rz e opis ty c h zjawisk, jako ch a ra k te ry sty c z n y c h dla lodowców zwrot- nikow ych). Te ostatn ie nie schodzą nigdzie niżej 4300 to, z w yjątk iem lodowców Mu- b u k u (4170 to) oraz Sem per (4269

m):

linia śnieżna ma przebiegać między 4450—

4500 m. W czasie okresów lodowych na R uw enzori rozwielm ożniły się lody po­

tężnie. Doliny A u ju k u , M obuku i Mahoma b y ły w tedy siedliskiem lodowców pierwszego rodzaju, dosięgających wysokości 1900 to.

T a o statnia okoliczność je s t w yjątkow ą, al­

bowiem na K onji i K ilim andżaro niżej 3600 oraz 3700 m nie znaleziono dotychczas śladów pew nych okresu lodowego.

Roślinność pod dobroczynnym wpływem w yjątkow ej wilgoci k lim a tu je s t nadzwyczaj bujna aż do wysokości bardzo znacznych.

W wysokości 3000 to, doliny p o k ry te są przepysznym lasem , złożonym z wrzosowa- tyoh, paproci drzew iastych, storczyków — oraz lau ro w aty ch , w k tó ry c h cieniu kw itną fiełki, ja sk ry , bodziszki, osty, baldaszkowa- te. W wysokości 3500 to,

z

drzew istnieją

j

już tylko olbrzym ie w rzosow ate oraz dziw­

ne Lobelia i Senecio; te o statnie rośliny wraz z paprociam i, m cham i, porostam i oraz krzakam i H elichrysum żyją aż do wysokości lodowców. Zbiór botaniczny ekspedycyi ma obfitować w nowe g a tu n k i.— Z obserwacyj nad fauną, zanotow ać w arto, że lam p art za- w ędrow uje praw ie aż do wysokości 4000 to; jednego widziano na postoju w Bujon- golo, w w ysokości 3800 m.

(Ann. de G ćogr. 1907, N r. ^7). L . / / .

Kastracya pasorzytnicza skorupiaków

| Dziesięcionogie skorupiaki, zwłaszcza kraby często są naw iedzane przez pasorzyty —s k o ­ ru piaki z rzędu rozgłowców (R hizocephala),

i

dających jaskraw y przykład głębokich zmian,

! jakie sprowadza życie pasorzytnicze w or­

ganizm ie isto t żyjących. W orecznica (Sac- culina) np , żyjąca, jak o pasorzyt, na ciele kraba Garcinus, nie posiada, ja k wiadomo, ani kończyn, ani otw oru gębowego, ani też przew odu pokarmowego; ciało je st zred u k o ­ wane do rodzaju worka, z któ reg o wycho­

dzą rozgałęzione nitki, przenikające do ciała

! gospodarza, a służące do w ysysania jego so-

j

ków, któreini żywi się pasorzyt. Giard, w y­

kazał, że krab m ający na swem ciele wo- recznicę, podlega k astra cy i pasorzytniczej,

| albo inaczej mówiąc, rozwój pasorzy ta sp ro ­ wadza bezpłodność gospodarza.

Oprócz tego, zdołano stw ierdzić, że zmia-

| ny zależne od k astracy i pasorzytniczej uja-

| wniają się n iet}lk o w o rganach płciow ych

J

w ew nętrznych i zew nętrznych, lecz i w d ru ­ gorzędnych cechach płciow ych oraz instynk- j tach zwierzęcia.

P asorzyty rozgłow ce podlegają częstokroć napaści ze stro n y m ałych skorup iak ów —pa- sorzytów , m ianowicie Liriopsida, k tó ry c h życie było przedm iotem badań Caulleryego.

Liriopsida sadowią się bądź na samej wo- recznicy, bądź na krab ie i żywią się su b ­ stancyam i asym ilowanem i prżez nią.

N ajciekawszem je st to, że w orecznice na­

wiedzone przez pasorzyty podlegają ze swej stro n y również k astra cy i pasorzytniczeji C aullery zauważył, że obecność pasorzyta i z g ru p y L iriopsida w yw ołuje zanik jajn ik a

| u worecznicy i znikanie jaj. W ty ch ra ­ zach k a stra c y a nie zachodzi jed nak w sk utek bezpośredniego zetknięcia się p asorzy ta z jaj- ' nikiem gospodarza, lecz praw dopodobnie w sku tek wessania soków odżyw czych, zresztą sam proces pozostaje dotychczas nie w yjaś niony.

W e d łu g badań C aulleryego k a stra cy a wo­

recznicy nie byw a zupełna, gdyż w y starcza usunięcie pasorzyta, aby gruczoł jajnikow y zaczął odtw arzać się i stopniow o przybierać wygląd norm alny.

Cz. St.

(Rev. scient.^)

Fosforescencya w ężo w id eł. Zjaw iska fos- forescencyi, obserw ow ane pośród isto t żyją­

cych, ciekawe są zarów no dla fizyologów, jak i dla fizyków. P rzez jak iś czas u to żsa­

miano własność w ydaw ania św iatła przez niektóre ciała podczus ich rozkładu z ana- logicznem i zjaw iskam i u organizm ów żyw ych.

Świecenie wężowideł (O phiurida) należy za­

liczyć do k ateg o ry i procesów życiowych;

było ono zauważone ju ż przez Q uatrefagesa.

Cytaty

Powiązane dokumenty

w sprawie wykazu zawodów wiedzy, artystycznych i sportowych, organizowanych przez Małopolskiego Kuratora Oświaty lub inne podmioty działające na terenie szkoły, które mogą

Kiedy dziecko przejawia trudne zachowania zwykle odczuwamy frustrację, bezsilność, obawę, że coś jest nie tak, skoro ono się tak zachowuje.. Zdarza się, że

Do ogólnopolskiej inicjatywy „Niepodległa do Hymnu!”, w którą włączyła się Gmina Czyżew, dołączyły przedszkolaki ze Szkoły Podstawowej w Rosochatem Kościelnem

Uchwała nr 5/2006 XXIV Nadzwyczajnego Okręgowego Zjazdu Lekarzy Wielkopolskiej Izby Lekarskiej z dnia 4 listopada 2006 r. w sprawie zatwierdzenia sprawozdania finansowego za rok 2005

„Pisano, że na młodzież patrzy się przez palce, że młodzież się nudzi, a przecież ma wszystko i oprócz ptasiego mleka niczego jej nie brakuje (…) Jednej – i mam wrażenie

nych i kurczeniu się tektury porgamiin odstaje od oprawy, nadym a się i fałduje, i' tworzy ja k gdyby luźną membranę.. Obok tych pergam inow ych opraw,

*Na łyżwach jeździmy tylko w wyznaczonych miejscach, nie ślizgamy się po lodzie na rzece lub stawie.!. PODCZAS

Poczucie wyjątkowości nawet najmniejszych elementów, które składają się na świat będący w ciągłym ruchu, znajduje swe poetyckie manifestacje także w twórczości