• Nie Znaleziono Wyników

Myśl. 1891, nr 6

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Myśl. 1891, nr 6"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)

Nr. 6. Kraków, 1 Sierpnia 1891 r. Rok I.

W y c h o d z i 1 i 15 k a ż d e g o m ie sią c a .

Prenumerata wynosi w Krakowie:

r o c z n i e . . . 7 złr. 2 0 c e n t ó w k w a r t a l n i e . 1 , , 8 0 , , m i e s i ę c z n i e . — , , 6 0 , ,

Za odnoszenie do domu dopłaca się miesięcznie 5 ct.

Numer pojedynczy kosztuje s o ct,

R ękopism ów drobnych nie zw raca się. MYŚL P r e n u m e r a ta n a p ro w in c y i i w całej Monarchii A u s t r o - W ę g ie r s k ie j wynosi:

rocznie 8 z łr. — ct., kwart. 2

złr. —

ct.

W N i e m c z e c h :

rocznie 1 6 m., pół rocznie 8 m., kw artał. 4 m.

W e F r a n e y i :

rocznie 2 0 franków, kwartalnie 5 fran.

Ogłoszenia i reklamy przyjmuje Administraeya

„ M Y Ś L I11 po 10 et. za wiersz petitem lub jego miejsce za pierwszy raz, a po 5 ot. za następne.

R e d a k c y a i A d m in istraey a z n a jd u ją się w K ra k o w ie p rz y u licy Z ielonej L. 8, gdzie też u p ra s z a się n a d sy ła ć w sz e lk ie p rz e k a z y i p ism a . — P re n u m e ra tę p rz y jm u ją ró w n ież n a m iejscu w sz y stk ie k się g a rn ie , w e L w o w ie z a ś : S k ład g łó w n y w k s ię g a rn i S e y fa rth a i C z ajk o w sk ieg o . —

T R E Ś Ć : Od Redakcyi. — Projekt wyższych kursów dla kobiet w Krakowie, przez dra M. Massoniusa. — Eliza Orzeszkowa, studyum przez J. Nitowskiego.

„K ain“, poemat Leconte de Lisle’a. — Gawędy artystyczne i literackie, przez Cezarego Jellentę. — , Córka leśnego11, powieść przez Wisława. —. „Wolne M yśli11 (Fejleton VI) przez K. Bartoszewicza. — „Nowe Pastele", szkic przez P. Bourgetfa. — „Myśl", wiersz przez Szczęsną. — Ze świata dźwięków, przez St. Niewiadomskiego. — „Drugie pokolenie", przez K. J. N. — Z literatury zagranicznej. — Miscelanea. — Rozrywki naukowe. — Odpowiedzi od

Redakcyi. — Inseraty. — W dodatku powieściowym: — Mamin Synek“, przez S. Graybnera.

O D R E D A K C Y I .

Do dzisiejszego nu m eru dołączam y dla p renum eratorów

„Myśli" bezpłatny dodatek beletrystyczny (Biblioteka

zaw ierający początek d w u t o m o w e j , oryginalnej powieści S. G r a y b n e r a p. t..: „ M a m i n s y n e k " .

--- -—>X< • • ■ ---

P R O J E K T WYŻSZY CH KURSÓW

dla kobiet w Krakowie.

O dkładając do przyszłego N -ru „Myśli" obszerniejsze spraw ozdanie o przebiegu i rezultatach ostatniego zjazdu przyrodników i lekarzy, chcemy teraz zwrócić uw agę czytel­

ników n a doniosłą uchw ałę, k tó rą zjazd pow ziął n a skutek w niosku p. Jan a Karłowicza. W niosek ten. postaw iony n a drugiem zgrom adzeniu ogólnem dnia 20 lipca, głosił: Zjazd uznaje za potrzebne dopuszczenie kobiet do słuchania w ykła­

dów na wydziale filozoficznym uniw ersytetu Jagiellońskiego.

W śród grzmiących oklasków został on bez dyskusji i głoso­

w ania przyjętym przez aklamację.

P ostaw iony lat tem u kilk an aście, w niosek upadłby z pew nością — i słu sz n ie ; dziś przyjęto go z zapałem , r ó ­ wnież słusznie.

Nie znaczy to oczywiście, aby wykształcenie wyższe m iało być przed kilkunastu laty dla kobiet szkodliw ym ; było rów nież pożytecznem , ja k dziś i zawsze. Ale różnica między wielu rzeczam i w teorji a w praktyce polega m iędzy innem i i n a t e m : że w teorji każda kw estja da się rozw ażać w o d ­ osobnieniu od innych i sam a dla s ie b ie ; w praktyce zaś staje ona początkow'o przed sądem opinji publicznej w tym zw iązku nie logicznym, lecz faktycznym — w jakim się znaj­

duje z różnem i innem i spraw am i, nie m ającem i z nią często­

kroć w istocie rzeczy nic a nic wspólnego.

Ale tylko początkow o. Jeżeli sp raw a jest istotnie ży­

w otną p rzetrw a ona tę pierw szą, najniepom yślniejszą dla siebie fazę, dojrzeje w um ysłach i stanie przed sądem we właściwej sobie postaci i dom aga się dla siebie spraw ie­

dliwości.

T ak w łaśnie m iała się rzecz ze sp raw ą wyższego w ykształcenia kobiet. P rzed laty mniej więcej 20 pojaw iła się ona n a arenie ro zpraw publicznych, jako je d n a z części składow ych, ogólnej t. zw. em ancypacji kobiet, w związku z wielu ideam i rów nie niesym patycznem i, jak istotnie nie­

zdrow em u P ro p ag o w an a przew ażnie przez osobniki niedoj­

rzałe i stojące w ciągłej opozycyi z wielu istotnem i właści­

w ościam i społeczeństw a polskiego, pow ikłała się w um ysłach

z negacjam i religji, rodziny, ojczyzny, własności i p rz ed sta­

w iała się odtąd w oczach całej niem al publiczności, jako n ie­

odłączna część składow a doktryny burzycielskiej, usiłującej nas wyzuć z cech, stanow iących istotę naszego bytu n a ro d o ­ wego. Zważywszy nadto, że osobistości apostołów i ap o sto ­ łek ró w n ou praw n ien ia w znakomitej w iększości istotnie sku­

piały w sobie dziwaczne cechy, św iadczące o ich małej dojrzałości umysłowej i m oralnej, a w strętne dla nas ze sta n o ­ w iska naszych tradycyj narodow ych, nie będziem y się dzi­

wili, że spraw a wyższego w ykształcenia kobiet w tem o to ­ czeniu, z którego jej niepo do bn a było wyosobnić, nie zdobyła sobie o drazu w publiczności u znania ani współczucia.

Ale czas uspokoił nam iętności, przyniósł fakty i um ożli­

wił spokojne, beznam iętne i b ezstron ne trak tow anie sprawy.

Najkrzykliwsze z em ancypantek uczyły się oczywiście n a j­

mniej, ale pew na ilość osobników płci żeńskiej, pow ażniej­

szych um ysłowo i dzielniejszych m oralnie, zaczęła się uczyć n a s e r jo ; nauki, której nie znajdow ały w ojczyźnie, szukały w Paryżu, w P etersb u rg u , w Szw ajcarji i pokończywszy chlubnie wyższe zakłady naukow e, okazały się, za pow rotem do kraju, conajm niej nie gorszem i polkam i, żonam i, m atkam i i t. p. od tych, które się niczego p orząd nie nie uczyły. Nie straciły nic na t. zw. „kobiecości" i przekonały czynem, że m ożna znać historję, nauki przyrodnicze a naw et medycynę, nie stając się przez to ateistką ani kom unistką, nie bu rząc

zasad życia rodzinnego n a korzyść „wolnego doboru".

Czas, a właściw ie fakty, które czas przyniósł, sprawiły, że m ożemy dziś sądzić spraw ę wyższego w ykształcenia k o ­ b iet spokojnie, trak tu jąc ją sam ą dla siebie, oddzielnie od rzeczy, nie m ających z nią nic wspólnego. W świetle takiego sądu staje się ona tak ja sn ą i oczywistą, że argum enty na korzyść wyższego w ykształcenia kobiet w ydają się po p ro stu zbytecznemi. Jeżeli wykształcenie wyższe pożytecznem je s t ze strony idealnej i. praktycznej dla mężczyzn, to je st rów nież pożytecznem i dla kobiet. Nie m ają tu znaczenia przeciw do- wody, czerpane ze znanego i słusznego założenia o różności um ysłu kobiecego od męzkiego, opartej w znacznej części na różności właściwości fizjologicznych ich organizm u, boć chodzi nie o korzyści z kobiet dla nau k i, tylko o korzyści z nauki dla kobiet. Że najuczciw sze kobiety dotychczas nigdy nie posuw ały istotnie nap rzód nauki, to fa k t; że jej nie b ęd ą posuw ały i nad al — to w niosek przez dotychczasow e d o ­ św iadczenie i rozw ażanie właściwości um ysłu kobiecego d o ­ statecznie uzasadniony. Ale ztąd nie wynika n a żaden sp o ­ sób, aby w ykształcenie wyższe nie m iało być dla k o b iet rów nie korzystnem , jak dla tych, najliczniejszych zresztą m ężczyzn, którzy po ukończeniu studjów uniw ersyteckich pośw ięcają się nie pracy teoretycznej, lecz zaw odom prak ty ­ cznym, czasam i takim , do których stosu ją nabyte na u n i­

w ersytecie wiadom ości, czasam i takim, które z w iadom ościam i

(2)

tem i nie m ają nie wspólnego. Umysł kobiecy różnym jest od męzkiego, ale podobnym do niego i skoro je st przystępnym dla wiedzy — a że nim jest, tego dow odzą fakty — to w ie­

dza m usi dlań być rów nie dobroczynną, jak i dla um ysłu m ęzk ie g o ; tak sam o rozszerza w idnokrąg umysłowy, tak sam o n adaje um ysłowi h a rt i tęgość, m yśleniu ścisłość i p re ­ cyzję. Kobieta w ykształcona stoi od niew ykształconej o tyleż wyżej, o ile m ężczyzna wykształcony od niew ykształconego.

Jestto tak prostem , że zakraw a na kom unał. To też spraw a w ykształcenia wyższego kobiet m ogła być zabagnioną tylko przez okoliczności uboczne, w ikłające ją w koło rzeczy n ie­

pożądanych, ale obcych jej całkowicie.

Chodzi teraz, w myśl wniosku p. K arłowicza, o d o p u ­ szczenie kobiet do słuchania w ykładów n a wydziale filozofi­

cznym uniw ersytetu krakow skiego. Ma to na celu ułatw ienie im uczenia się przez zaoszczędzenie znacznych kosztów , j a ­ kie wyjazd za granicę p o ciąg a; m a też — i to je st jeszcze clonioślejszem — um ożliwienie im czerpania wiedzy z w ła­

snego, ojczystego źró d ła , w m iejscu, tchnącem polskością i nie przeclstaw iającem tych niedogodności, które pod w zglę­

dem patrjotycznym przed staw iają Paryż i Szw ajcarja, a tem bardziej P etersburg. Nie chodzi o osław ioną medycynę, tylko 0 przedm ioty w ydziału filozoficznego — historję, literaturę, nauki przyrodnicze, m atem atykę. S p raw a m a i sw oją stronę praktyczną —- rozszerzenie szczupłego pola pracy kobiecej.

Dyplom, którego by uniw ersytet udzielił okazującej zadaw al- niające postępy słuchaczce, byłby niew ątpliw ą rękojm ią jej należytego p rzygotow ania do zaw odu nauczycielki w gim ­ nazjach i wyższych pensjach, żeńskich. Piozszerzenie zaś pola pracy kobiecej — to spraw a niem ałej doniosłości m o ra ln e j;

dając kobiecie m ożność zdobycia w łasnem i siłami bytu m a- terjalnego, postaw i się ją poza koniecznością łapania m ęża a tout p rix , albo pozostaw ania przez całe życie czyimś cię­

żarem ; w części zaradzono tem u już dziś przez dóść już rozpow szechnione wykształcenie p ro fe sjo n a ln e ; ale tylko w części; sp raw a zaś je s t tej wagi, tak od niej zaw isła godność m oralna kobiety i przez nią ludzkości, że ją trzeb a doprow adzić do końca i dać kobiecie całkowicie ró w n ą jak m ężczyźnie m ożność obejścia się w życiu bez niczyjej p o ­ mocy, aby, stojąc o w łasnych siłach, nie potrzebow ała mieć do m ałżeństw a innych, oprócz idealnych motywów.

Nie wiemy, czy uniw ersytet przychyli się, czy nie do uchw ały zjazdu, ale to niew ątpliw a, że spraw a w eszła dziś całkowicie n a drogę p o w a ż n ą ; w p ro w ad za ją teraz nie gro­

m adka krzykaczy, ale tak a w ysoka pow aga intelektualna 1 m oralna, ja k ą je st zjazd przyrodników i lekarzy polskich — kilka setek ludzi nauki i pow ażnej, uczciwej pracy. W e r­

dyktu tej wysokiej ławy lekceważyć niepodobna, jakkolw iek oczywiście m ożna go krytykować. Dziś, kiedy nam iętności się uspokoiły, m ęty osiadły, i spraw a wyższego w ykształce­

nia kobiet w yklarow ała się, możliwą je st jej krytyka sp o ­ kojna, b eznam iętna, w należytem odosobnieniu od obcych jej naleciałości. K rytyka tak a doprow adzi, ja k tuszym y, do u zn an ia konieczności d ostarczenia polkom m ożności uczenia się w Polsce, do tego znakom itego ułatw ienia im godnego pełnienia ich obow iązków rodzinnych, społecznych i p atrjo - tycznych. M

a r y a n

M

a s s o n iu s

.

---

ELIZA ORZESZKOWA

S T U D Y U M

P R Z E Z

J , K I T O W S K I E G O . (Ciąg dalszy).

M ło da, niedośw iadczona dziew czyna, uboga nauczy­

cielka Kamilla, oczaro w ana pięknem i św iatow em i m anieram i

i rozum em b o h atera powieści Kaliksta Graby, oddaje m u sw ą r ę k ę , śniąc o różowej, szczęśliwej przyszłości. Atoli nazajutrz po ślubie, mąż z całą bezczelnością zrzuca z siebie m askę u czciw o ści, k tó rą się dotychczas okrywał p rzed n a ­ rzeczoną i jej m atką, i ukazuje się w praw dziw em świetle.

P rzerażon a kobieta dow iaduje się, że m ężem jej je st ło tr ostatni, człowiek bez czci i w iary ; szuler, którego dom jest p ułap ką na m łodych i niedośw iadczonych ludzi, ogryw anych w karty. Kamilla w rozpaczy chce się n a razie pozbaw ić ży ­ cia, jednakże wzgląd na m atkę, staruszkę, pow strzym uje ją od tego ; zbiera więc wszyst.kte swe siły i trak tu jąc od tej pory m ęża z najwyższą pogardą, usiłuje pod m aską w eso ło ­ ści ukryć sw ą hań b ę i boleść p rzed m atką, k tó rą kocha nad życie. W ypadek atoli zrządził, ze staruszka dow iedziała się 0 wszystkiem i, dostawszy atak u apopieksyi, um iera. W ó w ­ czas Kamilla p ragnie rozstać się z m ężem znienaw idzonym 1 w tym celu ud aje się do adw okata, chcąc zasięgnąć rady jego w spraw ie rozw odu. T u jedn ak spotyka ją zaw ód b o ­ lesny, gdyż dow iaduję s i ę , że praw o kanoniczne pow odów do rozw odu, przez nią przytoczonych, nie uznaje za słuszne.

P u k a następnie do b ram klasztoru, gdzie chce się ukryć przed ścigającym ją wszędzie i prześladującym mężem, ale i tu doznaje p ow tó rn ie rozczarow ania, poniew aż przełożony zakonu zamyka p rzed nią drzwi z oburzeniem , tłóm acząc je j potrzebę dobrow olnego po d d aw an ia się cierpieniu. Z po zorną więc rezygnacyą pozostaje nieszczęśliw a kobieta przy m ężu, p atrząc n a jego nikczem ne rzem iosło szulerskie i staczając ciągłe z nim walki, aż póki Graba, z uwielbianego pow sze­

chnie stawszy się p og ardzanym , z b o h atera salonów i w o ­ dza złotej młodzieży — prostym szulerem , w rozpaczy i n ę ­ dzy ostatecznej, targany w yrzutam i sum ienia, nie odebrał sobie życia w ystrzałem z pistoletu.

W tym stosunku Kamilli do Graby widzimy silnie za­

akcentow aną kwestyę kobiecą, a m ianowicie związki m ałżeń­

skie. Kamilla wychodzi za Grabę ze św ietnem i rojeniam i n a przyszłość, pełna wiary i miłości dla człowieka, który z sza­

tań sk ą przebiegłością zdołał obałam ucić m łodą kobietę i jej m atkę, przedziw nie aż do dnia ślubu odgryw ając rolę uczci­

wego i nieszczęśliwego człowieka. Związawszy swe życie z t a ­ kim potw orem , Kamilla nie była w szczęśliwem położeniu R eginy z „O statniej m iłości". Piozwód i separacya okazały się niem ożliw em i; G raba postanaw ia ścigać żonę wszędzie, gdzie- kolwiekby się u k ry ła; nie pozostaje więc nieszczęśliwej k o- bie nic innego, ja k tylko znoszenie to rtu r, póki śm ierć je ­ dnego z dwojga ludzi nie położy kresu m ęczarni. Jedynym, zapobiegającym podobnym katastrofom , środkiem je s t r o z u ­ m ne w ychow anie kobiety, dające jej m ożność przy wejściu w św iat odróżniania ziarna od plewy.

T ak więc, obok wyżej wym ienionej kwestyi, „P an G ra b a11 ja k i „Pam iętnik W acław y“ — zaw iera w sobie i drugą jeszcze, a m ianow icie kwestyę wychowania. Około głów nego b o h atera roi się cały tłum t. zw. złotej młodzieży, utracy u- szów, próżniaków , ludzi z zacnem i w gruncie zasadam i, ale spaczonem i i zw ichniętem i przez wychow anie. T akim je st Kloński, Tosio, Słabecki i wielu innych, a m iędzy nim i i sam Graba, człowiek bogato uposażony od natury, niepospolitego rozum u i sprytu. Miał on wszystko potem u, aby zostać czło­

wiekiem uczciwym, a jed n ak stał się łotrem . Dla czego ? Żyd-lichwiarz W igder rozw iązuje to pytanie : „Stałeś się p an tem , czem jesteś, bo nie m iałeś w sercu żadnej m iłości, żadnej w iary “. Jakże nasz b o h ater m ógł żywić w sobie p o ­ dobne uczucia, skoro m u ich nie w szczepiono za m łodu ? F atalne w ychow anie spaczyło i zepsuło do gruntu tę dzielną i energiczną n atu rę tak sam o, ja k zepsuło i zwichnęło o ta ­ czających go przyjaciół. Ludziom tym nie dano poznać za m łodu żadnych wznioślejszych idei, nie wszczepiono żadnej gorętszej miłości, żadnych zacniejszych pragn ień nie ro z b u ­ dzono i nie nauczono naw et myśleć praw idłow o. D ano pie­

n iądze, które miały wszystko to im zastąpić i puszczono

(3)

Nr. 6. M Y Ś L 3 w świat z w yładow anem i k iesze n iam i, ale ze straszliw ą

p ustką w piersi i głowie. N atury mniej energiczne, mniej pożądające czynu — spokojnie w takich okolicznościach p rz e­

chodzą przez życie i często — choć bezw iednie zg o ła— zostają uczciw em i; natury zaś, obdarzone w iększą siłą, zwłaszcza niespokojne i pożądające ciągłego ruchu, szukają ujścia dla n adm iaru sił swych w brud ach i m ętach życia, nie m ogąc natrafić na czyste zdroje, bo im wychowanie nie wskazało drogi, prow adzącej do nich. Często ludzie tacy odzyskują w pew nych chwilach sam ow iedzę i doskonale rozum ieją, czem s ą ; wówczas, widząc zm arnow aną przeszłość za sobą, a czując zupełny brak woli, której resztki zabiło bezczynnie dotąd pędzone życie, w rozpaczy niem al, jak n. p. Tosio, Słabecki. rzucają klątwę n a w łasnych rodziców i stają się strasznym w yrazem zemsty za ich lekkomyślność.

T a kw estya w ychow ania, jak to O rzeszkow a zaznacza w pierw szej ze swoich powieści „O statnia m iłość11, n ajb ar­

dziej pono paląca ze wszystkich kwestyj społecznych doby dzisiejszej, wije się przez wszystkie niem al utw ory naszej pow ieściopisarki, jak nić złota i wszędzie występuje, jako istotne źródło tych cierpień jednostek, jako przyczyna tych karykatur społecznych, które z takiem m istrzow stw em m aluje autorka. Szczególnie silny nacisk, jak to już zauważyliśmy wyżej, kładzie n a fałszywe i niedostateczne dotychczas wy­

chow anie kobiety, której przypisuje niezm iernie w ażną rolę w społeczeństw ie. K obieta — m atka, zdaniem Orzeszkowej, je st w społeczeństw ie najwyższą kapłanką, której wpływ na dzieci stanow i o ich przyszłości. Ale, żeby kobieta m ogła spełniać należycie swoje zadanie, musi być przedew szystkiem sam a człowiekiem. „Dopóki kobiety nie w zniosą się m yślą p o n ad błyskotki i próżność, póki b ęd ą stały w społeczeństw ie, ja k lalki, dzieci, bóstw a albo kwiatki, a nie jak ludzie — póty w życiu społecznem brakow ać będzie pierw szej p o d ­ stawy d o b re g o 1'. (O statnia miłość str. 134) P raw d a to n ie­

zaprzeczona : wpływ kobiety nietylko n a dzieci, ale i na rodzinę wogóle je st w ielk i; jak bow iem rodzina je st sercem społeczeństw a, tak kobieta je st sercem rodziny. Jak z jednej strony kobieta m oże zbudow ać i utrw alić szczęście rodzinne;

tak z drugiej zniszczyć je łatw o potrafi. Na tę w łaśnie p raw dę kładzie nacisk O rzeszkow a w powieści swej p. t.

„Na dnie sum ienia11. Głównemi postaciam i kobiecemi, wpły- wającem i n a losy dwóch b ohaterów powieści Dembielińskiego i Suszyca są t u : Ew a i H o n o ra ta ; ta ostatnia, jakkolw iek pozornie podrzędne zajm uje w całem opow iadaniu stanow i­

sko, atoli ze względu na skutki jej w pływ u, wystaw ione w powieści, bez żadnej wątpliw ości należy jej wyznaczyć miejsce rów noznaczne z miejscem Ewy. Obie one, żądne b o ­

gactw, dw óch ludzi szlachetnych w gruncie popchnęły n a drogę w ystępku i całą ich przyszłość zwichnęły. Różnice m iędzy tem i kobietam i wypływają w znacznej m ierze z r ó ­ żnicy sfer, z których pochodziły o n e , gdy bow iem Ewa, w zrosła w atm osferze arystokratycznej, odznacza się pew ną delikatnością uczuć i sporym zasobem wrażliwości, sp ro w a­

dzającej w latach późniejszych częste spazmy w razie p o ­ trzeby — H o no rata bynajm niej na nerw y nie choruje, a n ie­

u stann ie słowam i zjadliwemi, zdradzającem i całą nikczem ność i przerażającą złość tej natury, zw olna kole, jak nożem, serce m ęża i dzieci. Z asadnicza różnica w charakterze tych k o ­ biet n a tem przew ażnie polega, że gdy Ew a je st uosobieniem nicości charak teru kobiecego, niezdolnego sam odzielnie ze św iadom ością nic ani dobrego ani złego popełnić, H o no rata będzie doskonałym w yrazem natury, pozbaw ionej wszelkich uczuć miłości, w iecznie mściwej i zdolnej do działania tylko w kierunku ujemnym. E w a budzi bardziej litość, H o n o rata — w strę t najwyższy i odrazę. (D. c. n.)

K A l N .

PO E M A T .

Leconte de L isie’a.

(Tłum. z franc. A. L

a n g e

).

(Ciąg dalszy).

Ale niech jęki wichrów, niech groza katuszy

Czuwań nocLych, niech głodu ból, niech błąkań żwiry, Niech żałoby w czorajsze i dzisiejsze kiry,

Niechaj agonia św iata n apełnia me uszy I huczy w m ojem sercu jak potoki wiry.

A więc tak uczynili. Orły uleciały

Z miejsca, gdzie ten straszliw y czyn był dokonany, P rad z ia d usnął w mogile latam i złam any

W edług woli zwrócony tw arzą n a upały Słoneczne, n a larw y i n a kurz orkany.

Enochjo, tw ierdzo m ężów straszliwych grom ady, Pieczaro gw ałtow ników niezw alczonych grodzie, K tóra nigdy nie znała — w rozpaczy ni głodzie S trachu, ani w yrzutów ! drżał syn Elm a blady

Kiedyś stan ęła przed nim w zm arłych w ieków lo d z ie ! W idział twe wielkie schody, a n a nich ogniste P ochodnie, co się w iją w nocnych w iatrów pyle, Słyszał ryki niedźw iedzi i lwów, które sile Twych łańcuchów uległy. W idział przezroczyste F ale twych wód, gdzie czarne jęczą krokodyle.

I ze w szech stron w tym groźnym żelaznym potw orze Śpiących z o tw artem okiem dochodziły tchnienia I tylko tu i owdzie śród m roków m ilczenia Jakieś w idm a żałobne opuszczały łoże

By słuchać tajem niczych szm erów nocy cienia!

Lecz oto z ło n a m roków rozdartych, od dzikiej Granicy puszcz, co huczą wrzawliwym cyklonem, Jakiś jeździec straszliwy na rum aku w ronym Z zaciśniętem i pięśćrni, z grobow em i krzyki Biegł przez góry i doły w galopie szalonym.

(D. c. n.) ^ ££» -

GAWĘDY ARTYSTYCZNO-LITERACKIE.

Kazimierz Tetm ajer. Poezye. Kraków 1891.

II.

Ludzie sądzą, że jak butelka w ina nie m oże obejść się bez etykiety, tak i rym opisa nie wolno prezen to w ać św iatu bez k artk i: „m a ta le n t11, albo „niem a ta le n tu 11. Nic dziwnego, szarlatanerya kiprów zrodziła pierw szy nałóg, blaga krytyki, drugi. Gzy w piwnicy, czy w pieczarze Pytyi literackiej — ciemno i duszno i wolno pleść od rzeczy. Niem a bow iem większego zuchw alstw a i płytkości, jak chcieć wyrokow ać 0 kimkolwiek z jednej książczyny, czy m a talent, czy go niem a, a jeśli m a, to w jakim sto pn iu i t. p.

P a n T etm ajer daruje n am , że nie powiemy, ile m a

m etrów , centym etrów i m ilim etrów jego d ar poetycki i że

zam iast w różb „nieom ylnych11 n a przyszłość, wyróżnimy po

p ro stu ten żywioł, w którym on obraca się najsw obodniej

1 najkorzystniej się przedstaw ia. Owoż, w ątpić niepodobna,

że ro d z in n a , ojczysta sfera działa n ań daleko lep iej, niż

w szystkie te, które potw orzył sobie sztucznie. Gdy je st u sie­

(4)

bie w dom u, w Tatrach, śpiew a m elodyjnie, z siłą i u czu ­ ciem, tak różnem i od fałszywego nieraz p atosu i afektacyi w rozm yślaniach, dajm y n a to, filozoficznych, że każdy do­

myśliłby się łatw o, co jest ulubionym m otyw em poety, n a ­ w et nie przeczytaw szy „P o z d ro w ie n ia ":

Wichrze! nad wzgórza, pola nieś Me pozdrowienie stąd Eodzinną moją pozdrów wieś

I dunajcowy prąd....

I do tych śnieżnych skał się wróć Ku stawom, halom gnaj, I pozdrów mi po tysiąckroć

Mój cały górski kraj.

T ak dalece au to r przyrodę sw ą rozum ie, odczuw a i k o ­ cha, że cykl jego poem acików górskich lśni klejnotam i n a j­

czystszej wody. „B urza“ i osobliwie „Mgły nocne" godne byłyby, żeby je tu przytoczyć w całości. P ierw sza zastanaw ia w p ro st siłą i pew nością ro b o ty ; doskonałem i pom ysłam i i pięknem zakończeniem :

Przegnała nawałnica.... Wzrok rzuciłem na dół, Myśląc, że świat zobaczę odmłodzony świeży, Kilka drzew zdruzgotanych w mętnej wodzie leży, Lecz nie zmienił się w niczem smutny ziemski padół...

W drugich zaś, głównie w „Mgłach nocnych", widać spokojną, ścisłą obserw acyę zjawisk natury górskiej, wiecznie potężnych i wiecznie ciekawych, oraz skrzętne, m alarskie przenoszenie na p ap ier efektów. Jestto niew ątpliw ie jed en z lepszych krajobrazów poetyckich, całkiem przedm iotow y, całkiem artystyczny. N iektóre strofy, obok wielkiej praw dy, posiadają dźw ięczność i szlachetny d ob ór wyrażeń. N p :

Znów wylatują z za gór i na kosodrzewie Oparły lekkie stopy, rozsnuły warkocze, Bozwiały skrzydeł błony szerokie, przezrocze I ważą się przy wiatru rytmicznym powiewie.

Już płyną w dół na lasy — na wierzchołków fali Rozesłały sio czarnej -— na ich ciała mgliste Księżyc rzucił blask świetlny, i całe srebrzyste Leżą, jak welon z płynnych dziergany opali.

W tem podniosły się w górę — lecą — w koło szczytów Wiją wieńce, pląsają •— złączyły się społem — Wiatr podbił je .— zawisły nad kamiennem czołem I uleciały w przestrzeń gwiaździstych błękitów.

N iem a tu ani jednego fałszu dla oka, ani jednego dla ucha. Ł ad n e są też, choć bardziej u lo tn e: „Schnąca lim b a";

„Lim ba" i „M orskie Oko". F o rm a niektórych, ja k i poezye p. Nowickiego dow odnie św iadczą, że „Sonety krym skie"

Mickiewicza, niezależnie od w łasnej swej ceny, jako arcydzieł jedynych na świecie, są niespożytą szkołą dla potom nych i w ogóle wynalazkiem , który tylko n a najwyższym szczycie natch nienia m ógł się zrodzić.

Nasz m łody p o eta naw et gdy rozpam iętyw a rzeczy ogólnoludzkie, gdy roni łzę tęsknoty miłosnej i we w łasnem uczuciu się zatapia, w raca raz po raz w góry: z nich czer­

pie siłę, ich pow ietrzem w onnem oddycha, ich zjawiskam i określa swoje myśli. („P o d śniegu srebrnym puchem ", „F an- ta z y a “, „W noc jesienn ą" i wiele innych). T atry są dlań skarbnicą p oró w n ań i użyczają m u ciągle swych wierchów, turni, w o d o spad ów i sm reków , granitów i lodowców, orłów i kozic. W praw dzie pyta on gdzieindziej, za co m a wielbić n atu rę, czy za to, że „w najsroższej, tyrańskiej trzym a go niewoli, że m u do (?) m ózgu żądzę w szczepiła p oznania", ale do ktryna zostaje doktryną — a T atry — T atram i i cud cu dem ...

Miłość jego przytem dla polskich Alp jest pełna, w szech­

stronna. Kocha bow iem i pojm uje lud podhalski, dziką poe- zyę górali, ich siłę, zręczność i gracyę, odw agę i junactw o, w ten sposób nutę patetyczną zachwytów nad sam ą przy­

rod ą uzupełnia m elodya naiw na, ludow a, podsłuch aną i o d ­ czuta nie sercem m ieszczucha i filistra, lecz nieodrodnego syna tych gór i tego ludu. Go p raw d a, gdy w ypadło zrobić z miejscowej legendy bohaterskiej „Pieśń o Jaśku zbójniku", czyli to, co np. P aderew ski zrobił z m otywów m uzycznych tego plem ienia, autorow i grubo pogm atw ały się nici ro d z in ­ nego lnu z przędzą fabryczną i oto je d n a zw rotka brzm i po zakopańsku, druga uczenie, a trzecia znów z kiepska po węgiersku, zaś bardzo często w jednej i tej samej podobnej plątaniny dopatrzeć się m ożna. Bigos tego rodzaju mógł sm akow ać ongi, przed „B eldonkiem " Dygasińskiego i „Na przełęczy" W itkiewicza — dziś już je s t mdły. Chwilam i sły­

szymy m ówiącego Sabałę, chwilami znów literata z Krakowa i czy to w p o rząd k u ? W przypisku p oeta m ów i: „S tarałem się w iernie zachować charakter pieśni podhalańskiej i języka, zm ieniając o tyle dyalekt, aby nieprzywykłego doń u cha nie raził". A cóż to za dziw oląg! Niech się uszy stosują do rasy a nie rasa do „nieprzywykłych" uszów.

A to tem bardziej, że p. T etm ajer w wierszu „Moja k o ch an k af drw i z mieszczek i woli swoją,, nie bardzo p i­

śm ienną dziewczynę.

D robny ten wierszyk m a znaczenie ch arak tery sty czn e;

raz dlatego, że pospołu z pieśnią o „ Zbójniku “ i takiem i n a w ielką skalę utw oram i, jak „Sonety chłopskie" Kasprow icza znam ionują w po.ezyi ów śmiały naturalizm , świeżo n a ro ­ dzony, a różny rdzennie od nierealistycznych bynajm niej, lecz czułostkowych z rozm ysłu liryk Konopnickiej, a pow tóre, że tw orzą one pyszny odpow iednik do takich sam ych objawów w naszem m alarstw ie. W obu dziedzinach zaniosło się p o ­ w ażnie n a szczery, wiejski pejzaż i dosadną, chłopską rodza- jow osć. Tylko że m alarstw o m a już swego bezw zględnego realistę-po etę w C hełm ońskim (i poniekąd w Fałacie), który kierunkow i p atro n u je a poezya je st dopiero w drodze do znalezienia. Nie brak jej zdolnych kandydatów do tej tru ­ dnej ro li: dow odem Kasprowicz, i au to r „Oksany" W łodzi­

m ierz Wysocki. Jak dotąd, więcej w idoków zwycięstwa m a ten drugi, nie zbyt płodny, w praw dzie, lecz dziwnie prosty, treściwy, w kradający się do serca ciepłem i m elodya w ier­

sza, gdy pierw szy w pogoni za parodoksalnością rym ów za­

bija, zagłusza ję d rn ą swą myśl i uwagę czytelnika skupia n a formie.

B racia T etm ajerow ie są z wielu względów zjawiskiem sym bolicznem : w ich osobach b ra ta ją się dwie sztuki, dwie tendencye artystyczne, często a naw et zazwyczaj dosyć ro z­

bieżne a dzisiaj całkiem równoległe. Byleby symbol ten zm ę­

żniał i spo tężn iał...

Przyszły dziejopis naszej twórczości zwróci kiedyś uwagę na podobne zdum iew ające zbiegi wypadków, choć przecie są to n astępstw a całkiem naturalnego rozw oju i układu n a ­ szej duchowości. Będzie on rów nież unosił się nad innym dziwnym sojuszem : m alarstw a i prozy artystycznej w jednej osobie W itkiewicza. Ale chyba najwięcej rad ow ać go b ędą motywy górskie; praw ie że nagły, a błogosław iony dla całej sztuki nabytek. Odkrycie Ameryki niem a tej wagi dla oświaty pow szechnej, co dla nas odkrycie piękna tatrzańskiego. L ite­

ra tu ra i sztuka, skazane zdaniem naszych ojców n a wyłączny charak ter nizinny, jednostajny, jednym rzutem przedzierzgają się w inną, piękniejszą sk ó rę; zbogacają się Krezusow ym sk arb em ; do m ow y naszej wpływają now e strum ienia, czyste ja k kryształ i orzeźw iające; pow staje krajobraz piękny a w ła­

sny n a miejsce kłam liwych i cudzych widoczków, które cy-

ganerya m alarska znosiła z Krymu, W łoch, Szwajcaryi. W tej

chwili tru d n o naw et przew idzieć, jakie b ęd ą skutki tego

bajecznego przełom u. To fakt, że się już zaczęły i nie p o ­

m inęły żadnej postaci artyzm u, nie wyłączając rzeźby i m u­

(5)

Nr 6. M Y Ś L zyki (Noskowski i Paderew ski) oraz sztuki stosow anej do przem ysłu.

P roszę mi wybaczyć odskok, toć n a w stępie wym ówi­

łem go sobie, zaznaczając bliźniactwo now ych tchnień muzy naszej. Grom adzić sym ptom y z okazyi tak obfitego w sym ­ ptom y fakciku, ja k książka p. Kazimierza T etm ajera, w arto i należy.

Z kolei w spom nieć w ypada o trzecim głównym żywiole

„P oezyj“ — o erotykach. Zajm ują one w zbiorku sporo m iejsca i tch n ą po największej części dosyć silnem, m łodem uczuciem. Lecz n a pytanie, czy z nich w yziera jaki nowy, nieograny jeszcze tem at m iłosny — nie moglibyśmy odrzec:

tak. Spotykam y bow iem i porywy gwałtow niejsze, i akcenta zm ysłowe i szablonow y idealizm w rodzaju wykrzykniku (Do...).

A zawsześ dla mnie tą samą dziewczyną

Z a n ie lstw e m w oczach, z a n ie ls tw e m w uśmiechu.

T akie kom unały i m adrygały nie są godne pisarza i człowieka, który gdzieindziej zdradza pew ną siłę pragnienia i tęsknoty, a więc stanów ducha, nie m ających nic w spól­

nego z pustym brzękiem słów. W ogóle au to r chełpi się, że jego kochanka niem a m aniery i nie z jego pochodzi sfery, a sam nieraz popełnia grzech konwencyonalizm u.

W „Fantazyi" n. p. dla wyrażenia, iż nie uda m u się drugi raz śnić rozkosznie o miłości, nagrom adza aż kilkana­

ście porów nań rzeczy niemożliwych. „Prędzej kaskady się uciszą, kw iat skam ienieje, wichry tw ardem i skały zakołyszą, prędzej się T atry skruszą w pył, prędzej od piorunów w oda się zapali" i t. d., „nim drugi raz tak będę śnił.“ Najpierw, zkąd ta pew ność ? P ow tóre, rów norzędnie ze snem kłaść efekta tak tw arde, lapidarne, granitow e ?

T aż sam a skłonność do deklamacyi, idąc w p arze z pe- w nem i brakam i plastyki, zepsuła też dosyć oryginalny dyalog w ierszow any „Salom on i S ulam itka", w którym odczuwam y łaknienie, żar nam iętności, spazm pieszczoty i pesym istyczną klątw ę niebytu, rzuconą na zarodek samego życia. Chcąc naśladow ać piękne w swej naiw ności porów nania ze starego testam entu, oraz ..Pieśni n ad pieśniam i", albo m oże Alfreda Nossiga, który w swych „Rytm ach" przedziw nie je odnowił, p. T etm ajer kładzie całkiem niem ąd re słow a w u sta — ko­

m u ? wcieleniu m ądrości, Salomonowi.

„Jak dwa gołębie piersi twoje, co n a śnieżystej siedzą h ali". Gdzie, na miłość Boga, proporcya! T akie piersi m o- żnaby w idzieć chyba tylko przez m ikroskop.

W spom nieliśm y o pesymiźmie. Niechęć do życia, rw a ­ nie się d o . . . Nirwany, prośbę o sen i śmierć, m ożnaby n a ­ zw ać czw artą z głównych strun liry naszego autora. Dźwięczy ona sm utno w m nóstw ie poem acików , refleksyj filozoficznych i elegijnych w estchnień. Nie zawsze jej wierzyć m ożna, bo za często się p o s ta rz a ją owe „nirw any", „p rzestrzen ie11,

„m roki", „wieczności". A utor je s t (jak i Kasprowicz), Shel- leistą; parę drobiazgów jego przełożył, m oże pod jego w pły­

w em nasiąknął pan teizm em , którem u jednak n ad ał barw ę czarną, zam iast różowej. T en i ów z w ybuchów zgorzknie­

nia, ja k np. „o szczęśliwej doli m ałp", razi niesm akiem i s a ­ dzeniem się n a dem onizm , w ogóle jednak, z d a j e s i ę , że m u rzetelna zadum a i m elancholia — nie są obcem i! Tylko

radzilibyśm y każdem u m łodem u wieszczowi, ażeby pam iętał, że W eltsćhmęrs w ypłakał całe m orza łez, wygrał wszystkie gamy bólu ludzkiego, że nie zostaw ił dla nas nic a nic, i że chcąc zeń w ykrzesać coś nowego, trzeb a go zrobić psycho­

logią, realizm em , spow iedzią jaw n ą lub zam askow aną, w sen­

sie ostatnich rom ansów M aupassanta, „Bez dogm atu" S ien­

kiewicza i t. p. Poezya zaś i filozofia rozpaczy i nudy w y­

pow iedziały ostatnie swe słowo ustam i geniuszów, dawno w grobie leg łych ...

Kto wie jedn ak, czy p. T etm ajer nie je st n atu rą b a r­

dziej entuzyastyczną, choć pow ażną. W takim razie bezcie­

lesne dumy nie będą go zbyt długo nawiedzały, a n a tem zyska poezya jego, k tó ra koniecznie m usi skrystalizować się

w pom ysłach, po ró w n an iach , o b razach, a głównie ję z y k u ^ („Byłbym cię oddał, gdy m iałem cię", „Aż w zrok, jak k r ó t k a ' ^ zbyt kotw ica", „Mniej w ażą, niż p rzeg ięta tęcza przez nie- biosy“ i sto innych).

Składnia szyku i w iązanie zdań głównych z p o d rzęd n e- mi są strasznie słabą stro n ą autora. Niech poham uje go­

rączkę, zdobędzie cierpliwość, w ygładza styl troskliwie, bo inaczej szkoda byłoby jego praw dziw ej myśli, praw dziw ego uczucia, praw dziw ej poezyi.

C ezaky J e llen ta .

>-< l—i 3>-<---

C Ó R K A L E Ś N E G O . \

S Z K I C P O W I E Ś C I O W Y

przez

" W I S Ł .

A .

" W

A . .

|

(Ciąg dalszy).

Był to w dzięczny obrazek i W arw arka przyglądała m u się ciekawie. Nagle coś mignęło jej przed oczami. Jak gdyby z chmury, zbity w kulkę w ypadł mały krogulec — porw ał jednego ptaszka i — znikł jak przybył błyskawicznie.

W arw arka krzyknęła m im o w o li!

Drugi ptaszek zaczął piszczeć żałośnie — zatrzepotał skrzydłam i i p i ! pi ! p i ! uleciał w kierunku uprow adzonego tow arzysza. P o chwili jed n ak przekonaw szy się znać o b ez­

skuteczności swych usiłow ań — pow rócił n a grobow iec swych w spom nień, a nie tknąwszy żółtych ziarenek piszczał z p u sz- czoną głową, przelatując z gałązki na gałąź.

W arw arka lubiąca ptaszki nam iętnie — dziwnie roz- tkliw iła się tym w ypadkiem .— Czyżby to m iało być p rz ep o ­ w iednią jej życia? Czyżby ją jedynaczkę W asyla „z nad d e­

bry" — coś podobnego spotkać mogło P Piszczałaby — p i­

szczałaby nieboga jako ta ptaszka d ro b n a ! — niem ajac zniskąd pom ocy, ani p o ra to w a n ia !

Złodziej — świerki — „Ponedil" podcięty wywietrzały jej z głowy. Zapom niała o istnym celu swego przybycia. Szła żywo, jakby ukołysana rytm em w łasnych trzeszczących k ro ­ ków. — Skręcić ju ż m iała na drogę ku swojej debrze — gdy koło w iązu — zam igotało jej coś p o d krzakiem .

Zbudziła się z zadumy, i skokiem pan tery przesadziw szy nie wielką odległość — piłującego przy samej ziemi ujęła za kołnierz.

— A m am cię p rz e c ie ! — wykrzyknęła radośnie — w strząsając nim i podnosząc do góry!

Był to mały, szczupły, z zawięclłą tw arzą i w w ytartej odzieży człeczyna — który zdaje się nie pojął jeszcze n ie­

bezpieczeństw a m u grożącego — gdyż naw et nie usiłow ał się bronić.

— A ty co za jed en ? — Zkąd ? — spytała zdziw iona nieznanem sobie obliczem. — T eraz mi odpow iesz za w szyst­

kie sosny! buki, dęby i mój „Ponedil" podcięty — Schw y­

tałam cię nareszcie — chw ała Bogu.

Złodziej uderzył w płacz i w prośby.

— A ch! — ja biedny! nieszczasny s ta re ń k i! „Chotiw"

ogrzać się. kapineczkę. — Mróz chodzi mi po kościach jak po kom orze. Daruj mi ten raz jen o śliczny paniczu. W ięcej już piłki do rąk nie wezmę ! Ot skusiło m nie jakieś licho,

n a biedę i pohańbienie.

— Mów coś za je d e n ! Ojciec się z to b ą rozp raw i!

— Nie gub że m nie biedneńkiego — duszo chrześciań- s k a ! Weź sobie piłkę — siekierę — m ówił zręcznie się o b ra­

cając — przyczem ujrzawszy, iż to tylko dziew czyna dzierży g'o tak silnie, szarpnął się z całej mocy i ją ł uciekać.

Lecz W a rw ark a zw inna i zręczna dopędżiła go w kilku

susach.

(6)

— P rzebiegły złodziej z ciebie — rzekła ująwszy go

^ f"jak pierw ej — chodź ze m ną do ojca!

— 0 ! pięk n a m oja panienko! jęczał składając ręce.

— Nic ci to nie pom oże — musisz iść za m ną — o d ­ p arła wcale nie w zruszona siwem i włosam i starca.

O parł się całym ciężarem.

— Nie rób tej hańby ludziom — mnie — i sobie — mówił już trochę wyzywająco. —- Stary ja, — biedny, — m arny nędzasz i nic ! — Czy skisnę w tej czy w tej dziurce — je d n a zap łata! Oczu nikt nie w ypłacze! — Ale co ci zaw i­

niła m oja żona nieboże — co mój pasierb, nauczyciel tu tej­

szy — że ich podasz n a śm iech ludzki, n a palców w y tyk anie!

W arw ark a w tył się cofnęła, puszczając zdobycz z ręki.

P rzypom niała sobie szepty m łynarki o ojczymie n a u ­ czyciela w ierutnem la d a c o ! — Scenę z kasztankiem przy krynicy. — Sw oje myśli i m arzenia! — Cóż m a czynić? — Żal jej ojca ukochanego, który rozbija się za złodziejem — i żal tych co m ają cierpieć niewinnie.

Stary, jakby się cieszył w rażeniem słów w ypow iedzia­

nych — oparty o drzew o chytrze na nią spoglądał — w i­

docznie lepiej od niej wiedział, co go czeka.

O na zdecydow ała się nareszcie. — Niech padnie na inne ręce — pom yślała, dodając głośno : „Idźcie z Bogiem, a pam iętajcie, jak ojciec was pochw yci — nieclaruje“ i o d ­ w róciła się ze w strętem .

Żle zrobiła — szkaradnie. O szukała ojca najlepszego.

P ozbaw iła go pociechy i wypoczynku — bo przecie aż zmi- zerniał z zgryzoty i nocy nieprzespanych. I o kogo jej chodzi ? 0 nieznanego całkiem człowieka. — Niechby i on się trochę podręczył. Nie jeździłby m oże tak rozkosznie z p an n ą Iie - lusią. Nie spijałby z nią pachnących ziółek przy stole. — 1 kto wie czy łap ał konia rozhukanego ? — Ale cóż ztąd ? Niechby tam .

Co jej na tem zależy? -— Czy ją kto prosił o to ? S tary będzie broić, jak broił. — Zniszczy do szczętu

„P onedil" zrębie „N edilę“ — i wkułak się przy niej rozśm ieje.

O! co nie! to nie! — zaw ołała głośno, jakby o d p o ­ w iadając kom u drugiem u. S am a pójdzie do nauczyciela, wszystko m u przedłoży, opowie. — Niech sobie strzeże oj­

czyma — bo inaczej — stanie się, co się stać m iało. — T u niknie jej energia.

B iedna m łoda d ziew czyna! zalew a się łzam i gorącemi, które nie w iedzieć zkąd płyną jej i płyną. — Ale bo też m iała rozum wypuścić złodzieja! — A gdzież pow ie to n a u ­ czycielowi ? Gdzie się z nim spotka ?

VI.

K siędzow a przyniosła wazkę z suszonym owocem , ugo ­ tow anym soczyście. N akryła stół białym obrusem , tkanym p rzed stu laty i z pom ocą P azienki, pierw szej swej ochm i­

strzyni, oraz dziaczka elewa — zajęła się przygotow aniem do wieczerzy.

N a niebie błyszczało gwiazd tysiące, niby p u n k ta zło­

ciste na szafirowej makacie. Mróz skrzypiał pod nogami.

W chatach uciszało się zwolna. C ałodzienna krętan in a była n a ukończeniu. Gdzieniegdzie tylko podnosił się do góry, jak o p ar z m oczarzyska, obłok dym u, n a znak spóźnionej czyn­

ności, głównie jed n ak tarto mak, skręcano kluski (babulki), a naw et zaścielano słom ą podłogę z n ieo d zo w n em : ko ! ko ! ko ! k o ! ko ! ko ! (co wpływać m a przedziw nie n a nośność drobiu) i wym oszczono stół w onnem sianem. Poczem bez­

p o śred nio n astąp ić m iało spożyw anie grochu, kapusty, grzy­

bów, fasoli, kasz czworakich, suto okraszonych olejem, piro- gów, klusek i pszenicy (kutii) z m akiem i m iodem .

U księdza zwyczaj te n uległ znacznej zmianie. Były w praw dzie akcesorya Betleem skiej stajenki, ale siano jedynie p o d stołem , a snop zboża w ym uskany i czerw oną krajką zw iązany w kącie. Zato śliczna choinka lśniła się m nóstw em św iec kolorow ych, złoconem i orzecham i, jabłkam i, piernikam i

i łakociam i różnego rodzaju. P rzystrajała ją Helusia z n a u ­ czycielem.

T eraz siebie p rzystraja w bocznej alkowie. W łaściwie strój już ukończony. Ciem na kaszm irow a suknia faluje się i uk ład a p ra w id ło w o ; tylko jakoś z w stążką niebieską nie m oże sobie dać rady. W iąże ją w kokardę na boku, to w m o ­ tylka n a ram ieniu, to znów przesuw a pod szyję — przyczem nuci półgłosem :

Oj ty diw czyno m y ślam y b łu d y s z ! S a m a ne znajesz koho ty lubysz.

„Oj znaj u ! znaju ! kolio k o ch aju T ylko ne zn a ju z k im ży ty m a ju “ .

— H eluniu serce! W net tam skończysz? — przeryw a ją do rzeczywistości głos m a tk i.— Słychać już dzw onki P o ­ lickiego.

— Zaraz m a m o ! — odpow iedziała w suw ając motylka po d włosy. N iebaw em w dobrze ogrzanym i jasno ośw ieco­

nym pokoju zgrom adzili się wszyscy uczestnicy biesiady w i­

gilijnej, tj. gospodarstw o z córką i dw om a wnuczkam i, n a u ­ czyciel Kalita — i p a n Dolicki z siostrzeńcem .

Ośm osób — do pary — na d o b rą w różbę i w esołą zapowiedź. P rzełam ano się „p ro sk u rk ą“ zam iast opłatka, p o ­ sm arow aną m iodem — w śród m nogich życzeń i ukłonów — poczem proboszcz u trak to w ał wszystkich nie w yłączając Ge- nuńcia i Justyna w yborną nalew ką jarzębinow ą.

— Ja proszę o dwie zupy — rzekł p an Dolicki, wiążąc serw etę pod brodę i zakąszając w ódkę ciastkiem francuzkiem , bo boję się żebym potem nie czuł żalu za którą.

— W olne żarty p an a d obrodzieja — o d parła jejm ość — czem prędzej staw iając przy pełnym talerzu szarego barszczu czarkę zupy m igdałowej, aż gęstej od rodzynków .

— Polew ki jejm ościne sław ne n a całą parafię — przecie pow iad ają że ksiądz dziekan zjadłszy tutaj misę grochówki z k ap u stą cały rok palce oblizywał.

— O ! też bym księdzu dziekanow i na misce grochów kę daw ała — chłop to czy co ?

— W uj użył tu przenośni — w trącił p an Karol — m u ­ siała być na talerzu.

— Nie — wyraźnie m ów iono mi „na misce".

O ! o ! kto też to w id z ia ł! — broniła się gospodyni.

— Ktoś co m iał oczy.

H elusia usiadła pom iędzy panem Karolem a nauczycie­

lem. D obrze jej było. N a najm niejsze poruszenie sąsiad z p ra ­ wej strony p o d aw ał sól, pieprz, ocet, oliwę itcl.

— Szkoda że zwyczaj zaścielania słomy na stole zagi­

nął u nas — rzekł p an Karol podrażniony nieco uśm iechem Heluni, którym nauczycielowi za wodę dziękow ała — m ogli­

byśmy sobie coś wywróżyć.

— Umie p an ?

— Nie — o d p arł naiwnie.

— Ja także nie — więc nie mielibyśmy praw dziw ej korzyści.

— W danym razie up raw ianoby tę sztukę.

— W ątpię. — „Przem inął czas“ — jak mówi p o e ta .—

Dość m am y szalbierstw i kuglarstwa.

P a n Karol chciał coś odpow iedzieć, ale księdzow a p o ­ dała m u w łasnoręcznie szczupaka z chrzanem —• poczem nauczyciel po djął dalszy ciąg rozmowy.

— Z upełną pani słuszność przyznaję — rzekł sm arując Genuńciowi struclę m iodem — tyle m am y złudzeń na każdym kroku, pocóż mnożyć je jeszcze?

— Poco cieszyć się darem nie lub smucić bez p o d sta ­ wy — H elusia dodała z kolei.

— Sm ucić ? — Z apew ne — choć b ardzo p o do bało mi się zdanie jednego z niem ieckich pisarzy, który m ó w i: Zycie je s t zawsze tylko c ię ż a re m — bądź co innego sobie w yo bra­

żamy — a wszelkie jego obietnice i n a d z ie je — kłam stw em !

(7)

Nr. 6. M Y Ś L 7

— Cóż za K assandra złow roga! w trącił p. Karol.

— P atrzajcie jaki mi pesym ista! — p o p arł go wuj. — I skąd to nabrałeś tego dośw iadczenia — mój m łody przy­

jacielu !

— E t palnij s o b ie ! — dodał, w idząc że ksiądz nalew a kieliszki. Bo ja k grecki p o eta p o w ie d z ia ł:

Wszystko pije naokoło Ziemia, słońce, morze, cielę.

Wszystkim przyjemnie wesoło.

Jaż nie mam pić ? — Przyjaciele ? Gzy tak Karolu ?

— Coś w przybliżeniu — odparł ten z uśm iechem.

B ib it is te ! B ib it Ule!

B ib u n t centum, bibunt m ille! N o! pijże p a n ! Chyba że nie rozum iesz po łacinie ?

— Tyle rozum iem , choćby z pow ieści Kraszewskiego.

D o sy ć! to nam w ystarcza — i przez stół trącił się z nim kieliszkiem.

Nauczyciel z w dzięcznością przyjął w yróżnienie, skłonił się i rzekł ciągnąc nijako frazes p o p rz e d n i:

„Chociaż to życie idzie po gradzie Jak mi Bóg miły dobrzy są ludzie11.

(G. d. n.) ---

WOLNE MYŚLI

( F E J L E T O N ) .

VI.

Miałem zaszczyt zwrócić już gdzieindziej uw agę, iż z a ­ baw nie wygląda um ieszczanie w w ykazach statystycznych

pod rubryką ruch ludności, liczby osób zm arłych — bo jużci kto, to z pew nością zm arli najm niej się ruszają. N ieko­

niecznie zgodne z fdozofją języka są w tym wykazie i u r o ­ dziny, bo m aleństw a rodzące się także m ało ruchu używ ają.

Jedyny sens w owym ruchu m ają m ałżeństw a, gdyż te rz e­

czywiście wielkie częstokroć poruszenia spraw iają.

Ale nie o tem m iałem mówić. C hciałem tylko zaznaczyć ku wiecznej pam ięci, iż kiedy w tygodniu poprzedzającym zjazd lekarzy zm arło 54 osób, to tydzień zjazdu w ykazał 56 osób należących do przym usow ej na tam ten św iat em i­

gracji. Zdaw ałoby się napozór, iż obecność tylu p ierw szo­

rzędnych pow ag lekarskich w raz z pięciokrotnem zw iększe­

niem liczby koncesjonow anych k uratorów zdrowia, pow inny były w prost przeciw ny przynieść rezultat. Nie chcę p rz e s ą ­ dzać, ale gotów bym się założyć, że obecny tydzień pozjazdow y wykaże znow u spadek śm iertelności. W tem przek on aniu utw ierdzają m nie i liczne listy m oich pryw atnych k o re sp o n ­ dentów z Galicji, wykazujące, iż w dniach zjazdu, w m iej­

scow ościach opuszczonych przez lekarzy, stan zdrow otny {bodaj pękł, co wyraz ten ukuł) znacznie się popraw ił.

Osobiście byłbym całkiem zadow olony ze zjazdu, gdy­

bym przez w rod zon ą skrom ność i lękliwość, nie zaniechał

■ sposobności otrzym ania m edalu n a w ystaw ie p rzyrod niczo- lekarskiej. Jak w iadom o je st ogłoszony konkurs n a takiego

■wystawcę, co wyszedł bez nagrody. W obec tego m iałem wszelkie szanse otrzym ania m edalu za m oje fejletony, a jakby to było ładnie gdyby dzisiejsze „W olne m yśli“ miały po b o ­ kach dw a m edale z n a p ise m : „za pracę i postęp — w ystaw a przyrodniczo-lekarska w K rakow ie 1891“. Nie widzę bow iem żadnej racjonalnej przyczyny do pom inięcia m nie w liczbie nagrodzonych. Nie przeczę, że w ódka i m iody pom agają do zdrow ia (zwłaszcza użyte w większej ilości), że plany i s ta ­ tystyka K rakow a ogrom nie wpływają na zdrow otność m iasta,

że p. Czyński cudów leczniczych dokazuje za pom ocą swych pierników , że wyroby ślusarskie i tkackie m uszą także m ieć w sobie coś przyrodniczego lub leczniczego, kiedy je n ag ro ­ dzono — słowem uznaję i aprobuję wszelkie o dzn aczen ia:

m ałe i wielkie m edale, dyplomy honorow e, publiczne p o d zię­

kow ania i listy pochw alne. Ale aprobując i uznając, pytam s i ę : dlaczego nie m iałby na tej samej podstaw ie dostać p a - rasolnik m edalu srebrnego, kiedy jak w iadom o parasol chroni od zam oczenia, ergo i przeziębienia. — dlaczego stolarz nie m iałby otrzym ać publicznego podziękow ania za łóżka ch ro ­ niące od spania n a gołej ziemi, co nie jest higienicznem , zw łaszcza na parterze, — dlaczego wreszcie m nie nie n ale­

żałby się dyplom honorow y za m oje fejletony? Nie jestem zarozum iały, ale naw et R odoć (a przecież to znawca) p rzy ­ znał m i — jakby to powiedzieć, żeby się nie zarum ienić ? — że pióro m oje m a w sobie coś takiego, co trochę rozw esela.

Czyż potrzebuję zaś dowodzić, że wesołość wpływa na dobry h u m o r czytelnika, że ten h um or ro zpęd za pochm urne myśli i naw et przyczynia się do dobrego traw ienia. To taki środek leczniczy jak każdy inny, a naw et pozw olę sobie tw ierdzić, że wyższy od w yrobów ślusarskich i . . . statystyki i planów m iasta K rakow a.

Ale stało się, — nie byłem w ystaw cą, nie mogę więc m ieć pretensji do komisji rozdającej nagrody. Zresztą le k a ­ rze już się rozjechali, — szukaj więc w iatru w polu.

Cieszyłem się b ardzo, że wyjechali do R abki, Szczawnicy, Krynicy i t. p. R az, pom yślałem sobie, użyją tych przyjem no­

ści, n a jakie skazują biedne ofiary swych oględzin i opuki- w ań. B a! albo to oni tacy naiwni. Pojechali sobie wygodnie aż miło, gdzie przyjechali tam się najedli i pili, — i dalejże w drogę n a dobre jadło i napitek. N acałow ano ich, naści- skano, zapalono im ognie sztuczne, przyjm ow ano mowami, okadzono ich, nagłaskano — i to się nazyw ało zw iedzaniem zdrojow isk krajowych.

T rzeb a ci było, kochany jed en z drugim zjazdowiczu, pobyć w Krynicy przez parę tygodni i wypić sobie co dzień naczczo „po trzy Szklaneczki H erm enegildy ze serw atk ą", wleźć do bło ta krynickiego, pow ąchać zapachów kąpieli ra b ­ czańskich itp. itp. a wówczas, gdyby ci to przyjem ność s p ra ­ w iło, przypuszczałbym , że m asz sum ienie przeznaczając j ę ­ zyki, nosy i inne drobiazgi cielesne swych pacjentów n a p od ob ne tortury.

Poco jed n ak ludziom zazdrościć, że się dobrze b a ­ wili ! — lepiej iść za ich przykładem i puścić się sam em u w drogę „w celu zw iedzenia zdrojow isk krajow ych11. T ak też i czynię. Kiedy 6 Nr. „Myśli" dopiero będzie po d prasą, szlachetna kolej pań stw o w a uniesie m nie w stronę uroczych P ien in i kuracjuszom szczawnickim n ajprzód przypadnie za­

szczyt ujrzen ia m nie we własnej postaci. Tylko uprzedzam , że nie w ym agam żadnych ostentacyjnych przyjęć, — m oja skrom ność n a to nie pozw ala, proszę więc ją uszanow ać.

Co najwyżej zgodziłbym się n a w ręczenie mi choćby naw et większego upom inku, byle złoto było pierw szej próby.

K. B

a r t o s z e w i c z

.

NOWE PASTELE

przez

P A W Ł A B O U R G E T ’A.

I. Święty.

(Ciąg dalszy).

— Pozw ól p an i, niech skończę m oje opow iadanie — w trąciła miss Mary.

P rzykrem jej było widocznie w ojow nicze w zględem m nie

usposobienie miss R oberts.

(8)

— D roga pani, później będziesz dysputować....

Zacny opat zadaw ał sobie pytanie, w jaki sposób oczy­

ścić całą ścianę z pokryw ającej ją powłoki w apna, bez uszko­

dzenia fresku ? I oto co w ym yślił: przykleił do ściany se r­

w etę i wysuszył ją tak, że płótno przylegało silnie do gipsu, n astępnie oderw ał ją ostrożnie i ją ł w ydrapyw ać po k aw a­

łeczku pozostałe cząstki w apna. P rzez długie m iesiące p ra ­ cował w ten sposób zacny starzec, odsłaniając je d n ą ścianę, n a której znajduje się św. Tom asz, w kładający palec w ranę Zbawiciela, n astępnie drugą, gdzie św. apostoł przedstaw iony je s t jako poseł, na dw orze króla Judów Gondoforusa.

— A znasz pan tę legendę — spytała mnie nagle miss K lara? Tym razem nie dostarczyłem jej przyjem ności p o n o ­ wnego zgorszenia się m oją czysto francuską płytkością. Czy­

tałem to opow iadanie. Co p ra w d a przypadkiem . W ziąłem raz książkę W oragine, szukając w niej pom ysłu do pow iastki — i to ze w stydem wyznaję — dla bulw arow ego d z ie n n ik a ; legenda w biła mi się w pamięć, raz z pow odu szlachetnej przenośni, pow tóre zaś dla swego podzw rotnikow ego zab ar­

w ienia, które jej w m oich oczach nadaje wdzięk niepospolity ! Gdy św. T om asz znajdow ał się w Cezarei, ukazał mu się C hrystus P an, i ro z k aza ł udać się na dw ór Gondoforusa, gdyż król ten poszukiw ał architekty dla zbudow ania pałacu, któryby przepychem swym zaćm iew ał m ieszkania rzym skich cesarzy. Święty Tom asz usłuchał, u d ał się na dw ór księcia, ofiarow ał swoje usługi, i został przyjęty. — Gondoforus w y­

jeżdżając na daleką w ypraw ę, pow ierzył m u niezm ierną ilość złota i srebra, przeznaczoną n a budow ę pałacu. Za p o w ro ­ tem spytał świętego, jak postępuje go p ra c a ? Św. Tom asz ro zd ał ubogim pow ierzone sobie skarby, a b u d ow a ani o krok nie posunęła się naprzód. Król rozgniew any kazał uwięzić dzi­

w nego architektę. rozm yślając jakieby w yrafinow ane m ęczar­

nie zadać niegodnem u zdrajcy. Nagie tejże nocy ukazuje się władcy widmo zm arłego przed czterem a dniam i b ra ta i p rz e­

m aw ia d o ń : Człowiek, którego chcesz skazać na m ęki, jest sługą Bożym.

A niołowie pokazywali mi przecudne m ieszkanie ze złota i dyam entów , jakie zbudow ał dla ciebie w ra ju .“

Król poruszony do głębi zjawiskiem tem i przem ow ą, biegnie do w ięzienia i rzuca się do stóp świętego, który podnosi go m ó w ią c :

— Nie wiedziałżeś o królu, że jedyne trw ałe m ieszkania w znosi nam w Królestw ie niebieskiem nasza w iara i m iło­

sierdzie.

To pew na dodałem , opowiedziawszy pow yższą legendę, n ie bez pew nego zadow olenia, że przedm iot był pociąga­

jący dla takiego, m alarza ja k Benozzo, rozkochanego w p rz e­

pychu w schodnich kostium ów , skom plikow anych arch itek tu ­ rach, krajobrazach o niesłychanej florze i chim erycznych zw ie­

rzętach.

— O c h ! — zaw ołała m iss D obson odsuw ając w u n ie­

sieniu artystycznem półm isek fig czarnych i zielonych, które po daw ał jej w łaśnie chłopiec hotelowy, hultaj o szyderczem obliczu.

— Nie wyobrazisz p an sobie jak w spaniale wygląda sam Gondoforus, rodzaj M aura w zielonej, jedw abnej sukni, haftow anej wypukłe złotem, w żółtych butach ze złotem i o stro g am i; przytem koloryt taki miękki, świeży! I pom yśl pan tylko, że w arstw ą w apna przyłożono już tę ścianę w 16 wieku, a zatem nie było czasu n a żaden dodatek, żadne skażenie.

A po zostaje jeszcze cała je d n a ściana do odsłonięcia i miejsce p o n ad oknem, w tej sam ej celi, k tó ra służyła n ie­

gdyś, praw do po do bn ie, jako oratoryum dla biskupów , odw ie­

dzających klasztor.

W chwili gdy rozpytyw ałem się jeszcze miss Mary o szcze­

góły kom unikacyi m iędzy Pizą i klasztorem , bo czułem już, że nie oprę się p ragnieniu ujrzenia dzieł nieznanych mego ulubionego m alarza — drzw i się otw arły i w eszła p ara zape­

w ne znana już m oim angielkom , gdyż miss Mary spuściła

oczy i poczerw ieniała, a miss Klara odezw ała się po angiel­

sku do swojej p rzy jació łk i:

— Ależ to ten francuz i ta kobieta, których spo tk a­

liśmy w e Florencyi na tra tto ria ; nie pojm uję jakim sposobem porządn y hotel m oże przyjm ow ać podob ne indywidua.

I ja też spojrzałem na wchodzących i dostrzegłem za­

siadającą przy jednym z m ałych stolików parę, której nie­

jasn y stosunek zdaw ał się zbyt bijącym w oczy, abym mógł oskarżyć o chęć potw arzy m oją nieu straszo ną sąsiadkę. — N arodow ości m łodzieńca nie m ożna było rów nież podać w wątpliwość. Mógł m ieć zaledwo lat 25, lecz jego ściągłe rysy, blada płeć, szczupłe ram iona i w idoczna nerw ow ość całej istoty nadaw ały m u pozór przeżytego. — W rażenie to podnosiły piękne czarne oczy, niezm iernie ożywione. U brany był z tą p retensyonalną półelegancyą, k tó ra trąci cyganeryą.

M Y Ś L ,

Dla niej nie rna przestrzeni, Dla niej nie ma granicy,

Ni końca, Ona leci wśród cieni Szybsza od błyskawicy, Przez okręgi mgławicy

Do słońca.

I nie dla niej w przestrzeniach Stałe drogi orbity

Się kreślą;

Ona w w łasnych prom ieniach, Leci w boskich natchnieniach, Przez niezmierne błękity,

Jest — Myślą!

Sama sobie jest siłą, Sama sobie kierunek

Wykuje, Nie zwątpi nad m ogiłą, Z brojna w woli rynsztunek, Przyszły życia w arunek

Odczuje.

Jej nie grożą otchłanie, O na leci bezpieczna

W bezdenność, Gdzie się budzi świtanie, I duchowa, słoneczna, Dla jej duszy konieczna

Prom ienność.

O na nigdy nie drzemie, I gdzie jest, tam wytwarza

Dla siebie Życie w w łasnym systemie, Gdzie się duch przeobraża I glob praw dy rozżarza

Na niebie.

Ona pcha swe planety Płom ieniem rozpalone

Miłości, I gwiazd zgasłych skielety Usuwając na stronę, Rzuca światło w zamglone

Ciemności.

Ona skrzydła ma ducha Nosząc zmysły człowieka,

P roch ciała, Więc pragnieniem wybucha, I za ziemię ucieka

I przyświeca z daleka, I pała.

Go zdobyła w swym biegu To do miary przymierza

Swych zmysłów W drodze sądów szeregu I doświadczeń probierza Rzeczywistość rozmierza

Pomysłów.

Trud jej siły nie zmroczy, I nie zwiodą mam idła,

Ni sieci, Ona czujne m a skrzydła I przezorne m a oczy, Więc odważnie bój toczy,

I świeci.

Leć, o, Myśli, w niebiosy, Nad głowami narodu Jak jutrzenka ze wschodu

Poranna, Rozrzuć świeże tw e rosy W step wiekowej posuchy Skąd w tórują ci duchy

H o san n a!

S

z c z ę s n a

.

ZE ŚWIATA DŹWIĘKÓW.

L w ó w . Jeżeli sądzi kto, że dla m uzyków we Lw ow ie nadchodzi jak a istotn a p o ra wypoczynku, to myli się. W ypoczynek ten, trzeb a sobie chyba zdobyw ać jakim ś nadzw yczajnym wysił­

kiem, lub — ucieczką. Nauczyciel, dyrygent, czy wreszcie tak zw any spraw ozdaw ca, zawsze m a jakieś obowiązki, mimo że sezon koncerLów i opery już daw no m inął i mimo, że arty ­ styczne przyjem ności ju ż rzadko się tylko przy d arzają. Tem w łaśnie uciążliwsze te obowiązki.

Do rzędu najbardziej dających się w e znaki należą n. p

popisy szkół m uzycznych, prześladow ane przez część prasy

od lat kilku, w idocznie jed n ak nie dość energicznie, kiedy

Cytaty

Powiązane dokumenty

razić zdobywa on sobie piętno wielce oryginalne, to z drugiej strony artystyczna wartość jego utworu przez to samo się obniża, P. Kasprowicz, zdaniem naszem,

Szczególniej cieszy się z tego, że podźw ignięto m iasta i zorganizow ano wojsko na obronę kraju i że przez ustanow ienie tro n u dziedzicznego zakończy się

ności do dziedziczenia choroby umysłowej po ojcu — może się im oprzeć, czy posiada tyle odporności, wewnętrznej siły moralnej, aby kiełkujące w nim

Lusia, m ieszkając u rodziców Julka, pow oli nieznacznie poczyna przejm ow ać się jego id e a m i, zapalać się do nowych bogów, zatracając z drugiej strony te

Pani Julii C. Dotąd nie powierzyliśmy jeszcze nikomu. Dowie się Sz. Dziś jeszcze nie wiemy. Saturn alia.

M iał, zdaje się, dość inteligencyi i cierpliwości, aby, mimo swej artystycznej gorączki zło ta, wydoskonalić się w jakiejś nauce, lub fachu.. Pow ozili nasz

Autor, zajmujący się badaniem literatur średniowiecznych, daje w pracy powyższej część swych wyników, zmierzających ku wyjaśnieniu treści „Boskiej ko-

rakteryzuje dążność kierowników naszego uniw ersytetu do ożywienia pracy naukowej i usiłow aniom tym ze wszech m iar przyklasnąć należy. Bardzo szczęśliwa była