Nr. 3. Kraków, 15 Czerwca 1891 r. Rok I.
W y c h o d z i 1 i 15 k a ż d eg o m iesiąca.
Prenumerata wynosi w Krakowie:
r o c z n i e . . . 7 z ł r . 2 0 c e n t ó w k w a r t a l n i e . 1 ,, 8 0 „ m i e s i ę c z n i e . — ,, 7 0 ,,
Za odnoszenie do domu dopłaca się miesięcznie 5 ct.
Numer pojedynczy kosztuje so ct.
R ękopism ów drobnych nie zw raca się.
P r e n u m e r a ta n a p ro w in c y i i w całej Monarchii A u s tro -W ę g ie rs k ie j wynosi:
rocznie S zlr. — ct., kwart. 2 zlr. — ct.
W N i e m c z e c h :
rocznie 1 6 m., pół rocznie 8 m., kwartał. 4 m.
W e F r a n e y i :
rocznie 2 0 franków, kwartalnie 5 fran.
Ogłoszenia i reklamy przyjmuje Administraeya
„ M Y Ś L I“ po 10 et. za wiersz petitem lub jego miejsee za pierwszy raz, a po 5 ct. za następne.
R e d a k c y a i A d m in istraey a z n a jd u ją się w K ra k o w ie p rz y u licy Z ielonej L. 8, gdzie też u p ra s z a się n a d sy ła ć w sz e lk ie p rz e k a z y i p ism a . — P re n u m e ra tę p rz y jm u ją ró w n ież n a m ie jsc u w sz y stk ie k się g a rn ie , w e L w o w ie z a ś : S k ład g łó w n y w k s ię g a rn i S e y fa rth a i C z ajk o w sk ieg o . —
T R E Ś Ć : Od Redakcyi. — Stan oświaty w G aliey i.— Konstytneya 3-go Maja w świetle poezyl, studyum przez dra H. Biegeleisena. — Z żyeia artystów:
I. W łodzimierz Tetmajer przez A. Dobrowolskiego. — „Córka leśnego“, powieść przez Wisława. — „Trzeci Maja“, poemat przez T. Lenartowicza. —
„Wolne M yśli“ (Fejleton III) przez K. Bartoszewicza — Nowe pastele przez P. B ourgefa. — Szkice naukowe przez dra M. I. — Co to jest obraz h i
storyczny? przez A. Piotrowskiego — Teatr przez Jam nika. — Literatura — Zagadki i rozrywki naukowe. — Odpowiedzi Redakcyi. — Inseraty.
O D R E D A K C Y I .
Dla pobudzenia ruchu piśm ienniczego w śród naszych pań, a tem sam em ułatw ienia im sposobu zabierania głosu w piekących spraw ach społecznej i towarzyskiej natury — p o stanow iła redakcya „Myśli" rozpisać kw estyonaryusze n a dwa te m a ty : „W jakim kierunku winny się kształcić nasze p a n n y “ i „Dlaczego dzisiejsze m ałżeństw a należą przew ażnie do rzędu konw encyonalnych“. — Mamy nadzieję, że, pośw ię
cając w naszem piśm ie miejsce tego rodzaju zagadnieniom chwili bieżącej, przyczynimy się, choć w małej części, do w szechstronniejszego ich oświetlenia, i w ten sposób sta niem y na stanow isku zagranicznych czaso p ism , gdzie drogą takich kwestyonaryuszy wyłoniła się niejedna szczęśliwa myśl.
*
* *
„Inteligentny filister“ galicyjski, (o ile dw a te pojęcia p o łączyć się dadżą ze so b ą), uw aża za obow iązek wiedzieć 0 tem , co się na świecie, poza polityką wielką i małą, dzieje, a zatem , co po rab ia nauka, k tóra m u im ponuje tytułam i, 1 co porabia sztuka, k tó rą tolerow ać należy. P oniew aż jed n ak zatapianie się w księgach i książkach zabiera wiele czasu, a n ad to należy do zajęć często zbyt nużących i nudzących, a rzadko dotykalnie k o rz y stn y ch : więc też inteligentny filister galicyjski o tem , co p o rab ia nau k a i co p o rab ia sztuka, do
w iaduje się z gazet codziennych, w których naturalnie dają m u zwykle krótkie tylko notatki, w dziennikach bowiem naszych o politycznym wyłącznie zakroju, innych dać nie mogą. Za granicą, u nas zaś w Królestwie, w ychodzą tygo
dniki, dwutygodniki i miesięczniki, pism a niepolityczne,^zaj
m ujące się specyalnie ruchem naukow ym i literackim , ?J,e ogółowi żądnem u wiedzy, a nie m ającem u czy czasu, cay środków do sam odzielnych studyów , dają obraz ruchu um y
słowego n a św iec ie; nasz galicyjski inteligentny filister pism takich nie potrzebuje, on ich p o p ro stu nie chce. Dowód na to b ardzo ła tw y : gdyby ich potrzebow ał, gdyby ich chciał, m iałby je — ludzi gotowych do pracy w tym kierunku nie zbrakłoby z pew nością. W całej Galicyi, liczącej przeszło 6 m ilionów m ieszkańców, nie wychodzi ani je d e n tygodnik, je d e n dw utygodnik i kilka m iesięczników — straszliw ie mało!
P rzy patrzm y się teraz owym w y daw nictw om : je d e n tylko, a zarazem jedyny dw utygodnik „Św iat“ i jed en tylko m ie
sięcznik „ P r0etvodnik nauJcowy“ nie są zabarw ione białą, czy czerw oną b arw ą stronnictw a, reszta, to działa grubszego ka
libru, puszczające wielkie bom by i granaty, w ślad za co
dziennym , rotow ym ogniem piechoty. A tu dodać należy, że nasz przeciętny galicyjski filister byłby przez otoczenie swe palcam i wytykany, gdyby nie stanął* w szeregu po prawicy, lub po lewicy. W yrazu pew nych zasad każą m u jego m istrzo
wie szukać zawsze i wszędzie i w edług tego sądzić o rzeczy, tym czasem , poza walką przekonań, jest jeszcze cały wielki świat, piękniejszy, czystszy, trwalszy, a nadew szystko, nam do od dechu, do życia nietylko po trzeb n y , ale niezbędny.
W partyjnej walce w yrabiają się ludzie n a w ew nątrz, ale nam trze b a nietylko w ew nętrznem istnieć życiem, my, któ rych spychają m iędzy um arłych, musimy tem potężniej rzucać spychającym w tw arz, żeśmy jeszcze nie zginęli, my m usim y pop ro stu udow adniać światu, że mamy w sobie to, co daje praw o istnienia, to jest siłę i wolę.
N aród, którem u n a żadnem polu działać nie w olno, z wyjątkiem pola um ysłowego, niechże duszą i sercem p ra cuje n a tym jedynym zagonie, jak i m u jeszcze p o z o s ta ł; n a ród, który walczyć m usi o byt z h o rd ą barbarzyńców i z n ie
przyjacielem , niosącym sztan dar najwyższej kultury, niechże św iatłem ro zp rasza ciemności i św iatłem św iatło odpiera.
Inteligentny galicyjski filister pow inien wiedzieć (p o w i- n i e n , dotychczasow em bow iem postępow aniem nie p rzek o n ał chyba nikogo, że wie), że n a b arkach jego spoczywa wielkie zadanie, które w raz z innym i członkam i społeczeń stw a dźwigać musi, a przynajm niej znów — pow inien. Z ad a
n ie to, to w alka z obcym nam , mocnym, wytrwałym , n ie
przyjaznym żywiołem, który dziś oprócz m nóstw a znacznych przew ag, m a jeszcze i tę jed n e z największych, że jest od nas więcej wogóle wykształcony. Aby m u opór stawić, aby germ anizacyi, k tó ra pozornie nie daje się w naszej prowincyi uczuć, a n ap raw d ę tak straszne robi postępy, nie u le c : trzeba przedew szystkiem lud uświadom ić, dać m u poczucie w łasnego
„ja“, własnej godności i własnych obowiązków. Jestto zad a
nie wcale nie ła tw e : ludu owego, po m iastach, m iasteczkach i w ioskach je st kilka milionów, i nauczycieli doń trzebaby conajm niej kilkadziesiąt tysięcy. P ozyskanie tej liczby nie je s t bynajm niej niem ożliwem , jest naw et bardzo łatw em , nie chodzi tu o nauczycieli fachowych, nauczycielem takim m oże być każdy, kto tylko m a sposobność zetknięcia się z niższe- mi w arstw am i społeczeństw a. Jest tu koniecznym jed en tylko, prócz dobrej woli, w arunek, a tym je st w łasne w ykształce
nie. U nas w Galicyi ludzi praw dziw ie wykształconych nie- ledwie n a palcach wyliczyć by m ożna, ludzi zaś m ających praw o do zdawkowego tytułu: „wykształcony człow iek“, zna
lazłoby się także niezbyt wielu. Aby być człowiekiem wy
kształconym , nie dość je s t być budowniczym , lekarzem , czy adw okatem i t. d. — trze b a, prócz fachowych w iadom ości mieć europejskiej cywilizacyi ośw iatę, trzeb a w iele, w iele czytać. Nie rzadko spotkać u nas m ożna człow ieka, który Sofoklesa um ie praw ie n a pam ięć, lub cały kodeks karny
2 M Y Ś L Nr. 3.
nosi w głowie od a do s ze wszystkimi przypiskam i, a o ta- kiem m nóstw ie palących kwestyj, lub ciekawych rzeczy po ję
cia nie ma, że m imo całej jego fachowej uczoności, w ykształ
conym nazw ać go nie m ożna. Gorzej, jeśli do takiego stanu umysłowego, do tej ignorancyi, dołącza się jeszcze p op rostu cały ogrom barbarzyńskich uprzedzeń, przesądów , odziedzi
czonych, czy nabytych, które tak często u nas w p ro st u n ie m ożliwiają działanie, spożytkow anie ludzi, lub w ykorzenie
nie złego.
Nasz inteligentny filister galicyjski, jeżeli przyzna, że n a barkach jego spoczyw a zadanie w alczenia w ogóle z ży
wiołem nieprzyjaznym , w alczenia sam odzielnie, w alczenia przez dobry wpływ n a niższe w arstw y •— połow a zwycię
s t w a ; jeżeli przyzna, że m u do tytułu n ap raw d ę cywilizowa
nego człow ieka dosyć jeszcze daleko i że o zasłużenie na ów tytuł starać się będzie — druga połow a zwycięstwa.
Tylko niestety ! jeśli pierw sza w ątpliw a, to druga jeszcze w ątpliw sza...
A teraz zobaczmy, ile to ludności galicyjskiej czeka n a najpierw szy krok cywilizacyi ? Oto ni mniej, ni więcej, tylko praw ie 80 °/0 m ieszkańców Galicyi nie um ie ani czytać, ani p isa ć ; nadzw yczajną tę sztukę n a 6,607.816 ludzi posiada tu tylko 1,339.122! Jestto zaiste p rzerażające! Prow incye polskie, którym w yryw ają poprostu język ojczysty, mogłyby m ieć zupełnie upraw niony żal do galicyjskiej inteligencyi, k tó ra zajęta zawsze zbyt w alką stronniczą, mało dba o p ra w dziw e ucyw ilizowanie i podniesienie m asy narodu, przez co wobec pobratym czych nam plem ion, spraw ia w rażenie, jak gdyby w egetow ała, a nie żyła, nie daje bow iem potężnych objaw ów żyw otności własnej.
W iele jeszcze w tej kwestyi dałoby się p o w ie d z ie ć ; m iejscem ograniczeni dodam y tylko, że, zdaniem naszem , oświecać w Galicyi trzeb a nietylko w arstw y najniższe. W k a
m ienicach, pałacach, czy dw orach, znajdą się u nas ludzie nie mniej ciemni, ja k w suterenach, chatach, czy lepiankach, tylko ciemni inaczej. I m oże nie wszystkim w yda się to p a radoksem , gdy odezwiem y się głośno, że w edług nas, oprócz tow arzystw a oświaty ludu — powinno istnieć, nie mniej, jeśli nie. więcej naw et od tam tego potrzebne, tow arzystw o ośw ia
ty galicyjskiej tak zwanej inteligencyi, czyli całego tłum u filistrów.
KONSTYTOCYA 3 MAJA
w ś w ie tle poezyi.
(Ciąg dalszy).
A utor w iersza: „Nad now ą konstytucyą“ podpisany literam i R. H., posługując się jeszcze starem i narzędziam i poetyki k lasy czn ej, ciska piorunam i Jow isza „na tyranów Polski, chciwych krw i ludzkiej obżerców “ przedstaw ia ja k stare przem ocy bożyszcza (bezpraw ie i niezgoda) zw alone leżą u stóp n atu ry pokrzyw dzonej, ja k u d erzo n a w łeb p o czw ara ślepego p rzesądu, u b ita p ad a pod tro n ludzkości, oprom ieniony spraw iedliw ości św iatłem “.
„Myśli rad o sn e U kraińca z przyczyny nowej konstytu- cyi dnia 3 Maja 1791 r. zapadłej i z odebranych o niej w ia
d o m o ści“ , rozpoczynają się w ierszem , głoszącym już doko n an ą rów ność wszystkich spraw społecznych, kończą zaś tem i pełnem i zaszczytu słow y: „O św ięte ludzkości p ra w a jak ie - gożeście cudu dokazały, złączyłyście serca całego narodu.
Niech m ilknie dum a, niech się w najskrytsze przepaści kryje zazdrość, przeciw na chwale naszej bo głos powszechny, głos całego n aro d u węzłem w spólnej miłości spojonego (o uw iel
bienia i wiecznej chw ały godni praw odaw cy) uszczęśliwionego zew nętrznie i osw obodzonego z obcej przem ocy, zew nętrznie, opiew ać w iecznie będzie pochw ały w asze“.
Do głosów pow szechnego uw ielbienia przyłączył swe uczucia kanonik inflancki Placyd Daszkiewicz, w w ierszo
w anym do połow y utw orze p. t. P o l a k w m a j u . Ciesząc się zbiegłemi w tym roku dw iem a w iosnam i, p rzep ro w ad za p oeta przydłuższe między obiem a porów nanie. W idok wy
zwolonej z więzów zimowych natury, łącząc się z obrazem rozkutej z niewoli ojczyzny pali radością serce poety. Oby tylko w oła strw ożony „tak twojej naturo, jak naszej sw obodzie wichry północne szkodzić nie m ia ły !...
Z w iosną wolności w ojczystem gnieździe odrodzony naród — leci, jak m łode orle śm iałym po przestw orze lotem . N iestety ptaszniki okoliczne pozostaw iły już owe zdradne sidła, grożąc m u więzieniem . „ B o ż e ! w oła p o eta — jeżeli nas czeka now e niewoli jarzm o, to lepiej, weź sam już ży
c ie !...“ Lecz w górę czoła, p atrz oto stokroć serc zgodnych p racuje n a sejmie, stokroć rąk zbrojnych stoi w polu goto
wych do walki z nieprzyjacielem stokroć szczęśliwa ojczyzna podźw igniona !
W . T. p raw do po do bn ie W. Turski, składając hym n na cześć starganych w ięzów w o ła:
Dopuść nam Boże wprzód głowy położyć, Niźli powrotu dawnej hańby dożyć!
Jest to drugi głos polski z tego czasu przenoszący śm ierć b oh atersk ą n ad srom o tn ą niewolę...
„H ejnał n a dzień trzeci M aja“, układany n a m odłę kla
syczną n a strofy, antystrofy i epody, sili się n a oddanie ra dości i szczęścia, oprom ieniających ziemię polską całusam i swobody i miłości. Myśl poety cofa się w czasy ciemnoty i upadku, w odm ęt nierządu, kiedy to orzeł polski zaślepio
ny ufnością, w pad ł przez zdradę w obce myśliwych sieci, a spraw iedliw ość, widząc niknącą m oc praw a, ginące wsi i m iasta opuszczone, odw róciła swe oblicze od Polski. Z tych więzów poniżenia zrywa się teraz duch n aro du , sp ad a m u z oczu p rzesądó w pom roka, a pod skrzydłami pow racającej n a ziemię spraw iedliw ości, znajduje opiekę dzieło braterskiej m iłości i św iatła.
P o eta bije czołem p rzed dźwigającym ciężar cierniowej korony królem , którego obca przem oc oddzieliła od n aro d u , a którego dzień ten pogodził z n aro dem ja k ojca z dziećmi.
Do tego m niej więcej czasu odnieść należy także
„Pieśń kościelną n a ro d o w ą “ (w ydaną bezim iennie) ow ianą tem i sam em i uczuciam i. W śród pow szechnej i w trójn asób spotęgow anej tw órczości dziatw y Apollina, nie pozostali w tyle laureaci.
Do hym nów takich poetów , jak sentym entalny k o ch a
nek Justyny, lub gładki, dow cipny biskup W arm iński przy
łącza głos swój i stary dw orak St. Trem becki. P o d przy b ra- nem im ieniem Józefa Bielawskiego opiew a on sejm wieczyście słynny, którem u później w liście do posłów pow racających z G rodna 1793 r. przypisyw ał podział Polski, a o którym teraz wierszu, Bielawski „do ano ny m a“ pisze, że „nagłością dziwiąc nasze przeciw niki, skruszył pęta, skarb zwiększył, b itn e stw orzył szyki“. W drugim zaś w ierszu przez J. B ie
lawskiego, w niekłam anej radości z podniesienia i w zrostu Polski, radb y zaszczepić w każdym P olaku iskrę tej w ielko
ści, a przedew szystkiem rozciągnąć p ra w a ludzkości także i n a stan w łościański:
„Mieszkańcy smutnych wiosek, jakże mię to boli, Że was słyszę pod zębem jęczących niewoli.
Słuszność mówi za wami, ale przemoc grodów Wydarła z swych ksiąg prawo Boskie i narodów.
Nie mogę tylko płakać nad waszym wyrokiem Póki na Was łaskawszym nie rzuci sejm okiem.
Co ludzkości i chwały pełne panowanie, Uwieńczy to tak święte kościoła żądanie“.
N aw iasem w spom inam tu o satyrze Trem beckiego p. n.
„ S e n c z y l i s ą d “, a napisanej p ro zą w spraw ie pog o
Nr 3. M Y Ś L 3
dzenia sporu literackiego m iędzy M. W olskim a F r. Dm o
chowskim, z pow odu napaści n a konstytucyę 3 Maja. Na w ypróbow anie konstytucyi nie było w Rzeczypospolitej cza
su, ale ten, którym jeszcze rozporządzano obrócono na w spa
niały obchód aktu żyjącego w sercach milionów. P ierw sza rocznica dała ku tem u sposobność. Byłato o statnia chwila radości, ośw ietlona łu n ą gorejącego już w ulkanu. T o też n a dzień 3 Maja 1792 r. przy p ad a m oże najwięcej i najpiękniej
szych utw orów poetycznych.
Pierw szeństw o należy się księciu poetów polskich.
„Hymn na rocznicę 3 M aja“ ułożony przez Ignacego K ra
sickiego, składa n a ofiarę stargane pęta, ale prosi o ducha siły, o podległość rz ąd n ą i stałość w działaniu.
Do tej trafnej charakterystyki niezaspokojonych potrzeb n aro d u , dodaje prośbę o w spólne przy wielkim stole natury uczestnictw o wszystkich stanów . T em pem bardzo pow olnego atdagia rozpoczyna się „Pieśń na trzeci M aja“ pośw ięcona cudow nem u dziełu konstytucyi, k tó ra postaw iła dogoryw ającą P olskę w rzędzie pierw szych narodów .
W w ierszu „Na dzień trzeci Maja roku 1791“, wielbi ją p o eta za to, że skołatanej naw ie rzeczypospolitej przy
niósł oliwną gałązkę życia, że swym dzieciom n ad ała przy
wilej rów ności, a, gotując obronę ojczyźnie, trw ałem uczyniła polskie berło rządow e. N aród dźwigający przez długie lata kajdany niewoli, którem u p ra w a obca narzucała rada, dziś wolny i niepodległy czci wielkie, niebyw ałe w dziejach p o l
skich dzieło, rozpoczynając od niego wolności okres.
W iersz p. n. „Epigram m a Serenissim o regi P olonorum et com itiorum s ta tu i“. „W iersz do n aro d u polskiego N ajja
śniejszem u P a n u z okoliczności urodzin jego przypisany, p o dnosi rów nież, że konstytucya podźw ignęła tłum iony d otąd stan miejski i m iasta, które w ostatniej były toni. I W incenty Przew óski wynosi w swej „P ieśn i“ z tego czasu tę ustaw ę boską „nad k tórą setne pracow ały w ieki“.
W uczczeniu wielkiego aktu odrodzenia R zeczypospo
litej nie pozostali w tyle naw et żydzi. „Uczony Kaftała H erc W aysel napisał n a tę uroczystość pieśń, którą drukow ano w czterech ję z y k a c h : polskim, niemieckim , francuskim i ży
dowskim, aż na trzech arkuszach in folio po tytułem : „Hymn przy obchodzie uroczystości dnia trzeciego Maja 1792 roku, śpiew any w W arszaw ie i w innych Rzeczypospolitej m iastach przez wszystkie żydowskie zgrom adzenia.
(Dok. nast.)
Dr. He n r y k Bi e g e l e i s e n.
---
*
Z ŻYCIA ARTYSTÓW.
I. W ŁODZIM IERZ TETM A JER .
W pośród licznej rzeszy artystów , którzy w różnych kierunkach tw órczości dają dow ody większego lub m niej
szego przyw iązania do sztuki, spotkać m ożna czasam i j e dnostkę z n atu rą, uro b io n ą w ten sposób, że odczuw a głó
w nie to tylko, co m a związek z pięknem i w tym kierunku p osiada wrażliwość niesłychanie rozw iniętą. Człowiek taki na św iat cały patrzy wyłącznie ze stanow iska artyzm u i radby czyny i dążności ludzkie skodyfikować w edług praw ideł sztuki.
D usza jego m a inne jakieś składow e czynniki, które jej p o zw alają być czemś lepszem od pospolitości, czemś idealniej- szem od zwykłej, filisterskiej myśli. Z poziom u, n a jakim się człowiek w ów czas znajduje, inaczej p rzedstaw ia się ziemia, n ab iera ona bow iem b arw i blasków, w idzianych doskonale we wszystkich odcieniach i tonach, i przem aw ia dźwiękami najdram atyczniejszej symfonii — symfonii życia, podsłuchanej w najciekaw szych m om entach.
Gdyby takiem u człowiekowi kazano włożyć n a szyję jarzm o zwykłej, pospolitej egzystencyi; gdyby m u kazano
stanąć przy drodze, którędy kroczą n a targ codzienny ludzie prości o po p ęd ach m ateryalnych, i tutaj gdyby m usiał n am a
wiać do k u p n a tow arów ■— m ożeby był operetkow ym b o h a terem i w ytrw ałby n a m ie jsc u ; alboby zerw ał przykuw ający go łańcuch i rozw inął skrzydła do lotu. A kiedy się raz znajdzie w przestw orzach niczem nieskrępow anej sw obody, ju ż go żadna siła do po w rotu nie skłoni, ani żaden pocisk
z dołu nie dosięże.
Myśl nasza nie n.oże wym azać w sobie obrazów , jakie z pierwszym prom ieniem św iatła w głąb jej zapadły, nie m oże pozbyć się dźwięków, które zabrzm iały w sam ych początkach życia. Nie żądajm y od nikogo nic, coby mogło być sprzeczne z naturą, usposobieniem , uczuciem. Mierzmy ludzi nie w e
dług naszej m odły osobistej, ale m odłę stosujm y do ich tem peram entu. Bądźm y w najwyższym stopniu objektywni, jeżeli chcemy wydobyć ze św iata zew nętrznego p raw dę i jeżeli pragniem y poznać ludzi rzeczywistych i ocenić ich przymioty.
Dow iedzionem je st dzisiaj, że niepodobna je s t poznać czło
w ieka bez uw zględnienia wpływów, którym od najm łodszych lat ulegał, bez odsłonięcia odległych chwil dzieciństw a, bez w patrzenia się w otoczenie, które pierw sze żłobi n iezatarte w duszy znam iona.
Poczucie b arw i kształtów wyrobić się m oże p rzede- wszystkiem w człowieku tam, gdzie owe barw y i kształty p osiadają swój oryginalny charakter. T ak sam o m uzykalnym stać się m ożna w otoczeniu muzykalnem. R óżnica polega jedynie na tem , że um uzykalnienie wypływa ze sztuki, gdy talen t m alarski lub rzeźbiarski rozw ija się b ezpośrednio pod działaniem natury. Tej m istrzyni nikt nie je st w m ożności tu zastąpić. Im przyroda, w pośród której w zrasta m alarz, po siada więcej p ię k n o śc i, im artystyczniejszych dostarcza m otywów, tem wpływ jej na talent m usi być silniejszy. W y
obraźnia nap ełn ia się stopniow o nieskończonem m nóstw em w rażeń, rozprzestrzenia się i p otężnieje; w człowieku p o w sta
je nowy zmysł, przenikający ukryte dla zwykłego w zroku piękności, rozrzucone szczodrze dokoła, i n a św iat przycho
dzi nowy, wielki artysta.
W czarodziejskiej perspektyw ie, u p o dnó ża T a tr ro zto czonej, widzę miejsce, co n ajp ierw działać poczęło n a fan- tazyę W łodzim ierza T etm ajera. W ieś C harklow a, gdzie się urodził 1862 r., położona w pow iecie no w o tarsk im , była konduktorem , przez który do w nętrza jego płynęły błyskawi
cowe św iatła, pozw alające n a dokładne w myśli odbicia obrazów cudow nych natury. W tych pierw iastkow ych wpły
w ach przyrody wspaniałej i styczności bezpośredniej z m a lowniczym ludem , szukać należy zawiązków późniejszego kie
run ku tw órczości T etm ajera. Z drobnych i nieznaczących n a po zór czynników u kładała się pow oli p o dstaw a jego arty stycznych tendencyj, form ow ała się główna zasada talentu, rozw inięta w rezultacie logicznie i konsekw entnie. Na w rażliw ą duszę padały prom ienie ożywcze, ciepłe i z a p ła d n iające: kie
dyś m iało rozszerzyć się w uczuciu artysty gorące, bezw zglę
dne przyw iązanie do wsi naszej, w twórczości, zaś jego m iał zapanow ać kierunek odrębny, a niezależny od wszystkich szkół i akadem ij.
Ale nie o drazu doszedł W łodzim ierz T etm ajer do św ia
domości, ja k ą drog ą kroczyć w m alarstw ie pow inien. Długo m usiał arty sta walczyć z coraz now em i ideam i, cisnącem i się do głowy, m usiał zwyciężać po kolei przeszkody, staw iane, jakby z um ysłu, przez m istrzów dokoła młodych talentów . Nie jed en kolega artysty uległ w walce, zniżył lot, albo go do okoliczności zdołał zastosow ać. Nie wielu zerw ało p ę ta rutyny i podążyło w św iat świeżomi, niew ydeptanem i szla
kam i . . .
Kształcony gruntow nie w gim nazyum św. Anny i n a uniw ersytecie Jagielońskim , W łodzim ierz T etm ajer rów nolegle rozw inął p rzyrod zon e, a bard zo w czesne objaw iające się, zdolności artystyczne, bądź pryw atnie, bądź n a kursach ry sunkowych w krakowskiej szkole sztuk pięknych, pod kie
M Y Ś L Nr. 3.
runkiem p ro feso ró w : Łuszczkiew icza, Cynka i Loeflera. — P ółroczny pobyt w W iedniu m inął niepostrzeżenie i nie w yw arł najm niejszego n a m łodego artystę wpływu. Obrazy, jakie T etm ajer m alow ał w ów czas w Krakowie, były jedynie dow odem pracy i sum iennych studyów, i dlatego au to r na widok publiczny ich nie przeznaczył nigdy.
Kiedy T etm ajer w yjeżdżał do M onachium , nie w iedział jeszcze, jak ą pójdzie drogą. Duch rw ał się do pracy, czuł w sobie moc do lotu, ale nie rozw inął dotąd skrzydeł, w nie
pew ności kierunku, w którym m iał szybować. Dzisiaj nazyw a artysta owe chwile swoim Sturm - und D rang peryodem , mówi o niespełnionych m arzeniach n a jed n em polu, a u rz e czywistnionych n a drugiem . T ale n t św iadom y siły, ja k ą p o siadał, prag n ął w yładow ać swoje e n e rg ię ; w yobraźnia, pełna świeżości i blasku, p arła do jak najrychlejszego uzew nętrznie
nia form sw o ic h ; tem p eram en t rozpłom ieniony palił pierś artysty, żądnego widoku zrealizowanych, a nie nurtujących, ja k dotąd, w głębi aspiracyj. (D. n ) .
Ad a m Do b r o w o l s k i.
C Ó R K A L E Ś N E G O .
SZKIC POWIEŚCIOWY
przez
■ w X S Ł , A . W A . .
(Ciąg dalszy).
N a dw orze bu rza zdaw ała się u s ta w a ć ; deszcz tylko bił po szybach, pluskał w kałużach drobnych, i strugam i rozlew ał się p rz ed chatą, przybierając tem po m iaro we.
Usypiało to rozkosznie M ruczka siwego, który ułożył się na oknie, acz ciepło nie było tu obfitem — lecz biedak nie m iał w y b o ru ! — Z za pieca w ygnała go W asylow a, z pod ławki „Ł osk ot“ pies leśnego; okna m u tylko nikt nie bronił, zatem zw inąwszy się w kłębuszek spał, m arząc o dobrym p o łowie n a strychu i w stodole.
— Gdzież M atrona ? spytał gospodarz, widząc jak żona chw yta konew kę — nastaw ia garnki, szuka misek, a kaszle i kaszle po swojem u.
— W ysłałam ją z grzybami do kowalowej — aż ju tro przyjdzie.
— P o trzeb a było — m ruknął niechętnie — córce nie dasz się tknąć niczego, a sam aś chora.
— Cóż ci to zno w u ? — Że kaszlnę sobie taka ju ż m oja n a tu ra — wszyscy to wiedzą.
— Dajno prędko w ie c z e rz ę ! — Skoknąłbym n a porębę.
— Ej — tato ! — w deszcz tak i?
— W łaśnie też — noc złodziejska. — Może myśleć niecnota, że wygrzewam się pod pierzyną — a ja go c u p !
Zjadł szybko kartofle z mlekiem — zakąsił chlebem razow ym i w yprow adzony n a podw órze przez córkę, poszedł chyłkiem do najpiękniejszego zapustu.
Deszcz u staw ał pom ału. — Las szum iał i huczał żało
śnie jakoby został pozbaw iony skarbów najdroższych. S uche gałęzie z chrzęstem uderzały o siebie. Nad jare m w yhukiw ała sow a: hu! hu! hu! hu! — T u i owdzie niby law ina śniegu spadały krople z resztek deszczu n a liściach zatrzym ane. Od wsi d arła się znow u sojka, szukająca żołędzi — a n a o d er
wanych debrach, działach czy też — wedle tradycyi — na cm entarzu, w tórow ał jej puszczyk piskliw ie: hi! hi! hi! hi! hi!
W arw ark a stała chwilę w słuchana w owe szm ery ta jem nicze od kolebki do snu ją kołyszące. N ietoperze kręciły się koło dom ostw a. „Ł oskot“ zam knięty w stajni, d ra p ał we drzwi w yryw ając się za panem . M atka kaszląc i szepcąc p a cierze u kładała się do spoczynku.
Zimno było.
Masa spadtego deszczu stliła do szczętu działanie „Mar
cinkowego la ta “, dziewczyna jed n ak otulona w chustkę w eł
nian ą nie czuła tego. Czekała cierpliwie n a po w ró t ojca, a głównie n a wynik jego wycieczki. W szakże chodziło tu 0 najulubieńszych jej w ychow anków — o sm ukłą zieloną
„N edilę“, którą w sam e Zielone Świątki w iatr w yrw ał z ko
rzeniem — a ona będąc jeszcze niedorostkiem nierozgarnię- tym obłożyła m uraw ą. — O rozłożysty „C zetw er“, u ratow an y od zeschnięcia. — O „Ż erd k ę“, „K rasne“, „K rutę“, „P on ediI“,
„K iw tor“, które opielała troskliwie, okopywała, p o d p ierała bez względu n a gatunki, i wygląd zew nętrzny — jak gdyby to były istoty z krwi i kości.
Cóż za okrutnik ośmielił się targ nąć n a ich ca ło ść?
W kroczyć w państw o jedynie do niej n ależące? gdzie rosły takie w yborne sm ardze i k o z a k i! — Może w łaśnie teraz podciął jed no z najpiękniejszych — i ona ju tro już tylko puste m iejsce za sta n ie?!
W yobraziła sobie ojca chwytającego złodzieja. N acho
dzi go pocichutku — niespodziew anie go „ ła p !“ — H ultaj trzepie rękami, wyryw a się, prosi, błaga. O! nie zna w idno W asyla leśnego ! — Nie popuści on go, nie daruje choćby go n a p radziadk a zaklinał i n a wszystkich C herubinów a S e- rafów. Las to św ięta rzecz — a przysięga w cy rk u le! — Co ? Śm iech? — Słyszy w yraźnie łom ot i szam otanie się — ch ru - po t łam anych gałęzi i m imowoli ram ię n a pom oc wyciąga.
Załopotało w kom órce. K ogut zapiał. Za nim jakby na hasło ozwały się tam w dole wszystkie okazy pierzastego rodu, n a całej przestrzeni kilom etrow ej. Echo płynęło czy- stem pow ietrzem tak w yraźnie, iż niem al m ożna było ro z różnić głos C zerniucha dzw onnikow ej od Kochinelii n a R uchli 1 B ram aputry wójtowego.
Ciem na postać wyłoniła się z za węgła.
— To wy ojcze? — spytała rozm arzona dziewczyna.
— Ja sam.
— Cóż złodziej ?
— Dziś go już chyba nie będzie. — Ale jakaś ty zim na!
rzekł dotykając jej policzka. — Ej! Ty! ty! nie m ogłaś to czekać w po ścieli! — i z dum ą w prow adził ją do izby za
pom niaw szy o doznanych niepow odzeniach.
III.
Doroczny o dp ust n a Św iętą P o krow ę w Złotej W oli obchodził się z wielką w spaniałością. W praw dzie nie było tam pątników z barw nym i chorągw iam i jak w Milatynie, ani pątniczek w m alowniczych strojach ja k w Styryi — ani n a w et nam iotów rozbitych z w ieprzow iną gorącą — z kawą, h erb atą i p ie rn ik a m i; ni też kram ów ro zliczny ch; — lecz za to parafianie nie potrzebow ali wciskać się w kątki i robić pierw szeństw o przybyszom , ani pilnow ać dom u i m ienia ku wygodzie i nie zbyt dobrem u św iadectw u obcych gości, p rz e
ciwnie mogli oni ukazać się grom adnie w najlepszych szatach swoich, każdy z osobna i wszyscy razem .
H r a m — bo to h ram ! p rażnik — od pust święty ! Jeden raz do roku. Należy więc praw ow iernym chrześcianom wy
stąpić pięknie — nie żałow ać zachodu — żeby potem nie wstydzić się przed ludźm i ze wsi okolicznych.
W iedzą to dobrze Złotow olanie i Złotow olanki — i za
w ijają się raźnie i żywo koło rozm aitych zatru d n ień g ospo
darskich. Kobiety szczególnie czynne sę od tygodnia. Z am o
żniejsze — patrycyuszki — w yjm ują z kom ory odzież o d św iętną — w ietrzą ją — so rtu ją — o g lą d a ją ; czy też gdzie ja k a haftka się nie rozluźniła —- plam ka z pleśni nie wyszła.
Poczem grom adzą tw aróg jęd rn y i biały n a tradycyjne pirogi, n a które pszenicę m łynarz w młynie pytluje. B iedniejsze p o sługują się żarnam i. Mielą zacięcie i gorliwie. S tąd też m o notonny h urko t rozlega się w pow ietrzu, z w tórem pralni- ków jakiem i dziew uchy nie m ające zapasów toaletow ych czy garderobianych — szaty swe za pom ocą m asy wody, popiołu, odrobiny m ydła i farbki — do możliwej czystości p rzy w ró
cić usiłują.
Nr. 3. M Y Ś L 5 N adszedł nareszcie dzień oczekiw any; zimny i posępny.
Chm ury ciężkie, jesienne, bałw aniły się na zachodzie, śnieg zapow iadając. W rony krakały po ugorach i kretow iskach łą k o w y c h ; a kawki grom adam i, przelatyw ały z drzew w yso
kich bijąc się i łopocąc skrzydłami.
Nie przeszkadzało to jed n ak przepisanego od wieku program u w ykonać co do joty. P ostrojeni gazdowie i gazdy- nie, parobcy i dziew częta jasn e niby gwiazdy n a niebie m ia
row ym krokiem udali się n a nabożeństw o.
P raw iła się w łaśnie ju trzn ia święta. Ksiądz wysoki i p o ważny, kadził trybularzem , śpiewał, zamykał wielkie drzwi, zasuw ał fira n k i, klękał; a dziaczki wyśpiewywali psalm y i antyfony.
Pow ażniejsi z parafian wchodzili do cerkwi pobożnie żegnali się krzyżem świętym — całowali Analogion (obraz p atro n a kościoła lub relikwie na stołku położony) i stawali na swojem miejscu. Młodzi zew nątrz oczekiwali n a zaczęcie się służby Bożej, lustrując się w zajem nie, posturkując łokcia
mi i szepcąc jakow eś uwagi. O m odlitw ie ani rachunku su m ienia nikt nie pom yślał — chybaby któ ra z dziew cząt przew iędłych przypom niaw szy sobie N ajśw iętszą P an n ę z ró żańcem — Orędow niczkę m ałżeństw — w e stc h n ę ła :
„S w iataja P o k ro w o jk o !“
„N akryj-że m eni hołow ojku !“
Z obcych prócz szewca z P archańca, który nie dał za w ygraną — i organisty z wsi kościelnej żyjącego w przykła
dnej zgodzie z bracią innego obrządku — nie było nikogo.
Sam i rzetelni parafianie otaczali św iątynię P ań sk ą — pom ię
dzy którym i nie brakło oczywiście pięknej W arw arki „z p od d eb ry “ w drogich koralach i krasnej chustce n a głowie.
Gdy uderzono we wszystkie dzwony przed sum m ą, ukazał się nauczyciel z dzieci gro m ad k ą; uszykow aną w dwa szeregi.
W jednym szły małe dziewczynki na czele — większe za nimi. W drugim chłopcy postępow ali tym samym p o rządkiem .
Dla Złotow olan był to w idok nowy zupełnie. Dotąd, acz szkoła istniała od lat kilku, żaden z nauczycieli nie za
dał sobie trudu, aby uform ow ać oddział niesforny — dopiero
„teraźniejszy“ przyw iódł dzieci ,.po chrześciańsku“.
— P atrzcie no pani ek o n o m o w a ! m ów iła m łynarka, jak to m oja K asiunia drobi nóżkam i!
— A Stefan w ójtów ! ho! h o ! co za chłopiec!
Nauczyciel J a n Kalita delikatny blondyn ubrany w szary kostyum z żaglowego płótna, jaki noszą pożarnicy, na grze
czne pozdrow ienie odpow iedział uprzejm ym ukłonem i biorąc m ałą dziewczynkę za rękę w szedł do cerkwi.
Za nim wcisnęli się inni.
„H ospody pom yłuj! — H ospody p o m y łu j! — H ospody p o m y łu j!“ zabrzm iało donośne aż ściany zdawały się ro z pierać — a bizantyńska okrągła kopuła drżeć u góry.
Dzieci śpiewały cieniutko lecz um iejętnie pod p rz e
w odnictw em nauczyciela. W arw ark a połączyła głos swój z niemi.
Dziwnie słodko zrobiło się jej na sercu przy tej w spól
nej m odlitwie, gdzie m łodzi i starzy, niew inni i grzesznicy razem podnosili serce do Boga, z pew nym rodzajem entu- zyazm u. religijnego, gdyż śpiew taki działa elektryzująco i odgania ociężałość i ospałość przynajm niej n a czas trw a
n ia swego.
— Ależ dziateczki śpiew ają, aż się serce r a d u je ! — m ó wiły potem kobiety podczas akafistu i m irow ania. — Złoto- w ola nie m iała jeszcze takiego „pro feso ra“ — ja k to on ich pow yuczał!
— To jeno mi się nie spodobało — w trącił szewc z P arc h ań ca — że chodzi w prostej płótniance — a to p rz e cie zawsze w surducie inny honor.
— Co mu tam p o te m ! — o dparła ekonom ow a — taki h o n o r ani zagrzeje ani pożywi. Ma on dwie tegie gęby do
miski — m atkę i ojczyma strasznego ladaco. Skąd tu wziąć n a cienkie sukno surdutow e ?
— P en sya przecie m u idzie co pierw szego.
— I u jegom ości zaczął uczyć Genuńcia.
— Myślicie, że to m ajątek ? — Dawny (nauczyciel) brał z kasy 24 reńskich — jejm ość za dzieci dodaw ała piątkę nie rachując krup jęczm iennych, n o ! i cóż?
— Bidowało neboże b id o w ało ! aż sum nas im ał!
— Takoj p ra u d a ! — zaw tórow ano — „na p o łu d e ń “ pił h erb atę z jajecznicą — a rano i w ieczór w odę kryniczną.
— Kiedyś spożyw ał kaszę ? — spytał pow ażnie szewc z P archańca.
O dpow iedziano m u stłum ionym śmiechem. W ójtow a trąciła bednarzow ą, b edn arzo w a m łynarkę — m łynarka ko
m ornicę przy niej stojącą i szm er cichy ja k iskra elektryczna przebiegł całe zgrom adzenie. P an i B eldzińska tylko wyłączyła się z po d ogólnego p r ą d u ; ciągnęła bow iem dalej z pew nem rodzajem nam aszczenia :
— Nie n a stroje im biedakom w ydaw ać i na zabaw ę!
Co nie to nie. — Kiedyś sam dziedzic m ów ił: Lubię tego K a litę ! Czysty chłopiec. — Nie pachnie tan d etą jak in n i!
Jakoby ku potw ierdzeniu słów powyższych, na ścieżce ukazał się tęgi szpakow aty mężczyzna w tow arzystw ie p rz y stojnego m łodzieńca, który p rę te m lekko sobie strzepyw ał pył czy błoto z u b rania. Niem niej w yglądał elegancko a d ro bne nieznaczne plam ki wilgotne nie odejm ow ały m u fantazyi, ani też nie były rażącymi.
— O ! o ! Dziedzic nasz ! — szeptały kobiety składając m u ukłon należny. W sam raz przybyw a n a pośw ięcenie wody, jak co rok u!
— W tam tym roci — w trąciła je d n a z dziew cząt — był
„rań sze“ (wcześniej).
Z cerkwi tym czasem wychodziła procesya w całej p a
radzie i okazałości. (G. d. n.)
T R Z E C I M A J A .
W IE R S Z O FIA R O W A N Y MŁODZIEŻY W A R SZA W SK IEJ przez
y . J ^ E N A R T O W I C Z A .
Imię tw oje ludzkość cała...
Z. K . A riere ôte toi de m a vue que la terre te cache! — Tes os sont moelle ; ton sang est froid il n y ’a point de vie dans ces yeut vitreux que tu fixes sur moi...
Makbet.
PIO TR.
A ch! w itaj, zkąd p rz y c h o d z is z ? ...
PA W EŁ.
Z strony n ad w iślań sk iej. . .
PIO TR .
Pow iedz raczej ze ziemi męki Chrześcijańskiej.
Cóż now ego? m ów śm iało!
PA W EŁ.
O wszystko nie now e, Mowa polska zacicha, w róg nam odjął mowę.
PIO TR.
Nie odjął, gdy jej słyszę harm onijne brzm ienie.
PA W EŁ.
Ale gdybyś tam zaszedł ! . . .
6 M Y Ś L Nr. 3.
PIO TR .
Lasy, rzek strum ienie, Przem ów iłyby do m nie i m ow ą i wiarą.
PA W EŁ.
Bo zdaleka, to człowiek wciąż Ojczyznę starą W idzi taką, jak b y ł a . .. P o d m oskiew ską strażą, Nieprzyjaciół językiem m odlić n am się każą.
Dzień trw ożny, noc niepew na, wciąż rew izye; szpiegi, P u h a r naszej trucizny w ypełnion po brzegi,
A m łodzież — i w m łodzieży zm iana, straszn a z m ia n a ...
PIO TR.
W czym ? co ? .. /
PA W EŁ.
F ałszem karm iona, w fałszu w ychow ana, Młodzież tam nie o P olsce dum a ja k p rz ed la ty ;
W ywiały ją zawody, wciąż oblicza straty.
P rze raż o n a Syberyą, k tó rą rok w rok mierzy, W idzi ogrom m oskiew ski i w nic już nie wierzy.
Im jed n o p o z o s ta ło : sm utno rzec niestety, P o ruszać zm arzłą ziemię z bezocznym i krety, Lub w yrzec się wszystkiego, przyodziać chałatem , I pracow ać n ad jakim ś pow iekow ym światem , Który po lat tysiącu ciągłej propagandy, N a czoła z polnych kw iatów uw ije gierlandy.
PIO TR.
Mylisz się i starcow i na św iątyni progu.
O fiarowanej niegdyś nieznanem u Bogu, H istorye sm utne p ra w isz . . .
PA W EŁ.
N a progu ? . . .
PIO TR.
T ak mój bracie, najniższym budow y O p a trzn o ści. ..
PA W EŁ.
F a t u m , bóstw o zapoznane *).
Szaleństw o uderzyło w ichrem w nasze głowy.
PIO TR .
Nie, tylko w tej św iątyni uderzyło ścianę.
PA W EŁ.
B racie jaśniej m ów do m n i e . . . kto jesteś człowieku, Który śm iesz m ieć nadzieję w w szechzw ątpienia w ieku!
PIO TR .
P ro ch w ichram i n a chwilę w zniesion nad poziom em , P u stk a m ym tow arzyszem , zapom nienie dom em . Znane to m iędzy ludźm i starożytne zdanie **) Że żaden człowiek niew ie nim u kresu stanie Jakie to życie było, czy w szczęście obfite,
Gzy w nieszczęście, lecz ja wiem nim przyjdę p rzed D i t e * * * ) S tarzec bez posłuchu,
Z p u stk ą straszn ą do koła, z m ęką straszną w duchu, W myśli wciąż przetaczając krzywdy każdodzienne, Ucisk m oich w spółziom ków i łzy pow ięzienne, B olałem n ad po w ieścią: że swobody hasło Z agłuchło ta m ; uczucie Ojczyste zagasło,
Że śm iech i w śm iechu p u stk a i wściekłość paląca Jednych na drugich braci rzuca i p o trą c a ;
*) Świątynia w A tenach o której św. P aw eł mówi. Fatum ciem ne jasn em się stało dla Chrześcian, Opatrznością Bożą — predestinatio prze
znaczeniem.
**) Trahim e Sofoklesa.
***) Pluton — Dite — R adam ante. — Eako — Sędziowie E rebu. — Na piekielnym tronie okrutny zasiadł Dite ciem ną chm urą czoło otoczone, b erło rozpalone do czerwoności w dłoni dzierżąc. — (Glaudianus).
Że m oje ciężkiem j e s t . . .
Że z ich Jona dźwięk każdy zw ątpieniem zatruty, Brzęczy ja k wielkiej harfy p o targ an e druty.
Czyjaż się n a wieść ta k ą dusza nie obruszy ? W jakiejż ponury sm utek nie zagości d u s z y ? . . . Ta k źle nie j e s t . . . Młodzież ta pełnem życiem żyje, I uczuć swych nie chowa, w iary swej nie kryje.
P ró żn a mglistej czułości, w estchnień pogrzebow ych, P rzyw dziew a grub ą szatę do ciężkich p rac nowych.
Nie św ietne karm azyny, wielu n a w pół bosi, U bogą nosi odz i e ż . . . ale j a k j ą n o s i . . . Niech złodziej i rozbójnik opraw com się liże, W ięzień szlachetny dum y nie traci w jasyrze, 1 spojrzeniem strażników okrucieństw o wiąże,
W nieszczęściu niezachw iany duch niezłom ny książę.
Cienie go wielkich Ojców w nędzy b ęd ą strzegły, W yższością w łasną zbrojny, w więzach niepodległy, Kulę ciężką pow łócząc, co m u stopy krw aw i, Myśli, za k tó rą cierpi wiecznie błogosławi.
A po długich m ęczarniach i- spokojnym zgonie, O tw artym okiem zda się utkw ion w swojej stronie, Gdzie duch dążył przez życie ja k jaskółki lecą, Gdy im ra n n e prom ienie wierzchy gór ośw iecą;
l taki zwie się m ę ż e m z jed n ej głazu bryły.
Bo n a świecie nie jedna, są siły i siły;
A kto wie k tóra w dziejach n a szali przew aży, Czy siła wielkiej myśli, czy berło m ocarzy ?
Nie znoszę tłum nych zebrań w edle Bzym skich w zorów Na F orum wym ownego głosu oratorów .
Dość ich m am i za wiele tych publicznych w rzaskó w ; Okrągłych o w olności frazesów , oklasków,
1 zdała od komicyj *) w izbie mej po d strychem, Lepiej mi z m yślą m oją, z m oim sm utkiem cichym Śnić Ojczyznę daleką, sinej W isły łoże,
Niż p atrzeć n a lud szumny, który nic nie m o ż e ; Albo jeśli, — to jako w ód w ezbrana fala
Niszczy, a co w swej drodze zburzy, porozw ala.
Gieniusz to zbiera, ściąga, zw rócon w górnę stronę W iążąc w n ow ą budow ę cegły roztrącone.
P osłann ik nie despotów krw aw ego porządku, A słowo, które było w w szechśw iatów początku.
Lecz przed tak ą m łodzieży w arszaw skiej powagą, P rze d tą rozkrytą piersią i p rz ed p ra w d ą nagą U derzam czołem
W ieszcze słowo się ciełeśni, W obliczu wiecznej praw dy pieśń się gra bez pieśni.
Św iadcząc że lutnia polska w czasie zgłuchła, przeto : Że krew mówić p o c z ę ł a ...
Poeci czymże w asze strojnej lutni brzęki, Obok harfy, do której Bóg przykłada ręki I na tętn ac h krw i wolnych wieczne tony budzi, Muzykę, k tó ra ludzi podnosi nad lu d z i;
W ielką sonatę giestów, p otężną krwi c h rz e s te m ; W ięc zimny dreszcz przechodzi i myśl J a t u j e s t e m . I to wieczne J A żywe i św iatem rządzące
U derza w ichru skrzydłem , oświeca ich słońce, I ogarnia, poryw a i ciągnie i wlecze.
I rad ością u p aja i z oczu łzą ciecze.
Nie liistryony to śm ierci, Bzym skie Gladyatory, Nie m ęczennicy pełni w iary i pokory.
Nie nam iętne to wielkiej Bewolucyi tw arze, Nie Anioły lecące n a polskie sm ęntarze,
T o w p o c h o d z i e l u d z k o ś c i A r m i i p i e r w s z e s t r a ż e . P ieśń milczy n a ich u stach i m odlitw a kona,
*) Komicye — zebrania ludu Rzymskiego gwoli stanowienia praw i magistratów.
Nr. 3. M Y Ś L 7 P e ł n i a ducha i dziw na pew ność n ie s k o ń c z o n a ...
P o ru sza ich p o tężn a tajem nica losu,
Id ą jak przeznaczenie i g w ia z d y ... bez głosu.
Bezsilni, a ze św iata siłami się mierzą, Błuźniercy i bez czucia, a czują i w ierzą.
Jed n ak o wieczne praw o w m łode serca wnika, Gzy zwać je b ęd ą F atum , czy O pieką wieczną, Gzy Jeruzalem nową, czy W yspą słoneczną, Gzy wychodzi ja k dziejów następstw o logika.
T a sam a nieodm ienna m ądrości n a tu ra Tylko się n a Aniołach m ienią złote pióra.
A m łodość jej pięknością rw ana coraz now ą, Nie zm ienia uczuć swoich, gdy odm ienia słowo, O dpow iednio do barw y, w jak ą przyodziany W schodzi duch n ad jej pola poran ek rum iany.
Który jeśli pozornie z drogi swojej zbacza i n a pokus w prow adza tory niebezpieczne, To po czasie dla myśli horyzont roztacza Szerszy, niż objąć zdoła oko podsłoneczne.
S tudenty obojętne n a więzy i zgony, S tają jak roślinności m łodej gaj zielony P o d zimne ostre kosy, bez^ cienia obawy . . . C hw ała wam syny mojej rodzinnej W arszaw y.
Młodości! ty o praw dzie świadczysz mi zwycięzko, Że nie ginie i z każdą potężnieje klęską.
Że jej proporzec biały dzieci i niew iasty,
Że słowem tak się kończy nasz w iek dziew iętnasty P o d n o szą w oczach św iata . . .
Moskwo ! cóż cię goni ? P om arli my, z u st waszych słyszę głos t o o n i .
T a k to my, i złudzenie żadne w as nie mami, P rom yk św iatła, którego nie zgasi, nie s p la m i:
Spokojny pochód świecy śród świszczącej czerni, , -Cisza, a p o d nią słowo żyjących: w c i ą ż w i e r n i .
M elancholijne dum y ...
Żal mi w as szyderce, T a m w głębi tam daleko i Moskwa m a serce,
I tę poru szą w ierni, wyśm iani, bezw ładni.
M oskwo ! chorągM e idą wolności, u p a d n ie j!
M łodość ta czysta praw dy przedw iecznej kapłanka, K tórą C ara północy dotyka niełaska,
Zaw ieszcza wam dzień wolny m ajowego ranka, B ezbronna a w alcząca wciąż m łodzież w a rsz a w sk a ; Nie bluźnierstw em n a Boga, nie spiskiem n a Gary, Częścią w o l n e m u p r a w u , wielkim aktem wiary.
W arszaw o! ty nie zginiesz w p o to p u zalew ie,
T y je d n a znasz sw ą drogę, św iat gdzie idzie —■ nie wie.
Florencya 26 m aja 1891 r.
WOLNE MYŚLI
( F E J L E T O N ) .
I I I .
Awantury arabskie z teatrem krakowskim.
Przez cały dzień 1 czerw ca trząsłem się ja k w febrze.
O czekiwałem od dni p a ru zaproszenia n a pośw ięcenie k a m ienia węgielnego pod budow ę nowego teatru , a tu godzina za godziną upływ ała, a o zaproszeniu ani słychać. No i nie dostałem go wcale. Sądziłem , iż jako koresp o n d en t p aru pism i kaw ałek literata-fejletonisty, opiew ającego od lat wielu ry m em i p rozą w spółczesne dzieje K rakow a, pow inienem znaj
dow ać się n a liście zaproszonych. T ym czasem historya p rz e
każe potom ności jako n ad fejletonistą „Myśli“ p rzeszedł do p o rządk u dziennego m agistrat m. K rakow a, czy też R a d a m iejska tego łaknącego w odociągów i kanalizacyi grodu, czy też w reszcie p. architekt i uprzyw. anegdociarz Zawiejski.
Ile m nie to bolało, to państw o sobie nie wyobrazicie.
Ból jed n ak zastąpiła po chwili p o g ard a św iata i pragnienie, zemsty. M nóstwo projektów snuło się po głowie, nie w iedzia
łem tylko który w przód w y k o n a ć: czy p o szarpać architekta, czy wysadzić dynam item prezydenta, czy zmusić m agistrat do odczytyw ania „harm onij i dysonansów “ drukow anych w „Św ie- c ie“, czy wreszcie skazać R adę m iejską n a w yw ąchanie z a pachów na przew ozie po d W awelem .
W chwili gdy gad zemsty zwojami swem i okręcił myśli m oje, jadow item i zębam i nadgryzając w orek sercow y czyli osierdzie (pericardium ), spotkałem dwóch znanych kom edyo- pisarzy. „W łosy ich długie, kręcone w ąsiska, w zrok dziki, suknia p lu g aw a“ przejęły m nie strachem panicznym . „W iesz P a n c o ? “ fcawołał jed en chw ytając m nie za guzik od su r
duta, — ci... (opuszczam epitet) nie zaprosili nas n a pośw ię
cenie ! Ale zem sta, choć leniwa, zapędzi ich w nasze s ie c i!
T a karczma... F uchs się nazyw a — kładę areszt n a W aszeci!“
Z aaresztow any poszedłem do F u ch sa i układałem razem z kom edyopisarzam i plan zemsty. Już jed n ak znacznie ochło
nąłem : jeżeli ich nie zaproszono, to m nie wolno nie gniew ać się wcale. Zacząłem naw et winnych tłómaczyć, przekładać, że nie było w tem złej woli, tylko.... (pozwalam sobie ten wyraz wykropkować). I byłyby m oże m oje persw azye p o m o gły, gdyby nie napływ rów nie rozsierdzonych artystów d ra m atycznych. Czułem krew w p ow ietrzu, dałem więc pokój persw azyom i starałem się jedynie ograniczyć pole zemsty n a m iasto m iędzy plantacyam i, zważywszy, że sam m ieszkam n a przedm ieściu.
Kiedy plan był już w szczegółach obmyślany, nadszedł pew ien p a n wszystkowiedzący i z oburzeniem doniósł, że n a
«dokumencie zam urow anym przy kam ieniu węgielnym, w y
pisano n azw iska półkopy łokciow ych znakom itości, a z a p o m niano o ś. p. Kruzerze. Jak w iadom o, gdyby nie zapis p rz y niósł 80.000 złr. przez tego K ruzera n a budow ę teatru, no w a św iątynia należałaby do ciał niebieskich, w irujących w sferze projektów . To też na w iadom ość w szystkow iedzą
cego, p o p a rtą słow em h o n o ru , zrazu osłupieliśm y, a potem zaczęliśmy się śm iać tak szalenie, że subjekci z chłopakam i uciekli do sklepu, a po mimice ich i ru chach palcam i w kie
ru n k u głowy, łatw o w nioskow ać mogłem , że m ają nas, P anie odpuść, za czubków i to b ardzo niebezpiecznych.
Ale, przyznacie szanow ni czytelnicy, że było się czego śmiać. Śmialiśmy się podw ójnie i z „urząclzaczy“ i jednocześnie z sam ych siebie. Dyszeliśmy zem stą przeciw ludziom i instytu- cyom autonom icznym , którzy i które zapom inają przy budow ie te a tru o pierw szym jego fundatorze. Czyż m ożna się n a nich gniewać i zem stę poprzysięgać za to, że nie um ieli rozpisać za p ro sze ń ? Jak m ożna p atrząc n a wieżę Eiffla dziwić się wysokości fabrycznego kom in a?
O baw iam się jed nak , że kiedy już tak dobry zrobiono początek, doczekam y się w spraw ie te a tru drugiej wieży Eiffla...
naiw ności sfer zajm ujących się teatrem . Słyszałem jako rzecz pew ną o projekcie odd ania przyszłej dyrekcyi: M odrzejew skiej, Kazim ierzowi Zalewskiem u i obecnem u dyrektorowi.
„Bo to widzi p a n , tłóm aczono mi, M odrzejew ska jest arty stką, Zalewski pisarzem dramatycznym , a Glikson p rz ed się
biorcą — połączenie razem takich trzech czynników m oże stworzyć id ealną dyrekcyę“.
W obec tego proponuję, aby wziąć do Dyrekcyi jeszcze M atejkę, Bogusławskiego, p. Łobojkę i L an daua. M odrzejew ska będzie g ra ła , Zalewski będzie pisał kom edye, Matejko zajmie się częścią dekoracyjną, Bogusław ski będzie pisał kry
tyki, Łobojko dyrygował tańcam i, a L an dau otworzy k antor w ekslu dla przejezdnych kupujących bilety i w potrzebie „wy- g od zi“ artystom lub rozentuzjazm ow anej publiczności, p ra