J\S 29. W arszaw a, d. 16 lipca 1893 r. T o m X I I
TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.
PRENUMERATA „WSZECHŚWIATA11.
W W arszaw ie: rocznie rs. 8 kwartalnie ,, 2 Z przesyłką pocztową: rocznie „ 10 półrocznie „ 5
Komitet Redakcyjny Wszechświata stanowią Panowie:
Alexandrowicz J., Deike K., Dickstein S., Hoyer H.
Jurkiewicz K., Kwietniewski WL, Kramsztyk S., Na- tanson J., Prauss St., Sztolcman J. i W róblewski W .
Prenumerować można w Redakcyi „Wszechświata"
i w e wszystkich księgarniach w kraju i zagranicą.
^ . d r e s K © d . a ił c c 3 r i : K l r s i l c o - w s l s i e - F r z e d . n o . i e ś c i e , Ł T r S 6 .
BŁĘDNE OGNIKI.
O ognikach błędnych, bodaj, że we W szech-
•świecie naszym wzmianki jeszcze nie było.
W zapomnienie poszło, co niegdyś zajmowało, zdumiewało, ciekawość naszę drażniło. Z a brak ło po prostu miejsca dla nich w nauce.
Od czasu, gdy m eteorologia spoważniała, gdy wyodrębniła się w samodzielną gałąź wiedzy, w yrosła w naukę o ruchach powietrza i stała się dynam iką atm osfery, zaprzątnięta wykry
ciem wielkich praw przyrody ziemskiej, wy
trą c iła zupełnie drobiazgi te z zakresu swego i skorzystała ze sposobności przekazania ich chemii, k tó ra wszakże nie okazała zgoła ochoty do ich adoptow ania i poradzić sobie z niemi nie może.
N apo ty k ają się w samej rzeczy nieraz szczegóły, przez naukę słusznie, czy też nie
słusznie zapomniane. Słusznie, jeżeli to były czcze tylko urojenia, bez rzetelnej zgoła pod
stawy; niesłusznie wszakże, jeżeli są to zjawi
sk a istotne, które nauka dla tego tylko usu
n ę ła , że ich w klasyfikacyach swych pomieścić
nie zdołała i przyczyny ich ująć nie potrafiła.
J a k się zaś pod tym względem rzeczy m ają z ognikami błędnem i, trudno to powiedzieć, w ostatnich bowiem czasach zaczęto o ich rze
telności zupełnie powątpiewać, przypisując różne o nich opowiadania bądź błędnej obser- wacyi, bądź też fa n ta zji, przerażaj ącemi po- mrokam i nocy podnieconej.
Ogniki błędne m ają to być mniejsze lub większe płomyki, czy też światełka, bardzo ruchliwe; unoszące się w powietrzu, a usuwa
jące się przed człowiekiem, który się do nich zbliża. Opisy ogników tych są w ogólności bardzo fantastyczne, ścisłych zaś i dokładnych obserwacyj prawie nie posiadamy, a szczegóły przez różnych obserwatorów przytaczane b a r
dzo się między sobą różnią. M ają się one ukazywać jedynie n a gruntach, zawierających znaczne ilości substancyj organicznych; widy
wano je n a polach dawniejszych bitew, na cmentarzach, bagnach, torfowiskach, szcze
gólniej w porze letniej i jesiennej, skąd wypa
dałoby wnosić, źe powstawanie ich związane je s t z gniciem ciał zwierzęcych. Je d e n z ob
serwatorów przytacza, źe ogniki błędne zgoła nie grzeją, nie doznał bowiem wrażenia ciepła, gdy rękę w płomyk tak i wprowadził;
inny wszakże podaje, źe od podobnego ognia
4 5 0 WSZECH ŚWIAT. N r 2 9 . zapalił pakuły. W e d łu g pewnej obserw acji
przy powstawaniu każdego ognika daje się słyszeć słaby trzask, najlżejszy zaś powiew je gasi; w edług innej, natom iast, płoną one spo
kojnie, a umyślnie wywołany przewiew powie
trz a nie wywiera n a nie wpływu. B ardzo też różną m a być wielkość ogników, niekiedy są ta k drobne i świecą ta k słabo, źe widzialne są tylko podczas ciemnej nocy, niekiedy wszakże widywano znacznie większe i jaśn iej
sze. Ule przytacza obserwacyą błędnego ognika, któ ry b u ja ł wieczorem w wysokości sześciu cali nad ziemią, wyrósł do wysokości sześciu do siedmiu stóp, a podstaw a jego obejm owała w średnicy trzy do czterech stóp;
ciepła, dymu ani trzask u przytem zgoła nie dostrzeżono, a przy silnym podm uchu w iatru rozbił się wreszcie ogromny ten płom ień na kule ogniste wielkości pięści, jaśniejące b a r
wami tęczowemi, poczem d ał się słyszeć szm er i wszystko znikło.
R óżne te opisy tyczą się może zjawisk nie- jednakiej kategoryi, niewątpliwie wszakże głównem źródłem wiadomości o ognikach błędnych są legendy ludowe. B aśnie ludowe u nas dużo rzeczywiście praw ią o tych ogni
kach, zwanych także w różnych okolicach świetlikami, świecznikami, latańcam i lub no
cnicami. Najczęściej słyszeć można, źe pło
mienie te są objaw am i czyszczenia się, jak b y przez wypalanie, pieniędzy ukrytych, skarbów w tem miejscu zakopanych; gdy inna znów baśń dostrzega tu la ta rn ię strażnika, czy też skarbnika, to je s t ducha podziemnego kopalni.
D łu g i znów szereg legend praw i o p o kutują
cych duszach różnych potępieńców, zbójców, samobójców, zw łaszcza też dzieci niechrzczo- nych, k tóre przez zem stę za swą niedolę wio
d ą ludzi na zgubę, n a trzęsaw iska i topiele.
Rozpowszechnione są też podania o b łą k a ją cych się duszach fałszywych mierników, czyli geometrów nieuczciwych, a wreszcie przy to czyć można i ciekawe opowiadanie o duszy bernardyn a, pokutującego za roztrw onienie zebranej jałm użny. O statn ia ta legenda m a może ch a ra k te r najbardziej miejscowy, inne bowiem, o palących się pieniądzach, o dzie
ciach niechrzczonych, o geom etrach wystę
pnych, napotykaj ą się w takich samych, lub nie- j wiele różnych w ersyach u plemion skandy
nawskich i germ ańskich.
N iezbyt dawno dowodziło pewne pismo I
warszawskie, że lud m a w łasną swoję naukę różną zupełnie od wiedzy urzędowej, a k tó ra m a mu zupełnie wystarczać. N ie dowiedzie
liśmy się wprawdzie, co to m a być i na czern m a polegać ta „nauka ludowa”, jeżeli wszak
że idzie tu o legendy, o podania ludowe, to niewątpliwie „nauka urzędow a” dawno je- lekceważyć przestała, pojm uje bowiem, że- pod fantastyczną ich osłoną kryć się może rzetelne jakieś dostrzeżenie, fakt prawdziwy, ja k p erła drogocenna pod gru bą skorupą mięczaka. N auczający zwłaszcza przy kład dają nam pod tym względem aerolity, k tó re przez naukę w bieżącem stuleciu uznane do
piero zostały, gdy podania ludowe od niepa
m iętnych czasów o kamieniach z nieba spada
jących głosiły. N ik t wszakże zapewne zasa
dy tej ta k dalece uogólniać nie zechce, by każda legenda n a silnej podstawie faktów do
kładnych koniecznie polegać m iała, wytwo
rzyć j ą bowiem mogło i spostrzeżenie ułudne.
Gdy zaś o błędnych ognikach mowa, om yłkę sprowadzić mogły łatw o fosforyzujące grzyby lub drzewo próchniejące, zwłaszcza zaś owa
dy świecące, ja k robaczek świętojański, który chętnie b u ja n a m iejscach wilgotnych i n agle
„jak ognik błędny przep ada.” M ogły to też nieraz być i połyski elektryczne, w rodzaju;
ogni świętego E lm a, znane już żeglarzom s ta rożytnym , którzy je D ioskuram i lub H eleną nazywali; można wreszcie odwołać się i do złudzeń fizyologicznych, do objawów subje- ktywnycb, samo bowiem podniecenie nerwów objawy świecenia wywołać może.
F ry d ery k Schodler, au to r rozpowszechnio
nej i w polskiem tłum aczeniu „K sięgi przy
ro d y ,” opowiada, źe raz tylko jeden widział ogniki błędne. B yło to w m ałem mieście uniwersyteckiem, gdy studenci do studni na
| rynku, wraz z więcierzą ryb zgniłych, wrzu
cili kilka kaw ałków fosforku wapnia, który w zetknięciu z wodą ulega rozkładowi i wy
w iązuje fosforowodór, samowolnie się w po
w ietrzu zapalający. Podstępnem tem do
świadczeniem pragnęli weseli studenci zmisty- fikować swego profesora, który też rzeczywiście n a podstawie własnego dostrzeżenia ogłosił rozpraw ę o powstawaniu ogników błędnych z ryb, wywiązujących przy gniciu fosforowo
dór. I uczonego więc profesora uwiodły ogniki błędne i poprowadziły na trzęsawiska,, z których się z mozołem ledwie i kosztam i
N r 29. WSZECHSWIAT. 451 ocalił, ścigając rozesłane już i rozprzedane
egzemplarze swej rozprawy.
Opowiadanie to Schodlera wydaje się r a czej bajką, aniżeli zdarzeniem rzeczywistem, w każdym jed n ak razie po takiem zestawieniu sprzeczności, bajek i pomyłek o rzetelności ] ogników możnaby słusznie powątpiewać. D la
czego ukazują się najchętniej wieśniakom, rybakom, orylom, unikają zaś ludzi wolnych od przesądów, bardziej wiarogodnych, do ści
słej i um iejętnej obserw acji wprawnych?
B ra k wszakże spostrzeżeń dokładnych nie może być stanowczem przeciw ognikom błę
dnym świadectwem; tak samo dzieje się prze
cież ze wszystkiemi niemal zjawiskami nie- spodzianemi i nieprzewidywanemi, a mieszcza
nie przyzwoici nie zwykli śród ciemnej nocy jesiennej wałęsać się po trzęsawiskach i mo
czarach.
N ie należy zresztą zbyt pospiesznie polegać na zdaniu tych, co twierdzą, że nigdy żaden ognik błędny nie ukazał się obsei’watorowi na uznanie zasługującem u; choć niewiele bo
wiem, posiadam y jed n ak pewną liczbę doku
mentów dostatecznie wiarogodnych, które ze
b ra ł niedawno znany pisarz niemiecki E rn e st C arus w piśmie „P rom etheus.” Ze świa
dectw zaś tych najważniejszem może będzie spostrzeżenie wielkiego astronom a królewiec
kiego Bessla, który podczas pochmurnej i spo
kojnej nocy grudniowej r. 1807 widział liczne ogniki na wielkiem bagnie pod Lilienthal, w ówczesnem księstwie bremeriskiem. N ie
które wydawały się blizko, odległe od obser
w atora n a jak ie kroków piętnaście lub dwa
dzieścia, dokładności jednak tej oceny niepo
dobna było potwierdzić. Ukazywały się ich setki, każdy z nich jed n ak trw a ł bardzo kró
tko, niewięcej nad ćwierć minuty. Jedne z tych płomyków utrzym ywały się nierucho
mo; o innych m ożna było sądzić, że poruszają się grupam i. Ż eglarze, którzy przy tem byli obecni, nie uważali ogników za zjawisko nie
zwykłe.
Opisują dalej ogniki błędne różni podróżni
cy, w różnych okolicach ziemi. Tschudi wi
dział je w B razylii, w grudniu 1857; na ba- gnisku mianowicie unosił się wielki płomień czerwono-żółty, otoczony kilkunastu mniejsze- mi, które gasły i rozjaśniały się naprzem ian.
C ałe to zjawisko trw ało około dwudziestu m inut, a w edług świadectwa innych osób po-
I w tarzało się już po raz trzeci na temże bagni- sku. O ogniskach w B razylii wzmiankuje też fizyolog Sachs, który u d ał się tam dla zbadania węgorza elektrycznego; K aro l R itte r obserwował je na wyspie H aiti, a H um boldt wspomina również o płomykach w Cumana, które unoszą się n a polach śród zeschłej tr a wy, niepaląc jej wszakże. Nazw a nawet ziemi ognistej pochodzić m a od podobnych płomyków, które pierwsi żeglarze na wybrze
żu widzieli.
N a K aukazie, w okolicy B aku, często też przytrafiać się m ają podobne płomienie; po ciepłych zwłaszcza deszczach jesiennych ognie błękitnawe otaczają na polach suchą traw ę i trzcinę, niezapalając jej, ani nierozgrze- wając.
W Europie najwięcej danych o ognikach błędnych mamy z Niemiec, co niewątpliwie stąd pochodzi, że niemcy naj chętniejsi są do wycieczek i wędrówek. F izyk E . K n o rr opo
wiada, źe za studenckich swych czasów wi
dział ogniki te w bagnistej nizinie, między Schlieben a H erzbergiem . Unosiły się one na pastwisku pod lasem, a jed en z nich, fiole
towy o jądrze żółtawem, walcowy, n a 12 cen
tym etrów wysoki a na 4 cm szeroki, płonął nieruchomo o kilka tylko kroków od drogi;
obserw ator m ógł do ognika tego wprowadzić koniec swej laski, okuty osadą mosiężną, któ
r a pomimo to w ciągu kilkunastu minut zgoła się nie rozgrzała. Inny znów student T. L ist, przechodząc doliną Fuldy, k tó ra była gęstą m głą pokryta, w październiku 1859 napotkał co najmniej sto bladych płomyków, dobrze je dnak widocznych pomimo blasku księżyca, któ
re ręki również nie parzyły. N iektórzy obser
watorowie przytaczają ogniki, dochodzące wy • sokości naw et trzech i czterech metrów, a m a
jo r pruski Blesson, który wielokrotnie i w róż
nych okolicach widywać m iał ogniki, podaje, że między innemi widział je i w królestwie Boiskiem, w lesiep o d „K om ski”— w K ońskich może. T en ostatni ognik zabarwiony był cienmo-czerwono, a gdy obserw ator zapalić chciał u płom yka tego k artk ę papieru i odła
mek drzewa, to pokryły się one cieczą śluzo
w atą, napotykał jed nak i ogniki, od których papier zajmował się ogniem.
Różne te spostrzeżenia w szczegółach zna
cznie zapewne między sobą się różnią, można w nich wszakże dostrzedz i pewne okoliczno-
452 WSZECHSWIAT- N r 29.
ści wspólne. Ogniki błęd n e u kazują się mia- [ nowicie głównie w porze jesiennej, posiadają tem p eratu rę nizką i pozostają wreszcie na miejscu nieruchome. P o d tym ostatnim więc względem odstępują znacznie od legendy, k tó ra im przypisuje podskoki, przerzucanie się z m iejsca na miejsce. Podskoki takie mogą być wszakże łatw o wynikiem błędnej obserwacyi podczas ciemnej nocy, gdy nale
żyta ocena odległości przedstaw ia znaczną trudność. Ciemność zresztą łatw o n a ra ż a na błędy; w ciemności i fortepiany przecież się przesuw ają, krzesła skaczą a nogi stołowe d ają rozsądne lub gniewne odpowiedzi, cóż więc dziwnego, że i blady ognik przerzuca się z miejsca n a miejsce, choć on może tylko w jednym punkcie gaśnie, a w innym nato m iast inny się ognik zapala.
Osobliwa znów wzmianka, że ognik jiozo- staw ił na papierze ślad w postaci cieczy ślu
zowatej, przypom ina nam rozpowszechnione dawniej powieści, że w m iejscach, gdzie ogni
ki gasły, znajdow ano masy galaretow ate; wy
obrażano sobie naw et, że ogniki są to świecą
ce kłaczki galarety. P ojęcie to, upam iętnio
ne przez Goethego w F auście, gdy ogniki przyświecają czarownicom w drodze na szczy
ty H a rzu , czyli na Ł y są górę legend niemiec
kich, napotykam y w rozgłośnem niegdyś dziele sławnego fizyka holenderskiego Mus- schenbroeka, „In troductio in philosophiam na- tu rale m ,” wydanem w r. 1762. Ogniki b łę
dne, według au to ra tego, są postaci okrągłej j i m ają wielkość płom ienia świecy, choć często ! są i większe, barw y purpurow ej. P o ru sz a ją j się w pow ietrzu tuż nad pow ierzchnią ziemi, 1 we W łoszech jed n ak , w pobliżu Bolonii, gdzie są większe i często się napotykają, b u ja ją w wysokości sześciu stóp n a d ziemią. G dy się je chwyta, okazują się w ręce m asą jasn ą, galaretow atą, podobną do skrzeku żabiego, k tó ra w dotknięciu je s t chłodną, świeci więc tylko, ale nie grzeje, skąd substancya ta m a pozór, jak b y się tw orzyła działaniem żaru słonecznego ze zgniłych roślin i z trupów . W każdym razie, dodaje auto r, je st to prze
sąd, by ogniki te m iały być złem i ducham i lub duszam i pokutującem i, k tó re nie zn ajdują spokoju i zwodzą podróżnych, ja k niektórzy uczeni twierdzili.
M usschenbroek widocznie pow tarza tu ty l
ko zasłyszane lub w yczytane u dawniejszych
pisarzów wieści, i możnaby n a nie uwagi nie zwracać, gdyby podobnego szczegółu nie przytoczył też Chladni w tejże samej rozpra
wie „O pochodzeniu bryły żelaza znalezionej przez P a lla s a ,” w której wykazał wiarogo- dność i rzetelność podania o spadku aerolitów na ziemię. P rzy tacza on mianowicie, że w r.
1781, podczas dżdżystego wieczora letniego, w idział w pewnym ogrodzie w Dreźnie zna
czną ilość jasnych punktów, skaczących po wilgotnej traw ie,— posuwały się one w kierun
ku w iatru i czepiały kół powozu. Pomimo trudności udało się Chladniem u kilka ich schwytać, a wtedy poznał, że były to drobne kłaczki galarety , bez woni i sm aku, podobne do skrzeku żabiego, lub rozgotowanego saga.
Jaśn iejąc a ta , czy też płonąca g alareta gm atw a bardzo spraw ę ogników błędnych i ona to zapewne d ała początek przypuszcze
niu, że ogniki stanowią rodzaj meteorów, jak o odrębne jakieś gwiazdy spadające. W każ
dym razie je s t to hipoteza zupełnie nieuzasa
dniona, a same spostrzeżenia są ta k niedosta
teczne i niejasne, że za podstawę rozważań naukowych służyć nie mogą. Jeżeli zaś po
miniemy ten szczegół, ogniki błędne d ają się najłatw iej tłum aczyć, jak o gazy płonące.
J u ż w czasach, gdy gazy zgoła jeszcze były nieznane, przypisywali niektórzy pisarze, ja k Descartes i inni, powstawanie ogników błędnych paleniu się tłustych wyziewów ziem
nych;. pojęcie to m ożna było jaśniej określić, gdy odkryto gazy palne, gdy okazało się, że gazy takie w samej rzeczy z ziemi się wyry
wają. K ażdem u dziś wiadomo, że przez roz
k ła d ciał roślinnych pod wodą tworzy się gaz błotny, inaczej m etanem zwany; dosyć jest wybić prętem otwór w bagnisku, w dnie wody stojącej, by dostrzedz wymykające się pęche
rzyki gazowe, które zapalać można przez do
tknięcie płonącą zapałką. J e s t to właśnie ten gaz błotny, który łatw o zebrać można w naczynie, napełnione wodą i opatrzone lej
kiem, które otworem zwracam y k u dołowi.
P o d względem chemicznym je st gaz ten wę
glowodorem, je s t zatem palny, ja k inne po
krewne m u związki. Gaz wydobywający się z bagnisk nie je st zresztą czystym m etanem , zaw iera pew ną przym ięszkę azotu i dwutlen
ku węgla; po oczyszczeniu pali się płomieniem bladym , niebieskawym; w naturze jed n ak przybiera niekiedy zabarwienie odmienne,
N r . 2 9 . W SZECH ŚWIAT. 453 a to z powodu drobnych ilości soli, w wodzie
bagniska rozpuszczonych.
M ożnaby więc łatwo przyjąć, że ogniki b łę dne są płonącym węglowodorem, to wszakże zagadki zupełnie nie rozwiązuje, węglowodory bowiem są to wprawdzie gazy palne, ale nie samozapalne, niewyjaśnioną więc zostaje przyczyna, k tó ra zapalanie się ich w przyro
dzie wywołuje. Y olta przyjmował, że sp ra
wia to działanie iskry elektrycznej, ale nie pojmujemy znów, skąd się iskra ta bierze. S ą
dzą wprawdzie niektórzy, że zachodzić mogą, po burzy zwłaszcza, słabe, niedostrzegalne wyładowania elektryczne, w rodzaju tak zwa
nych ogni świętego Elm a, które do zapa
lania gazu wystarczyć mogą, niepodobna wszakże odwoływać się do zjawisk nieznanych i przypuszczalnych tylko. Z e względu zresztą na nizką tem p eratu rę ogników, możnaby są
dzić, że je s t to raczej objaw fosforescencyi, aniżeli istotnego i szybkiego spalenia, jakie wywołuje uderzenie iskry elektrycznej.
Z nam y wszakże i gaz samozapalny, a m ia
nowicie fosforowodór, przypom inający wonią swoją ryby gnijące i który w pewnych w arun
kach wywiązuje się również przy gniciu ciał organicznych; dlatego H erm b stad t w r. 1822 przyjął jak o rzecz dowiedzioną, że gaz ten właśnie je st źródłem ogników błędnych. Gaz ten płonie wszakże silnym, białym płomie
niem, w ydając przytem białe dymy i woń so
bie właściwą, obserwatorowie zaś nie wspomi
n a ją zgoła o charakterystycznej tej woni, o dymach i o białej barwie ogników. Co większa, poznali chemicy, że gaz ten nie zawsze m a własność samowolnego zapalania się w powietrzu, bez ubocznej przyczyny; nie jest on raczej wcale samozapalnym, a w ła
sność tę zaAvcłzięcza innemu fosforowodorowi, zwanemu fosforowodorem ciekłym. Jeżeli fosforowodór gazowy zawiera choćby drobną bardzo ilość pary tej ostatniej substancyi w stanie nierozłoźonym, staje się rzeczywiście samozapalnym , ale znów ten fosforowodór ciekły ulega bardzo łatwo rozkładowi, trac i własność samowolnego zapalania się już w obecności pow ietrza przejętego dwutlen
kiem węgla.
Trudności te, ja k widzimy, unicestwiają zu
pełnie hipotezę sam ozapalnego fosforowodoru w ognikach błędnych, tem bardziej, że gazy wyrywające się z ognisk gazu tego wcale nie
zawierają. E rn e st C arus ocalić chce tę hi
potezę gazów samozapalnych, przypuszczając, źe może gazy, które w w arunkach zwykłych własności tej nie posiadają, zapalają się do
browolnie w obecności ozonu, i wzywa chemi
ków, by domysł jego badaniom doświadczal
nym poddali.
M y zaś mamy tu żądanie skromniejsze, pragnęlibyśm y tylko zwrócić uwagę czytelni
ków n a te zjawiska dotąd zagadkowe i zachę
cić ich do obserwacyi, gdy się sposobność n a
darzy. W piśmie naszem zawsze znajdzie się miejsce dla tych dostrzeżeń, które dozwolą wreszcie ogniki błędne z dziedziny baśni prze
nieść do nauki i właściwe im miejsce śród objawów meteorologicznych wyznaczyć.
S . K .
C H EM IA
w przededniu stuletniej rocznicy śmierci
LA V O ISIER A .
(C iąg d alszy ).
G e rh ard t przejrzał określenie równoważni
ków kwasów organicznych, dokonane przez B erzeliusa, i zauważył, źe przy wzorach, jakie przypisał Berzelius kwasom, przy reakcyach powstający kwas węglany lub woda występu
je zawsze w ilości 2 cząsteczek. Ten rezu ltat teoretycznie niczem nieuzasadniony naprow a
dził go na myśl, źe należy równoważniki kwa
sów organicznych zmniejszyć do połowy. G er
h a rd t wykrył też źródło b łędu Berzeliusa;
było niem mianowicie błędne określenie cięża
ru atomowego sre b ra (sole sreb ra są podsta
wą oznaczenia równoważników kwasów orga
nicznych), gdyż Berzelius tlenkowi srebra przypisyw ał wzór A g O.
N a zasadzie analogii tlenków m etali z wo
d ą G e rh ard t przyjął, zbyt pospiesznie, dla wszystkich tlenków metalicznych wzór je d n a kowy (gdzie M e oznacza jakikolwiek m etal) M e20 ; dla tlenku srebra jedn ak wzór ten
454 \VSZECHSW L\T. ]S'r . 29.
(A g 2 O) je st słuszny. Zredukow ane do poło
wy wzory G e rh a rd ta daw ały się ściśle ze sobą, porównywać i odpowiadały najzupełniej w a
runkom objętościowym. Jeż eli wzór O w yraża 2 ob. p ary wodnej, to dawny wzór kwasu octowego C4 H 8 O t odpow iadał czte
rem objętościom p ary , gdy natom iast nowy wzór C2 H t 0 2 ja k i H 2 O, z k tó rą G erliard t wszystkie inne ciała porównyw ał, w yobraża dwie objętości. Zm niejszenie wzorów kwasów organicznych, łącznie z innemi faktam i (istnie
nie kwasów niezaw ierających tlenu, coraz większa liczba reakcyj podstawienia), podko
pały w korzeniu samym teo ry ą dualistyczną.
W rzeczy samej w octanie srebraG H3. COO A g jedyny atom srebra, który się tam znaj
duje, dla wytworzenia tlenku sreb ra potrzebo
wałby l/2 atom u tlenu i daw ałby zaledwie l/ 2 równoważnika tlenku srebra. R ezu ltat ten nie daje się pogodzić z teo ry ą dualistyczną.
G e rh a rd t, rozw ijając myśli w zarodku znajdu
jące się ju ż u Davyego i D ulonga, rozpatruje zjaw iska tw orzenia soli nie ja k o reakcyą do
daw ania ( B a 0 + S 0 3= B a 0 , S 0 3), lecz jak o reakcyą podstawiania. J a k ciała organiczne zaw ierają wodór, który może ustępować swe
go m iejsca chlorowi, bromowi i t. d., ta k też kwasy zaw ierają wodór, któ ry przez m etale zastąpionym być może: kwas je st solą wodo
ru . P oglądu tego chemia się trzym a do dziś dnia.
T eoryą rodników berzeliusowych uległa też znacznej modyfikacyi. Mówiliśmy ju ż, że Berzelius przypuszczał samodzielne istnienie rodników i spodziewał się, że z postępem wie
dzy z czasem zostaną wydzielone. Budowę związków organicznych pojm ow ał dualisty- cznie. G erliard t i L a u re n t w p racach swych przeprow adzają pogląd odmienny. W obec niezwykłej rozmaitości reakcyj podstaw iania, ro z p atru ją oni ciała organiczne jak o całości, które ulegać m ogą zmianie tylko za pomocą podstaw iania zam iast zaw artych w ciele p ier
wiastków, bądź innych pierwiastków, bądź g rup złożonych. Uogólnienie to zbyt jed n ak je st pospieszne, gdyż aczkolwiek reakcye podstaw iania stanow ią przew ażającą więk
szość, są je d n a k inne, k tó re pod ty p ten pod
ciągnąć się nie dadzą. G e rlia rd t i L a u re n t zauważyli również, że, kiedy związek organi
czny traci jeden lub kilka atomów sk ład ają
cych go pierw iastków , pozostała część związ
ku może wchodzić w połączenie i podstawić się, nieulegając przytem żadnej zmianie.
D ziałając na etan C2 H 6 chlorem, otrzym uje
my chlorek etylu C4 H g Cl i kwas solny; zja
wisko to pojmować możemy tak , że chlor w skutek powinowactwa do wodoru odrywa od etan u jed en atom wodoru, dając kwas sol
nym gdy tymczasem pozostała część etanu C2 H 5 bez żadnej zmiany do drugiego atom u chloru się dołącza. Zjawisko to nazwali oni
„zastępowaniem przez reszty ” (substitution p a r residus), lecz „resztom ” owym nie przy
pisywali wcale samodzielnego istnienia bądź w związku, bądź w stanie wydzielonym. T ak pojmowane „reszty” nie różnią się wcale od dzisiejszego pojęcia „rodników ,” które przy nauce chemii organicznej ta k nieocenioną są pomocą pedagogiczną. W ytworzywszy poję
cie rodnika w dzisiejszem znaczeniu tego sło
wa, G e rh a rd t nie s ta ra ł się jed n ak wniknąć bliżej w budowę tych rodników, w u k ład sta
nowiących je atomów. Co więcej, uw ażał on poszukiwanie t. zw. wzorów racyonalnych za całkiem bezowocne; wrzory empiryczne wy
starczały m u do utworzenia system atyki związków organicznych. Mianowicie grupuje on razem te ciała, k tó re zaw ierają jednakow ą ilość atomów węgla, poczynając od najuboż
szych, a kończąc n a najbogatszych w węgiel.
U k ład ten nazw ał G e rh ard t stopniowaniem palności (eclielle de combustion), gdyż powol
ne utlenianie pozwala nam przejść po kolei do związków coraz wt węgiel bogatszych.
Myśl ta, przeprow adzona przez G e rh a rd ta zbyt arbitralnie, nie m ogła wydać dobrych rezultatów : łączy bowiem w jednę grupę ciała ta k sobie obce, ja k np. octan etyluC 2H 5.COO.
C H 3 = C 4H 8 0 2 i kwas m asło wy C3H 7.C O O H = C 4H 80 2; zaw iera ona jed n ak w zarodku poję
cie szeregów homologicznych, stworzone rów
nież przez G e rh a rd ta i będące dziś jedn ą z podstaw klasyfikacyi związków organicznych.
O graniczm y bowiem stopniowanie palności do ciał o jednakowej funkcyi chemicznej, a za
tem posiadających jednakow e własności che
miczne, a otrzym am y szereg ciał różniących się o stały przyrost atomów wodoru i węgla (o grupę C H 2), których własności fizyczne za
leżą od ilości atomów węgla. Z nam y więc homologiczne węglowodory, alkohole, kwasy i t. d.
K a żd a słuszna teo ry ą tem się odznacza, że
N r 29. WSZECHSWIAT. 455 'Vf dalszym konsekwentnym swym rozwoju co
ra z nowe otwiera widnokręgi, do coraz szer
szych prowadzi uogólnień i teoryj. T ak się też stało z rozwiniętą na gruncie reakcyj pod
staw ian ia teoryą rodników— „reszt” gerhard- towskich: wyłoniła ona z siebie teoryą typów\
Pierwsze podwaliny tej teoryi rzucone już były przez D um asa, który, odkrywszy w 1839
■roku kwas trójchloroctowy ze wszechmiar do octowego podobny, zw racał uwagę, że nietyle jakość atomów, ile ich ugrupowanie, rola p rz ez nie w związku odgryw ana na własności tego ostatniego największy wpływ m ają. Dal- :szy rozwój teorya otrzym ała wskutek prac W u rtz a, Hoffm anna nad amidami i W illiam - sona nad eteram i prostemi i złożonemi.
W urtz ro zpatry w ał amoniaki złożone np. ety- ,lam inę (N H 2. C2 H s) jako amoniak, w którym jeden wodór przez rodnik etyl (C2 H 5) zastą- piono; pogląd jego potwierdzony został przez odkrycie przez Hoffm anna dietylaminy N H . (C2H ,) 2 i trietylam iny N. (C2H 3)3, które po
chodzą od am oniaku przez dw ukrotną i trzy k ro tn ą zamianę wodoru na etyl. W szystkie te ciała, pomimo jakościowej zmiany składu swego, swym zasadowym charakterem , lotno
ścią i specyficznym zapachem do amoniaku są zbliżone; potw ierdzają więc uwagę przez D u
m asa już uczynioną. Gdy W u rtz uw ażał am idy za pochodne am oniaku i w tak i sposób am oniak przyjm ow ał za typ całej grupy ciał, W illiam son podobnyż krok uczynił w b ad a
niach swoich nad eteram i, które wyprowadzał od wody jak o od zasadniczego typu. Zwykły alkohol C2H 5O H je st zatem wodą, w której jeden atom wodoru je s t zastąpiony przez rod
nik etyl; jeżeli oba atomy wodoru zastąpimy przez etyl, otrzym am y C2 H 3. O. Ca H 3—eter zwykły; kwas octowy otrzymujemy, zastępując 1 atom wodoru rodnikiem C H 3 C 0 = C 2H 30 , acetylem; etery złożone czyli estry są wodą, w której 1 atom wodoru zastąpiony został przez rodnik kwaśny, drugi przez rodnik alko
holowy (octan e ty lu = C 2 H a O. O. C2H 3) i t. d.
G e rh a rd t uogólnił samo pojęcie typu i wpro
wadził typ wodoru, którego cząstka składa się z dwu atomów. P od typ ten podciągnął aldehydy, acetony, węglowodory, rodniki alkoholowe. E ta n C2 H c, według tej teoryi, jest cząsteczką wodoru, w której jeden atom wodoru zastąpiony został przez etyl (C2 H 3).
Gdybyśmy w cząsteczce wodoru oba atomy
zastąpili przez rodnik etyl, otrzymalibyśmy ciało C2 H 5. C2 H 3= C 4 H 10, butanem zwane i homologiczne z etanem.
Teorya typów by ła ważnym krokiem na
przód, gdyż stw arzała naturalne węzły mię
dzy analogicznemi chemicznie ciałami i przez to samo znacznie u łatw iała ogarnięcie coraz liczniejszych faktów, wchodzących w skład chemii organicznej. N ieodrazu jednak zy
skała sobie uznanie. W ielu chemikom wyda
wało się nieracyonabsem ściągać wszystkie związki do kilku, zda się, dowolnie w ybra
nych. Skąd pewność, że przyroda według nich właśnie wszystkie ciała tworzyła. Czyż w organicznej chemii niesłuszniej byłoby od
nosić połączenia do dwutlenku węgla, który je s t ostatnim produktem utleniania związków organicznych i w życiu zwierzęcem i roślin- nem ta k ważną rolę odgrywa? Z zarzutów tych teorya typów wyszła zwycięsko, gdyż dla odparcia ich wytworzyła ogólniejszą teo-
! ryą, na której się oprzeć mogła. Teoryą tą
| je st teorya wartościowości związków i pier
wiastków.
Pierwsze fakty, które wartościowości dowo
dziły, zauważył ju ż Berzelius. Mianowicie spostrzegł on, że, jeżeli przyjmiemy za 1 tę
| część kwasu siarczanego, k tó ra łączy się z je-
| dną cząsteczką tlenku wapnia, to 1 cząsteczka i glinki lub tlenniku żelaza wymagać będzie aż j 3 takich części kwasu siarczanego. S tąd oczywisty wniosek, że tlenek w apnia i glinka
; (tlenek glinu) nie są sobie równoważne; osta-
! tni łączy się celem utworzenia soli obojętnej
; z 3 razy większą ilością kwasu, je s t więc n ie
jak o zasadą trójkwasową.
Zupełnie analogiczne zjawisko wykrył G ra ham w roztworach kwasu fosfornego. Z n a
lazł on, źe bezwodnik kwasu fosfornego (P 2 0 5) łączyć się może z 1, 2, 3 cząsteczkam i wody i dawać kwasy, które dla utworzenia soli obo
jętn ej wym agają 1, 2, 3 równoważników. Gdy, naprzykład, kwas azotny łączy się z je d n ą cząsteczką wodanu potasu, kwas siarczany natom iast— z dwiema, a zwykły kwas fosforny (ortofosforny)—z trzem a. K w asy te więc nie są sobie równoważne, gdyż do nasycenia je dnej swej cząsteczki w ym agają różnych ilości zasady. Jeż eli kwas azotny je s t jednozasa- dowy, kwas fosforny jest trójzasadowy.
W kró tce ważne te pojęcia znalazły potwier
dzenie i zastosowanie w chemii organicznej.
456 WSZECHSW1AT.
B ertlielot w 1854 roku zwrócił uw agę, że gli
ceryna w celu utworzenia całkiem obojętnego estru wym aga 3 razy więcej kwasu, niż zwy
czajny alkohol; co więcej, może się ona łączyć kolejno z jed n ą, z dwiema i w końcu z trzem a cząsteczkam i kwasu. W porównaniu więc ze zwykłym alkoholem gliceryna je st alkoholem tró j kwasowym. P ojęcie o alkoholach wielo- hidroksylowych, t. j. zdolnych do połączenia z kilkoma cząsteczkam i kwasu dla utw orzenia estrów obojętnych, zyskało świetne potwier
dzenie w p racach W u rtz a , który syntetycznie otrzym ał glikole czyli alkohole dwuhidroksy- lowe. P ozostaw ało tylko rozszerzyć pojęcie wartości i do rodników; myśl tę uskutecznił W u rtz . Rodnikom zaczęto przypisywać ró żną wartość względnie do tego, ile im b ra k nie atomów wodoru do nasycenia, t. j. ile ato mów przyłączyć m uszą, aby przejść w ciało niezdatne ju ż do dalszego przyłączania. T ak g ru p a C2 H 3 (etyl) je st jednowartościową, gdyż, aby przejść w nasycony węglowodór, etan C2 H c, w ym aga tylko 1 atom u wodoru, g ru p a C-2 H j , k tó ra może przyłączyć 2 ato my wodoru, je s t rodnikiem dwuwartościowym i t. d. G dy poglądy te, w których używamy wodoru za m iarę porów nania i zdolność łącze
nia się z jednym atom em wodoru uw ażam y za jednostkę wartości, w chemii organicznej roz
winięte zostały, z łatw ością znalazły też za
stosowanie w chemii m ineralnej. "Wurtz w 1855 roku zaliczył azot i fosfor, k tó re d a ją związki o formule N H 3 i P H 3 do szeregu pierwiastków trójwartościowych; n a tej samej zasadzie tlen, który się łączy z dwom a ato m am i wodoru, je st pierw iastkiem dw uw arto
ściowym. W idzim y stąd, źe typy wodoru, wody, am oniaku, nie są dowolnemi; przeciw
nie, odpowiadają rozm aitej wartościowości, ja k ą posiad ają pierw iastki: teorya wartościo
wości objaśnia ta k i a nie inny w ybór typów.
Potwierdziwszy swą poprzedniczkę, teo ry a wartościowości w ysunęła się n a pierwszy plan i powoli o g arn ęła c a łą chem ią organiczną.
W roku 1858 K ekule wypowiedział tw ierdze
nie, źe węgiel je s t pierw iastkiem czterow arto- ściowym. M yśl ta je s t fundam entem całej dzisiejszej chemii organicznej. Rzeczywiście, gdy wartościowości innych pierw iastków nie
m ożna uw ażać za s ta łą (porównajm y naprzy- k ład , P H 3 i PC15), węgiel we wszystkich swych ta k licznych związkach stale zachowuje
swoję wartość. A tom y węgla są obdarzone powinowactwem ku sobie i m ogą zużytkowy- wać n a wzajemne połączenie bądź po 1, bądź po 2, bądź po 3 jednostki swego powinowa
ctwa. To objaśnia nam rozm aity stopień n a
sycenia związków organicznych, gdyż oczywi
ście tam , gdzie atom y węgla są ze sobą zwią
zane trzem a naprzykład jednostkam i powino
wactwa, b ęd ą one m ogły bez rozbicia cząste
czki w odpowiednich warunkach po dwie je dnostki wyswobadzać i używać n a przyłącze
nie innych pierwiastków lub grup. Ilość i umiejscowienie owych grup i pierwiastków są całkiem dowolne, byle tylko wszystkie 4 jednostki powinowactwa atomów w ęgla w ten lub inny sposób nasycone zostały. Oczy
wiście odrębny u k ład atomów, nieobjaw iając się żadną różnicą w chemicznym składzie p ro centowym związku, powodować musi całkiem odrębne własności fizyczne i chemiczne: to właśnie stanowi zjawisko izomeryi. G dy n a - przy kład etylen, C-2 H 4, przyłącza b raku jące m u do nasycenia 2 atom y chloru, to możemy otrzym ać dwa ciała C2 H 4 CI2 zależnie od tego, czy oba atom y chloru do jednego czy teź do dwu atomów węgla są przyczepione
C H 2 Cl c h3 .
i | i L iczba możliwych izo- C H2 Cl C H C I2/.
merów w zrasta wraz ze skomplikowaniem czą
steczki i im więcej ciało atomów w ęgla za
w iera, w tem większej ilości odm ian m oże występować. Z przyczyny izomeryi zdajem y sobie więc sprawę, przypisując j ą rozm aitem u ugrupow aniu atomów, przedstaw ianych przez nasze wzory n a jednej płaszczyźnie. Teorya ugrupow ania atomów w jednej pła.szczyźnie n a podstawie czterowartościowości zasadni
czego pierw iastku węgla, którego atomy, łą cząc się ze sobą, w ytw arzają niejako szkielet cząsteczki, zapoczątkow aną by ła przez K eku- lego, a dalszy jej rozwój je s t głównie zasłu gą E rłenm eyera i B utlerow a, którem u winniśmy teź samo wyrażenie: „budowa cząsteczki.”
P o d budową cząsteczki rozumiemy hipotety
czne ugrupow anie atomów, k tóre wyobrażam y sobie na jednej płaszczyźnie; o sam em u g ru powaniu wnioskujemy z sumy wszystkich reakcyj, jak im ciało podlegać może. B ad a
nie u kładu atomów, rozważanych n a płaszczy
źnie, możemy przyjmować tylko za doskonały środek pedagogiczny i mnemotechniczny, lecz.
N r 29.
N r 2 9 . W SZ I- CHS WIAT. 4 5 7 nigdy za odtworzenie rzeczywistości, gdyż
jasn em jest, że atom y nie w jednej płaszczy
źnie lecz przeciwnie we wszystkich trzech kie
runkach przestrzeni są rozmieszczone. T a uw aga, zarówno ja k wypadki, w których kom
binowanie atomów n a płaszczyźnie nie zdołało wytłum aczyć wszystkich zachodzących izome- ryj (np. kwasy fumarowy i maleinowy), skło
niły do.przeniesienia tych samych wyobrażeń, które kierow ały K ekulem i Butlerowem, do przestrzeni trójwymiarowej. A tom węgla wyobrażam y sobie w środku tetraed ru , a cztery jednowartościowe pierwiastki lub rodniki, które on przyłączyć może, n a wierz
chołkach kątów tegoż tetraedru. T ak więc cząsteczce m etanu C H 4, przypisujemy k ształt te tra e d ru , którego wierzchołki są utworzone przez atom y wodoru. Węglowe te tetraedry m ogą się ze sobą łączyć (składać) bądź wierz
chołkami, wtedy oczywiście tra c ą tylko po jednej jednostce powinowactwa, bądź kraw ę
dziami, trac ąc wtedy po 2 jednostki, bądź wreszcie podstawam i swemi, tracąc po trzy jednostki. To tłum aczy nam istnienie ciał organicznych o rozmaitym stopniu nasycenia.
T ę m łodą teoryą „stereochemiczną” stworzył Y a n t ’Hoff, uczony, który w nauce niespożyte położył zasługi, bo żaden może ze współcze
snych fizyków i chemików nie wprowadził do nauki tyle pojęć nowych i płodnych w ważne następstw a. Stereochem ia nie stanowi je szcze arty k u łu wiary podręczników nauko
wych, a liczba faktów, k tóre wywoływały jej konieczność, zbyt je s t jeszcze szczupła. Zy
skuje ona je d n a k z każdym dniem nowe, cie
kawe dowody. W spomnimy chociaż o jednym.
W ielu ciałom organicznym właściwą jest zdolność skręcania płaszczyzny polaryzacyi;
przyczynę tej własności Y an t ’Hoff up atru je w tem , że w ciałach takich musi być „niesy
m etryczny” atom węgla, t. j. atom , mający w wierzchołkach swego te tra e d ru cztery od
mienne pierw iastki lub grupy. Rozwijając to pojęcie, P h . Guye. przypisał skręcanie płaszczyzny polaryzacyi tem u, że w skutek rozm aitego obciążenia wierzchołków środek ciężkości te tra e d ru wychodzi z płaszczyzny sym etryi i wnioskował, źe jeżeli będziemy dany wierzchołek coraz więcej obciążali, skrę
canie płaszczyzny polaryzacyi w określony sposób zwiększać, lub zmniejszać się będzie.
Doświadczenie potwierdziło tę hipotezę. Ph.
i
Guye otrzymywał z kwasu winnego winian metylu, etylu i t. d., podstaw iając zam iast atom u wodoru (ciężar atom . = 1) rodniki:
m etyl (CH 3 = 15), etyl (C, H 3 = 29) i t. d., i przekonał się, źe zgodnie z oczekiwaniem w z rastał k ą t skręcania płaszczyzny polary^
zacyi.
(Dok. ncist.).
L . Bruner.
CZERWIEC KOSZEHILA.
(Coccus cacti L.).
(C iąg d alszy ).
Czerwiec koszenila (Coccus cacti L .), zwa
ny także koszenilą meksykańską, należy bez zaprzeczenia do najużyteczniejszych ze wszyst
kich czerwców; je st on pasorzytem kaktusa—- opuncyi koszenilowej (O puntia coccinillifera L ), noszącej nazwę krajow ą m eksykańską nopal; na opuncyi spotyka się koszenila w stanie gąsienicy (larwy) lub jako d ojrzała samica, może jed n ak żyć i n a innych gatu n kach opuncyi.
Sam ica d ojrzała (fig. 2) '), m a ciało podłu- gowato jajow ate 6— 7 mm długie, 4 m m sze
rokie i 2— 3 mm wysokie, wyjątkowo do rasta do 1 cm długości, barw ę m a ciemno bruna- tno-czerwoną. Ciało samicy sk ład a się z sze
regu pierścieni i posiada grzbiet łódkowato wypukły, spód płaski; rożki są krótkie, stoż
kowate, złożone z 7-iu stawów, z których 4-y podstawowe są grubsze i dłuższe od 3-ch po
zostałych. C ałą powierzchnią ciała wydziela ona substancyą woskowatą, białą, k tó ra ota
cza samicę jak by powłoczką z waty, a gdy wydzielanie następuje zbyt obficie, substancya
| ta osadza się w postaci m ałych grudek na li
ściach opuncyi czyli nopalu. M aterya ta woskowa zasłania mniej lub więcej pierścienie i oddziały ciała, k tóre m ożna rozpoznać do
piero po usunięciu warstwy woskowej.
Czerwiec koszenila samiec (fig. 3) je s t znacznie mniejszy od samicy, nie przechodzi
') Ob. Jsr p o p rz e d z a ją c y W szech św iata.
4 5 8 WSZECHSWIAT. N r 2 9 . długości p a ru milimetrów; barw y karminowej,
ciemniejszej na głowie i n a ‘tułowiu, rożki i nogi m a brunatne, skrzydła mleczno-białe lub szaro-białawe.
Głowę m a grubą, zaokrągloną, przedłuża
j ą c ą się nieznacznie ku górze w w yrostek stożkowaty, pomiędzy rożkam i w ystający; na głowie m ieszczą się 4-y oczy złożone i 2 oczka pojedyncze, dalej rożki 10-io stawowe, pokry
te włoskami krótkiem i ale obfitemi, których pozbawione są tylko dwa pierwsze stawy.
Nóżki posiada bardzo długie, m ało włochate, o goleni praw ie dwa razy dłuższej od stopy.
S krzydła są blizko o '/3 część dłuższe od od
włoka, opatrzone tylko je d n ą żyłką, rozw idla
ją c ą się po krótkim przebiegu i zabarw ioną n a kolor żółto-brunatny. Przezm ianków g a
tun ek ten wyjątkowo je s t całkowicie pozba
wiony. Odwłok m a znacznie jaśniejszy od reszty ciała, na każdy m pierścieniu opatrzony -szeregiem poprzecznym m ałych włosków.
Tylny koniec odw łoka przed łu ża się w wy
niosłość guzow atą, na której umieszczone są narządy rozrodcze zewnętrzne, składające się z wyrostka sztylecikowatego, haczykowato ku dołowi zakrzywionego. Z każdej strony wspomnianego guza środkowego znajd ują się wyniosłości, na powierzchni których otwie
r a ją się liczne gruczołki, wydzielające wosk;
do tych wyniosłości przyczepiają się również dw ie długie nitki jedw abiste, przewyższające nierzadko dwa razy długość całego ciała o wadu. Sam iec um iera zaraz po ukończeniu p arzenia się, sam ica zaś żyje znacznie dłużej, miesiąc lub więcej, dopóki nie wyda młodych;
przez ten czas siedzi n a jednem miejscu, nie
sie ja jk a , a w końcu często wysycha ja k sko
ru p k a i służy przez pewien przeciąg czasu z a pokrywkę dla młodych.
Różni badacze nie zg ad zają się co do dal
szych losów samicy koszenili; jed n i (R uusscher, Audouin, W estwood) tw ierdzą, że sam iczka wydaje na świat m łode źywe, inni (A lzate, B rehm , Kiinckel, d ’H erculais) utrzym ują, że je s t jajo ro d n ą i że składa swoje ja jk a w kup
ki baw ełniste (podobne do waty), którem i po
k ry te są liście opuncyi koszenilowej. Nie- przesądzając kwestyi powstawania m łodych czerwców tego gatunku, to je s t tylko nape- wno stwierdzonem , że po wydaniu n a świat potom stw a sam ica um iera; zwłoki je j wysy
chają i sp ad ają na ziemię. Gąsienice (larwy)
są bardzo żwawe w pierwszych chwałach po urodzeniu i zostają przez pewien czas w swojeni bawełnianem gniazdku na powierzchni opun
cyi, a po upływie dni 8-iu porzucają owe gniazdka. W tedy okazują się dość podobne- mi do m atki (samicy), od której są tylko o wiele mniejsze i opatrzone długiem i, jedwa- bistem i niteczkami. Ciało ich owalne, z bo
ków zaokrąglone, szersze od przodu niż od tyłu; nogi i rożki m ają długie i delikatne, ale z wiekiem podlegają rozm aitym zmianom.
U w ażając n a rożki i nóżki, łatwo poznać ja k ą je s t płeć gąsienicy (larwy). Rożki sk ładają się z 6-iu stawów u gąsienicy n a samicę, z 5-iu zaś tylko u gąsienicy na samca. Co zaś do nóżek, to w nich stopka je st dłuższa od goleni, czyli wprost przeciwnie ja k to m a miejsce u dojrzałych zwierząt (owadów); nóż
ki u gąsienicy samczej są szczuplejsze, niż u samiczej. W przeciągu dwu tygodni gąsie
nice dochodzą do właściwego swego wzrostu, zrzucając jirzez ten czas pewną liczbę razy skórę, czyli ulegając parokrotnem u wylenie
niu. Gąsienica samicza umiejscawia się n a opuncyi czyli nopalu, za pomocą swego dzióbka i powolnie przem ienia się w dojrzałą samicę. N ietak prosty je st przebieg zmian z gąsienicą samczą, ta buduje sobie przy po
mocy wydzielanej substancyi woskowej rodzaj kokonu, otw artego od tyłu, w którym dokony
w a ostatnich przem ian, a mianowicie prze
obraża się w poczwarkę, i z którego po upły
wie 8-u dni wychodzi doskonały owad.— P rze d odkryciem A m eryki miejscowe ludy (A zteki) znały ju ż farbierskie własności czerwca ko
szenili i um iały je wyzyskiwać; to też nic dziwnego, że za przybyciem europejczyków owad ten zwrócił na siebie odrazu uwagę.
Lopez de G om ara w r. 1525, zdaje się, jest pierwszym, który czyni wzmiankę o nich w swoich dziełach. N ie m a on jeszcze jasne- go pojęcia o n atu rze tych owadów, nawet zdaje się, że uważa je za nasiona roślin. T a kie przekonanie było panujące aź do roku 1666, w którym P . Plum ier, stanowczo zaczął utrzym ywać, że koszenila je s t owadem, spo
krewnionym z pluskwami. Pojęcie to wkrótce podzieliło wielu poważnych badaczówT, między innemi Geoffroy i M elchior de Ruusscher.
W iele jed n ak osób zostało tego przekona
nia, że koszenila je st owocem lub nasieniem jak iejś rośliny. W celu przekonania i n au
N r 29. WSZECHSWIAT. 4 5 9 czenia nieświadomych, M. de R uusscher po
sta ra ł się przez znajomych i przyjaciół jeżdżą
cych do M eksyku o wskazówki, a otrzymaw
szy odpowiednią ilość dokumentów, ogłosił drukiem: „1-e że koszenile są to drobne zwie
rzęta żyjące, 2-ie że poruszają się i wyszukują sobie pożywienia, 3-ie że w ydają młode dro
bne ja k główka od szpilki, 4-e że m ają oczy, dziobek, nogi i pazurki, 5-e źe one nie wydają liszek, ja k to czynią jedwabniki, ale wydają potomstwo do siebie zupełnie podobne, 6-e że dorosłe są bardzo podobne do pcheł psich, 7-e co się zaś tyczy icjł rozmnażania, gdy kosze-
słu n a wielką skalę. Chcąc jed n ak sobie za
chować wyłączny przywilej dostarczania ko- szenili całemu światu, wydali ostre przepisy, istnie drakońskie praw a, przeciwko tym, któ- rzyby z Nowej Hiszpanii wywieźli samiczki (m atki), mogące dać początek nowym pokole
niom w innych krajach. Dopóki Meksyk był kolonią hiszpańską, wyłącznie tylko przez H iszpanią dostaw ała się koszenila do Europy i do reszty świata, monopol był strzeżony ze czcią religijną.
B ył to wyborny przemysł, sądząc o nim z następujących cyfr: w roku 1734, jeżeli mo-
Fig. 3.
nila grubieje, po nad nią przelatuje kilkakro
tnie m ały motylek, który się rodzi także na kaktusie nopal i przypuszczają, że on zapła- dnia koszenilę. Z tego wszystkiego trzeba koniecznie wnioskować (pisze Ruusscher), że koszenila nie je s t owocem lub ziarnem jakiejś rośliny.”
Od chwili ogłoszenia w r. 1729 przez Mel
chiora de R u usschera powyższych wiadomości nikt już nie w ątpił, że koszenila jest zwierzę
ciem.
Hiszpanie, po zawojowaniu Meksyku, zro
zumieli, jakiem źródłem bogactwa byłaby u p ra
w a koszenili. rozwinęli więc tę gałąź przemy-
żna wierzyć Encyklopedyi d ’A lem berta i D ide
ro ta, przybyło do E uropy 880 000 funtów ko
szenili, przedstawiających wartość 15 500 690 franków. W r. 1760 sam handel m arsylski wynosił około 40 00 00 0 franków. H um boldt zaznacza, że w chwili, gdy on podróżował po Am eryce, roczna wywózka przedstaw iała nie
co więcej nad 12 milionów franków.
D e B uusscher podaje jeszcze ciekawe szcze
góły o sposobie, w jak i n a początku X V I I I wieku meksykanie hodowali koszenilę. P i
sze on:
„1. Że we właściwym czasie (to jest po po
rze zimowej, gdy te m ałe zw ierzątka mogą
4 6 0 WSZECHSWIAT. N r 2 9 .' ju ż znosić świeże powietrze) gdy te koszenile,
k tó re hodują po domach, dojdą ju ż pewnych rozm iarów ta k , źe m ogą w krótce wydawać m ałe, kładzie ich się 12 lub 14 razem w gniazdko, podobne do gniazdka ptaków, i umyślnie robione przez In d y a n ze słomy, lub siana bardzo delikatnego, z porostów drzew
nych, lub z włókien otaczających orzechy ko
kosowe.
„2. Z e te m ałe gniazdka razem ze zwie
rzątkam i są umieszczane n a roślinie nopalu, k tó rą w tym celu um yślnie upraw iają.
„3. Z e w przeciągu 2— 3 lub 4 dni te m ałe zw ierzątka w ylęgają w gniazdkach masę po
tomstwa.
„4. Z e w krótkim czasie potem m atki um ierają.
„5. Z e m łode wyszedłszy ze swoich gniazd chodzą wzdłuż nopalu, przyczepiają się do jego łodyg i wysysają soki, k tó re są wyłącznem ich pożywieniem, a mimo to nie niszczą ro śliny.
„6. Ze m ałe te zw ierzątka szukają zawsze tak ich m iejsc n a roślinie, k tó re są najzieleńsze i najsoczystsze, by mieć pożywienie obfite i lepsze, w ybierają też m iejsca od w iatru osło
nięte, by mieć schronienie w razie niepogody.
„7. Z e w czasie, gdy te zw ierzątka rosną i grubieją, trz e b a mieć o nich niezm ierne s ta ranie, by jakiekolwiek robactwo ich nie nawie
dzało, lub nie zabijało; źe trz e b a je utrzym y
wać w nadzwyczajnej czystości i uw alniać od pewnych nitek, k tó re na wzór pajęczyny po
ra s ta ją nopale, że trz e b a je stara n n ie chronić od zbyt wielkiego gorąca lub chłodu, od desz
czu i w iatru, najlepszy bowiem g atunek ko- szenili, ja k o bardzo delikatny, m ógłby od złych wpływów umrzeć. W praw dzie kosze
nila leśna czyli dzika, k tó ra sam a przez się mnoży się n a nopalach (opuncyach) nieupra- wianych, m usi znosić wszystkie te niepowodze
nia; ale ta dzika koszenila daje fa rb ę niezbyt piękną, grudkow atą, a przytem ta k i m a za
p ach nieprzyjemny, źe nie należy jej mięszać z koszenilą delik atn ą.”
N ie na tem jed n ak kończą się wskazówki, których dostarcza R uuscher; podaje jeszcze, w ja k i sposób zbiera się koszenila. Trzy zbiory dokonyw ają się do roku; po skończeniu ostatniego ścinają nopale (opuncye) i chowa
j ą gałęzie w dom ach, żeby niemi żywić m łode w porze deszczów. G ałęzie te długo zostają
świeże i nie gniją łatwo, przeto młode kosze
nile rozw ijają się na nich. G dy już są dosyć duże i dosyć mocne, by mogły dać początek nowemu pokoleniu, nadchodzi też i ciepła pora; wtedy kładzie ich się po 12 lub 14 do gniazdek, o których była mowa powyżej, po
tem znowu je rozm ieszczają na kaktusach.
Z ab ija się koszenilę dwojakim sposobem:
w wodzie gorącej lub w piecykach, umyślnie w tym celu budowanych, żeby ginęły od go
rąca. Niekiedy także zab ijają je, susząc n a płaskich piecykach, pod które podkłada się ogień i n a których Indyanki chleb pieką. P o wysuszeniu, z trzech funtów koszenili świeżej zebranej z opuncyi (nopalu) otrzym uje się tylko funt wysuszonych.
„Indyanie zdejm ują koszenilę z nopalu z wielką ostrożnością, za pomocą m ałego p a
tyczka, do którego przymocowują nieco wło
sków i który przypom ina pędzelek.”
Sposób upraw y koszenili, podany przez- R uuschera, nie uległ żadnej zmianie, bo to co w tym względzie piszą późniejsi badacze (J.
A . de A lzate) niczem się nie różni od po
przednich sposobów.
R eau m u r mówi w jednym ze swoich pa
miętników: „są wszelkie dane po tem u, źe M e
ksyk nie pozostanie sam wyłącznym posiada
czem koszenili, bo i dlaczegóż niemoźnaby przenieść koszenili z jej i’odzinnego k ra ju do tych m iejsc, gdzie może kwitnąć kaktus nopal (O puntia coccinillifera, O. yulgaris), tak , ja k przeniesiono jedw abniki z Indyj do tych miejsc, gdzie się daje upraw iać drzewo m or
wowe?
Życzenia te spełniły się dopiero w 40 lat.
później. Około roku 1785, adw okat T hiery de Menouville, pełen zaufania we wskazówki wielkiego przyrodnika, przedsięwziął podróż do M eksyku i przywiózł cenny owad do P o r t —au — P rin c e ,a około tego samego czasu ogłosił ważną pracę, w której przedstaw iał szczegółowo korzyści, jak ie hodowla tego owa- du może zapewnić, w skazując zarazem s ta ra nia, jakich wymaga. Mimo wielkiego podo
bieństw a klim atu między M eksykiem i S ain t- Domingo, próby T hiery de M enonyillea ża
dnego prawie nie przyniosły skutku; pow sta
nie krajowców, jak ie wybuchło, przeszkodziło nowym próbom, a od owego czasu nikt nie pokusił się o dalsze usiłowania.
WSZECHSWIAT. 461 W r. 1806 żywe koszenile przywieziono do
3£adyksu; kilka z nich posłano zaraz do pro
fesora botaniki w Tulonie, R oberta; zjaw iła się przeto nareszcie koszenila w Europie, gdzie j ą hodowla opuncyi czyli nopalu znacz
nie wyprzedziła. Próbowano j ą zaaklim aty
zować w południowej H iszpanii i W łoszech, ale bez wielkiego skutku. Około r. 1827 nowe usiłowania poczyniono w Korsyce, S ar
dynii, a szczególniej na wybrzeżach H iszpanii, w okolicach G renady i W alencyi, ale i tym razem rezu ltaty nie były zadawalniające.
W śród tych usiłowań H iszpania u traciła praw a swoje do M eksyku, któi’y wywalczył sobie niepodległość, a przez to H iszpania zo
sta ła narażoną n a u tra tę bogatego źródła do
chodu; chcąc przeto wypełnić luki, jakie się utw orzyły w budżecie, postanowiono rozwinąć hodowlę koszenili, k tó ra aż dotąd takie świe
tne daw ała dochody. K lim at E uropy był mało do tego odpowiedni; udano się przeto pod cieplejsze niebo. T ą drogą koszenila dostała się w r. 1827 na wyspy K anaryjskie:
a oto w jakich okolicznościach.
F ran cu z B erthelot był dyrektorem ogrodu aklim atyzacyjnego w O rotava, który założył m arkiz Villanueva del P rado; otrzym ał on za staraniem intendenta A n teą u era okazy kosze
nili najdelikatniejszej, które mu przysłano -Z K adyksu. Spiesznie rozsadził je na kilku kaktusach, które w tym celu licznie posadzo
no i k tóre ta k się dobrze przyjęły, że wkrótce i dziko zaczęły rosnąć. Owad znalazł się wobec ta k sprzyj aj ących warunków, że w rok niespełna kilka pokoleń po sobie nastąpiło, dając tak wielką liczbę młodego potomstwa, że B erth e
lot mógł je rozdaw ać uprawiaczom nopalu
•czyli opuncyi, którzy pragnęli próbować ho
dowli.
Propozycye często przyjmowano z nieufno
ścią, B erthelot spotykał się nawet z silnym w wielu razach oporem; udzielał on ustnych objaśnień alkadom czyli zwierzchnikom roz
m aitych prowincyj, daw ał wielu praktyczne wskazówki, wystosował nareszcie szczegółowy m em oryał do intendenta prowincyi, prosząc go o pomoc i współudział.
P raw ie jednocześnie rząd hiszpański zakła
d a ł na Teneryffie osadę, m ającą na celu roz
powszechnienie koszenili pod opieką m ajora Meigliorini. Rozwinięto bardzo czynne dzia- I łanie w tym kierunku; rozesłano koszenilę na |
wszystkie wyspy sąsiednie i starano się wszel- kiemi sposobami pobudzić za p ał posiadaczów gruntów; wszystko jed nak napróżno; niepowo
dzenie było najzupełniejsze do tego stopnia, że w r. 1829 nie było ani śladu upraw y ko- szenili.
N a tu ra wszakże m iała się wkrótce upo
mnieć o swoje prawo i dać leniwym posiada
czom dobrą nauczkę. N astępnego roku ta sam a opuszczona koszenila rozmnożyła się do tego stopnia, że pokryła najzupełniej niektóre nopale (opuncye) dziko rosnące n a równinie la P az, zajętej wczęści pod ogród aklim aty
zacyjny Orotaya. To, co zauważyć można było około tego zakładu, pokazało się jedno
cześnie w licznych miejscach, gdzie próbowano uprawiać koszenilę, szczególniej w Lancerote.
To niezależne rozmnożenie się koszenili nigdzie nie wystąpiło ta k potężnie,jak n a T e
neryffie, w obwodzie G uim ar. W r. 1833 koszenile zdziczałe od la t pięciu rozmnożyły się do tego stopnia, że groziły wyniszczeniem opuncyj czyli nopalów. S tr a ta tych roślin byłaby klęską publiczną, bo owoce znane pod nazwą tunas (czyli figi indyjskie) dawały ludności biednej pożywienie bardzo pożądane.
Zorganizow ał się rodzaj ligi związku m ające
go na celu wstrzymanie klęski w zarodku.
In ne osoby mniej filantropijne, ale lepiej usposobione, wziąwszy pod uwagę, z ja k ą nie
zm ierną łatwością koszenila może się rozm na
żać, osądziły, że B erthelot może i m iał słu
szność i postawiły sobie pytanie, czy hodowla owadu nie byłaby dobrem źródłem dochodu dla k raju . Z eb rali kilka funtów tej koszenili dzikiej, sprzedali j ą dobrze i odtąd zaczęli się zajmować stanowczo hodowlą nopalu.
P rz y k ła d ten wkrótce naśladować zaczęto powszechnie tak, że niezadługo stała się ona źródłem bogactw a niezmiernego dla wysp K anaryjskich.
Możemy wnioskować o olbrzymiem powo
dzeniu tego p ro d u k tu z poniżej przytoczonej tablicy, wskazującej roczny wywóz koszenili, zamieniony n a funty i na cetnary.
W roku 1831 8 ‘A
11 1832 120 */,
11 1833 1 319 y..
11 1834 1882
11 1835 5 658 ‘/ 2
11 1836 6 008 y 4
11 1837 7 001
462 WSZECHSWIAT. N r 29.
W roku 1838 23112 funtów
„ 1839 27 661
„ 1840 66 521 5?
„ 1845 168109 »
„ 1850 782 570
„ 1855 11 970cetnarów ‘)
„ 1860 10 438 ‘/-i 5)
„ 1865 21562
„ 1870 59 000
„ 1875 60 738 51
KRONIKA NAUKOW A.
W idzim y z tego, że przem ysł koszenili roz
w inął się olbrzymio około roku 1850, gdy win
nice były plądrow ane przez Oidium Tuckeri.
(dok. nast.).
A . Ś.
1 Dl
— sst. ]. A. Ewing. M a g n e tisc h e In d u k tio n in E is e n u n d v e rw a n d te n M e ta lle n . B e rlin , J u l.
S p rin g e r 1 8 9 2 .
N a 3 3 8 s tro n a c h te j k s ią ż k i z e b ra n e z o sta ły b a d a n ia o s ta tn ic h czasów , d o ty c z ą c e z a ch o w an ia sie ro z m a ity c h g a tu n k ó w ż e la z a i m e ta li p o k re w n y ch p o d w pływ em m ag n eso w an ia. P o w stęp n y ch p o ję c ia c h o b ie g u n a c h , p o lu m a g n e ty c z n e m i t . d. n a s tę p u ją dw a ro z d z ia ły o p o m ia ra c h m ag n ety czn y ch w ed łu g m eto d y m a g n e to m e try c z n e j i b a llis ty c z n e j.
W c z w a rty m ro z d z ia le a u to r s to s u je p o p rz e d n ie ro z u m o w a n ia do g a tu n k ó w ż e la z a , do n ik lu i k o b a ltu ; w ro z d z ia le p ią ty m r o z p a tr u je h y ste re z ę i w pływ je j n a s tr a tę en erg ii. W s z ó s ty m i sió
dm ym z n a jd u je m y m a g n e ty z o w a n ie w słab y ch i siln y ch p o la c h m a g n e ty c z n y c h , w ósm ym d o św ia d c z e n ia H o p k in so n a n a d w pływ em te m p e r a tu r y n a m a g n e ty z m , w d ziew ią ty m w p ły w sił e la sty czn y ch n a p rz e b ie g m a g n e ty z o w a n ia . O statn ie d w a ro z d z ia ły k s ią ż k i z a w ie ra ją w y k ła d o obw o
d zie m ag n e ‘y c zn y m i te o ry i m o le k u la rn e j. N a zak o ń czen ie a u to r o b ja ś n ia sw ój p r z y r z ą d , p r z e z n aczo n y do ry s o w a n ia k rz y w y c h m a g n e ty c z n y c h . C ało ść nosi w y b itn e cechy k s ią ż e k a n g ie lsk ic h , m ianow icie n z d z w yczaj n ą zw ięzło ść i treściw o ść w yłożonych z a s a d i p o g ląd ó w .
') C e tn a r h is z p a ń s k i m a 4 6 k ilo g ra m ó w .
— sk . Obrazy tw orzące się w oku ludzkiem.
J a k w iadom o, o p ró cz głów nego o b ra z u , k tó r y się tw o rz y p rz e z zała m an ie p ro m ie n i i, ry s u ją c n a siatków ce, słu ży do w id zen ia , p o w sta ją je s z c z e w o k u tr z y o b ra z y k a to p try c z n e , t. j . p rz e z od b i
cie p ro m ien i. Istn ie n ie ty ch o b razó w w ykazał P u rk in ie , obecnie je d n a k p o z n a ł p . T sc h e rn in g tr z y je s z c z e inne o b ra z y , ra z e m w ięc p ro m ien ie w d z ie ra ją c e się do o k a tw o rz ą siedem o b razó w .—
J e ż e li p ro m ie ń św ia tła p a d a n a pow ierzch n ię, ro z d z ie la ją c ą dw a ciała p rz e z ro c z y ste , to część św ia
t ł a u le g a odbiciu; w k a żd y m za te m p rz y rz ą d z ie d io p try c z n y m , t. j . złożonym z soczew ek, część p ro m ien i z o sta je o d rz u c o n ą p rz e z szkło p rz e d m io tow e. S ą to w ięc p ro m ien ie „ s tra c o n e ,” g d y p ro m ienie p o z o sta łe , k tó r e d o ch o d z ą do s z k ła oczne
go i tw o rz ą o b ra z , stan o w ią p ro m ien ie u ży teczn e.
O prócz w szak że ty c h dw u, is tn ie je tr z e c ia je s z c z e k a te g o ry a p ro m ien i. Z anim m ianow icie p ro m ie nie stra c o n e o p u sz c z ą p rz y r z ą d , o d d a ją je s z c z e część sw ego św ia tła p rz e z w ie lo k ro tn e odbicie od ró żn y ch p o w ierzch n i n ap o ty k an y c h ; św iatło to d o ch o d zi ró w n ież do s z k ła ocznego, m oże n a p o tk a ć oko o b se rw a to ra i zak łó c a w idzenie, m oże więc b y ć nazw an e św iatłem „ sz k o d liw e m .” T rz y te k a te g o ry e p ro m ien i ro z ró ż n ić m ożna p rz y p o je dynczej n a w e t soczew ce. J e ż e li jarom ienie świecy p a d a ją n a soczew kę, to , u m ie szczając się o b o k św iecy, w id zim y dw a o b ra z y k a to p try c z n e , je d e n p o w sta ły p rz e z odbicie od p rz e d n ie j, d ru g i od ty l
nej p o w ierzch n i soczew ki; są to w ięc pro m ien ie
„ s tra c o n e .” P o d ru g ie j stro n ie soczew ki w idzi
m y „ u ż y te c z n y ” o b raz d io p try c z n y , a n a d to j e szcze słab y o b ra z „ s z k o d liw y ” , u tw o rz o n y p rz e z : d w u k ro tn e odbicie p ro m ien i od ty ln ej i p rz e d n ie j p o w ierzch n i soczew ki. O bliczenie u czy , że n a pro m ien ie u ży tec zn e p rz y p a d a ją 9 2 , n a stra c o n e
8 , n a szkodliw e */0 o d setk i.
J e ż e li sto su n k i te odniesiem y do o k a, n a p o ty k a m y t u za w ik ła n ie d alek o w iększe, m am y t u b o w iem do czy n ien ia k o lejn o z w y p u k ło -w k lęsłą r o g ó w k ą, z cieczą w odnis*ą, soczew ką p o d w ó jn ie w y p u k łą i z cieczą sz k listą . O b licza jąc p rz e b ie g p ro m ie n i w o k u n a po d staw ie spółczynników z a ła m a n ia je g o części i p ro m ien i k rz y w iz n y p o w ie rz c h n i ro z d z ie la ją c y c h , z n a jd u je m y , że św iatło u ży te c z n e w ynosi 9 7 o d setek , stra c o n e 3 , a s z k o dliw e ty lk o 0 ,0 0 2 o d setk i. Oko w ięc lu d z k ie j e s t p o d ty m w zględem k o rz y stn ie j z b u d o w an e, an iż e li ja k ik o lw ie k in n y p r z y r z ą d o p ty c z n y , a n a w e t a n iż e li z w y c z a jn a so czew k a sz k la n a . P o m i
m o to m o żn a ró żn e te św ia tła d o b rz e śledzić i obserw ow ać u tw o rzo n e p rz e z nie o b razy .
P ro m ie ń św ia tła , w d z ie ra ją c y się do o k a , p rz e ch o d z i p rz e z c z te ry p o w ierzch n ie ro z d z ie la ją c e i tw o rz y o b ra z u ży te c z n y n a siatków ce. N a k a ż dej je d n a k p o w ierzch n i m a m iejsce od b icie czę