• Nie Znaleziono Wyników

Odrodzenie : tygodnik, 1945.04.15 nr 20

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Odrodzenie : tygodnik, 1945.04.15 nr 20"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

ODRODZENIE T Y G O D N I K

Rok II Kraków, dnia 15 kwietnia 1945 r. v Nr 20

E D M U N D O S M A Ñ C Z Y K

Na pobojow isku

i

Śląsk O polski w ró c ił do R zeczypospolitej.

S tarostow ie polscy o b ję li w ładzę nad p o w ia ­ tam i, b u rm is trz o w ie nad osiedlam i m ie js k im i.

„O drąbana gałązka w ró c iła do M acierzy“ . B iało-czerw one chorągwie, o rły piastow skie w ita ją p rze d sta w icie li R zeczypospolitej. Je­

steśmy na ziem i ojców.

Może przyszłe pokolenia znajdą w y ra z y od­

dające w ie lko ść przeżyw anej przez nas c h w ili.

D la nas o tę p ia łych w gigantycznej w o jn ie ta prostota samego fa k tu historycznego, doko­

nania się dzie jo w e j spra w ie d liw o ści, je st onie­

śmielająca. Serce nie tłucze się w piersi, nie d ła w i gardła, ale zw yczajnie p rzystaje na se­

kundę, aby znów bić n erw ow o tro ska m i dn i powszednich. W ięc nie mogąc c h w ili p o w ro tu rozdzw onić, rozburzyć, ro zw ichrzyć, u cieka­

m y do spraw d o tyka ln ych , u ch w ytn ych , w i­

docznych, do a d m inistracyjnego in w e n ta ryzo - w ania przeszłości i teraźniejszości Opolszczy­

zny w ram ach Polskiego Państwa.

W id z im y m iasta w większości zniszczone działaniam i w o je n n y m i, w granicach od 20 do 80°/o. Wsie popalone i zburzone w stopniu da­

leko m niejszym . C y fra ogólna 30°/o może bę­

dzie za wysoka. Ludność w m iastach niejedno­

lic ie u trz y m a ła swój stan. W B y to m iu ze 100.000 m ieszkańców pozostało 55.000. W G li­

wicach ze 130 000 około 80 000. W O polu z 52 000

— nikogo! W 'K lu c z b o rk u z 12.000 — 70 osób.

W Oleśnie z 7.000 — 800 osób.’ W Gorzowie z 3.000 — 1000. W Raciborzu ja k w O polu — nikogo!

Zycie gospodarcze m ia st zam arło zupełnie.

M iędzy szkieletam i w yp a lo n ych dom ów w y ­ ró żn ia ją się dom y całe, w y ró ż n ia ją się zabi­

ty m i deskam i sklepy, w k tó ry c h n ic nie ma.

T otalna gospodarka o próżniła je ju ż przed ro ­ kiem . Ze zwieszonych nad w yp a lo n ym i i p u ­ s ty m i sklepam i szyldów, o barw ach czarno­

b ia ły c h lu b czarno-czerwonych, spoglądają na nas m e la n c h o lijn ie g o tykie m pisane n a z w i­

ska: K osm alla, Bogatz, Je n d re tzki, K om ar, P rzew loką, W iescholleks-E rben . . . S ta tystyk p o w ia to w y oblicza, że na szyldach co czw arte nazw isko jest niem ieckie, to znaczy M u e lle r,

Schm idt, czy M ayer. „

Na zachód od O dry, położone pięknie, k w it ­ nie w zieleni m iasto b iskupie Nisa (na Śląsku są dw ie rz e k i N isy — K ła d zka i Ł użycka — oraz jedno m iasto Nisa). W mieście ty m jest Wielka e le k tro w n ia , k tó re j prąd ośw ietla całą Opolszczyznę, w sie i m iasta. Obecnie Nisa jest w ogniu w a lk . Opole, Olesno, K lu c z b o rk , Strzelce toną w ciemnościach. Dalsza konse­

kw encja — b ra k w ody i gazu.

W opustoszałych mieszkaniach tu m a n y pie ­ rza wśród okaleczałych sprzętów. Bocznym i ulican^j i p o ln y m i drogam i p rze m yka ją się ko ­ biety, mężczyźni, w y ro s tk i z tobołam i łu p ó w z Opolszczyzny. To k r u k i z Częstochowskiego, Zagłębia, W ieluńskiego, n aw et z Łódzkiego, p rzyb yłe tu na żer. S ch w yta n i tłum aczą się p o w ro te m . . . z obozów ko n ce n tra cyjn ych , gdzie szlachetni SS-m ani d a li im złote i w k a r­

tach rozpoznawczych p rz y b ili pieczątkę „W y ­ m ia n y dokonano“ . Polska m ilic ja ma w iele pracy, by zabezpieczyć p o lski dobytek przed ro d zim ym ptactw em .

Po wsiach nie ma koni, byd ła i trzody. N ie m ­ cy u p ro w a d z ili większość za Odrę. Pola obsiane w poiowie. Wiosenne prace ro ln e w y k o n u ją przeważnie k o b ie ty i dzieci. Nie jest to obraz nowy. Po pow staniach śląskich, pam iętam , było to samo. K o b ie ty o ra ły i siały. Gospodar­

stwo m usiało być utrzym ane.

T yle zaciętości w kobietach spotkać nie łatw o. Jesteśmy w k ra ju , k tó ry pia n a jro d - niejsze i najpracow itsze n iew iasty. W szystkie m ów ią po p olsku i m odlą się po polsku. Im zawdzięczamy, że Śląsk po dziś dzień zachował Polski charakter.

Na 130.000 gospodarstw Opolszczyzna po­

siada 88.000 gospodarstw k a rło w a ty c h i m ało­

rolnych. Nie trzeba dodawać, że w ła ścicie la m i są Polacy. N iem iec nie ma m iłości do ziem i, nie p o tra fi trzym a ć się pazuram i k ilk u „ ju te - re k “ , ja k na Ś ląsku zwą „m o rg i“ .

Rzeczpospolita u p e łn o ro ln i chłopstw o opol­

skie, lecz przedtem starostow ie przeprowadzą narodow ościow y kataster, oddzielając lu ^ z i Polskiej k r w i od przybyszów z Prus, B a w a rii i W e s tfa lii, k tó ry c h usunie się bezpowrotnie.

I I

W Opolu, mieście drzew i ogródków , k w itn ą Wśród zgliszcz kro ku sy. W kalendarzu sp ra w ­ dzamy datę: 21 marca. Zgadza się. Wiosna.

Przez p ontonow y m ost na Odrze id ą k o lu m ­ n y n ie m ie ckich jeńców. Z W ro cła w ia , z Nisy, G rotkow a, N iem odlina. Patrzą zd u m ie n i na sztandar p o ls k i p o w ie w a ją cy z ratusza i zam­

ko w e j wieży.

— I h r seid in Polen! — tłu m a czym y u p rz e j­

mie.

- r A ber, dąs is t doch Oppeln? — pada głos z szeregów.

— Nein, das ist Opole.

N ie rozum ieją. P ruscy żołnierze, k tó rz y prze­

szli d w u k ro tn ie przestrzeń O dra-W ołga i nie w id z ie li P olski, k tó re j m ia ło ju ż przecież n ig d y nie być, zwieszają p ochm urnie głow y. K ła m ­ stw o pruskiego „L e bensraum u“ budzi w nich uczucie k rz y w d y . Trzeba będzie stosować ostre m etody wychowawcze wobec Niem ców, aby p o ję li wreszcie, że to co jest s p ra w ie d liw e może być dla nich „n ie dobre“ , że m iędzy spraw iedliw ością ludzką a „d o b re m niem iec­

k ie j n a c ji“ jest przepaść.

Opodal pontonowego m ostu na w yspie w ro z w id le n iu O d ry stoi szczęt piastow skiego zam ku, wieża, z rozczapierzonym ogrom nym k ru k ie m na szczycie. Zam ek zburzono w 1930 ro ku . Zburzono n aw et fundam enty, aby ju ż ślad nie pozostał polskiego bud o w n ictw a . Z ie ­ m ia Opolska je st je d n ak , nieustępliw ą. Pod fu n d a m e n ta m i zam ku o d k ry to „b is k u p iń s k ie “ osiedle. Propaganda O stbundow ych n ie u kó w uderzyła w w ie lk i dzw on: germ ańskie osiedle prehistoryczne pod pia sto w skim zamkiem.

Z je c h a li się uczeni z B e rlin a , P ragi, Poznania i Sztokholm u. Nie było w ą tp liw o ś c i — osiedle ma w szystkie cechy słow iańskie. R oboty w y ­ kopaliskow e w strzym ano, propaganda u m ilk ła . Decyzją prezydenta re je n c ji zrów nano z ie ­ m ię i w ybudow ano na m iejscu piastowego zam ku, wzniesionego na sło w ia ń skim osiedlu, nowoczesny, koszarow y gmach a d m in is tra c ji p ru s k ie j ziem opolskich.

Z b iu rk a prezydenta re je n c ji w y jm u ję pa­

p ie r lis to w y . P rzekreślam ty t u ł „D e r Regie- rungspraesident O ppeln den . . . 194 . . . “ , piszę

„O pole w m arcu 45“ i rozpoczynam a rty k u ł do

„O drodzenia“ . Jest w ty m dużo dziecinnej sa­

ty s fa k c ji. D osłow nie dziecinnej. Pam iętam w 1923 ro k u szedłem z m a tką przez Opole (m iałem wówczas la t 10) i zadawałem matce tysiące p yta ń po polsku. Idące za nam i b rz u ­ chate niem czysko ry k n ę ło nagle: „H ie r w ird deutsch gesproehen!“ A ja w łaśnie gapiłem się na wieżę zamkową, na k tó re j wówczas tr w a ł jeszęze pia sto w ski orzeł. S truchlałem , gdy m i wieżę prze sło n ił p ru s k i kloc. M a tk a nerw ow o schw yciła m nie za rękę. S krę c iliś m y w boczną ulicę.

Teraz w O polu nie spotkam Niem ców. N a ­ w e t tu, w niedostępnej dla P olaka re je n c ji, je d y n y m śladem gburow atego „H ie r w ird deutsch gesproehen“ je s t cudow ny napis przy w e jściu :

„ l i n b ist in einern deutschen Hans!

IIEIL HITLER graess!

Sonst flie g s t du ra u s!“

W idocznie wszyscy N iem cy w O polu prze­

s ta li pozdraw iać się „H a il H it le r “ , bo w y le c ie li i n ie ma a n i jednego.

I I I

W kościele na Górce (przypom ina Sacre Coeur na M o n tm a rtre ) ostatni spis poległych p a ra fia n , p rz y b ity do d rz w i z a k ry s tii: O bracaj, Gousko, Olschenka, R usitzka, Cebulla, D z i- wissek, Gogolok, Barteczko, G ruśchka, K u lik , C hluba, K o w o h l i K ra ja n .

Przed kościołem, na ka m ie n ic y muzeum, polskie p la k a ty z g ranicam i O d ry i N isy oraz

napisy: /

„N ie będą M a tk i P o lk i ro d z iły w ięcej żo ł­

n ie rzy germ ańskich“ .

„Śląsk' O polski b ył, je st i będzie p o ls k im “ . W muzeum o rły piastow skie i polskie cho­

rągw ie. Pruska om yika. W tru m n ie muzeum nie w olno zamykać godeł żywego narodu.

W p ie rw trzeba zabić naród, potem można m u - m ifik o w a ć ślady.

Zachował się nieuszkodzony ratusz, w y b u ­ dow any *na początku X V w ie ku . W muzeum jest kam ień szczytowy ratusza z 1411 ro k u z orłem pia sto w skim u sunięty y? czasie prze­

budow y w i . 1936. H itle ro w s k i orzeł z p ia ­ skowca rozpadł się od re w o lw e ro w y c h ku l.

Przed kościółkiem św. Sebastiana, gdzie jeszcze w s ie rp n iu 1939 ro k u o d b yw ały się polskie nabożeństwa, stoi Bożamęka z o d łu ­ panym napisem p o lskim : „O d ognia, głodu i w o jn y zachowaj nas, Panie“ .

N ie zachował. M am y pobojow isko.

IV

W K lu c z b o rk u mieście i pow iecie b yła w ię k ­ szość P olaków w yzn a n ia ewangelickiego. Po­

dobnie ja k na M azurach n a stąpiło tu rozszcze­

pienie z narodem po lskim , na skutek mądrego ja d u germ anizatorów , że Polska to k a to lic k i naród, w k tó ry m nie ma m iejsca dla pro te sta n ­ tów . Hasła „p o ls k o -k a to lic k ie “ na Śląsku ode­

pchnęły P oiactw o kluczborskie, sycowskie, na­

m ysłow skie, ta k ja k W a rm ia i Poznańskie m y ­ ślą p a ra fia ln ą , nie państw ow ą p ogrążyły w prusacyzm M azury.

W zborze klu czb o rskim , w zniesionym , ja k napis głosi, w 1745 ro k u przez D aniela M ie tłę , je st ta b lica ze spisem pastorów m iejscow ych od r. 1707 do 1907. Oto nazw iska:

Tfetrnka, Schlossarek, Russke, C hm ura, Czu- da, Piechatschek, Jurczek, Neumann, Halam a, N ow ak, S w ientek, Cichon, K o k o ft, Wościeeh, U litz k a , Stener, P ixa, Moschek.

Na ła w ka ch w zborze ta b lic z k i, oznaczające nazw iskam i opłacone m iejsca w r. 1945. W śród nazw isk nie m ie ckich zn a jd uje m y i ta kie :

K a n to r, von B o rko w ski, Opolka, B ra g u lla , Fabianek, M ic h a lik , K oschinsiti, W o ln ik . . .

W mieście nie ma ludzi. To samo po wsiach.

Z 57.000 m ieszkańców p o w ia tu i m iasta pozo­

stało trz y tysiące. Reszta odeszła za Odrę w raz z cofającą się arm ią niem iecką. Ile było p rz y ­ m usu (że był, s tw ie rd z iliś m y na pewno), a ile obawy, okre ślić trudno. Faktem jest, że k a to ­ lic k a ludność polska p o w ia tu opolskiego, czy oleskiego u k ry ła się przed ew akuacją i w w ię k ­

szości pozostała, natom iast p o lskie j ludności ew a n ge lickie j w k lu c z b o rs k im oglądam y garstkę.

W latach przedw ojennych Polacy Nadodrza i P rus W schodnich św iadom ie usunęli z m ow y potocznej i pism pojęcia P o la k -k a to lik i P o la k- ew angelik. P rzyję te na Kongresie Polaków w Niemczech 6 marca 1938 ro k u „P ra w d y Po­

la k ó w “ ro zcin a ły raz na zawsze p roblem y p o l­

skich sumień. Oto p ra w d y P olaków : P raw da pierwsza-:

Jesteśmy P olakam i!

P raw da druga:

W ia ra ojców naszych je s t w ia rą naszych dzieci.

P raw da trzecia:

P olak P o la ko w i bratem . P raw da czw arta:

Godzien P olak n a ro d o w i siuży.* P raw da piąta-

Polska M a tk ą naszą, o M atce nie w olno m ó- ' w ić źle.

V

W Gorzowie, m a ły m m iasteczku w pow iecie oleskim , spotykam p rzy kościele , starow m kę,

pam iętającą m oich rodziców i m nie pędraka, któ re m u gorzowskie . barokow e ka m ie n iczki w y d a w a ły się o lb rz y m im i zam kam i. D o p ytu ję się o znajom ych. Nie ma. U m a rli. Z g in ę li.

W yjechali.

Siadów polskości, poza nazw iskam i, nie ma tu ju ż żadnych, oczywiście nie licząc m o w y , p o lskie j pozostałycji w G orzowie m ieszkań­

ców. Z 3.000 pozostał tysiąc, trzecia część.

— Trzecina się aby ostała, synku, ale dobre P olactw oj rządzą wszytcy po naszemu — opo­

w iada m i sta ro w in ka . („Rządzić“ znaczy m ó­

wić).

W kościele usunięto polskie napisy. Szukam y w ię c polskich chorągw i. Są. Na je d n e j napis:

„H l. Franziskus b itte fu e r u n s!“ . Ten napis je st naszyty na oddzielnym skra w k u je d w a b u.

O dpruw am y go i oto m am y sp ło w ia ły napis:

„Ś w . F ranciszku, m ódl się za n a m i!“

Jedna z chorągw i z M a tką Boską ma m aterię starą bardzo, zetlalą ju ż i ja k b y poplam ioną.

N apisu nie ma. Z boku ty lk o w yh a fto w a n a data 1733. Z d u m ie n i oglądam y chorągiew pod słońce i — odczytujem y w y p ru te lite ry :

„B ra c tw o różańcowe założone w Gorzowie w r. 1733 od ks. Proboszcza D u b ie la .— Ś w ięta K ró lo w o Różańcowa, m ódl się za nam i.“

L ite r y w y p ru to „łońskiego ro ku , ja k gestapo ro b iło re w iz ję w kościele“ .

W z a k ry s tii „M o d litw y po Mszy św.“ w ję ­ zyku p o lskim i niem ieckim . W śród ew angelii i m szałów dw ie polskie ksią żki:

„K a to lic k i katechizm dla diecezji w ro c ła w ­ s k ie ,“ . W rocław 1871 d ru k . N ischkowskiego.

Oraz:

„L e k c je i ew angelie“ ks. Tom anka. Cieszyn 1930 r.

Ratusz w Opolu

Proboszcza nie ma. Z a b ra li go h itle ro w cy, pobiw szy w przód za chęć pozostania na m iejscu.

V I

W Oleśnie na uroczyste przejęcie w ładzy przez starostę polskiego 25 marca 1945 zeszła się z wiosek grom ada Polaków.

Starosta, sam O polanin, t r a fił swą m ow ą do serc. L udzie p ła k a li, a śpiew „Boże coś P olskę“ zała m yw a ł się w krta n ia ch . D a w n i działacze Z w ią z k u P olaków , m ający w czasie w o jn y za sobą lata obozów koncentracyjnych, gdy przyszło im przem awiać, z tru d e m do­

b y w a li głosu.

Na cm entarzu Olesna są groby pow stańców.

W sercach oleskich lu d zi je st pamięć pow sta­

nia. Łzy, k tó re p ły n ę ły w Oleśnie, b y ły łza m i żołnierzy, k tó rz y d o trw a li do zwycięstwa.

W K lu czb o rku , opustoszałym mieście, w je d ­ nym z domów przy tra k c ie w ro cła w skim , w w yra b o w a n e j c a łko w icie izbie, na o b d a rte j z obicia kanapce leży m łoda kobieta o siw ych włosach i p rom iennym uśmiechu. D rew niane b u ty, czarna sukienczyna i pasiasta k u rtk a na zgrzebnej koszuli. To wszystko. Żadnych do­

kum entów , żadnego tobołka. Na k u rtc e w d zi­

waczne pasy zielony tró jk ą c ik . „D o b ry czło­

w iek. W ięzień p o lity c z n y “ . Szła w idać z ja ­ kiegoś koncentracyjnego obozu do sw oich; do Polski. W opustoszałym mieście, czekającym na przybycie polskiego starosty, weszła do przydrożnego domu, by odpocząć. Serce p rz y ­ stanęło i nie ,p o ru szyło się więcej.

Ż o łn ie rz nieznany?

Zarządzeniem w iadz polskich znajdzie gr-ńb obok śląskich powstańców. Z m a rła na p o lskie j ziemi, k tó ra ju ż w ie lu przygarnęła u krzyw d zo ­ nych do śm ierci.

*

V II

W m arcu 1945 ro k u rozpoczęliśm y odbudowę Państwa Polskiego nad O drą i Nisą.

Ludzie, k tó rzy tam idą pracować nie zastają k ra ju , k tó ry się „o b e jm u je i rządzi“ , lecz k ra j, k tó ry trzeba ożyw ić pracą, usunąć zgliszcza i gruzy) oczyścić budowle, a ziemię zaorać i obsiać. K ra j jest bogaty, ty lk o trzeba bogac­

tw o w ydobyć wtąsną pracą. Za k iik a lą t będzie to jedna z najbogatszych dzielnic śro d ko w e j Polski. Tak, środkow ej, bo z Opola do g ra n icy z'N ie m c a m i, do łu ż y c k ie j Nissy jest dw ieście

kilo m e tró w .

Chodzę po Opolszczyźnie, przejeżdżam opu­

stoszałe ziem ie w ro cła w skie i m yślę o prze­

lu d n io n y m K ra k o w ie , o k re to w iska ch b o h a te r­

skie j W arszawy, o zduszonej w chłopskich izdebkach w si polskiej. Po cóż ci ludzie się gnieżdżą, po cóż zużyw ają ty le sił na zdobycie suchotniczej k la tk i, kie d y tu na zachodzie jest ziem i i pracy i mieszkań dla wszystkich.

Oddycham zielenią, w iosennym k ra jo b ra ­ zem. Jakżeż tu pię kn ie nad Odrą.

Cóż, że dziś pobojow isko. A le nasze. Może­

m y tu cuda zrobić. Każdy k to ma m y ś li jasne i silne ręce w yro śn ie tu na swoją m iarę.

A znasz, bracie, sw oją miarę? M yślę, że nie.

Bo m ia rę ludzką poznaje się ty lk o tam, gdzie jest p ra cy bez m ia ry.

T a k im k ra je m jest. polska ziem ia nad Odrą i Nisą.

(2)

S tr. 2 O D R O D Z E N I E Nr 20

L E O N K R U C Z K O W S K I

Mesjanizm odgrzewany

(Po prem ierze „M ęża doskonałego" Jerzego Zawieyskiego)

S ztukę Zaw ieyskiego sp o tka ł w ie lk i, zupeł­

n ie w y ją tk o w y zaszczyt: je j p re m ie ra k ra k o w ­ ska b y ła pierw szą w w yzw o lo n ym k r a ju m a ­ n ife sta cją scenopisarstwa polskiego la t o k u ­ p a cyjnych. B y ła w ięc w całym te g o s ło w a znaczeniu „w yd a rz e n ie m “ , nie ty lk o w ska li lo k a ln e j K ra ko w a . Po dłu g im , m rocznym okresie przym usow ej n ie m o ty m ia ł oto ja w ­ nie i głośno przem ów ić ze sceny a u to r p o l­

ski, k tó ry z narodem sw oim przeżył, p rze cie r­

p ia ł i przem yślał ponurą noc n ie w o li — prze­

m ó w ić i dać św iadectw o p ra w d zie tego cza­

su, dram atyczniejszej ponad wszelką dra m a ­ tu rg ię . M ia ła w ięc p re m ie ra „M ęża doskona­

łego“ znam iona „c h w ili o so b liw e j“ , a oczeki­

w a n ia publiczności zaostrzył jeszcze prospekt w yd a n y przez d y re k c ję te a tru , gdzie u tw ó r Z aw ieyskiego określono ja k o „ra m y naszej h is to rii“ , „s k ró t, syntezę w o jn y “ , „p rz e jm u ­ jącą a ktu a lizację tra g e d ii W arszaw y“ .

W yzn a jm y od ra zu : spotkał nas zawód głę­

b o k i i d o tk liw y . Z daw ało nam się bow iem , że dziś, gdy słowo sceniczne w Polsce odzy­

skało swoje praw a, będzie przem aw iać ję zy­

kie m ja sn ym i ścisłym , skoncentrow anym i jednoznacznym , tra fn y m i celnym , nie ch yb ­ nym w n azyw aniu rzeczy po im ie n iu . Ze myś]

pisarza polskiego, do żaru szlifow ana na tw a rd y m brusie takich p ię ciu la t h is to rii, zm ie rzy się ja k stalow a k lin g a z rze czyw i­

stością przecierpianą i przeżytą — ostrze na ostrze, sztychem o tw ie ra ją c y m mężnie wszy­

stkie w ęzły w żarte w żywe ciało. Że da św ia ­ dectw o męce — bez c ie rp ię tn ic tw a , grozie fa k tó w — bez b ib lijn e g o patosu, d ra m a to w i narodu — bez m g ie ł i m ętów m etafizycznych.

Zdaw ało nam się, że w łaśnie s tra s z liw y los W arszaw y w yżenie wreszcie z P o lski • - raz na zawsze — upio ra lite ra tu r y k o tu rn o w e j a bezzębnej, znarkotyzow anej ja d a m i ta m te j jeszcze, s tu le tn ie j n ie w o li, jerem iaszow ej l i ­ te ra tu ry „la m e n tu wspaniałego“ i d e rw iszo w - skich k o n w u ls ji.

S potkał nas zawód głęboki i d o tk liw y . Z a­

w ie y s k i przetransponow ał rzecz ko n kre tn ą , z k rw ią i kośćm i w yra źn ie określoną w cza­

sie i przestrzeni, uściśloną w treści i sensie — na ciem ny i z a w iły , choć poetycko pię kn y, b e łko t in te le k tu a ln y , na „filo z o fic z n y “ ża r­

gon „h io b ia d y “ . Jeszcze raz, niestety, pisarz p o ls k i w poszu kiw a n iu fo rm u ły syntetycz­

nej narodowego d ram atu sięgnął do m agazy­

nu odleżałych k o n w e n c ji lite ra c k ic h , do m e­

ta fo ry k i n a jb a rd z ie j wieloznacznej, r e la ty w i­

stycznej i niezdyscyplinow anej ja k ą zna h i­

sto ria p iś m ie n n ic tw a : do B ib lii.

K oncepcja „M ęża doskonałego“ je st próbą ucieczki od kon kre tn o ści te a tru dziejowego — w bezczasową, ahistoryczną próżnię ja ło w e j i nużącej d ia le k ty k i. W ięcej: w y ro s ła z po­

sta w y świadom ie an tyh isto ryczn e j. „Z d a rz e ­ nia nie są osnową historii“, pow iada jedna z postaci dram atu, a in n a podkreśla tę samą m yśl jeszcze d o b itn ie j: „Co za śmieszne po­

jęcie o historii uporządkowanej na zasadzie faktów “. Jest w tych znam iennych aforyzm ach nie ty lk o dąs nonszalancji; Z a w ie y s k i snuje konsekw entnie n ić tra d y c ji ta k dobrze zna­

n e j w lite ra tu rz e p o ls k ie j w ie k u X IX -e g o , w ie k u n ie w o li: tra d y c ji ro m antyczno-m esja- nistycznej. Polska — H iobem współczesnego św iata, ja k niegdyś b y ła „C hrystusem n a ro ­ d ó w “ . Z k lim a tu klę sk niezrozumianych i — rzekom o — n ie za w in io n ych rodzą się tego ro d za ju k o n s tru k c je m etaforyczne, zawsze i wszędzie tam , gdzie nie dostaje m y ś li od­

w ażnej i bezkom prom isow ej, zdolnej obnażać rzeczywistość, nieustraszenie patrzeć w oczy fa k to m , mężnie w spinać się po splątanych rusztow aniach w ydarzeń. Z postaw y w y ra ­ stają b ie rn e j i kw ie ty s ty c z n e j, w ię c i u Z a­

w ieyskiego „cała historia Hioba wyraża się w rozmyślaniach — i to jest piękne“...

N iestety, d ia le k ty k a tych „ro zm yśla ń “ b li­

ska je st przysło w io w e m u p rze le w a n iu „z p u ­ stego w próżne“ , gdzie każde słowo ma po­

d w ó jn e dno a zdania ch w ie ją się ja k trz c in y nad moczarem:

„Co było dobre zamieniło się w złe".

„Pozostał na ruinach świata mąż Hiob, ale nie jest już Hiobem“.

„Hiob nie tylko powtarza „nie ma“ ale p rz y j­

muje też możliwość wszelkiego „jest“.

„Czas przeszły musi być poprzedzony przez czas teraźniejszy, tymczasem wygląda tak, jakb y czas przeszły istniał od razu. A może

w ogóle czas nie istnieje?“

„Historia Hioba jest nakazana przez Boga, gdy jeszcze początek Hioba nie był jego po­

czątkiem“.

T a kie i ty m podobne zdania co c h w ilę pa­

dają ze sceny. T a k im ję z y k ie m przem aw ia u tw ó r, k tó ry chce być w yrazem p rze ra źliw ie k o n k re tn y c h przeżyć narodu w n a jk ry ty c z - n ie js z y m okresie jego d zie jó w ! Z a w ie yski p ra ­

gnął dać d ra m a t o zburzeniu W arszaw y, ja k sam w yzn a je : „to bolesne, tragiczne „w s z y ­ s tko “ zam knąć w k s z ta łt a rty s ty c z n y “ . W rze­

czyw istości przegadał rzecz na niebotyczną m etaforę, artystyczn ie chybioną i społecznie nieodpow iedzialną.

N ieodpow iedzialną i szkodliw ą. S zkodliw ą zwłaszcza w sw o je j głó w n e j tezie, drążącej poprzez cały u tw ó r:

„Prawdziwa historia świata jest historią zła“.

W ydaje m i się, że ta k beznadziejnie pesy­

m istycznej, ta k w ro g ie j życiu, ta k a n ty lu d z­

k ie j k o n k lu z ji nie u s p ra w ie d liw ia n a w e t k o ­ szmarna ponurość czasu, w k tó ry m pow stała sztuka Zawieyskiego. T a kie k o n k lu z je p o ra ­ sta ły tru ją c y m zielskiem na p e ry fe ria c h w y ­ n a turzonej m is ty k i najciem niejszego średnio­

wiecza. T a kie k o n k lu z je rodzą się w łaśnie z pogardy dla rzeczyw istości, w bezdrożach u cieczki od m y ś li p orządkującej dzieje „na zasadzie faktów “ ; ta k ie k o n k lu z je p ły n ą z za­

łożeń m is ty fik a c y jn y c h , z chęci przem iano­

w a n ia k o n k re tó w histo ryczn ych na ciemną i za w iłą m owę odgrzewanego m esjanizm u.

N ie ch cia łb ym być źle zrozum iany. A r ty ­ k u ł fen nie je s t i nie m ia ł być recenzją. S ta­

ra łe m się w y ra z ić je d y n ie m yśli, ja k ie nasu­

n ą ł „M ą ż doskonały“ u jrz a n y i w ysłu ch a n y d zisia j, w atm osferze pierw szych tyg o d n i w o l-

ZOFIA NAŁKOWSKA

T a k ju ż na zawsze w lo k ły się za nią w id m a tych lu d zi i ich spraw y. C o ko lw ie k z ro b iła złego, napełniającego je j pamięć żalem i obrzydzeniem , n ic nie kończyło się na # e j.

Obciążyła sobą los swych dzieci, zapuściła tę tru cizn ę w głąb ich przyszłości.

D ziś jeszcze całą istotą sw oją zawieszona je s t u każdego uśm iechu K a si, dręczy się n ie ­ d obrym stanem n e rw o w y m Oxeńskiego, m ię ­ dzy n im i obojgiem w ciąż jeszcze u p a tru je obecną siebie. N ie może przeboleć, że Sonka w yn io sła się z domu i zam ieszkała u T e k li, że w idocznie nie m ia ła dość sw obody i w ola ła n a w e t gorsze w a ru n k i w m ieszkaniu siostry.

Obchodzi ją nie ty lk o Sonka, ale także je j Baraz, ale także ten m d ły , z b y t ła d n y i b a r­

dzo n ie w y ra ź n y D ziunio, którego chyba nie bierze poważnie, z którego na pewno sobie kp i. D rży od samej m y ś li o M ichale, k tó ry ju ż d ru g i ro k je st z dala od' n ie j, ten je d y n y je j syn, o k tó ry m w ie ta k n ie w ie le — a sama chciała kiedyś, by zeszedł je j z oczu. I o T e k li, k tó ra jest blisko, a w yd a je się ró w n ie daleka i zam knięta, ja k on. I nie może po pro stu w y ­ trzym ać, że R om anow i z ja k ic h ś w zględów zależy na A ra m o w iczu , że się z n im liczy, -że za dużo sobie z niego robi.

C złow iek w ciąż przeplata się ze św iatem , je s t cały postrzępiony na brzegach, ja k sta ry szal. N ie dlatego, że obcina sobie paznokcie, strzyże w łosy, g o li zarost, że co dnia z pianą m ydlaną i b rudem zm yw a w ciąż po tro ch u samego siebie. Że osypuje się łupieżem , p ła ­ cze, siąka nosem, w a rs tw a m i zeskrobuje się p rz y pedicure, że c a ły na sw ych k ra w ę ­ dziach je st ty lk o poniekąd sobą. A le że w czło­

w ie k u — w obrębie jego skó ry — zaw iera się wszystko, co w id z i i w ie, wszystko, co przeżył sam i p rze żyli za jego w iedzą in n i. Że strzę­

p am i siebie, ja k frędzlą, przenika w św iat, że w ciąż w y s u w a ją się z niego w łó k ie n k a uczuć i o p la ta ją ja k ie ś spraw y, ja k ie ś m iejscowości, o p la ta ją lu d zi innych, dzieci i zw ierzęta.

Odrębność je d n o s tk i je st złudzeniem. I s tra ­ szliw a je st bolesność tych powiązań, ciężka n ie w o la i w ie k u is ta zależność, w ciąż k rw a ­ w iąca, w ciąż nie mogąca się zagoić. I ona jedna sięgająca poza śmierć. Cała ważność, cała n ie w ym o w n a słodycz życia, to je s t to ty lk o , n ic w ięcej.

R O Z D Z IA Ł V II.

T y lk o ludzie starsi, n ie ch ętn i rozm owie i zmęczeni, za jm o w a li bia łe ła w y pod ścia­

nam i. B y ły w ąskie i niewygodne, ale siedzieli na nich długo, w m ilczeniu, tępo spoglądając k u te j stro n ie sali, gdzie w rogu odg ryw a ła się w ciąż jeszcze m iędzynarodow a scena. A je ­ żeli d źw ig a li się i p o w sta w ali, to ju ż aby

odejść do domu.

Na ich m iejsce z ja w ia li się in n i. T a k n ie ­ daleko od A g a ty opuścił się ostrożnie na sie­

dzenie sta ry Dzianw a. M ia ł ru c h y niepewne, zdaw ał się potrzebować oparcia i pomocy.

Baraz, k tó r y nadszedł tuż za nim , nie znalazł ju ż m iejsca. Jednak za trzym a ł się obok p ro ­ fesora, i zasłonił m u swą w ie lk ą osobą w id o k sali.

— N ie m yślałem wcale, że pan tu będzie, — m ó w ił, stojąc nad n im i sztyw no pochylając k u n ie m u swe szerokie, kw a d ra to w e ra m io ­ na. — Edm und n ic m i nie pow iedział. Bo ja jestem tu obcy, z zasady u n ik a m ta k ic h u ro ­ czystości. T y lk o w y ją tk o w o dziś . . .

— Po co pan się tłum aczy? — p rz e rw a ł Dzianw a. — C złow iek, k tó r y n ig d y nie od­

stępuje od swych zasad, je s t przecież czymś okropnym .

— Z początku, — ciągnął B araz swoje, — pom yślałem naw et, że przyszedłem niepo­

trzebnie. Bo ci tam , — ruch e m g ło w y ukazał

*) C iąg d a lszy. P o r. n r 13, 14, 15, 16, 17, 18 1 19

„O d ro d z e n ia “ .

ności. B yć może zresztą, w in n ych o ko licz­

nościach czyściej w y s tą p iły b y pewne ściśle lite ra c k ie w a lo ry sztu ki Zawieyskiego.

Z całym natom iast uznaniem pragnę pod­

k re ś lić fo rm a ln o -te a tra ln ą rea liza cję w id o ­ w iska. K to ś m ó w ił m i po prem ierze, że „M ąż doskonały“ je s t raczej „d ra m a te m książko­

w y m “ , że znacznie zyskuje w czytaniu. Je­

stem w ręcz przeciwnego zdania. Reżyser, de­

k o ra to r i zespół w yko n a w có w ze znakom itą w ręcz parą W a rn e cki — M a ły n ic z na czele, raczej w s p a rli u tw ó r Z aw ieyskiego dając m u w yra z sceniczny szlachetnie skom ponowany, p e łn y i czysty. G d yb y się dało szczelnie w y ­ łączać treściow o-znaczeniow ą apercepcję te k ­ stu, można b y z satysfakcją odbierać jego k s z ta łt i w y d ź w ię k te a tra ln y — p ra w ie ja k u tw ó r muzyczny.

ŻYCIA**

ró g sali, — są ściśle tacy, ja k sobie w y o b ra ­ żałem. O dpow iadają dokła dn ie swej fo r ­ m ule. N ic ta m nie budzi w ą tp liw o ś c i. N ato­

m ia st to tu ta j naokoło je s t w najw yższym s to p n iu interesujące . . .

— Co m ianow icie?

— . M y.

— Co pan tu w id z i takiego ciekawego?

• — Jestem tu p ie rw szy raz, po raz pierw szy coś takiego oglądam. To je st dla m nie pokaz.

W idow isko. Pewnie, że nie wszyscy tu ta j m a ją a p a rta m e n ty i samochody. N ie wszyscy d o ro b ili się Ciężkich pieniędzy, oczywiście.

A le to są ludzie, k tó rz y w m ieszkaniach m a­

ją na pewno ogrzewanie centralne, b a lk o n y i pokoje dla służby. Orni na pewno ką p ią się codziennie. Ic h k o b ie ty m asują się i co ty ­ dzień „u k ła d a ją “ sobie w łosy. To ju ż je st ten ty p życia. O ni przestrzegają przepisów h i ­ gieny, b io rą za strzyki w ita m in i ' horm onów , m a ją jakąś specjalną sobie przepisaną dietę.

Co la to w yjeżdżają do u z d ro w is k albo nad morze. K a żd y ju ż p rz y n a jm n ie j raz do ro k u je s t za granicą. Ic h życie ju ż ta k wygląda.

I takie, ja k ie jest, w y d a je im się ca łko w icie n a tu ra ln e , ca łko w icie im należne. Już nie m yślą, że m ogłoby być inne.

A gata dosłyszała w tych słowach ton zna­

jom y.

— No dobrze, — m ru cza ł D zianwa. — To znaczy, że pan się n ie kąpie, czy jak?

— A le pan m usi przyznać, panie p ro fe ­ sorze, — słuchała dalej z niechęcią, — pan m usi przyznać, że to jest je d n a k ty p życia bardzo dziw ny, w najw yższym stopniu n ie ­ z w y k ły . W łaśnie dla tych lu d z i i w łaśnie tu ta j.

— Co pana w ty m dziw i? — niedbale opo­

n o w a ł tam ten. — Jakże w edług pana oni po­

w in n i żyć? N ie mogą przecież wszyscy sie­

dzieć w w ięzieniu.

— Bo to je st ty p życia ca łko w icie izolo­

wany. Jest im ita ty w n y , je s t um ow ny. Od s tro n y samych tych lu d z i — je że li zważyć, skąd w y szli i ja k tu doszli — je st najdzikszą uzurpacją, niczym nie u s p ra w ie d liw io n y m nadużyciem . Ic h le g itym a cje są podrabiane.

Ponieważ to, z czego w yszli, czego przezw y­

ciężeniem w łaśnie się le g ity m u ją , w ciąż je ­ szcze trw a , n ie przestało trw a ć ani przez chw ilę. Tuż obok, po p ro stu za ścianami.

0 trz y k ro k i stąd is tn ie ją te same urzędy 1 instancje, o parę zaledw ie u lic je s t w ię ­ zienie.

A gata m yślała z goryczą: — Oto je s t źró ­ dło, z którego czerpie samą siebie Sonka.

Z e rw a ła z ty m Barazem przed ro kie m , a do dziś je st n im cała nasycona. N im m y ś li i po­

przez niego czuje.

Przeniosła zw olna w z ro k na D zianwę, od­

dzielonego od n ie j ty lk o lu strza n ą prze rw ą m iędzy ła w k a m i. W id y w a ła go ta k ęzęsto w rozm owach z m ło d y m i lu d źm i. M ia ł w śród nich uczniów i słuchaczy, m ia ł n aw et p rz y ­ ja c ió ł. Ona w iedziała, że nie idzie m u o nich samych, że je d y n ie ważne je s t dlań coś in n e ­ go, co stało się daw no i w pew ien sposób o kre ś liło jego życie. P a trz y ł ta k na nich i ra ­ czej słuchał d źw ię ku ich głosu, n iż ich słów.

P ra w ie zawsze z n im i się spierał, albo ich lekcew ażył, albo z nich d rw ił.

A gata znała tę jego spraw ę sprzed lat.

I teraz nie o d ry w a ł swych w y p u k ły c h , p rz e ­ k rw io n y c h oczu od Baraza. Patrząc na tego mocnego draba, obstającego p rz y tych ja k ic h ś swoich m niem aniach i sądach, m yśla ł n a j­

w idoczniej n ia o tym , co m ó w ił. N ie daw ał się wciągnąć w ten ła tw y u k ła d p rz e c iw ­ staw ień, nie o to m u szło, nie czuł się wcale p o w o ła n y do oceny św ia ta w e d łu g ta k po­

bieżnych spraw dzianów .

Jak przed godziną w m ło d ym O xeńskim , z k tó ry m się n ie m ógł dogadać, ta k teraz w B arazie pociągało go to, co było dlań ta ­ k ie dręczące, co w n im budziło nieuzasad-

nione pretensje. Tak, można b y powiedzieć, m ia ł żal do n ic h o to, że są m łodzi, że się ruszają i śm ieją, że są żyw i. I teraz, u p o r­

czyw ie w p a trzo n y w Baraza, m y ś la ł na pewno o sw ym synu — ty m w ą tły m , jasnow łosym A lb in ie , z a b ity m w ro k u tysiąc dziewięćset dw u d zie stym pod U ściługiem . M yśla ł, że te­

raz m ia łb y p ra w ie ty le la t, co on, że ta k sa­

mo u p ie ra łb y się p rz y sw oim , m ów iąc, ta k samo ściągał m ięśnie w a rg i p okazyw ał mocne, tw a rd e zęby.

Od la t dziew iętnastu leżał pod ziemią, bez tru m n y , w n ie w ia d o m ym m iejscu, pochow any może n a w e t w grobie w spólnym . Zapewne ro zcie kł się ju ż, rozpadł i „ro zp ro szył w p rz y ­ rodzie“ . Jedynie jeszcze kości jego — ta kie same, ja k tego stojącego tu przed n im czło­

w ie k a — ty lk o obnażone z ciała, pozbawione spojeń i rdzenia, — zachow ały pod ziem ią sw ój d a w n y u kła d , jego pusta czaszka jest jeszcze w p e w n ym sensie czaszką ludzką.

A le nie wiadom o, gdzie jest, nie w iadom o, k to go grzebał, n ic nie można się b y ło do­

wiedzieć od ty c h lu d z i, k tó rz y o d d a li m u p o rtfe l z m a ły m i p ieniędzm i i liste m od ja ­ k ie jś dziewczyny, podpisanej „N o rc ia “ . O d­

d a li m u też — nieco później — k a rtk ę , zna­

lezioną p rz y u m a rłym .

D aw ne fo to g ra fie syna n ie o dpow iadały żadnemu stanow i rzeczy. A n i tem u, ja k te ­ raz w yg lą d a ł napraw dę, ani ja k b y łb y w y ­ glądał, gdyby żył. Na w o jn ę poszedł z siód­

m ej klasy ja k o m łody, chudy w yrostek. Dziś m ia łb y la t trzydzieści sześć i trz y miesiące.

To b yło tru d n e do uw ierzenia, D zianw a nie u m ia ł go sobie w yobrazić. I po szu kiw a ł jego m o ż liw e j, jego n a jb a rd z ie j praw dopodobnej postaci, uczepiając ją do osób lu d z i żyw ych, p o b lis k ic h w ie kie m . B y łb y może nieco m ło d ­ szy od Baraza, ale od D ziu n ia Oxeńskiego starszy. I ta k ju ż na ten cały w ieczór zaw isł m u m iędzy ty m i dwoma, n a b iera ją c życia od ich postaci i tw a rzy, od ich ruchów , ich spoj­

rzeń i słów.

A gata słyszała, ja k B araz w y lic z a ł teraz dochody lu d z i, zebranych na te j sali, lu d z i przedtem skrom nych i ubogich. A wszystko działo się pod znakiem oszczędności — re ­ fo rm a szkolnictw a, utrącona ustaw a b ib lio ­ teczna. M ia ł n aw et coś do pow iedzenia o po­

w ro tn y m analfabetyzm ie, o nędzy w si i bez­

robociu. C ały. obcy św ia t spoza ścian te j sali w n ik a ł na to m iejsce, św ia t znany A ga­

cie, co dnia w buntach i gniew ie p rz y w łó - czony do ich dom u przez Sonkę.

D zianw a b y ł oporny i niechętny. Raz po raz p rz e ry w a ł B a ra zo w i i po sw ojem u zrzę­

dził.

— I po co pan m ó w i to wszystko? Czy ja jestem tem u w inien?

— M ów ię, bo ta k myślę, — o drzekł ta m ­ ten, nieco urażony. A le jego grube, tw a rd e w a rg i u ło ż y ły się do uśmiechu.

— Z up e łn ie pan na to nie w ygląda. Prze­

ciw nie. Podejrzew am naw et, że i pan nieźle mieszka, że i pan nieraz b y ł nad morzem.

— N ie o to c h o d z i. . .

— W ygląda pan raczej, ja k b y pan się przed ty m b ro n ił. Bo i pan je s t ju ż w ęiągnięty, niech się pan przyzna. D a ł się pan ju ż trochę okrzesać.

— A le ja sobie zdaję sprawę.

— To cóż. P e ro ru je pan w p ra w d zie ja k Skarga. A ja zaręczam, że spotkało pana tu w łaśnie coś przyjem nego. I to pana gryzie.

— Coś przyjem nego? — zw olna p o w tó rz y ł Baraz. I w yra źn ie się zaczerw ienił.

— No co, niepraw da?

— Może, — u s tą p ił Baraz. I głośno się ro ­ ześmiał. — W łaśnie tu wszystko je st ta k ie u ła tw io n e , tu w szystko samo • idzie do rą.k.

Czy można się dziwić?

— No to co się pan m a rtw i ty m i to w a rz y ­ szami? N ig d y ta k napraw dę n im i nie b y li.

Zawsze szło im bard zie j o coś innego, n iż 0 ten ta k zw any lu d roboczy. Pan tego nie pam ięta, teraz ju ż się z ro b iła naokoło tego legenda. A le ty m tru d n o się gorszyć. L u d zie są tacy, ja k m iejsce, w k tó ry m się znaleźli.

L u d zie w y p e łn ia ją sobą gotowe fo rm y . Są u ro b ie n i raczej przez rolę, k tó rą w z ię li na siebie, n iż odw ro tn ie . I dlatego ta k tru d n o je s t u w ie rzyć . . .

U rw a ł i zasępił się. P om yślał znów o tej kartce. P isał: „ściem nia się ju ż i ro b i się zim no“ . P isał: „K o c h a n y ojcze“ . . . P s a ł to w zim n y zm ierzch, przed nadchodzącą nocą, że um iera tak, ja k chciał umrzeć, i że go przeprasza za „w yrzą d zo n y sm utek“ . Czy można m ó w ić: „w yrzą d zo n y sm utek“ ? S m u­

te k się spraw ia, a w yrządza się ty lk o k rz y w ­ dę. K a rtk a pow alana b yła k rw ią , k tó ra zm ie­

n iła k o lo r, przestała być czerwona. U dołu k a r tk i, ukośnie, napisane b y ło : „verte“

1 prośba na odw rocie, że chciałby być po­

chow any nie w polu, ty lk o w W arszawię, na P ow ązkow skim cm entarzu. Zależało m u w i­

dać na ty m istotnie, je ż e li napisał to verte i jeszcze um ieścił p rz y n im w y k rz y k n ik . B ał się, że mogą zaniechać przeczytania w szyst­

kiego do końca. K a rtk a pow alana b y ła k r w ą, k tó rą uchodził, ra n n y w nogę M ie li go za­

brać ze sobą, ale o p a rł się tem u, wiedząc, /, że im u tru d n i ucieczkę. O dszukali go w e dw a * d n i później m artw ego. N ie w iadoipo, ile go­

dzin konał. M ia ł p rz y sobie ro z d a rty o p a tru ­ nek, w id a ć je d n a k nie starczyło m u sił, b y go nałożyć. G dy D zianw ę doszły te pa p iery, A lb in od daw na b y ł pogrzebany i n ie dało się w żaden sposób spraw dzić, gdzie.

(C iąg dalszy w następnym num erze).

(3)

J U L IA N K R Z Y Ż A N O W S K I

Nauka w Warszawie

K a rta d zie jó w W arszaw y z datą 1 sierpnia 1944 o d w ró c iła się z szelestem^ ta k p rz e jm u ją ­ cym, iż zgłuszyć go nie zd o ła ły a n i detonacje bomb, „k r ó w “ i granatów , w alących w sto­

licę przez ty le beznadziejnie d łu g ic h tyg o d n i jesiennych, ani h u k m in , rozsadzających ' re s z tk i skruszonych m u ró w . Coś bezpow rotnie zapadło w przeszłość, bezpow rotnie i ca łko ­ w icie, tak, że o W arszawie przedsierpniow ej m ó w ić ju ż dzisiaj można, ja k o o czymś czego nie ma, o czymś, co należy do h is to rii i co w swej poprzedniej postaci nie w ró c i ju ż do życia. Można — co w ię c e j: trzeba! Bo gdy WarszaWa odrodzi się inna, je j ju tr o z k o ­ nieczności naw iąże do m inionego w czoraj, h i­

sto ria bow iem nie zna śm ierci absolutnej, ja k nie zna je j przyroda, rodząca zboża dla now ych pokoleń na polach, użyźnionych tru p a m i bo­

jo w n ik ó w . Bo w odbudow anej W arszaw ie po­

zostaną’ zarysy daw nych u lic o k ie ru n ka ch , w yznaczonych przez n a tu ra ln y bieg W isły, bo nad p radaw ną rzeką w yrosną znów m u ry zam ku o średniow iecznych fundam entach, bo z gruzów ppw stanie m alow nicza „S ta ró w k a “ . N ic w ym ow niejszego nad fa k t, że konieczno­

ści te uznali za słuszne bezstronni a rc h ite k c i radzieccy w debatach nad odbudową. BOS, B iu ro O dbudow y S to lic y rozpoczyna ju ż prace przygotowaw cze, a w ie rzę głęboko, że te, raz wszczęte, m im o w sze lkich tru d n o ści pójdą naprzód.

O dbudow a W arszaw y nie może je d n a k po­

legać ty lk o na wznoszeniu now ych m u ró w w m iejscu, gdzie daw ne ru n ę ły pod pociska­

m i u zb ro jo n ych w udoskonalone narzędzia zniszczenia opraw ców niem ieckich. Odbudowa m u s i objąć znacznie w ięcej, bo wysoce za w iłą spraw ę k u ltu r y duchow ej, k tó rą W arszawa p ro m ie n io w a ła w ciągu ostatniego ćw ie rć ­ wiecza. Obok BOSu p o w in ie n powstać ja k iś KO S, K u ltu ra ln a O dbudow a S to licy, o rg a n i­

zacja, k tó ra m ia ła b y zadanie nie m n ie j donio­

słe, aniże li je j siostrzyca techniczna. I . aż d ziw bierze, że spraw om tym , ta k niesłychanie d o n iosłym dla każdego, k to m y ś li ka te g o ria ­ m i życia zbiorowego, nie poświęca się należ­

nego m iejsca w prasie dzisiejszej. Wszczynam n a d n im i dyskusję przekonany, że podejm ą ją in n i, by w y ś w ie tlić , ja k ie s k ła d n ik i życia W a r­

szaw y przedsierpniow ej w dziedzinie sztuki, lite ra tu r y , te a tru , prasy zachow ały swą siłę i będą m ogły w ejść w skład życia sto lic y od­

budow anej, ju trz e js z e j, co w ięcej, ju ż w p ro ­ cesie odbudow y technicznej będą m ogły od­

działać nań korzystnie. Rozważania te po­

w in n y m ieć ch a ra k te r ta k i, ja k i ma praca a r- c h ite k ta -u rb a n is ty , pochylonego nad d aw nym planem m iasta, by zorientow ać się w naturze c zyn n ikó w , któ re o jego wzroście zadecydo­

w a ły , k tó re w y e lim in o w a ć się nie dadzą i k tó ­ re, należycie poznane i w yzyskane, sprawę odbudow y u ła tw ić i przyśpieszyć mogą. Sam w y b ie ra m dziedzinę n a u k i w W arszawie, bo z zagadnieniam i ty m i styka łe m się bezpośred­

nio i zawodowo, je ś li zaś w m ej re la c ji o ośrod­

kach życia naukowego w sto lic y przed sie rp ­ n iem odzywać się będą akcenty osobiste, to rzecz zrozum iała u człow ieka, k tó re m u pamięć m usi zastąpić do ku m e n ty archiw alne.

I I

Z ło tą jesienią r. 39 w lo k ło się piaszczystym i bezdrożami p o d la skim i w k ie ru n k u na L u b lin k ilk u w ym ize ro w a n ych uczonych polskich.

B y ł w śród n ich znany z genialnej in tu ic ji książkoznaw czej b ib lio g ra f, docent K . P ie ­ k a rs k i, z m a rły przed ro k ie m ; b y ł pogodny zoolog, profesor W acław R oszkowski, z m a rły po p o w sta n iu od ra n y zadanej n ie m ie c k im g ra ­ natem ręcznym w czasie d y ż u ru na schodach;

b y ł w y w ie z io n y później do obozu doskonały specjalista od szyfrów , i b y ł doskonały orga­

n iz a to r , o św ia ty szkolnej i pozaszkolnej, St.

D o b ro w o lski. I jeszcze ktoś, k to obserw ując grom adkę n ie d ob ro w o ln ych włóczęgów, nie m ógł oprzeć się n a trę tn e m u p rzyp o m n ie n iu słów Żerom skiego „ . . . o śmieszna nędzo p o l­

ska . . . “ B y ła to je d n a k ty lk o p rz y g ry w k a do posępnego w id o w iska , k tó re oczom w ę d ro w ­ ców odsłoniło się w m iesiąc później, gdy osob­

liw y m tra fe m znaleźli się znów w W arszawie.

G rono p rz y ja c ió ł i znajom ych, k tó rz y pozostali w stolicy, przerzedziło się znacznie a lis ta s tra t ję ła ry c h ło narastać w sposób zastraszający.

W czasie oblężenia z g in ę li: p ra w n ik K . L u to - stański, histolog K onopacki, sla w ista J. Go­

łąbek. Bieda i choroby s k ró c iły życie tym , k tó rz y cało w y s z li z oblężenia. S tarzy i m łodzi, m a te m a tyk S. D ickste in , socjolog L. K u lc z y c k i, c h iru rg R a d liń s k i, k o n s tru k to r m ostów Psze- n ic k i, p ra w n ik W a siu tyń ski, sanskrytolog St.

Schayer i w ie lu , w ie lu innych znalazło spokój na zacisznych Powązkach. Jeszcze In n i, ja k P ra w n ik R. R yb a rski, biolog Kopeć, b iz a n ty - n ista K . Z a krze w ski, teolog E. Bursche, ger­

m anista Z. Ł e m p ic k i z g in ę li zam ordow ani w w ięzieniach i obozach, gdzie dotąd zapewne Przebywa jeszcze k ilk u n a s tu profesorów u n i­

w e rsyte tu i p o lite c h n ik i, a skąd udało się oca ić jednem u ty lk o , h is to ry k o w i St. K ę trz y ń s k ie ­ mu. Z dnia na dzień topniejące szeregi lu d z i n a u k i d ziw n ie sm ętnie w yg lą d a ły na tle g ru ­ zów in s ty tu c y j nau ko w ych zniszczonych w cza­

sie oblężenia w rześniowego i system atycznie niszczonych w czasie beznadziejnie d łu g ie j,

p ię c io le tn ie j o ku p a cji. U n iw e rs y te t, z dawną

„S zkołą ryce rską “ na m iejscu pierw szym , całe skrzydła zakładów p o lite c h n ik i, W olna Wszechnica, In s ty tu t O rie n ta lis ty c z r^ — zm ie­

n iły się w szkielety przepalonych m u ró w . A to samo stało się z b ib lio te k a m i Z am ojskich, z k tó re j ocalał jeden je d y n y p a w ilo n , i Przeź- dzieckich, w k tó re j cudem uszedł zagłady, znaleziony w śród cegieł rękopis „G ra ż y n y “ , tego nam iętnego p rotestu p rze ciw p o lity c e

„krzyżackiego gadu“ . W ru m o w isko zam ieniła się b ib lio te k a T o w a rzystw a Naukowego W a r­

szawskiego, po k ilk u dopiero miesiącach o d ­ grzebana w p o ło w ie w ra z z re sztka m i książek

„In s ty tu tu F rancuskiego“ . Dzieła zniszczenia dokonyw ało „zabezpieczanie“ za k ła d ó w \ nau­

ko w ych polegające na opieczętow yw aniu ich i nieraz w y k ra d a n iu i w yw ożeniu zbiorów , k tó re p rz y p a d ły do sm aku złodziejom nauko­

w y m p rz y s tro jo n y m w m u n d u ry SS. W ten sposób „zabezpieczono“ i ostatecznie zniszczo­

no Z a kła d F iz y k i, stw orzony i urządzony przez Stefana Pieńkow skiego, zakład, któ re m u n ie ­ w ie le ró w n y c h by można znaleźć w Europie, zakład, k tó ry p ro w a d z ił przesubtelne badania atom owe oraz badania w dziedzinie fiz y k i ją d ra atomowego, re w o lu c jo n iz u ją c e j nasze podsta­

w ow e pojęcia o świecie m a te rii, zakład, w k tó ­ ry m p o tra fio n o w ytw a rza ć nowe atom y m a­

te rii. W ten sposób postąpiono z zakładam św ia to w e j sła w y m ate m a tyka W acław a S ie r­

pińskiego. N ie w ie le lepszy los sp o tka ł „G a b i­

n e t F ilo lo g iczn y K o rb u ta “ , najw iększą w P o l­

sce i jedyną w sw oim ro d za ju p racow nię na - u k o w o -lite ra c k ą .

D okładne zestaw ienie ty c h s tra t p o z w o liło ­ b y dopiero zdać sobie sprawę, choćby w ogól­

nym ' szkicu, ja k bogato i b u jn ie rozrastało się i k w itło życie W arszaw y m iędzyw ojennej, spraw iające, iż b yła ona isto tn ie stolicą P o l­

ski nie ty lk o w sensie geopolitycznym . W iecz­

nie m łoda i try s k a ją c a energią stolica stała się wówczas n a tu ra ln y m , choć n ie n a tu ra ln ie ła p ­ czyw ym ośrodkiem intensyw nego życia nau­

kowego, p rzycią g a ją cym p ra c o w n ik ó w z K r a ­ kowa, L w o w a , W iln a , Poznania, Łodzi, ja k przyciągała pisarzy, a kto ró w , dziennikarzy.

Jej szkoły wyższe, obsadzone przez lu d z i z ca­

łe j P olski, je j in s ty tu c je naukowe, ja k B adaw ­ czy In s ty tu t Chemiczny, Państw owe In s ty tu ty : Geologiczny, H ig ie n y, M eteorologiczny, P ań­

stw ow e M uzeum Zoologiczne, je j fir m y w y ­ dawnicze, ja k choćby Kasa M ianowskiego, ja k Trzaska, E v e rt i M ic h a ls k i, A rc t, P rzew orski, n a w e t Gebethner, w y k a z a ły aż n a d m ia r in i­

c ja ty w y w w y ła w ia n iu prac naukow ych, za­

ró w n o przyro d n iczych ja k hum anistycznych, u stanaw iając tempo, za k tó ry m z tru d e m na­

dążały lw o w s k ie Ossolineum i kra k o w s k a P o l­

ska A ka d e m ia U m iejętności. Uczony z p ro ­ w in c ji, nie mogący doczekać się d ru k u w in ­ s ty tu c ji społecznej • czy w firm ie p ry w a tn e j, w W arszawie zawsze z n a jd ow a ł nabyw ców w y n ik ó w swej p ra cy — i n ic bard zie j znam ien­

nego, ja k pow staw anie w sto licy w łaśnie ta k ic h czy in n ych w y d a w n ic tw , podejm ow anych przez lu d zi, k tó rz y na p ro w in c ji m ie li — zdaw ałoby się — n a jła tw ie js z y dostęp do in s ty tu c y j m ie j­

scowych. F akty? — w razie potrzeby sypnąć można sporą ich garścią. Jeden może w a rto je d n a k przytoczyć dla jego paradoksalności.

Oto z le k k ie j rę k i p ro f. K le in e ra co ro k u z ja ­ w ia ło się u m nie po dw u, trzech polonistów lw o w skich , pochodzenia żydowskiego, k tó rz y z ja k ic h ś tam w zględów w o le li porzucić uczel­

n ię m acierzystą. I rzecz zabawna — pod m oją ręką, niem al p rzysło w io w o nie le kką , na u n i­

w ersytecie, s łyn n ym z ekscesów antysem ic­

k ic h i a w a n tu r, k tó ry c h opanować nie umiano, e m igranci lw ow scy, przez nikogo nienapasto- w ani, u z y s k iw a li d yplom y, ja k o trz y m y w a li je wszyscy in n i studenci, bez względu na swe przekonania p o lityczn e czy przynależność na­

rodową. Nauce bow iem w arszaw skiej obcy b y ł p a rty k u la ry z m , nie uznaw ała ona zaścianko­

wości, m ia ła c h a ra k te r n a u k i w stolicy.

I to wszystko, cały ten ogrom e n e rg ii i in i­

c ja ty w y , dobrej w o li i rz e te ln e j pracy, legło pod gruzam i m iasta, zniszczonego przez b a r­

barzyńcę, k tó r y spod m aski rzekomego o broń­

cy k u ltu r y zachodniej raz po raz rzu ca ł c h a rk - liw e hasło „n ie ma ju ż k u ltu r y p o ls k ie j“ . A le g ru zy te p o k ry ły je d y n ie pow ierzchnię zdu­

szonego życia, pod spodem b yło całkiem in a ­ czej.

I I I

W śród naukow ców w arszaw skich znalazło się k ilk u , k ilk u n a s tu , kilku d z ie s ię c iu ludzi, k tó rz y nie d a li za w ygraną, k tó rz y a n i na c h w ilę n ie p rz e rw a li sw ej p ra cy zawodowej w dziedzinie zarów no tw o rze n ia n a u ki, ja k s tro n y je j społecznej, nauczania. L u d zie ci ja k psy w a ro w a li na pro g u „zabezpieczanych“

zakładów , b ro n ili ich ja k m ogli, a gdy n ic in ­ nego nie pozostawało, z narażeniem życia w y ­ n o s ili co się dało i k r y li gdzie i ja k się dało.

M ieszkania ich b y ły zawalone stosami książek zakładow ych, przechow yw anych m im o że za­

żądano od n ich pisemnego oświadczenia, iż w łasności p aństw ow ej nie przechow ują.

W m ieszkaniach tych nadto p rz e w ija ły się nieduże g ru p k i studentów , na razie daw nych słuchaczy, k o n ty n u u ją c y c h pracę przedw o­

jenną, zdających niepozdawane egzaminy, czę­

sto o trzym u ją cych m agisteria. N ik t n ie u w a ­ żał sobie tego za zasługę, tra k to w a n o to ja ko pospolite spełnianie codziennego obow iązku.

T a k r o b ił na hum anistyce St. K ę trz y ń s k i, ta k W ł. T a ta rk ie w ic z , W a cła w B orow y, St. Po­

n ia to w s k i, ta k piszący te słowa, i d zie sią tki innych. R ekord je d n a k osiągnął dziekan w y ­ d z ia łu prawnego. W p rze ciw ie ń stw ie do in ­ nych nie za w ie sił on swej działalności i z tw a r­

dą, góralską konsekw encją, walcząc z b ra kie m i p rofesorów i książek, d o p ro w a d ził do tego, że la te m r. 1944 na u n iw e rsyte cie w arszaw ­ s k im studiow ało 500 m łodych p ra w n ik ó w . N ie m am danych dotyczących in n y c h w yd zia łó w , w ie m ty lk o , że podziem na m edycyna b yła je ­ szcze liczniejsza a p rzyro d a n ie m a l ró w n ie liczna. Ogółęm biorąc szko ln ictw o wyższe W arszaw y podziem nej sięgało w r. 1944 lic z b y ponad 4500 słuchaczy. Jakie znaczenie zaś m ia ł fa k t, iż do p ra cy te j ruszono ła w ą ju ż w r. 1940, w id a ć z okoliczności, że p rz y k ła d o ddziałał r y ­ chło na inne uczelnie, począwszy od U. Z. Z., tj. U n iw e rs y te tu Z iem Zachodnich, zorganizo­

wanego przez rzuconych na b ru k w arszaw ski nieugiętych P oznaniaków , p ra cu ją cych p rz y pomocy s ił warszawskich.

Ja k szła cała ta przeosobliw a robota, z ilu ­ strow ać mogę szczegółami z „w łasnego po­

d w ó rk a “ , z h u m a n is ty k i, zwłaszcza zaś z polo­

n is ty k i. Z ro zm a itych pow odów całej h u m a n i­

s ty k i u ru ch o m ić się nie dało, obejm ow ała ona bow iem ty lk o studia polonistyczne, h is to ­ ryczne, filozoficzne, pedagogiczne i slaw istycz­

ne, zorganizowane program ow o, pracow ała je d n a k system atycznie i bez p rz e rw od jesie n i r. 1940 a w ięc przez całe czterolecie, p o lo n i­

styka n a w e t przez la t pięć. Z d a rza ły się w p ra w d zie lu k i tygodniow e lu b n a w e t d w u ­ tygodniow e, w yw o ła n e przez konieczność zm ylenia poszlak. Ten czy ów w ykła d o w ca ostrzeżony „g ryp se m “ , iż m ó w i się o n im z b yt dużo na P a w ia k u czy w in n e j ró w n ie zacnej in s ty tu c ji, z m y k a ł na tyd zie ń do p rz y ja c ió ł pod m iasto, po ty g o d n iu je d n a k w ra ca ł, przez m iesiąc lu b dłużej ostrożnie nocow ał nie u sie­

bie, ale zajęć nie p rz e ry w a ł, bo grom adka słuchaczy, z ro k u na ro k przekształcająca się w gromadę, czekała i chciała pracować. Ileż to ra zy w to k u w y k ła d u w p a d ał kto ś z w ia d o ­ mością, że w dom u sąsiednim, czy ty m sa­

m ym , czy na u lic y re w iz ja lu b obława. K ilk a ­ naście m in u t przykrego w ycze kiw a n ia — i praca toczyła się dalej. G dy w pierw szym ro k u m ia łe m niespełna dziesięciu w o lo n ta riu ­ szy, w d ru g im b yło ju ż dwadzieścia osób prze­

w ażnie św ieżych m a tu rzystó w , w trzecim pięćdziesiąt, w c zw a rtym około setki, w p ią ­ ty m s tu d iu m polonistyczne lic z y ło 185 studen­

tó w i studentek. B y zadaniom , k tó re praca staw iała, podołać, w yp a d ło zm obilizow ać cały sztab w ykła d o w có w , profesorów , docentów i asystentów, co osobliwsza, gdy znalezienie lo - k a li dla ko m p le tó w dziesięcioosobowych poczęło nastręczać tru d n o ści n ie do pokonania, i na to znalazła się rada. Przezacny d y re k to r T y n e l- s k i odstąpił polonistyce część g im n a zju m na Ś w ię to k rz y s k ie j, tuż p rz y P K O , i ta m każdego popo łu d n ia w rz a ło ja k w u lu , jedne g ru p y w ch o d ziły, inne w ych o d ziły, sale w id n e , na­

w e t ciepłe, tablice, ła w k i — słowem, gdyby n ie ustaw iczne napięcie i pam ięć o ty m , co i ja k m ó w ić na w yp a d ek p o ja w ie n ia się n ie ­ proszonych gości, można b y ło oddychać atm o­

sferą p ra cy u n iw e rs y te c k ie j. O ddychała nią is to tn ie m łodzież, obow iązkow a i in te lig e n tn a , (w śród k tó re j większość poetów najm łodszej W arszawy), przedkładająca prace sem inaryjne, z k tó ry c h niejedna m ogłaby p o ja w ić się w d ru ­ ku , d yskutująca, skłonna do urządzania po­

ra n k ó w lite ra c k ic h , organizująca B ra tn ią Po­

moc, m łodzież, ja k ie j nie spotkałem na żad­

n ym z ty c h w szystkich u n iw e rsyte tó w , w k tó ­ ry c h w yp a d ło m i k ie d y k o lw ie k pracować.

D z ię k i o d pow iedniej p o lityce fin a n so w e j, za­

siłk o m społeczeństwa, zwłaszcza k u p ie ctw a warszawskiego, no i h o jn e j pomocy od boga­

t e * ' w y d z ia łu prawnego, znaczny odsetek stu ­ dentów k o rz y s ta ł ze stypendiów (połowa ro k u czwartego, jedna czw a rta trzeciego) i u lg w opłatach, znacznie niższych niż w szkołach średnich, a przecież u m o ż liw ia ją c y c h egzy­

stencję uczącym. Samo stu d iu m zorganizow a­

ne b yło ta k, b y w obrębie trzech la t student m ógł uzyskać m ag iste riu m , obejm ow ało tedy w szelkie nieodzowne dziedziny w ykształcenia n a u k o w o -lite ra c k ie g o z pom inięciem ja ło w y c h przeżytków , starocerkiew szczyzny i greczy- zny. Podobnie zorganizowałem slaw istykę, po­

ję tą ja k o zespół n a u k o k u ltu rz e lu d ó w sło­

w ia ń s k ic h a nie ja k o specjalizację w g ra m a ty ­ ce ję zykó w słow iańskich, ja k to się nieraz p ra k ty k u je , naw et i u nas.

P rz y całej swej intensyw ności nauczanie nie p ochłaniało całej energii n aukow ców w a r­

szawskich. Ś w ia d czyły o ty m zebrania T o w a ­ rz y s tw a Naukowego, T o w a rzystw a im . M ic ­ kiew icza, T o w a rzystw a Filozoficznego, T o w a ­ rzystw a H istorycznego, skupiające i tych, k tó rz y p ra c o w a li w szkołach podziem nych, i tych, k tó rz y się od n ich z rozm aitych, n ie ­ raz uzasadnionych w zględów u c h y la li. Z ze­

b ra ń tych wspomnieć w a rto uruchom ione po d łu g ic h zabiegach posiedzenia w y d z ia łu h u ­

m anistycznego u n iw e rsyte tu . Od końca zim y przez całą w iosnę r. 44 debatowano tu , ja k ie w ynaleźć fo rm y życia uniw ersyteckiego na przyszłość, b y u n ikn ąć błędów przeszłości, ja k zorganizować stu d ia trze ch le tn ie i udostępnić je ogółow i, ja k przekształcić studia d o tych ­ czasowe, b y w przeciągu trzech lu b p ię ciu la t p o w ojennych uzyskać konieczną dla państw a a rm ię nauczycieli dla szkół powszechnych i śrfednich, a w reszcie: gdzie prace te odbyw ać wobec zniszczenia większości b u d yn kó w . W śród p ro je k tó w n ie b ra k ło naw et pom ysłu u n iw e rs y te tu w barakach na la ta odbudow y, ta k , ja k się ją sobie ubie głe j jeszcze w io sn y wyobrażało.

D ebaty te, w yzyskujące doświadczone g ło ­ w y kolegów z in n y c h ośrodków u n iw e rsyte c­

kic h , z k tó ry m i udało się naw iązać k o n ta k t, w io d ły do szkicow ania d o kładnie przem yśla­

n ych p ro g ra m ó w i do p ro je k tó w n o w e liza cji u sta w y u n iw e rs y te c k ie j.

N ie poprzestawano na samych program ach.

Z dając sobie doskonale spraw ę z tru d n o ści książkow ych, w y w o ła n y c h przez system atycz­

ne tępienie, ks ią ż k i p o lskie j, przystąpiono do p rzygotow ania podręczników u n iw e rsyte ckich . 0 intensyw ności pracy w ty m zakresie m ów ią znane m i p rzyp a d kie m c y fry . W arszawa m ia ła w robocie 280 podręczników , w czym dzielnie sekundow ał je j K ra k ó w , p rzyg o to w u ją c ic h 80.

T ak oto, w zarysie najogólniejszym i bardzo n ie d okła d n ym ujęte, przedstaw iało się życie naukow e W arszaw y podziem nej, zw arte, sku ­ pione w sobie, i dzięki tem u w łaśnie odporne na w szelkie p ró b y w sp ó łp ra cy z najeźdźcą.

IV .

P ołożyła m u kres p o tw o rn a k a ta s tro fa po­

wstańcza. L is ta je j o iia r w dziedzinie n a u k i w yg lą d a w ręcz tragicznie. Od bomb zgin ę li b o h a te rski m edyk, E d w a rd L o th , b a kte rio lo g S łonim ski, w szpitalu na W o li zam ordowany został anatom G rzybow ski, w p iw n ic y w łasne­

go dom u zaprzysięgły w róg niemczyzny, Sta­

n is ła w S a w icki, skandynaw ista. W m oich oczach p a d ł w yczerpany pochodem, pod m u - re m O grodu Saskiego, h is to ry k sztuki, łagodny zawsze i n iezm iernie d o b ro tliw y Z yg m u n t B a- to w ski. B ru ta ln a pięść żołdacka wepchnęła do szeregu żonę, gdy u siło w a ła nieść konającem u ra tu n e k. W p ó ł godziny później zginął w raz z żoną n ie u s tę p liw y geograf, S ta n isła w L e n - cewicz. Z m łodych m ych w s p ó łp ra co w n ikó w w o je n n ych z g in ę li nieodżałow any Tadeusz W i- w a to w ski, h is to ry k lite ra tu ry , H e n ry k F rie d ­ ric h , językoznaw ca, S ta n isła w M ilb ra n d , f ilo ­ zof. I w ie lu , w ie lu innych, k tó ry c h szczegółów śm ierci dotąd u s ta lić niepodobna, a z k tó ry c h ci i o w i w rócą może jeszcze z obozów je n ie c­

k ic h i ka rn ych . Do tego dodać trzeba he ka - to m b y b o haterskiej m łodzieży, przede w szyst­

k im w spom nianych m łodych poetów z G a jc y m - T o p o rn ic k im na pie rw szym m iejscu.

A stra to m w ludziach to w a rzyszyły inne, mniejsze, a przecież n ie m n ie j d o tk liw e . C ały dorobek w n ik liw e j m y ś li filo z o fic z n e j T. K o ­ ta rb iń skie g o poszedł z dymem. Czterdzieści prac m atem atycznych W. S ierpińskiego i p ię t­

naście fizycznych St. P ieńkow skiego spotkał los podobny. A rcyd zie ło p re c y z ji e d yto rskie j, tom liry k ó w M ic k ie w ic z a p rzygotow any do d ru k u przez W. Borowego oraz ogrom ne zbio­

r y m a te ria łó w do d zie jó w stosunków lite ra c ­ k ic h polsko -a n g ie lskich „d ia b li w z ię li“ , ja k la konicznie doniósł m i pokrzyw d zo n y przez losy pisarz. To samo rzec b y można o m o je j kartotece, zaw ierającej k ilk a d z ie s ią t tysięcy notatek z zakresu naszej i obcej p ro zy lu d o ­ w e j, zbiorze je d y n y m w Polsce, a znanym 1 poza je j granicam i. W raz z nią spłonął p ie rw szy u nas „S ło w n ik lite ra c k i“ , nie m ó­

w ią c ju ż o dw u b ib lio te ka ch , z k tó ry c h p ie rw ­ sza padła o fia rą ognia w sie rp n iu r. 1939, d ru ­ ga zaś, w raz z z b io ra m i L. P iw ińskiego, w cza­

sie k a ta s tro fy w rześniow ej. S tra ty te, ja k ­ k o lw ie k niepow etow ane — stw orzenie bow iem rzeczy zniszczonych każdem u z nas zajęło la t k ilka n a ście system atycznej p ra cy — są niczym w p o ró w n a n iu ze zniszczeniem zb io ró w p u ­ blicznych, gromadzących re z u lta ty p ra cy k u l­

tu ra ln e j całych pokoleń. A rc h iw a , reszta B i­

b lio te k i Z am ojskich, cym e lia B ib lio te k i N a ro ­ dow ej, stare d ru k i i rękopisy, bezm yślnie sku ­ pione w B ib lio te ce K ra siń skich , a z ła jd a cką prem edytacją w ypalone ju ż po s tłu m ie n iu po­

w stania na O k ó ln ik u — oto nieznaczna część s tra t w m ie n iu k u ltu ra ln y m całego narodu.

To, co uszło zagłady, większość z b io ró w B ib lio ­ te k i U n iw e rs y te c k ie j i nowsze d zia ły w N a ro ­ dow ej, stanow i n ik łą zaledw ie część tego, co w W arszawie b yło jeszcze w połow ie posępne­

go la ta 1944. Przebolesna iro n ia losów spra­

w iła , że raz jeszcze sp ra w d z iły się pełne go­

ry c z y słowa w ie lk ie g o iro n is ty , w yw ołane przez pow stanie styczniow e:

Ideał sięgnął bruku . . .

A sens m o ra ln y te j żałobnej powieści, k tó ­ re j grozie sprostać by m ogło ty lk o p ió ro Że­

romskiego? D la m nie je st on zupełnie jasny i bardzo odległy od n o rw id o w e j la m e n ta cji.

K u ltu r a duchowa u ra b ia pew ien ty p czło­

w ieka, ale równocześnie k u ltu ra ta je s t dzie­

łem m y ś li lu d z k ie j i rę k i lu d z k ie j. J a k i ty p człow ieka u ja w n ił się w nauce w arszaw skiej w przeciągu pięciu la t, poprzedzających z n i­

szczenie stolicy, starałem się ukazać w ro z­

ważaniach dotychczasowych. T y p obserw o­

w a n y oczyma nie tw ó rc y p ię kn ej legendy, lecz z uporem socjologa k u ltu ry , zainteresowanego teoretycznie i p ra k ty c z n ie je j prze ja w a m i. Jest

Cytaty

Powiązane dokumenty

[r]

Dzieje Polski odbywają się nie tylko nad Odrą i Nisą, ale w każdym słowie, które ugruntuje prawdę o ziemi sięgającej po Nisę i Odrę, i w każdej

Sprawa przez to jest ważna, ponieważ od świadomego swoich celów realizmu powieści Prusa zdaje się, być droga niedaleka do na­.. turalizmu, jako rzekomo

Gdy jednak pierwszy Farys jakby naprzekór klęsce politycznej, prześladowaniu 1 rozproszeniu filomatów oraz rozgromieniu dekabrystów, na przekór niewoli i rozpaczy

Abstrahujemy tutaj od sporadycznych wypadków wynaturzeń, dla których jednak i tak prawie zawsze da się jako praprzyczynę wyśledzić podłoże socjalne.. W ten

tego czynu przyłączyli się nawet ci, co znali tajemnicę rozkazu, zdawali sobie sprawę z nie­. właściwości terminu, z niedostateczności

Już od pierwszych chwil pobytu w Moskwie wszystko staje się jasne.. To wszystko

Każdy, kto chociaż trochę zna topografię Warszawy zdaje sobie sprawę, że gdyby nawet zdarzyło się kiedyś runięcie Zamku, to nikt z przechodniów nie