• Nie Znaleziono Wyników

Odrodzenie : tygodnik. R. 2, nr 51 (18 listopada 1945)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Odrodzenie : tygodnik. R. 2, nr 51 (18 listopada 1945)"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

Cena 5 zł.

ODRODZENIE T Y G O D N I K

Rok II Kraków, dnia 18 listopada 1945 r. Nr. 51

S T E F A N Ż Ó Ł K I E W S K I

Głos marksisty

Ksiądz Piwowarczyk w „Tygodniku Po-- wszechn/m“, Jerzy Andrzejewski w „Odro­

dzeniu" wygłosili artykuły o marksizmie, któ­

re nie powinny pozostać bez odpowiedzi. Obu autorów zajmują przede wszystkim zagad­

nienia moralne. Tymczasem współczesna pro­

blematyka filozoficzna ma charakter nieomal wyłącznie metodologiczny. Są to sprawy na pewno zupełnie dalekie od zawodu i-zainte­

resowań duszpasterza czy pisarza.

Dziś jednak nie można filozofować z sen­

sem na tematy moralne bez znajomości pro­

blematyki metodologicznej. I ten kto czuje rzeczywistą potrzebę rozważań moralnych, przełamie się i poszuka do nich drogi poprzez propedeutykę metodologiczną. Inaczej dysku­

sja musiałaby być bezowocna.

Długie i nierozstrzygalne* spory filozoficzne dawnych lat — jak wykazali współeześni se­

mantycy — miały charakter sporów nie rze­

czowych, lecz czysto słownych. Trzeba uści­

ślić język dyskusji, aby osiągnąć możliwość rzeczowej wymiany poglądów. Język artyku­

łów dwu cytowanych autorów, stąd i pro­

blemy, które stawiają, świadczą, że dla nich cały nowoczesny ruch semantyczny w filo­

zofii nie istnieje. Otóż dzisiaj człowiek szanu­

jący siebie i innych nie może lekceważyć tak doniosłych ułatwień technicznych. Podobny jest bowiem do obłąkanego mikrobiologa, który bierze udział w pracy naukowej, uczest­

niczy w poszukiwaniach badawczych, z za­

sady nie posługując się mikroskopem. Poziom techniczny, poziom sformułowań sporu idea­

lizmu z materializmem w ujęciu ks. Piwo­

warczyka datuje się sprzed stu lat. Tak do­

prawdy nie można. W tym ujęciu większość problemów i pytań szanownego autora — to są pozorne problemy i źle postawione py­

tania.

Ks. Piwowarczyk pisze: „...Nie da się nau­

kowo udowodnić, że „istnieje tylko mate­

rią^... Wszyscy rozsądni ludzie wiedzą o za­

leżności ducha od materii, codzienne doświad­

czenie przekonuje ich o tym". Co to ma zna­

czyć? Albo to jest słowne nieporozumienie, albo obliczone na czytelników „Rycerza Nie- pokalanej".- Codzienne doświadczenie bezpo­

średnio nie pozwala sprawdzić żadnego twier­

dzenia ogólnego. Ani że wszystko co istnieje jest materialne, ani że wszystko co istnieje jest duchowo - materialne. Bądźmy uczciwi w dyskusji. Codzienne doświadczenie nie po­

zwala sprawdzić nawet znacznie skromniej­

szych zdań ogólnych, nawet, że wszystkie wrony są czarne.

Jesteśmy natomiast w stanie tą słuszną drogą sprawdzać zdania szczegółowe, Które wolno nam traktować jako konsekwencje lo­

giczne zdań ogólnych, całych systemów teo­

retycznych. Tak sprawdzamy ogólne teorie metodą dedukcyjną. Ten stan rzeczy wymaga specjalnie poprawnej i rygorystycznej budo­

wy systemów teoretycznych, aby umożliwić w ogóle wspomniane operacje logiczne. Toteż dla rozstrzygnięcia podstawowych zagadnień ogólnych nie możemy weryfikować czy za­

przeczać konsekwencyj byle majaczenia pry­

watnego zdrowego rozsądku — kontrolujemy konsekwencje teorii naukowych, zbudowa­

nych • z całym rygoryzmem, wedle wymagań od -łat doskonalonej techniki naukowej, do­

stosowane do wymagań ostrożności formuło- woń, skrupulatności badań, obiektywizmu, kryłyczności umysłu. Otóż, empirycznie po­

prawne są konsekwencje nowoczesnych teo­

rii fizycznych. Te zaś opierają się jasno i pro­

sto na założeniach, w kterych o duszy i du­

chu nie ma mowy. Czy jest mowa o materii i tylko o materii? Czy można naukowo udo­

wodnić, że istnieje tylko materia? Otóż to są źle postawione pytania, to jest średnio­

wieczna niedołężna technika rozważań filozo­

ficznych.

Niestety, zainteresowania filozoficzne, a zwła­

szcza metodologiczne w Polsce były zawsze niedostateczne. Filozofia kultury dzisiaj sta­

ła się modna. W obliczu zasadniczych decy-

?yj, wobec których stoi dziś nasze społeczeń­

stwo, te ogólne problemy nabrały aktualno­

ści dla wielu. Tyinczasem przygotowanie do radzenia sobie ż tymi zagadnieniami jest wła­

ściwie żadne. Muszę więc zacząć od nieco belferskich wyjaśnień.

Empirycznie rzecz biorąc nie można mó- 0 myśleniu poza językiem. Wszelki ję-

•y* tworjjy. system o swoistych dyrektywach,

o swoistej składni, której podporządkowują się wszystkie jego elementy. Zanim możemy sprawdzić falszywość czy prawdziwość da­

nego sądu, trzeba wiedzieć czy zdanie, które go wyraża, coś w ogóle znaczy, czy nie jest bezsensownym szeregiem słów. Technika tych badań semantycznych, badań logicznej skład­

ni języka, języka nauki, stoi dziś bardzo wy­

soko. Oddaje ogromne usługi teorii nauki, kontroli formalnej poprawności teorii nauko­

wych.

Rozważałem wielokrotnie znane mi argu­

menty, nie tylko, a raczej przede wszystkim nie- marksistów i jestem przekonany, wbrew—przy- znaję — niezwalczonej dzisiaj w pełni opo­

zycji pozytywistów, że teorie naukowe mają charakter zamkniętych systemów. Ująłbym to słowami Lenina, że proste tworzenie pojęć (sądów, wniosków) wyraża poznanie przez człowieka coraz głębszej obiektywnej struk­

tury świata. Dokonywa się więc w ramach teorii, empirycznie w systemie języka okre­

ślonego jego dyrektywami, składniowymi.

Otóż mamy marksistowską teorię kultury tj. materializm dziejowy, z jego .swoistą teo­

rią człowieka twórcy kultury itd. I marny szereg idealistycznych filozofij kultury. Nie brak i mechanistycznie materialistycznych teorii kultury (współcześnie u wiedeńczy­

ków — neopozytywistów). Dedukcyjne spraw­

dzenie .poprawności tych systemów przez kontrolę ich konsekwencyj byłoby pracą na wiele pokoleń. Nie warto jej podejmować, je­

śli się nie jest pewnym, czy język danej te­

orii odpowiada wymaganiom języka nauko­

wego, czy budowa daneji teorii odpowiada formalnym rygorom empiryzmu.

Żeby móc sądzić różne filozofie kultury, trzeba znak: metodologię nauk humanistycz­

nych. (Na to nie ma rady. Nie mogę streszczać w artykule wyników wielu tysięcy stron roz­

ważań. Mogę tylko odesłać do odpowiednich źródeł. Trzeba się uczyć, przeminął wiek złoty.

Krytyka metodologiczna typu Rickerta, Diltheya, Troltscha, Webera, Durkheima, wy-*

kazała całkowitą poz&naukowość naturali- stycznych i tradycyjnie psychologistycznych koncepcyj kultury.

Natomiast krytyka neopozytywistyczna (Car- nap, Popper, Kraft, Neurath) wykazała to jasno w stosunku do wszelkich koncepcyj spirytualistycznych i neopsychologistycznych (typu Sprangera). Języki tych teoryj nie od­

powiadają rygorom języka nauki (jak je cha­

rakteryzuje Carnap, Tarski, Popper). Kryty­

ka metodologiczna tychże neopozytywistów i konwenejonalistów francuskich wykazała zaś, że humanistyka stroniąca od wszelkich teoryj, tylko opisująca — w ogóle nie pod- daje się sprawdzianom sensowności języka.

Może jest wzruszająca lub nudna, ale nie może być ani prawdziwa, ani fałszywa.

Natomiast w świetle tej samej krytyki marksistowska teoria kultury jest formalnie poprawna. To wiele. Te zaś jej konsekwen­

cje, które w praktyce życia sprawdzimy, po­

woli jedna za drugą popierają tę jasną t e - . orię argumentami empirycznymi. Ta praca empirycznej weryfikacji musi trwać. - ).

Współczesna metodologiczna krytyka nau­

ki uczy nas, że możemy mieć zaufanie do marksistowskiej teorii kultury. Natomiast n ie 1 możemy przywiązywać wagi do innych teoryj dotychczas istniejących. Przeciwnikom mar­

ksizmu nie pozostaje nic innego jak zbudować nareszcie poprawną, choć na biegunowo róż­

nych zasadach opartą teorię kultury. Może dokonają tego cudu!

Materializm dialektyczny ■ jest formalnie poprawnym uogólnieniem także twierdzeń marksistowskiej teorii kultury. I tyle za nim, przemawia. Marksistowskiej teorii kultury nie da się obalić, jak to próbuję ks. Piwowar­

czyk, referując jej materialistyczne uogólnie­

nia i przeciwstawiając im swoje niezłomne przekonanie, że jest inaczej. Ale odwrotnie weryfikując szczegółowe konsekwencje mar- ksowskiej teorii kultury uzasadniamy ją sa­

mą. Na jej zaś 'zasadności opieramy spraw­

dzenie zasadności wynikających z niej uogól­

nień tj. materializmu.

Natomiast teorie dualistyczne nie dadzą się uogólnić z jedynej istniejącej poprawnej te­

orii kultury — z marksizmem. To przeciw nim przemawia. I to dla ostrożnego umysłu star­

czy. Twierdzę, że nie ma lepiej metodologicz­

nie dzisiaj uzasadnionej koncepcji niż mar­

ksistowska. Czy to jednak wystarczy? Dla ostrożnego i krytycznego umysłu to na pewno, mało.

Więcej zaufania budzą teorie cząstkowe, łatwiejsze do empirycznej weryfikacji. Takie teorie jakie w praktyce budują poszczególne nauki — tak, jak się historycznie rozwinęły.

Lecz właśnie wyniki tych nauk empirycznych dadzą się z dużą zasadnością uogólniać.

I tu znów nie mogę streszczać wiciu teoryj.

Odsyłam do źródeł. Trzeba znać nowoczesną humanistykę. Dla przykiadu węźmy nowocze­

sne językoznawstwo, najlepiej dziś metodolo­

gicznie postawiona konkretną naukę o czło­

wieku (patrz Troubetzkoy, Buhler, Jakohson, Kuryłowicz). Od strony formalnej dyrektywy języka tej teorii są tożsame z dyrektywami języka marksistowskiej teorii kultury (np.

pojęcie stosunku jako podstawa systemu po­

jęć teorii, rygory klasyfikowania ilp.).

A dalej teoria ta, lepiej i pełniej niż jaka­

kolwiek inna wyjaśniająca fakty, opiera się na założeniach (antynaturalistyczna i anty8- psychologistyczna koncepcja człowieka itp.) rozwiniętych przez marksizm — a nie przez inne filozofie kultury.

Toteż marksizm, nie jest żadną religią, nie wymaga wiary. Cenię marksizm, ponieważ znajduje uzasadnienie w nauce współczesnej.

Dlatego wybrałem go spośród wielu przemy­

ślanych koncepcji. To nauka jest dla mnie — proszę księdza — przedmiotem podstawowego aktu zaufania. A wolę naukę niż biblię!

I aktualność marksizmu — powtarzam — wy­

nika tylko stąd, że tymi samymi koncepcjami człowieka twórcy kultury, praw rozwoju hi­

storycznego, periodyzacji historii itp. co tnar- ksizm, posługują się dzisiaj najbardziej przo­

dujące teorie naukowe lingwistów, socjolo­

gów, historyków. Marksizm o tyle jest aktual­

ny, że ułatwia tym uczonym syntetyzowanie wyników i porozumiewanie się. A to wiele.

O rewolucyjnej społecznie funkcji teorii

W I E S Ł A W O S T E R L O F F

Źródło przestępczości w oslroju

W ósmym dziesiątku lat ubiegłego stulecia wioski uczony prof. Cesare Lombroso dzie­

łem „IAiomo delinqucnte“ (Człowiek-zbrod­

niarz) stal się twórcą tzw. antropologicznej szkoły prawa karnego. Słynny kryminolog wychodzi z założenia, że istnieje typ człowie- ka-przestępcy, od samego już urodzenia pre­

destynowany do popełniania zbrodni. Zbrod­

niarz jest więc patologicznym podrodzajem gatunku hominis sapientis o swoistych ce­

chach fizycznych, psychicznych i nawet fizjo­

logicznych, które różnią go zasadniczo od nor­

malnych ludzi i zniewalają do wyłamywa­

nia się z szranków prawnych, stworzonych przez organizację społeczną. W drobiazgowych badaniach laboratoryjnych, w oparciu o bogaty materiał statystyczny, zebrany w więzieniach i szpitalach dla obłąkanych przez plejadę swych uczniów, Lombroso ustala kilkadziesiąt znamion, rzekomo charakterystycznych dla owego specyficznego rodzaju ezłowieka-zbrod- niarza. Niektóre z nich tworzące pojęcie tzw.

typu lombrosowskiego, stały się dziś po­

wszechną własnością ogółu.

Nie jest m oim , zamiarem -polemizowanie z wartością badań Lombrosa i zbieranych pod takim czy innym kątem widzenia sta­

tystycznych danych. W odniesieniu bowiem do jego nauki, byłoby to przy dzisiejszym sta­

nie kryminologii tylko wyważaniem otwartych drzwi. Jeżeli zaś zajmujemy się nieco bliżej teorią włoskiego profesora, to dlatego, że nau­

ka jego w ostatnich czasach, z odpowiednimi naturalnie modyfikacjami, odżyła w hitlerow­

skiej koncepcji tzw. Berufs- i Gewohnheits- verbrecher (zbrodniarzy zawodowych i z na­

wyku). Tu tylko wypada stwierdzić, że pró­

by rozwiązania sprawy przestępstwa na pła­

szczyźnie biologicznej, chociaż mogą dopro­

wadzić do efektownych wyników i' frapują­

cych oryginalnością uogólnień, nie mają war­

tości, a gdyby w świetle obiektywnej prawdy naukowej znalazły uzasadnienie, wówczas pod znakiem zapytania stanąć by musiało zna­

czenie i skuteczność profilaktyki społecznej.

Prawo bowiem nie istnieje poza społeczeń­

stwem, a chociaż można by je uznać za wy- rozumowaną ideę, to przecież dopiero w or­

ganizacji socjalnej traci ona swą abstrak- cyjność i nabiera rumieńców życia. Prze­

stępstwo przeto jako zamach na obowią­

zujący porządek prawny i jego naruszenie,

marksistowskiej, o jej roli wychowawczej nie potrzebujemy tu mówić, bo to są sprawy już dla przekonanych marksistów.

Cenię naukę a podług niej marksizm. Tyl­

ko przez swą naukowość marksizm może być podstawą rzetelnej racjonalistycznej kultury podatnej do planowania, przychylnej wszyst­

kiemu co ludzkie, kultury, która winna nas łączyć w obronie dorobku cywilizacyjnego przeciw klasowym egoizmom, przeciw wstecz- nictwu, fanatyzmowi, przesądom, ciemnocie, bezładowi, anarchii gospodarczej i społecznej, przeciw przemocy i wyzyskowi. Przeciw te­

mu wszystkiemu ćo krępuje — to co najbar­

dziej wolne i wolność zabezpieczające: racjo­

nalna, krytyczna, naukowa myśl ludzka. Ty­

le księdzu Piwowarczykowi.

Świetnie napisany natomiast artykuł An­

drzejewskiego .jest ciekawym objawem pro­

cesów dokonywająeych się w naszym środo­

wisku inteligenckim. Podkreślenie moralnych wartości marksistowskiego poglądu na świat należy powitać z całym .uznaniem. Jedno jest tylko w stanowisku Andrzejewskiego niebez­

pieczne. 'Stawianie marksizmu i katolicyzmu na jednej płaszczyźnie. Wiara, że może sięgać wedle woli do tego lub do tego zespołu. idej.

Z poprzednich moich wywodów chyba -wynika pośrednio, że tak nie jest. Marksizm 1 katoli­

cyzm, to nie są dwa obrazy świata uzupełnia­

jące się, z których jeden oświetla dane mo­

menty, a drugi wzbogaca je momentami uchwyconymi z innej perspektywy i tak oba’

dają coś pełniejszego, bogatszego.

Język marksizmu i język katolicyzmu — to są dwa tak różne języki, że dowolnie sto­

pione w jeden nic tworzą języka, ale bełkot, nie pozwalając^ budować zdań prawdziwych’

lub fałszywych, lecz tylko bezsensowne sze­

regi słów.

Niestety, -dociekania teoretyczne nie są sprawa dobroduszną. Rządzą się surt}- wj*mi-prawami.' ! nie ma na to rady. Kto wy­

brał marksizm — katolicyzm musi odrzucić.

Stefan Żółkiewski

może być pojęte i rozpatrywane tylko w as­

pekcie społecznym, jest bowiem zjawiskiem par excol!enee socjalnym.

Teoria więc Lombrosa lo koncepcja nad wyraz pesymistyczna, wynik deterministycz­

nego poglądu na świat, gdzie człowiek ma już a priori wyznaczoną marszrutę życiewą, absolutnie niezależną od czynnika woli i skrę­

powaną przez bezduszna mechanikę biologicz­

nych procesów. W takim atoli wypadku prze­

wartościowaniu zupełnemu ulec by musiała kwestia odpowiedzialności, winy i kary; do absurdu doprowadzona byłaby cala polityka penalna, zabrakłoby wymiarowi sprawiedli­

wości jakiegokolwiek uzasadnienia moralne­

go. Nauka ta, usiłując szukać rozwiązania zagadnienia socjalnego i biórąc za punkt wyj­

ścia jednostkę oderwaną od społeczeństwa i pbstuszną własnym wewnętrznym nakazom, jest wypływem epoki hipertrofii indywidualiz­

mu czasu, kiedy Max Stirner stawia jednost­

kę na biegunie przeciwległym społeczeństwu, a Nietzsche wznawiając protagorasowską te­

zę o ' człowieku będącym miarą wszechrze­

czy, wielbi potęgę „Óbermenscha" stojącego poza dobrem i ziem. Nic więc dziwnego, że mimb olbrzymiego rozgłosu znajduje ona wie­

lu przeciwników, którzy usiłują naświetlić tę ważką kwestię ze społecznego punktu widze­

nia.

I lak w początkach XX wieku powstaje szkoła francuska głosząca teorię „milieu", środowiska; Człowiek stajte się przestępcą nie dlatego, że z piętnem zbrodni przyszedł na świat, lecz że'do niej skłaniają gó warunki, w jakich się znajduje. Tń wyraźnie pobrzę­

kuje echo marksistowskiej nauki o człowie­

ku, produkcje otoczenia i wychowania. I lu­

bo nie sposób zaprzeczyć obiektywnej słusz­

ności tego stanowiska, problem bynajmniej nie jest jeszcze rozwiązany. Wyjaśnienie skut­

ku. choć etiologicznie ogromnej wagi, wyma­

ga od chirurga ostrego skalpela dla usunięcia przyczyny i radykalnego uleczenia choroby.

Teoria'wtedy bowiem dopiero nabiera mocy doktrynalnej, jeżeli w praktyce przeprowa­

dzony zostanie dowód jej niezfoitości, W te­

macie nas interesującym jest to na razie wciął muzyką przyszłości i od nas, budowniczych sprawiedliwszego dzisiaj I lepszego jutra za­

leży, by ten dezyderat przyoblekł się nieza­

długo w szatę realności

(2)

R*r. 2 O D R O D Z E N I E N rR f Jakkolwiek zaprzeczenie osiągnięć współ-

««m e] genetyki byłoby wwtecasnlctwem nau­

kowym, to jednak hipoteza cziowieka-prze- stępćy przynoszącego na świat zarodki zbrod­

ni, aktem poczęcia przez jego rodziców już Weń wsączone i potencjonalnie w nim drze­

miące aż do czasu, kiedy pod wpływem sprzy­

jających bodźców zewnętrznych lub impulsów wewnętrznych pierwiastek zła rozwinie swą prawoburczą działalność, traci znacznie ostrze talalizmu, jeśli się zważy, że chodzi w tym wypadku o dziedziczenie nie tyle wrodzonych co wtórnych, nabytych cech psychicznych.

Powstanie ich jest skutkiem, chodzi zaś o przyczynę ich rozwinięcia się. A przyczyną tą jest otoczenie, warunki wychowania i ży­

cia w ogóle. Na początku nie byt człowiek zły, dopiero środowisko, w jakim musiał żyć, zrobiło z niego przestępcę i te nabyte, wrogie ładowi społecznemu skłonności, począł prze­

kazywać następnym pokoleniom. W tym tylko sensie mówić można o dziedzicznym typie zbrodniczym. Źródła przestępczości nic tkwią przeto w psychicznych anomaliach indywi­

duum, lecz jako zjawisko nawskróś społecz­

ne wypływają z niedomagań społecznego ustroju. Abstrahujemy tutaj od sporadycznych wypadków wynaturzeń, dla których jednak i tak prawie zawsze da się jako praprzyczynę wyśledzić podłoże socjalne. W ten sposób roz­

strzygającym w zagadnieniu staję się problem wad ustrojowych i w socjalistycznym jego rozwiązaniu znajdujemy nowe możliwości skutecznego zwalczania upartej zarazy spo­

łecznej, którą, jest przestępczość. .

Dane statystyczne powszechnie wykazywa­

ły, że znakomita większość przestępców, mo­

wa tu jak i w całym artykule wyłącznie o po­

spolitych kryminalistach, rekrutowała się z tzw. warstw niższych, z nizin socjalnych, do których zaliczany był przede wszystkim pro­

letariat miejski, a dalej stan chłopski. Społe­

czeństwo burżuazyjne łacno stąd wyciągało wniosek o rzekomej aspołeczności klasy ro­

botniczej, o jej wrogim stosunku do jakiego­

kolwiek ładu organizacyjnego, o szkodliwo­

ści i niemoralności pogardliwie przez nie na­

zywanej „hołoty", którą w ryzach utrzymać mogą tylko policyjna palka i. mocne mury

•więzienia. Rzecznicy ustroju kapitalistycz­

nego zapominali natomiast chętnie o przy­

czynach takiego stanu rzeczy, nie chcleli wi­

dzieć, że leży ono tylko i wyłącznie w bur- żuazyjnej organizacji społecznej. Olbrzymia

•dysproporcja stopy życiowej klasy pracującej i posiadającej wytwarzała niewidzialną, a jak­

że dotkliwie' odczuwaną barierę; z jednej jej strony stał legion obdartych, ciemnych, głod­

nych i gorączką suchot trawionych pariasów, którzy .tfylko w , jpglę.. oćrny .alkohol jednej umieli znajdować chwile złudnego ukojenia, a z drugiej w lśniących limuzynach i wy­

kwincie tualet panoszyło się brzuchate jaśnie- pańslwo, symbol nieróbstwa i dobrobytu, pa- sorzytnictwa i krzywdy. Cóż więc dziwhego, że nieprzeparty nakaz instynktu samozacho­

wawczego w obliczu nędzy własnej ciężko harującej rodziny i niezasłużonego luksusu próżniaków przełamuje restrykcje etyczne i co ważniejsze, lęk przed karą — i tak rodzi się przestępstwo będące w swoim zaraniu ni­

czym innym, jak krzykiem buntu wobec nie­

sprawiedliwości społecznej. I cóż w tym dziwnego, że młoda dziewczyna z klasy ro­

botniczej, pełna wspólnych wszystkim kobie­

tom pragnień stroju, podobania się i uciechy, chciwie chłonąc widok wyfiokowanych dam z „lepszego świata" znikających za drzwiami eleganckich lokali — zapragnie jeden jedyny tylko raz użyć łych nieznanych cudów i... zej­

dzie powoli na śliską ścieżkę wielkomiejskiej nowoczesnej prostytucji.

Nie w psychicznych wykrzywieniach sfery ciężko pracującej, nie w braku poczucia so­

lidarności społecznej u proletariatu, ale w kontraście kastowym, ale w dysharmonii wczorajszego układu socjalnego szukać nale­

ży źródeł powstającej i szerzącej się przestęp­

czości tych, których dufni w wszechmoc pie­

niądza nazwali przedwcześnie „ludźmi bez jutra". Na usługach posiadających i na straży swobodnego trwonienia przez nich m ająt­

ków, cudzym kosztem nabytych, stała cała organizacja państwowa.

Hierarchia urzędnicza — pilnująca dobrze interesów finansjery, bo były one jednocze­

śnie jej własnymi interesami.

Kościół — który w ciemnocie i średnio­

wiecznym zabobonie utrzymywał szerokie masy, bo z tej ciemnoty i zabobonu niepo­

mierne ciągnął zyski, groził ogniem piekiel­

nym tym wszystkim, co dają posłuch refor­

matorskim dążeniom ustrojowym, a z nieży­

ciowej i niemoralnej instytucji małżeństwa sakramentalnego umiał czerpać intratne do­

chody kęnsystorza.

System szkolny — umożliwiający naukę w prąktyce tylko majętnym, w ten sposób kładąc sztuczną tamę usiłowaniom przedarcia się zdolnych ludzi przez barierę.

I wreszcie samo prawo — w założeniach pozornie demokratyczne, ale w zastosowaniu inną zupełnie miarą oceniające wyłampnie się z obowiązującego porządku ludzi . moż­

nych, a bezlitośnie karzące najdrobniejsze za­

machy na dobra uprzywilejowanych. Do­

brany* aparat sądowo-urzędniczy, złożony ze

„swoich" ludzi, umiał doskonale rozróżniać między kradzieżą czy zabójstwem popełnio­

nym z nędzy, potrzeby materialnej, a takimiż otynapii ze sfery odgórnej, którym na pomoc przychodził zaraz lekarz psychiatra lub ma­

giczne formułki kazuistyki w rodzaju dzia­

łania w afekcie, siły wyższej albo też etanu konieczności. Tak, że czyny te traciły rychło piętno zbrodni pospolitej nabierając znamion patologicznego wyskoku lub, co gorsza, ro­

mantycznej ekstrawagancji.

To były główne czynniki czuwające nad utrzymaniem istniejącego stanu niesprawie­

dliwości społecznej; bez ich usunięcia nie było dotąd mowy o racjonalnej akcji zwały czania przestępczości, boć one w tej formie, w jakiej występowały, były właśnie przy­

czyną jej szerzenia się.

Dziś czasy zmieniły się radykalnie. Robot­

nik i chłop w solidarnym związku uchwycił krzepką ręką ster rządów. Likwidacja ma­

jątków obszamiczych i wielkiego kapitału prywatnego w przemyśle odsuwa zmorę wy­

zysku człowieka przez człowieka. Demokra­

tyczna reforma szkolna da z czasem sztab własnych urzędników administracyjnych. Ze­

rwanie konkordatu z Watykanem wpłynie korzystnie na umniejszenie ‘politycznej infil­

tracji Kościoła jako orędownika kapitalistycz­

nej formy ustroju społecznego. Naturalnie, są to wszystko tylko pierwsze kroki na dro­

dze do ostatecznego uzdrowienia stosunków socjalnych. Dzisiaj wchodzimy dopiero w po­

czątkowy okres rekonwalescencji..

Bardzo poważnym etapem w drodze na­

przód będzie' sprawa, o której społecznym znaczeniu nawet nie wypada tracić słów, sprawa zapowiedzianej kodyfikacji prawa, powierzonej specjalnej komisji ze zleceniem dokonania jej nie później niż na 1. IV. 1946.

Potrzeba prawdziwie demokratycznego, nie- przedajrtego prawa jest dziś tak żywa, jak nigdy, z niepokojem tylko pewnym przyjąć należy zbyt krótki termin pozostawiony ko­

misji, który może spowodować niekorzystne luki, opuszczenia i niedopatrzenia. Lecz pozo­

stawienie w ustawie miejsca na zastosowanie wykładni analogicznej i umiejętne z niej ko­

rzystanie pozwoli wybrnąć z wszelkich nie­

przewidzianych i nieprzewidzialnych sytua- cyj.

Jesteśmy zdania, że konieczne jest wpro­

wadzenie ustawy dopuszczającej szerokie sto­

sowanie wykładni w interesie demokracji.

przed dalszymi zakusami reakcji w przyszło-*

ści. Niemniej ważną sprawą jest reforma studiów prawniczych, o której konieczności i w Polsce przedwrześniowej często się mó­

wiło. Ponieważ przekracza to ramy tematu, popifcestaniemy tu na postulacie wprowadze­

nia do studiów kryminologii jako odrębnej dyscypliny naukowej. Ta gałąź wiedzy o ol­

brzymim znaczeniu praktycznym dla sędziego śledczego, prokuratora i służby' bezpieczeń­

stwa, Wszędzie na Zachodzie miała swoje ka­

tedry, a u nas nie umiała się zdobyć na skrom­

ną docenturę. Oryginalne wartościowe dzieła polskie z tego zakresu, poza książką Estrei­

chera, trudno wymienić.

Jest rzeczą znaną, że burzom dziejowym towarzyszy zazwyczaj powszechne rozluźnie­

nie moralności; kiedy huczą armaty, gwiżdżą kule i ziemia drży pod stopami, łatwo pozby­

wa się człowiek skrupułów, a niepewność ju­

tra każę korzystać z chwili. Zasady etyczne okazują Się nagle balastem, który daje "się wyrzucić bez większego wysiłku za burtę su­

mienia. Zjawisko to wytłumaczone przez so­

cjologów i znajdujące biologiczne uzasadnie­

nie w instynkcie samozachowawczym staje Się poważną bolączką społeczną w dobie po­

koju.

Szczególną przeto dzisiaj należy zwrócić uwagę na wszelakie przejawy tego. zjawiska.

W okresie bowiem okupacji niemieckiej mie­

liśmy do czynienia z podwójnym niejako nur­

tem życia prawno-etycznego, W stosunkach wzajemnych między Polakami obowiązywały, a raczej powinny były obowiązywać nadal zasady przyzwoitości i uczciwości. Natomiast wobec Niemców czyny, które w normalnych warunkach zasługiwały by na potępienie, zy­

skiwały wysoką szarżę cnoty patriotycznej, żeby wymienić tylko sabotaż, hasło „pracuj­

my powoli", szmugięl itd. Zmuszeni do tego, walcząc o byt własny i najbliższych, żyliśmy wszyscy potrosze „na lewo". I ten fałszywy, choć w swoim czasie naturalny stosunek do pracy ciąży i dzisiaj na całym społeczeń-’

stwic. Sprawy te zresztą są w prasie usta­

wicznie i zupełnie słusznie podnoszone, nie­

stety, jednak, do tej pory bez wyraźniejszych oznak poprawy. Władze sięgają do coraz su­

rowszych środków, by zwalczyć epidemię smutne dziedzictwo wojny, lecz wielu wciąż jeszcze nie chce zrozumieć, że żyć „na lewo"

i teraz, znaczy być przestępcą. Uświadomie­

nie o tym społeczeństwa leży w interesie wszystkich, a przede wszystkim winno być ono podjęte przez partyjne organizacje, które przez odczyty i wykłady mogą wydatnie przy­

czynić się do oczyszczenia atmosfery. Kary, nawet najsurowsze, mają bardzo problema­

tyczną moc odstraszania, o czym .dobrą mie­

liśmy okazję przekonać się za Niemców, choć ći kar i tó stosowanych w najbezwzględniej­

szej formie przecie nie szczędzili. O wiole skuteczniejsza może tu być praca wychowaw­

cza, podjęta przez odpowiedzialne i świadome swej roli czynniki społeczno-polityczne. Nie ulega zaś wątpliwości, że nietknięta bakcy­

lem zarazy łatwego życia część narodu, wy­

siłkom tym przyklaśnie i weźmie czynny udział w dziele odrodzenia moralnego 1 re­

stytucji uczciwości.

.Wiesław Osterloff

Tam, gdzie wąska struga, zwana przez sło­

wiańską ludność Pomorza piastowskiego Der- sęciną, przybliża się do góry Chełm, wznoszą­

cej się 137 rn. nad poziom pobliskiego morza, zbudowali Pomorzanie w czasach przed­

historycznych gród zwany Kosalice, zamiesz­

kiwany snąc przez potorpków jakiegoś Kosa, Kosala, czy Kosego. Inni wywodzą nazwę od słowa „gąszcz" lub „kuszcz", stąd Kuszalin, miejsce po wyrębie 'zarosłe krzewami, dziś Koszalin.

Olbrzymie obszary lasów, rzeczka, gród, gó­

ra ęhełm darowane zostały w roku 1214 przez księcia Bogusława II klasztorowi Cystersów w Białym Buku koło Trzebiatowa, którzy na górze Chełm wznieśli kaplicę, sławne miejsce pątnicze na środkowym ■ Pomorzu. Prawdopo­

dobnie chcieli w ten sposób usunąć kult Bel- boha, białego boga, kwitnący tu za pogań­

skich czasów. Ód chwili, kiedy w 30 lat później okolica wraz z grodem przeszła w ręce bisku­

pów w Kamieniu, stał się Koszalin nie tylko miejscem pielgrzymek na górze Chełm, lecz także bastionem niemieckości na Pomorzu. Tu właśnie, począwszy od góry Chełm, w kierun­

ku na wschód ciągnęły się posiadłości Po­

morza Wschodniego, kraj Samborów i Mestwi-' nów, związanych z Polakami. Co na zachód szło, ciążyło ku Niemcom.

Ponieważ Koszalin stał na granicy, biskupi dbali o to, aby był warowny. W roku 1266 biskup Herman von Gleichen wydał dokument fundacyjny grodu. W krótkim przeciągu czasu, bo już w roku 1292, mieszkańcy opasali mia­

sto fosą, muręm i basztami. W postaci tej prze­

trwał gród zasadniczo do roku 1815, do zerwa­

nia murów, częściowo zresztą opasujących miasto środkowe do dziś dnia.

Sądząc z tego, co zostało, gród był topogra­

ficznie interesujący i piękny. Obfitość wody Dersęciny, płynącej z jeziora Lubiatowskiego, pozwalała napełniać szerokie fosy głębokim strumieniem. Na północy u stóp żeńskiego klasztoru cysterskiego, gdzie dziś lśni Szeroka tafla stawu zamkowego, zastawiono bieg rzeki r zbudowano młyn wodny. Dziś młyn tutaj również się znajduje. Woda opływała także Bramę Wysoką, gdzie dziś stoi liceum dla dziewcząt, i Bramę Nową, gdzie kolej i, dwo­

rzec. Śladów pierwotnego grodziszcza słowiań­

skiego- należy szukać na północ, na zewnątrz murów grodu niemieckiego, wzdłuż Dąrsęciny i ul.Garbarskiej.Bądź co bądź wybór miejsca, kierunek przyszłego grodu, należy do autoch­

tonów, do Pomorzan. Oni byli pierwszymi Właścicielami ziemi, oni upatrywali stosowne punkty pod osiedla: Niemiec ciągnął za po­

mysłem Słowian.

Co jest w Koszalinie słowiańskiego? Z pew­

nością nie kościół Mariacki, stary, z czerwo­

nej cegły, poważny, dostojny gmach, po roku 1300 zbudowany. Mury są niemieckie, ale

* część rzeźb' świętych pochodzi z pierwotnego kościółka na górze Chełm, zwłaszcza wielki krucyfiks u wejścia do baptysterium, a jesz­

cze pewniej krucyfiks mały znajdujący się w zakrystii. Rzeźba drewniana ma u góry w głowie lejkowaty otwór, skąd idą przewody do oczu i ran w dłoniach i stopach. Czerwo­

nym płynem namoczona gąbka sączyła krew do oczu i ran, gdy się zaczął odpust na św, górze Chełm, za pomorzańskich czasów, przed reformacją, podczas której sławna świątyńka na Chełmie uległa likwidacji i to szybkiej.

Jest jeszcze jednomiejsce w grodzie Kosza­

linie, które nas, Polaków, przyciągać musi, mianowicie resztki zamku, gdzie rezydowali słowiańscy książęta pomorscy. Po zaprowadze­

niu reformacji członkowie Piastów szczeciń­

skich zastrzegli sobie godność biskupów ka­

mieńskich chcąc zabezpieczyć olbrzymie ląty- fundia tych książąt Kościoła dla członków swej rodziny. Osiągnąwszy ten cel, porzucili starożytną rezydencję biskupią w Kamieniu . zbytnio klasztor przypominającą i przenieśli

się do Koszalina.

Zapoczątkowało to erę świetności miasta od 1556 do 1622. Znać, że słowiańska krew pły­

nęła w żyłach tych książąt świeckich, choć

•dostojników z mitrą biskupią. Żyli szeroko, budowali, przekształcali miasto, zrobili z niego świetny ośrodek kultury i dworskich manier.

Mieszkańcom miasta i okolicy, ciężkim pół­

nocno-zachodnim Germanom używającym ję­

zyka dolno-niemieckiego wydał się dwór ksią- żęc; jakby bajką z zaczarowanego świata.

Już pierwszy książę', buńczuczny i dumny Jan Fryderyk (1543—1600), gdy tylko się po­

jawił w Koszalinie w roku 1569, kazał zer­

wać budynki klasztoru Cystersek, opustosza­

łego zresztą za przyczyną Lutra i zbudował rezydencję godną Piastów Gmachy, pawilony, obszerne podwórce, ogrody zamkowe, zwie­

rzyniec, kościół książęcy, to wszystko powstało, w pierwszych kilku latach jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Gdy się książę zja­

wiał, miasto grzmiałt} od wrzawy i gwaru. So­

koły, rycerstwo, turnieje szły jednym ciągiem.

Dziwili się Niemcy, gdy książę Piast się bawił.

Nie mogli koszaliniacy lepiej trafić, jak właśnie otrzymując Jana Fryderyka na pierwszego blskupa-księcia. W Koszalinie ba­

wił on krótko, bo od 1569 do 1574, gdyż wnet S T A N IS Ł A W H E L S Z T Y N S K I

Nieznany Polsce gród Koszalin *

odwołały go losy na księcia Szczecina i pana całego Pomorza. Był on je'dną z najwybitniej­

szych indywidualności książąt piastowskich w Szczecinie. Za młodu studiował w Gryfii.

Potem podróżował po Europie. Na Węgrzech dowodził ramię w ramię z hr. Zrinym od­

działem wojsk przeciw Turkom. Po epizodzie koszalińskim, który był dla małego miasta istnym przebudzeniem z letargu, kroczył Jan Fryderyk coraz śmielej w szeregi najbardziej energicznych książąt swej epoki. W Szczeci­

nie tak jak w Koszalinie kazał zburzyć stare zamczysko Piastów — jakaż niepowetowana dla nas strata — i zbudował nowe gmachy, wypełnił je dziełami sztuki, które zamawiał u najtęższych, współczesnych mistrzów. Zbu­

dował poza Szczecibem nową rezydencję let­

nią, w której przebywał otaczając się księ­

gami, obrazami, rzeźbami, zakochany w swej młodziutkiej żonie, — postać przypominająca do złudzenia współczesnego kuzyna krakow­

skiego, Zygmunta Augusta.

Taką to figurę wybitną dane było Koszali­

nowi mieć przez parę lat pośród siebie. Na­

prawdę błysnął on nad Dersęciną jak gwiazda płomienna na spokojnym niebie. Jan Fryde­

ryk, fantasta, chorąży wojsk cesarskich, na­

śladowca Filipa IX hiszpańskiego, arbiter ele- gantiarum, mecenas artystów — i Koszalin!

Gdyby pobył tutaj dłużej, oczom naszym po tym Piaście jawiłby się ogrom przemian.

Miasto wyglądałoby inaczej. Zrobiłby z nie­

go mały Kraków, Słupsk czy Szczecin.

Następca Jana Fryderyka, książę Kazimierz, również okazale sję prowadził. Zajechał w ro­

ku 1574 z orszakiem, z tętentem, kazał sobie złożyć uroczysty hołd i zaczął prowadzić dwór na wielką skalę. Przybyło z nim mnó­

stwo dworzan swoich i cudzoziemskich. Za­

mek dostał nowe urządzenia, wieża zamkowa zegar z hejnałem, ulice nowe nazwy: Ksią­

żęca, Zamkowa, Junkierska, Rycerska—młody Medyceusz rządził Koszalinem. Letnią rezy­

dencję wybudował nowy pan w pobliżu morza, niedaleko naszego dzisiaj Złotobrzegu, kąpie­

liska bałtyckiego u stóp morza, letnią rezy­

dencję nazwaną — zupełnie jak u polskich Piastów — Kazimierzem. Tam spraszał, by­

wało, całe miasto, mieszczan z żonami i cór­

kami, gościł ich, karmił i poił, a gdy brakło płynnej gotówki w kasie, szedł skarbnik księ­

cia do zarządu miasta: takiemu panu nigdy nić godziło się odmawiać. Ba, trzeba było od­

wzajemniać się za gościnę, a więc nowe serie balów i przyjęć w samym cichym dotąd Ko­

szalinie. Na ratuszu, który stał w środku ryn­

ku, gdzie dziś sterczy zniszczony pomnik Fry­

deryka Wilhelma I, otwierały się podwoje, Setki srebrnych pucharów, z których słynął skarbiec miasta, znoszono na stoły. Uczta za­

czynała się od nowa, w stylu renesansu.

Od roku 1602 do 1618 rezydował w Kosza­

linie Franciszek I, książę-biskup kamieński, synowiec Kazimierza, wielki miłośnik polo­

wania. Odbudował on. kaplicę zamkową, stary kościół pocysterski, wzniósł pałacyk w ogro­

dzie zamkowym, założył tor dla jazdy konnej;

goniono tam i strzelano do celu. Najbardziej upamiętni! się zamówieniem malowideł do kaplicy zamkowej. Sprowadziwszy mistrzów holenderskich, kazai ozdobić ściany kaplicy scenami z dziejów swych piastowskich ojców.

Szczególnie Bogusław X, pradziad, natura bujna, pątnik do Jerozolimy, dostarczył Kazi­

mierzowi wielu tematów do tych malowideł.

Koszaliniacy pamiętali tego księcia. Wiedzieli, ile pieniędzy kosztowała ich ojców awantura w roku 1475, kiedy uniesieni gniewem na kilku dworzan mieszczanie napadli na zamek w Canowie obok Koszalina i wzięli księcia do niewoli. Bogusław X nie protestował, pozwolił się przywieźć na drabiniastym wozie do mia­

sta, lecz gdy sprawa się wyjaśniła, gdy miesz­

czanie ochłonęli i z wszystkich osad kraju nad­

ciągnęli rycerze na ratunek księcia, ze śmie­

chem na ustach nałożył mieszczanom w Kosza­

linie 3.000 guldenów kary i podarki dla dwo­

rzan i ciężki ładunek srebra dla obrażonej księżnej.

Jeszcze jeden, ale już ostatni książę z rodu Piastów mieszkał w Koszalinie. Był to Ulryk, wielki miłośnik turniejów, ćwiczeń rycerskich i strzelania do ‘ celu. Przebywał częściej w Szczecinku niż w Koszalinie. Wybudował tam nowy zamek, dziś nie istniejący. Atmo­

sfera Koszalina nie Odpowiadała jego gustom.

Mieszczanie Koszalina znani byli z ciężkie­

go dowcipu, z fatalnych pomysłów i pechowo- ści. Bili się w średniowieczu z Kołobrzegiem, z Korlinem, zniszczyli klasztor w Bukowie. Za wszystko przychodziło im w rozrachunku ostatecznym płacić, przepraszać, ponosić Tton- sekwencje. Byli przedmiotem drwin całego księstwa.

A pracowali biedacy w pocie czoła. Rze­

mieślnicy, złączeni w cechy, wyrabiali sukno, piwo, różne sprzęty z drzewa, szkuty do po­

łowu ryb na jeziorze Jampo i na morzu. Na placu św. Mikołaja modlili śię do patrona fal, w kapliczce dziś zniszczonej. W szkutach za­

puszczali się aż po Danię 1 po Szwecję na po­

łów śledzi. Do Hansy bali się zapisać, bo zbyt

drogo kosztowało. Dopiero książęta Piastowie

ich rozruszali 1 nauczyli dworniej żyć, pole-

(3)

>’ >• 51

O D R O D Z E N I E

S tr.

3 rować sposób bycia i wydawać pieniądze

z wdziękiem.

Wojna 30-letnia położyła kres świetności miasta zajmowanego na przemian to przez kajzerlików, to przez Szwedów, jednych i dru­

gich nakładających ciężkie kontrybucje i kwa­

terujących u mieszczan i wieśniaków. Szczy­

tem nieszczęść był pożar w roku 1718, w któ­

rym spłonęło całe miasto, wyjąwszy kościół . Mariacki, baszty i mury. Fryderyk Wilhelm, ojciec Fryderyka II, był zmartwiony klęską, dał pieniądze. Przy wysiłku społeczeństwa miasto odbudowało się doskonale i w bardzo ,. szybkim tempie. To co dziś, w 1945, widzimy ze zgliszcz na rynku, to resztki właśnie wów­

czas powznoszonych, jednolitych, brzydkich, w pruskim stylu pobudowanych gmachów.

Drugi rozkwit miasta zaczął się po kongre­

sie wiedeńskim od 1815 roku, kiedy Koszalin . obrano na stolicę rejencji. Jak niegdyś dwór książąt Piastów, tak teraz prezes rejencji i sztab urzędników przyczynił się do pomyśl­

ności miasta. Koszalin nie miał tak rozwinię­

tego handlu i przemysłu jak Słupsk, nie miał portu i charakteru morskiego jak Kołobrzeg, ale jako centrala władz wybijał się coraz bardziej na czoło miast na obszarze między Szczecinem i Gdańskiem.

Z rejencją przybył sąd okręgowy, urzędy, liczne szkoły. Dawną szkołę łacińską zamie­

niono na gimnazjum, otwarto seminarium na-

* uczycielskie, później w roku 1890 przenie­

siono z Chełmna do Koszalina szkołę kadetów, założoną przez Fryderyka II. Wybudowano dla niej u stóp góry Chełm kompleks wspaniałych budynkójy przy ul. Gdańskiej. Cała dzielnica wschodnia, tzw. przedmieście Fryderyka Wil­

helma III powstało w tym (♦kresie, po ze­

rwaniu murów miasta i regulacji nowego planu zabudowy. Liczne koszary stanęły na peryferiach, piękne szkoły wewnątrz. Przed wybuchem ostatniej wojny istniało tu 5 wiel­

kich gmachów szkół powszechnych, semina­

rium, pedagogium doktora Reusse’a, liceum, przedszkole, szkoła wydziałowa, szkołą zawo­

dowa, rolnicza i inne. Miastem urzędów, szkół, koszar, rentierów i emerytów był Koszalin, roz­

budowany szeroko w zieleni, sadach, na licz­

nych przedmieściach ciągnących się kilome­

trami wzdłuż arterii ku morzu, ku górze Chełm, ku Rogaczewu — Rógzowie.

Oko ekonomisty mogło spocząć z zadowo­

leniem na innych obiektach. Przede wszyst- kiną, na wielkiej fabryce papieru nad dolną Dprsęciną. zatrudniającej w dobrej koniunk­

turze do tysiąca robotników. Produkowano w niej dziennie 70.009 kg papieru różnego .ga­

tunku Dałkj fabryka konserw rybnych, wła­

sność Waldemana. Wyspecjalizowała się ona też w rzucaniu na rynek sętek tysięcy „piersi gęsich". Gęsi skupowano masowo w chudym stanie, ze ścierniska, jesienią w Polsce, a na św. Marcina, po utuczeniu, rozprowadzano po Niemczech i innych krajach. Wytwórnie ma­

szyn rolniczych czyniły zadość potrzebom za­

plecza pomorskiego. Przetwórnia tekstylna' lnu temuż służyła celowi.

Wojskowy miał się czym interesować w Ko­

szalinie. Nowoczesne liczne koszary na wschód od miasta odbiegały szczęśliwie od nieznośne­

go pruskiego stylu iat wilhelmińskich. Lotni- , sko przy dzisiejszej ulicy Jana z Kolna i stacja samolotów wodnych w Unieslach, jak i fa­

bryka samolotów wojskowych, późniejsze za­

kłady Ambi, świadczyły o gotowości wojennej

kraju. z

Doskonale rozbudowana sieć dróg szoso­

wych, tramwaj elektryczny w mieście i do­

jazd takiż do wybrzeża w Mielnie i Uniestach ułatwiały mieszkańcom komunikację. Wy­

obrazić sobie można, jak latem miasto pusto-5- ezało, a jak ożywiało się morze ze swymi ką­

pieliskami, które leżą wzdłuż wybrzeża, od­

ległego o 10 km. Zarówno miejsca nad śród­

lądowymi jeziorami, nad Jamnem i. Bukowem, miejscowości Jamno, Łabusz, Łazy, Osiek) Bukowo, Mielno Wielkie i Małe, Żłotobrzeg, jak i inne punkty morskie aż do Kołobrzegu, a na wschód aż do polskiej granicy do Żar­

nowca roiły się od letników.

Dziś te ośrodki morskich kąpieli zaludniły się postaciami brązowymi i różowymi ludzi, mówiących tak jak niegdyś mówili mieszkań­

cy tego pobrzeża. Bałtyk przypomniał sobie znowu dźwięki, wibrujące tu przed 300—400 laty. Poszli ei, co charczeli „Pommern", zja­

wili się ci, co zawodzą śpiewnie: Morje, Po- morju — Morze, Pomorze. Ciemnobłękitną, lśniącą, nagrzaną w słońcu farbą ścieli się Bałtyk na nieprzejrzanej przestrzeni do stóp nowych panów i liże im z radośbią stopy. Cie- . szy się ppczciwy brytan, stary Bałtyk, że go z Koszalina odwiedzają goście Widzi flagę biało-czerwoną, co z góry Chełm i baszty jej nad krajem powiewa Uroczysko Białoboga, później las kultu Marii szumi stuletnimi buki, że zawładnął n>m znowu lud ze szczepu Po­

morzan, lud słowiański, przyrodzony jego

^król i pan.

Stanisław Helsztyński

M A R IA K U R Y L U K

, 1

S p o tk a n ia z N iem ca m i

Wszystkie wydawnictwa, nadsyłane 'do re­

dakcji. będą odnotowywane w specjalnej rn bryce.

Recenzje zamieszczane będą jedynie z ksią- tek nadsyłanych bezpośrednio pod adresem redakcji

, Wydawcy i autorzy proszeni są o przysyłanie

kowości możliwie

w

dwóch egzemplarzach.

Po raz pierwszy w życiu jestem nad morzem.

Stoję, na jego wybrzeżu, zanurzam stopy w ciepłym piachu, patrzę.

Sądziłam, że wrażenie będzie potężrft:. — .Wielka sadzawka. — To Bronia, nie tracąca nawet tutaj sceptycznego wyrazu twarzy, wy- rzekła te słowa podnosząc brwi i brużdżąc czoło. Wiatr uniósł te okruchy ludzkiej mo­

wy, szum morza je porwał, unicestwił. Tutaj w Sopocie, morze widziane z ogrodu zdro­

jowego, rzeczywiście nie jest wielkie.

Szum morza! Będąc dzieckiem chodziłam .często do jednej z naszych sąsiadek, której nie znosiłam, tylko po. to, by móc przyłożyć do ucha dużą, piękftą muszlę o wnętrzu ró­

żowym jak mięso łososia. Pchchch, chchch, sss.

Podniecona wsłuchiwałam się w ów tajemni­

czy szmer. Wracałam do domu i prosiłam matkę, by opowiadała o morzu. Bo tyle już wiedziałam, że gdzieś jest olbrzymia woda i że tam „pływają" takie cuda.

Osobliwe było tó opowiadanie prostej ko­

biety, która nigdy -morza nic widziała. Nie miała wyobraźni i powtarzała zawsze tę samą historię wyczytaną w starym kalendarzu o wielorybach i o „tych babach, co ogon mają zamiast nqg“ i tylko na pieszczęście okrętom na morzu się pojawiają. Była to cała jej wie­

dza. o morzu. Jeśli matka w takich chwilach nie miała pilniejszej roboty — zawsze bowiem1 pracowała, rzadko odpoczywała — bywało, że się zamyśliła. —. Mówią, że ońo jest bez początku i bez końca. -— Patrzyła przed sie­

bie. — Tego zrozumieć nie mogę. — Co to znaczy, mamo? —- pytałam zawsze. —- Ażebym ja, dziecko, wiedziała. Mówiłam ci przecież, że sama nie rozumiem... — rzekła i zamilkła.

Raz, pamiętam, matka dłużej aniżeli zwykle zastanawiała się nad tym co powiedziała.

Jak to może być — „bez początku i końca"?

Tak jest tylko w modlitwach, o Bogu. — I spostrzegłszy palącą się żądzę w m ych, oczach, by właśnie o n i m wiedzieć więcej, burknęła:

— No, odczep się już. Zawsze łazisz gdzie nie trzeba.

Westchnęła „głęboko, Często tak wzdychała.

W miarę jak dorastałam i jak wzbierała we mnie żądza wiedzy, Rozumiałam co owe west­

chnienia znaczyły: — O Boże, jacyśmy*ciemni', ciemni...

1 tak powstała jedna z mych tęsknot. Nje fnogłabym jej nazwać, „tęsknotą za morzem".

Była bowiem czymś o wiele, wiele szerszym:

■gdzieś jest wielki świat, panie piękne, złoto­

włose i takie „z ogonem", gdzieś są tajemnicze lasy, gdzie , żyją cudne papugi, które się zna tylko z obrazków, gdzieś dzieją się niesły­

chane, niepojęte sprawy i szumi morze, co jest „bez początku i bez końca".

Stoję teraz nad tą wielką wodą. Wsłuchuję się w szum morza, jak kiedyś w dzieciństwie wsłuchiwałam się w szum muszli.

Nie lubit^ hałasu, łoskotu. Szum morza to oo innego. Jak pod wpływem muzyki, tworzą się we mnie, rozwiązują problemy. Można by godzinami leżeć w piachu i słuchać?

Gdyby właśnie nie dokonywały się na pew­

nej przestrzeni świata, która nazywa się Pol­

ską’ tak wielkie, historyczne wydarżenia, które marzyć i odpoczywać nad polskim mo­

rzem nie pozwalają...

„MAN MUSS GEHORSAM SEIN!"

Siedzę w ogrodzie zdrojowym, który, jak wiem z opowiadania wiarogodnych ludzi, kie­

dyś był utrzymany wzorowo, teraz jest za­

niedbany i służy za pastwisko. .Mam nadzieję, że Zarząd Miejski mia-sta Sopotu znajdzie w niedalekiej przyszłości czas, by zająć się tą sprawą.

Na skwerze dwaj chłopcy pasą krowy.

Od morza zbliża się jegomość w spoden­

kach kąpielowych, podtrzymując różowo bły­

szczący jak u wieprzka a o nieco jyypukłej, linii brzuch. Jest już tak blisko, że dostrze­

gam jego chwiejne, tańczące kroki. Twarz ma nalaną, -oczy duże, wypukłe. Zbliża się do krowy. Klęka przed nią. Chłopcy odwracają się chcąc ukryć śmiech. Wnioskuję z tego, ze są Niemcami. Dziecko nieniemieckie śmia­

łoby się na ten widok w żywą twarz.

Tłusty jegomość uznał widocznie, że dość ubóstwiania krowy, podnosi się z kolan, obej­

muje krowę za szyję, całuje ją niby urocza pannę- w pysk, po czym bez słowa bierze za łańcuch i ciągnie za sobą. Chłopcy przestają się śmiać — jegomość oddala się z krową w- kierunku morza. Zrywam się, ciekawa dal­

szego ciągu.

Jeden z chłopców — ma twarz przemiłą z czupryną spadającą na czoło ’--- zbliża się do mnie. Musiał dostrzec, że patrzę na niego z przyjemnością, bo śmiało przemawia do mnie:

— Was tun? Kann ich nachlaufen und ihm, die Kuh wegnehmen?

Boi się trochę. Może tamten mu coś zrobi?

'Chłopak ma piękneoczy Źrenice koloru błękitnego na miał stłuczonego szkła, rzęsy długie, gęste i czarne.

Odpowiadam poważnie (trudno być oschłym na widok ładnego dziecka):

— Tak, możesz to uczynić A czyje są kro­

wy?

— Die gehóren einem polnischen Wirt. Wir miissen sie huten.

Chłopak puszcza się biegiem. Idę za nim.

Krowa, która wraz z jegomościem zniknęła już za wydmami piachu, jest znów w orbicie naszego widzenia. Jegomość usiłuje ją wciąg­

nąć do morza. Nie odbywa się to bez czułych gestów Mimo to zwierzę ryczy wniebogłosy.

Plaża jest zupełnie pusta.

Stoję o parę kroków za chłopcem. Stwier- ' dzam, że zaszła w nim nagła zmiana. Czyżby

już się nie bał?

Krzyczy do jegomościa patrzącego nań idio­

tycznymi oczyma:

— Geben Sie die Kuh her, hóren Sie!

Tamten wcale nie słucha. Znów klęka przed krową i czułe zachęca ją do wykąpania się w morzu.

' . Nim się obejrzałam — w opalonej pięści chłopca błysnął póż.

— Gibst d u die Kuh, h e r s t e ? Zmienił ton.

Robię jeszcze dwa kroki w przód.

Chłopak trzyma nóż z tyłu, ukrycie i chytrze jak zbrodniarz. Co on zamierza zrobić?

Nagle się odwraca. Spostrzegł mnie. Szkar­

łatny rumieniec okrywa jego twarz i szyję, ale wnet chłopak blednie, zbity, z tropu. Rę­

ka jego trzymająca'nóż wsuwa się powolnie do kieszeni spodni.

Interweniuję. Od jegomościa porządnie jo­

dzie wódka. Zagaduję go uprzejmie, żę bar­

dzo mi -przyjemnie poznać takiego miłośnika zwierząt, bo ja również itd. Wynik — po­

myślny. Jegomość sam odprowadza krowę- na pastwisko (tzn ogród zdrojowy).

Siadam- znowu na ławce. Chłopak udaje.

że mc się nie stało i jakoś zanadto głośno — w porównaniu z poprzednim, zachowaniem się — rozprawja ze swoim towarzyszem.

Przywołuję go. . . . . i

Zbliża się wolnym krokiem. Znów blednie.

— Ile masz lat?

— Trzynaście.

— Co robiłeś w Hitlerjugend?

Szkarłat rzuca się. na, jego twarz.

— Ich habe der Hitlerjugend nicht a-nge- hórt. — Widać, że kłamie,

Nie reaguję ńa tę odpowiedź, pytam dalej spokojnym śłosem:

— Jak ci się podobało w Hitlerjugend?

Chwila milczenia. Potem: t

— Ich hab miph dort schlecht gefuhlt.

Opuszcza głowę.

— Daj nóż.

Posłusznie, bez1 zawahania wyjmuje fiński

‘nóż i poda je mi go,

— Co ehciałeś zrobić?

Unika mego wzroku. Po chwili:

— Angst wollt ich ihm nur einjagen.

— A dlaczego ehciałeś go nastraszyć? Wi­

działeś przecież, że był pijany. Dlaczego mó­

wiłeś do niego per ty?

Chłopak czuje, że nie sposób uniknąć od­

powiedzi. Podnosi głowę i znów śmiało: '

— Ńas tak uczono, że tak trzeba z Pola­

nkami.

— I jak myślisz, było to słuszne?

Chłopak patrzy mi badawczo w oczy. Nie widzi w nich nienawiści, widzi tylko powagę.

Decyduje się na odpowiedź: K

—-, Man muss gehorsam sein. Mutter sagt uns das imrper.

Bierze mnie nagle złość, tracę cierpliwość Nie ja będę mu mówiła, jak trzeba, eo złe i co dobre, nie ja przecież będę go wychowy­

wała. Pójdzie sobie wnet do Niemiec, a tam go już nauczą.

Nauczą?

Nauczą — nowego posłuszeństwa? O, nie trzeba. Niemcy to posłuszny naród.

Przeobrażą ich dusze? *

Jeśli naród sam się do tego nie zabierze,..

Kiedy wróciłam do domu, noją w mojej kieszeni już nie było. Była natomiast dziura,

przez którą wyleciał. ,

WYSIEDLENIE NIEMCÓW Z GDAŃSKA

Auto' mknie przez zniszczony Gdańsk, Tu i ówdzie stoją trupy fasad świadczące o mi­

nionym pięknie. Gdańsk leży w gruzach. Du­

że napisy: BOP — Biuro Odbudowy Portów.

Szare, jakby popiołem przysypane Niemki ciągną na prędce sklecone wózki z grątan)i i tobołkami, w ulicę skręca kolumna polskięh żołnierzy, ną jednym z tnocniĄ zniszczonych domów napis: stołówka Polskiej Partii So­

cjalistycznej i para buchająca z okna, a nad tym wszystkim wysokie, zachmurzone niebo, tu i ówdzie przecinane jeziorkami błękitu

Jesteśmy na dworcu. Ze mną polski kapi­

tan. Przywołuje kierownika transportu, Niemca. Kapitan salutuje, podaje mi dłoń.

— Spełniłem obowiązek, pozostawiam pa­

nią samą. Może pani swobodnie porozmawiać.

Rozglądam się. Ńle chcę wierzyć oczom.

„Mit Tranen und Jaraniem ‘ Wird nichts bestellt, Mit Sichel und Hammer Bcstellst du die Welt!“

, Wiersz jest namalowany dużymi literami na białej tabliczce, którą przymocowano do pierwszego wagonu za. lokomotywą. Nad'

nim — portret Stalina. Wokoło — czerwone chorągiewki.

W ogóle czerwieni jest dużo. Każdy wagon jest nią udekorowany, czerwona wstążeczka tkwi w klapie niejednego surduta, niejednego damskiego płaszcza.

Kierownik .transportu musiał dostrzec moje zdumienie, spieszy bowiem z wytłumacze­

niem;

— To jest transport Niemieckiej Partii An­

tyfaszystowskiej"

Patrzy mi badawczo w oczy. Czy te ymagi- cznc słowa wywarły wrażenie?

Na torze z prawa stoi’ długi sznur czerwo­

nych wagonów towarowych. Drzwi wagonów są szeroko otwarte, upłynie jeszcze sporo cza­

su nim transport ruszy. Przy drzwiach spu- ' szczone ruchome schodki.

Na torze z lewej strony stoi kilka wagonów osobowych W oknach dużo dzieci .— czysto, ładnie uczesane.

— To jęst wagon artystów-antyfaszystów-—

tłumaczy .kierownik transportu.

Kiwam głową, nic nie mówię. Ruszam do wagonów z prawa.

Idę od wagonu do wagonu. Są czysto wy­

gniecione, jest ich również odpowiednia ilość, by ludzie w nich mogli swobodnie się poru­

szać. Prawie w każdym wagonie znajdują się łóżka połowo, które ci wyjeżdżający przyta->

szczyli tu dla wygodniejszej jazdy. Najwięcej jest kobiet, młodzieży-i dzieci. Nie brak jed­

nak i mężczyzn.

Zdumiewa mnie wielka liczba tych gdań­

skich anlyfaszystów. Skąd się nagle wzięli?

Od tego pytania zaczyna się rozmowa z Niemcami. Na tym dworgu, w obliczu tych czerwienią umajonych wagonów i Niemców poruszających "się swobodnie wśród żołnierzy polskich i czerwonoarmistów, opanowała mnie dręcząca myśj.

Kierownik transportu /zapytuje, czy chcę, żeby mi odpowiadał po niemiecku, czy po ro­

syjsku. Mówi równie dobrze po rosyjsku jak po niemiecku.

— O, — powiadam — gdzie się pan nauczył

tego języka? •

— Rodzice moi ' byli Nierpcami, ale żyli w Rosji. W czasie rewolucji 1918 roku dosta­

liśmy się do Pols'k'i. Później osiedliliśmy się w „Danzig", •

— Ućiekliście?

Czy mi-się to tytkę zdajc — kierownik jest zaskoczony moim pytaniem, które rzuciłam mimpcliodem — jakaś niepewność maluje Się w jego oczach. Odpowiada:

— Nie,- nie. Ja nie bytem białogwardzistą.

Ani ja, ani mój ojciec. Po prostu zawierucha wojenna. Vólkerwanderung.

Nie pytałam , go o to.

A teraz — dodaje — jadę do Niemiec. Do ojczyzny. Proszę pomyśleć — nigdy tam nie

byłem. . „

Ma kędzierzawe włosy, nieco wystające jak u ludzi wschodu kości policzkowe. Na Niem­

ca nie wygląda. Czyż oni wszyscy stęjący tu wokoło mnie wyglądają na potomków tej po­

noć wspaniałej rasy, której czystość, według teorii Alfreda Rosenberga, wywodzi się od Germanów? Cóż za straszny w swych kon­

sekwencjach mit, la „Rassentheorie" krwa­

wej spółki Hitlęr-Rosenbęrg! I tylko w takim narodzie jak Niemcy mogła powstać tak per­

fidnie rozbudowana teoria o wyższości rasy germańskiej.

Powiadam, że tylko w niemieckim narodzie.

Któryż naród jeszcze był tak predestynowany do przyjęćia hitlerowskiej ideologii? Który jeszcze naród posiada taką mitologię , jak Niemcy? Czym jest saga o Nibełungach? O- piewa sję w niej zbrodnię, krew i zemstę.

I na tej mitologii, na sagach o wielkim, boha­

terskim Hagenie, o mściwej Krymhildzic wy­

chowywały się od wieków niemieckie dzieci.

I nie było nauczyciela czy" wychowawcy, któYy by powiedział, wytłumaczył niemieckie­

mu dziecku: widzisz, (en Hagen to' wcielenie zia, okrucieństwa. Nosi wszelkie cechy bestial­

stwa. Jest szatańsko przebiegły. Niewinne­

go Zygfryda morduje, kiedy ten bez zbroi, nachylony nad źródłem pokrzepia się wodą.

Ażeby Krymhildę jeszcze bardziej załamać, kradnie

iej

skarb zdobyty przez Zygfryda W krainie Ńibclungów i topi go w Renie, w :e- 'mu tylko wiadomym miejscu. Ten sam Ha­

gen nie waha się odwiedzić Krymhildy, kiedy w żałobie pogrążona, siedzi nad katafalkiem Zygfryda. Przyszedł „złożyć jej kondolencje"!

Mitologia, niemiecka głosi, źe kiedy I-lagen przystąpił do zmarłego Zygfryda, rany jego zaczęły krwawić na nowo. Hagen jednak nie zachwiał się ani na chwilę.

Jak interpretqj.vał nauczyciel, wychowawca ludu niemieckiego, ponurą postać Hagena von Tronje? Hagen kłamie. Kłamie tak oczywi­

ście i niedwuznacznie, że aż to rzuca się W o- czy. Nauczyciel tłumaczył niemieckiemu dzie- ' oku, że bywa szlachetne kłamstwo, że Hagen wszystko co czyni, • czyni w imię wyższej prawdy i dlatego jest symbolem „des Urheł- dentums". Czy kiedyś zanalizowano przed dzieckiem niemieckim ową postać mitycznego germańskiego zbira? Co *o była za „wyższa prawda"? Tej prawdzie było na imię: wier-

( i

Cytaty

Powiązane dokumenty

dzi, przez którą się przewija mnóstwo jeńców włoskich i francuskich, można obserwować, jak co zgrabniejszy spośród nich wyszukuje sobie już po kilku dniach

Dzieje Polski odbywają się nie tylko nad Odrą i Nisą, ale w każdym słowie, które ugruntuje prawdę o ziemi sięgającej po Nisę i Odrę, i w każdej

Sprawa przez to jest ważna, ponieważ od świadomego swoich celów realizmu powieści Prusa zdaje się, być droga niedaleka do na­.. turalizmu, jako rzekomo

Gdy jednak pierwszy Farys jakby naprzekór klęsce politycznej, prześladowaniu 1 rozproszeniu filomatów oraz rozgromieniu dekabrystów, na przekór niewoli i rozpaczy

Nie Jest Jednak paradoksem stwierdzenie, że osąd Bendy uzupełnia pogląd Fargue’a, himleszczalącego Valery'ego obok Pascala 1 da Vlncl, Gdyż Benda ostrością

skiej opowiadał Burian, że sięga ona jeszcze ' czasów, kiedy siedział w więzieniu; kiedy miat przed sobą zamknięte drzwi, przez które się wchodziło, by

Żart, humor tych czasów był wówczas w rękach najmodniejszych poetów, którzy uważali się za wrogów faszyzmu i w wielu wypadkach może istotnie nimi byli.. Ale

tego czynu przyłączyli się nawet ci, co znali tajemnicę rozkazu, zdawali sobie sprawę z nie­. właściwości terminu, z niedostateczności