• Nie Znaleziono Wyników

Relacja Urszuli Ściubeł została nagrana w styczniu 2016 roku

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Relacja Urszuli Ściubeł została nagrana w styczniu 2016 roku"

Copied!
18
0
0

Pełen tekst

(1)

Relacja Urszuli Ściubeł została nagrana w styczniu 2016 roku

Pracę zaczęłam w stoczni w 1963 roku 1 marca. Dowiedziałam się, że będzie kurs suwnicowych.

A w ogóle to przedtem pracowałam w spółdzielni, nazywała się Marlinka. Pewnie pani nie słyszała, pani za młoda. Myśmy sprzątały na Stoczni Północnej, to jest ta obok Gdańskiej. Dowiedziałam się, że będzie kurs suwnicowych, bardzo mi to zaimponowało, byłam młodziutka, 18 lat miałam. No i zapisałam się na ten kurs. Na suwnicy było fajnie, fajnie mi się jeździło, świetnie sobie radziłam.

Musiałam nawet się palić nauczyć, bo moja instruktorka paliła, więc mnie częstowała. Specjalnie mi się to nie podobało, ale dla dobra sprawy. Wszystko było fajnie, ale przyszły egzaminy i trzeba było zdać z techniki, z elektrotechniki, a ja o tym miałam bladziutkie pojęcie, bo ja w ogóle jestem humanistką. Ja mogę napisać, mogę przeczytać, pracować, itd., ale takie rzeczy to nie bardzo.

Oczywiście, tego egzaminu nie zaliczyłam. Trochę mi było głupio, bo wydawało mi się, że... […]

Oczywiście zwolniłam się ze stoczni, po tym kurskie zwolniłam się, poszłyśmy z koleżanką moją do kawiarni Kameralna. Wie pani gdzie była Kameralna?

Nie.

- Oj, tam gdzie kino. Tam gdzie kino Leni... jak ono, boże. Leningrad? Kino Kameralne było i było to duże. Teraz co tam jest nie wiem jak się to nazywa. W każdym razie tam była kawiarnia Kame- ralna, na Długiej. Tak tam siedzimy, pijemy jakąś kawę, bo od razu mówię, że alkoholu nie piłam i w dalszym ciągu nie piję, tak mi zostało. I siedziałyśmy sobie, rozmawiałyśmy, i tacy tam faceci, tacy młodzi jak my: „dziewczyny, a wy co tak narzekacie? Pracy nie macie? Możemy się przysiąść?” Oczywiście, przysiedli się, wzięli jakieś wino, ja tego wina nie piłam, bo taką miałam zasadę. „Słuchaj, w stoczni są takie babki, one na statkach pracują, rury obszywają, wiesz jaka faj- na praca, można zarobić”. Trochę mi było nie bardzo, bo na tej suwnicy się widziałam. Ale ponie- waż chciałam pracować, bo jak to młoda dziewczyna szybciutko chciałam mieć ładne buty i sukien- ki, a w domu było bardzo biednie u nas... No dobrze, on skontaktował mnie, na wydział mnie za- prowadził, skontaktował mnie z takim panem majstrem, panem Zaworskim świętej pamięci. Pija- kiem. Pyta się czy ja chcę pracować, no tak, opowiadam historię. „Dobra, to będziesz pracować.”

Zawołał taka panią brygadzistkę, a ja tak siedzę przy tym biurku – wtedy byłam blondynką, a teraz jestem ruda, wtedy byłam blondynką, mówili, że ładną dziewczyną byłam, ale to tylko taka dygresja – i ta pani przyszła, tak się podparła pod boki, w tym kasku, w kombinezonie, papieros z lufką taki.

I ten pan mówi, że tu mamy nową pracownicę, zapozna się, to pani Ula. A ona do mnie mówi, tak popatrzyła na mnie, ja taka się malutka zrobiłam: „A ona się nadaje do pracy? Ona się na dworzec nadaje”. Ja myślę: „Co ja będę na tym dworcu robiła?” Tak byłam durna, że ja w ogóle nie zrozu- miałam tej aluzji, że ja się na dworzec nadaję. Ale ten pan mówi: „Ty tutaj się nie mądrzyj, pokaż jej gdzie jest szatnia, gdzie ma pobrać ubranie”. Ona tak naburmuszyła się, tak się szastnęła:

„Chodź za mną”. No oto idę. Pokazała mi wszystko, pobrałam wszystkie rzeczy. Oczywiście, mi

(2)

zaimponowało, ten kombinezon i ten kask i buty takie specjalne z takim noskami, metalowe nosy, takie przemysłowe buty. Bardzo mi się to podobało. Ciężkie te buty były, ale fajne. Przyszłam do pracy i zaczęłam pracować jako izolatorka. Oczywiście, od razu im się nie spodobałam, koleżan- kom. Nie wiem dlaczego. Ciągle coś do mnie miały, „za wolno pracujesz, a nie tak”. Praca nasza polegała na tym, że obszywałyśmy rurociągi. Azbest, drutem to się obszywało, i na to szło szare płótno, takie płótno. Ta praca z początku mi się nie podobała, bo tak nie umiałam dokładnie tego zrobić. A to za luźno tą izolację zrobiłam, a to źle złożyłam to płótno, że musiałam drutem to nacią- gać, że to się rozrywało i od nowa. Ale w końcu ogarnęłam się i zaczęłam pracować. I ciągle było mało i ciągle było źle, ciągle było nie tak. Pracowałyśmy bardzo dużo nadgodzin. Nawet 100 go- dzin w miesiącu. Zarabiało się wtedy, powiem przykładowo, jak panie w biurach zarabiały 1200 zł, to my z nadgodzinami nawet do 6000 mogłyśmy zarobić. Ale ciężka była praca. Potem po latach się okazało, że bardzo szkodliwa, bo jak zrobili nam badania, to wszystkie miałyśmy azbest w płu- cach. Ja nie mam, mam płuca czyste, nie wiem jak to się stało, ale mam płuca czyste. No i nadgo- dziny, nikt się pani nie pytał czy pani chce, czy pani może. Przyszedł majster, bo się majster mówi- ło, i mówił, że dzisiaj pracujemy do 18.00. Ja jeszcze dzieci nie miałam, więc mnie nie przeszka- dzało akurat. Ale było ciężko, bo taka była zawiść między kobietami. W ogóle, to te moje koleżanki, świętej pamięci prawie wszystkie, to były... ja byłam osobą wykształconą według nich, bo ja mia- łam zawodówkę. A to były przeważnie, większość miała po 2-3 klasy, czytać, pisać umiały, i były takie, które w ogóle nie umiały czytać. I wtedy pamiętam Stocznia organizowała taki kurs, żeby te panie chociaż 7 klas skończyły. Bo to były panie rocznik przedwojenny, czyli 33-36 rocznik, i potem wojna, potem do szkoły już nie chodziły, potem po wojnie szybko pracować, bo było ciężko. I taka zawiść. Nie mogłam się przebić, żeby znaleźć się w tym towarzystwie. One tam organizowały so- bie różne spotkania poza pracą, tam przychodzili panowie. Do mnie nie śmiały jakoś... potem po latach rozmawiałam z taką przyjaciółką nieżyjącą, że ci panowie, którzy tam przychodzili, koniecz- nie chcieli, żebym ja tam przyszła. Wiadomo, nie po to, żeby czytać książkę. A one nie śmiały mi tego zaproponować, bo ja podobno do góry głowę nosiłam, taka zarozumiała, tak one mnie odbie- rały.

- Nigdy nie byłam zarozumiała. Ja tego nie wiedziałam, że one tak to odbierają. Był taki moment, że było nas za dużo i część pań musiała odejść, przenieśli je na wydział NY. To był ruski... I jesz- cze oprócz nas tam były panie suwnicowe, między innymi Anka Walentynowicz. To była tak zwana elita. My byłyśmy elitą finansową. nawet spawacze pretensje mieli, że izolatorki zarabiają więcej od nich – jakim prawem? Przecież spawacz wiadomo, spawacz i wszystko się zaczyna... Co ja chcia- łam powiedzieć? Te panie suwnicowe, z paniami suwnicowymi byłyśmy na jednej szatni, i ciągle były jakieś nieporozumienia. Wszystko co złego się stało, na przykład prysznic się zapchał, ten brodzik – izolatorki zapchały. A my – suwnicowe zapchały. No i już awantura. A ja miałam szafkę na szatni... było przejście między szafkami, miałam tutaj, a Anka miała obok. I w ten sposób było.

(3)

Takie świństwa sobie robiły, takie... Za złotówkę dałyby się porąbać. […] Było takie zdarzenie, że pracowałyśmy bardzo dużo nadgodzin, bo statek miał iść w rejs próbny i okazało się, że nowa izo- lacja, którą nam opracowali – pamiętam był pan inżynier Szrek się nazywał, Ryszard Szrek – i wy- myślił się sobie, żeby tej izolacji nie szyć, tylko na klej jakiś. No i myśmy to wszystko zrobiły. Jak włączyli kotły, bo musiał silnik zacząć chodzić, to wszystko spadło. No i zrobiła się afera. Myśmy pracowały... statek w ogóle nie wyszedł w morze, no bo trzeba było izolację zrobić. Pracowałyśmy dzień noc, dzień i noc. Parę osób spało, reszta pracowała. Tak, że ten statek wyszedł w morze. No ale ta izolacja się nie przyjęła, w dalszym ciągu musiałyśmy szyć. Drutem, takie igły miałyśmy duże. Co takiego ciekawego chciałam powiedzieć o tych naszych dziewczynach? Były dziewczyny takie fajne, sympatyczne, ładne, ale alkohol. Wzięły się za alkohol. Do tego stopnia, że na stoczni bimber pędzili u nas, na tym wydziale. […] Przecież wszyscy wiedzą jak było, tylko każdy jakoś tam gładzi. […] tak sobie dogadzały tym bimberkiem, dogadzały, no i kilka z tych pań skończyło tak, po prostu się zapiły. Ale to już jak starsze osoby.

A w ogóle pracowałam tam 18 lat, w tej izolacji, przeżyłam 70. rok, jak ten strajk był, i warto o tym powiedzieć, jaka była solidarność wśród ludzi. Ja wtedy, nas wypuścili ze stoczni, Anka, ta córka moja miała 4 miesiące, karmiłam piersią, wszystko leciało ze mnie, kombinezon mokry, koszula, przyszła pora karmienia, a ja nie karmiłam. No i nas wezwano na stołówkę – już nie ma tej stołów- ki, wszystko rozwalili, obiady stołówka wydawała, ludzi mieli powykupywane talony i chodzili jeść te obiady, ale stocznia jest zamknięta, ludzie nie wychodzą, więc wszyscy coś muszą zjeść. Pamię- tam ziemniaki, które oczkowałyśmy, taka maszyna i potem się oczkowały. I żurek w takich 500-li- trowych kotłach. To się szybko gotowało, nie tylko gorąca woda, ale i para gorąca. A talerzy była określona liczba. Więc ludzi podchodzili, jak się skończyły te obiady – nie byłyśmy w stanie ugoto- wać tyle tych obiadów, bo trzeba było szybko, szybko, więc żurek i chleb tam był – ludzie podcho- dzili, brali talerz z zupą, zjadali, oddawali talerz pusty... zawsze mnie to tak wzrusza... oddawali ten talerz koledze, który... nalewałyśmy tą zupę z powrotem. I czegoś takiego potem już nie widziałam, żeby ludzie się dzielili. No ale wyszło jak wyszło. Ale po 70. roku dużo pieniędzy było, zaraz po No- wym Roku się okazało, że za ten statek i za ten statek, i coś tam jeszcze, i premia taka, i premia taka. W każdym razie pieniędzy dużo.

I mój mąż pracował w stoczni jako mistrz malarski, majster to się mówiło. I było fajnie, się pracowa- ło. Potem się okazało, jak nam zrobili badania, duże zdjęcia, że większość z nas ma azbest w płu- cach, i trzeba było zmienić pracę. Ja znowu trafiłam na suwnicę, do Anki Walentynowicz. Ona jeź- dziła na 20-tonowej suwnicy. Ale zawsze wśród suwnicowych byłam ta obca. Tu od izolatorek jak już odeszłam, to przestałam być koleżanką, a tutaj byłam ta obca, byłam cały czas izolatorka. W ogóle jak przyszłam na dniówkę, dostałam wyższą grupę zaszeregowania, dziesiątą. A one miały szóste, siódme grupy. Już teraz byłam mądrzejsza, już nie miałam problemu, żeby zdać egzamin.

Się tak wszyscy bali, bo tam był pan od suwnicowych, sąsiad z piętra, dopiero potem się dowie - działam, że to sąsiad, i one się wszystkie go bały. „O Jezu, kto cię będzie egzaminował?”. Ja mó-

(4)

wię, że ten. „O Jezu, wiesz co? Co tu zrobić?”. Mówię: „Trudno”. Ale sobie świetnie poradziłam i się nie bałam tego egzaminu. Ten pan przyszedł, Krauze, świętej pamięci, „dzień dobry”, „dzień dobry”. „Niech pani pokaże co pani umie.” A przedtem miałam egzamin pisemny, napisałam na tró- jeczkę, ale to chodziło, żeby zdać, a nie tam... Więc napisałam na ta trójeczkę, to zdałam i teraz:

„O Jezu, jak Krauze przyjdzie”, i suwnicę posprzątałyśmy, żeby ciepełko, wszystkie punkty, gdzie trzeba smarować tawotem, to nasmarowałyśmy – szał był. Przyszedł pan Krauze, mówi: „Niech pani pokaże, czego się pani nauczyła”. Mówię: „zależy co pan chce zobaczyć”. Anka wzięła, dys- kutuje z egzaminatorem, to dobrze nie świadczy, dobrze się nie zanosi. Mówi: „Niech pani mnie przewiezie”. To ja go przewiozłam. Mówi: „No nieźle, nieźle”. Mówi: „Teraz ja pani coś pokażę”. Bo hak jedzie tak po szynach wzdłuż suwnicy i jeszcze suwnica jedzie tak. Suwnica swoją drogą, a hak swoją drogą. I trzeba tymi dwiema kulkami zsynchronizować, żeby to... Mówi: „Niech pani je- dzie”. Jadę. A on mi ten hak tak rozbujał, że tak ten hak latał, tak. „No i co pani teraz z tym zrobi?”.

Mówię: „Zatrzymam go”. „No to proszę.” A ja pyk, dwoma ruchami zatrzymałam ten hak. Anka się nie odzywa, bo ona wtedy już była... znaną, to nie była zwykła suwnicowa, była znana. Bo ona w KOR-ze działała. No to mówi: „Dziękujemy pani”. Ja w szoku, bo spodziewałam się, że nie wiado- mo co będzie, a tutaj dosłownie 10 minut to trwało i było po egzaminie i „pani zdała”. I fajnie. „Ma pani uprawnienia na 20 ton”. Moje koleżanki, suwnicowe, one owszem, bo ja dostawałam zawsze premie, jako suwnicowa potem, ja dostawałam premie. A one zawsze coś nie. Ale proszę panią, ja jak weszłam na suwnicę rano, to na niej siedziałam. Nie dlatego, że taka byłam pracowita, nie, tyl- ko nie chciało mi się chodzić tam i nazad. Brałam sobie bułki czy tam jakiś chleb do góry, wodę, dawali wodę mineralną, i siedziałam. Chyba, że musiałam do ubikacji, no to wtedy. I zawsze byłam na tej suwnicy dostępna, nie musieli mnie po kioskach szukać. Bo były takie czasy, że coś do kio- sku rzucili, jakąś parówkę czy coś, to wszyscy lecieli, bo parówki, bo coś tam. A mi nie chciało się, zresztą nie miałam takiej potrzeby, moje dzieci nie lubiły parówek. Też nie mogłam się zaaklimaty- zować, zżyć się z nimi, bo one mi tego nie mogły, że „dlaczego na tej suwnicy siedzę?”. Mówię, że jak ktoś przyjdzie zawołać, to jadę po prostu. Mówię: „Was ciągle trzeba szukać. Ja mam taki styl pracy”. Zresztą dla mnie praca na suwnicy to była przyjemność po tej pracy co ja wykonywałam na statkach, w jakim brudzie, w jakich kątach. Kiedyś mnie w taką dziurę wsadzili, że ja nie mogłam stamtąd wyjść, byłam chuda, jak pani widziała, i gdzie jaka dziura, to Ulę pchali. Bo Ula tam wej- dzie, bo Ula zrobi. Było tak, że ja musiałam tak wejść, głową na dół, żeby tam... Się wsuwałam, ale się okazało, że ja nie mogę się odwrócić tam. I oni mnie za nogi wyciągali. I od tamtej pory mam klaustrofobię. Ale to mi zostało. Były suwnice po 3 tony. Ale mieliśmy taką dużą halę, na Holmie, za mostem, za kanałem, gdzie 20-tonowa suwnica była. No i te panie, które tutaj jeździły, one mia- ły uprawnienia na 3 tony, na 5 ton. Więc nikt ich tam nie wysłał, bo nie miały uprawnień. Ale ja jak najbardziej. To tam na te 20-tonowe suwnice w zimowe miesiące, kiedy mój zmiennik chorował na wrzody żołądka, to ja po 16 godzin jeździłam. Wychodziłam przed 5.00 rano i wracałam, kiedy wszyscy już spali. Anka pracowała, jeszcze taki jeden pan był, to oni pracowali przy trzeciej bra-

(5)

mie, w tej hali, co koncerty teraz chyba robili, jakoś jest teraz zagospodarowana, to oni tutaj, i tutaj były dwie zmiany. Więc albo Anka po południu albo rano. Jedynie ja tam mogłam iść. Potem się mistrz zlitował i mówi: „Słuchaj, po południu tyle chłopów nie ma, to niech każdy ci powie, co masz mu przywieźć i koło 18.00 możesz iść do domu, a my ci kartę tu nabijemy”. To było trochę takie, ale... październik, listopad, grudzień, ciemno, ja z tego Holmu wracałam, potem... no nie było faj- nie. Nieraz mi autobus uciekł, 139, to musiałam pieszo wracać, jak nie zdążyłam na tą kolejkę, któ- rą powinnam przyjechać.

Ale muszę pani powiedzieć, że bardzo fajnie mi się z panami pracowało. Bardzo fajnie mi się pra- cowało. Z początku, jak tam przyszłam, myśleli, że sobie będą ze mnie żarciki robić, zaczęli świn- tuszyć, wie pani jak to faceci. Jedna kobieta, w stołówce sobie siedzimy, odprawa rano - właściwie mistrz do mnie nie miał specjalnych poleceń, chyba, że coś było ważnego – zaczęli świntuszyć.

Myślę sobie: „panowie, przecież ja jestem tutaj osoba dorosła, dzieci już miałam czwórkę, to chyba nie bardzo”. Pyta mnie się mistrz, taki dobry kolega mój nawiasem mówiąc, „Nie przychodzisz na zbiórkę?”. Mówię: „Przecież słyszysz, o czym rozmawiacie, mnie to nie interesuje specjalne, bo dla mnie ani śmieszne ani dowcipne”. Widocznie musiał im coś powiedzieć, skończyło się. Jak przy- chodziłam, to tam każdy czapkę z głowy, nawet niektórzy mi rękę podawali. I fajne było. Muszę pani powiedzieć, że z mężczyznami się fajnie pracuje. Jak zachorowałam – leżałam trzy miesiące w szpitalu, na kręgosłup, w stoczniowym szpitalu – to koledzy dbali o to, wykupywali mi bilet na ko- lejkę, bo myśleli, że... bilet mi przynosili, odwiedzali mnie. A koleżanka żadna mnie nie odwiedziła.

Ani suwnicowe ani izolatorki. Bo ja już nie byłam izolatorka, a tutaj jakoś nie mogłam się z nimi... A w ogóle wredne były, wredne. Niby Ance w oczy „Ania, Ania”, a za plecami ją obgadywały, że ona taka jest. A ona była normalna kobieta, ani zarozumiała.

Ankę Walentynowicz to pamiętam jako dziecko już. Bo ja mieszkałam na Grunwaldzkiej pod 37 – wie pani gdzie to to jest? Bar Akademicki, ja tam właśnie mieszkałam, a Anka mieszkała w tym sa- mym bloku, ja 37, ona mieszkała albo pod 43 albo 41. A zapamiętałam ją dlatego, bo miała synka - nie wiem, ile ten facet w tej chwili ma lat, musi być chyba młodszy ode mnie, może w moim wieku, nie wiem – przychodziła z nim do piaskownicy. I dlaczego zapamiętałam? Bo Anka miała taki war- kocz wielki wokół głowy. Widziała pani zdjęcie Anki z warkoczem wokół głowy? No to właśnie ją tak zapamiętałam. I potem ją tam w Stoczni... się spotkałam z nią. Ale jeszcze wtedy nie była suw- nicową a spawaczem, Anka była spawaczem, najpierw. Podobno najlepszym w stoczni. Ale też z powodu choroby zawodowej – spawacze też mieli chorobę, pylicę czy od ołowiu – Anka też prze- szła na suwnicę i dali ją do nas. Pracowałyśmy razem i zawsze z Anką fajnie się rozmawiało, i nig- dy z nią się nie rozmawiało o cudzych sprawach. Potem, jak w 80. roku, jak zaczęły się dziać nie- pokoje społeczne były, i Anka w KOR-ze działała, i Gwiazda... o, Gwiazda jeszcze piwo mi wisi, tyle lat mi nie postawił. Tak jak ten strajk był, w 80. roku, poszłam do kiosku po bułki, bo trzeba było coś zjeść, no i bułki się skończyły, i Gwiazda jak to Gwiazda, bo on pracował w biurze kon- strukcyjnym, projektowym, ale też na statku, był kierownikiem budowy. My idziemy z tym – wtedy

(6)

jeszcze nie było foliowych siatek, znaczy już zaczynały być, ale to było takie halo, „ty masz!”. „I co tam dziewczyny niesiecie?”. Mówię: „bułki kupiłyśmy świeże” - a dostawałyśmy też mleko jako re- generacyjny posiłek, jakąś zupę, kiełbasę dawali. „Wykupiłyście te bułki?”. Mówię: „Wykupiłyśmy, bo nas jest tyle”. „Ojej, a ja taki głodny jestem”. „No to proszę” - 2 czy 3 bułki dałam, koleżanka łok- ciem, bo dla nas zabraknie. Ale jak chłop głodny, to trzeba dać. Mówi, że jak się to wszystko skoń- czy, to się na piwo umówimy. A ta koleżanka mówi: „Przecież ty piwa nie pijesz?”. Ja mówię: „Ci- cho bądź”. Niech ja go kiedyś spotkam. Bo piwo może postawić, prawda?

I tak się pracowało na tej stoczni. Pracowałam do... 25 lat. Pani policzy 63 i 25, to jest 87? Tak.

Trochę tam spędziłam życia. W międzyczasie zdążyłam wyjść za mąż, urodzić czworo dzieci. Mó- wią, że tak było źle, ale ja patrzę na to inaczej trochę, obiektywnie. Owszem, nie powiem, że było fajnie, bo 4 dzieci. Pani ma rodzeństwo? Ale pewnie nie tyle, co nasi. Nie, no zresztą teraz są inne czasy. Nie było łatwo, bo czwórka dzieci, nas troje dorosłych. Wie pani, ile tego chleba trzeba było kupić, ile tego wszystkiego trzeba było kupić? Mój syn do dzisiejszego dnia ma uraz, ma pretensje do mnie, bo on musiał tam na Doroszyńskiego, do Oliwy, po chleb jeździć, on musiał 7 bochenków chleba kupić. On ma uraz. Nie było lekko. Nastałam się w tych cholernych kolejach. Tutaj na Opol- skiej nieraz całą noc stałyśmy po mięso w kolejce, lista społeczna była, i panowie lub panie wyczy- tywali, i na przykład jak ktoś poszedł do domu, czy herbatę wypić i nie przyszedł, to go skreślali.

Nieraz było tak, że się stało całą noc w tej kolejce cholernej i tego mięsa nie przywieźli. A do pracy trzeba było iść. To o 5.00 teściowa przychodziła, i stała dalej, i jakieś ochłapy kupiła. W każdym ra- zie jakoś sobie radziliśmy. Pieniądze mieliśmy, bo nieraz ja zarabiałam więcej jak mąż. Co teścio- wa miała mi za złe. Mąż koniecznie chciał, żebym ja tą pracę zmieniła, bo jemu... wie pani, to był człowiek ze wsi, przyjechał do Gdańska, i jemu imponowało biuro. Czysta praca, w maszynach, bo komputerów jeszcze wtedy nie było. A mnie to nie imponowało, bo ja chciałam pracować i chcia- łam zarabiać. Jak już wstałam o 5.00, to chociaż zarobić te pieniądze jakieś możliwe. Ale problem był na przykład kupić cokolwiek. Czy jeszcze dzieci w szkołach chodzą w takich juniorkach? Nie je- stem w temacie, nie wiem, ale wtedy to musiały mieć dzieci fartuszki, takie z dederonu. To szkoła nr 80 sobie wymyślili, że dzieci będą miały kołnierzyki haftowane, haftem kaszubskim. I każdy przedział klasowy inny haft. A moje dziewczyny oczywiście, ta najmłodsza, się pochwaliły, że „A nasza mama umie tak wyszywać”. I co, odmówi pani dziecku wyszyć? No nie. Problem był taki, że nie można było tych cholernych nici kupić. Nie można było nici kupić, trzeba było załatwiać. Wtedy się nie kupowało, wtedy się dostawało albo załatwiało. Takie były metody wtedy. I wyszywałam tym dzieciakom te kołnierzyki. […]

Tak sobie myślę o tych moich koleżankach. Bo mam taką sprawę, że nie mogę w nocy spać i so- bie przypominam jak to było. Takie były nieżyczliwe wobec siebie. Jak któraś coś lepiej... ja miałam syna najstarszego jako panienka, i potem mojego męża poznałam, to w ogóle tak szydziły ze mnie,

„Patrz, będzie się żenił...”. […] Na przykład taka moja brygadzistką, no wiadomo, człowiek ma okres, źle się czuje, więc: „Pani Krysiu, tak mnie boli brzuch, plecy mnie bolą”. „Tak?”. W taką dziu-

(7)

rę panią wsadziła, że jak pani wychodziła, to miała pani wszystko na plecach. Taka życzliwa. Jak w ciążę zaszłam z córkę, w sumie nie czułam się źle, ale pochwaliłam się, że jestem w ciąży, to mnie do kotłowni, gdzie kotły grzały – wie pani jak to kotły grzały na statkach, to nie to, że w mieszkaniu kaloryfery, tam panowie chodzili tylko w spodniach, bo się nie dało inaczej – to mnie na taki kocioł wsadziła, że o mało co nie poroniłam. Bo gorąco. Ale całe szczęście... no leżałam w szpitalu, pra- wie całą ciążę, dom, szpital, dom. Ale córka jest. Widzi pani, troszeczkę życzliwości. […] Jak za- częła pracę po maturze, to cały czas jest. Nie ma tych ludzi już. I one myślały, że na nich się świat kończy, że one są najważniejsze, że są najmądrzejsze, że nikt tak nie potrafi jak one, że każdy...

„ty to tam... Urszula?” Jeszcze pani powiem, bo to jest też ważne, straszne złodziejstwo było i mar- notrawstwo. Jak byłam w ciąży, to (ns) i pracowałam w takim biurze, gdzie wydawało się karty pra- cy. I było na przykład napisane, że tyle i tyle metrów rury trzeba obszyć, za to jest przykładowo tyle. I tą kartę się wydawało, te panie te rury obszywały, tą kartę – to się nazywało krycie kart, te karty wypisywały i z tego były pieniądze. Ale na te same rury majster załatwiał dodatkową kartę.

Już nic nie trzeba było przy nich robić, tylko kartę wypisać i wziąć pieniądze. Tak się, proszę panią, działo jak ktoś na na emeryturę odchodził, to po prostu majster te karty mu wypisywał, ten facet czy babka brał pieniądze, dzielił się z mistrzem, i ten zadowolony i ten zadowolony. Ale materiał...

materiał... monter rurociągów potrzebował nakrętki na rury, potrzebował pięć tych nakrętek, ale na kwicie miał 50. I co zrobił zresztą? Do kanału wyrzucił. Albo na przykład elektrody, całe paczki, nie wiem, ile tych elektrod było w paczkach, w każdym razie pan spawacz wyspawał przykładowo 10 elektrod, a reszta, położył w paczce – to się wnęki nazywało, jak gdyby taka półeczka – położył, przyszła sprzątaczka, zgarnęła to do takiego wielkiego pojemnika na śmieci. Poszło na złom. I tak miliony złotych szły. Albo na przykład tego płótna przychodziło setki metrów. I pamiętam jednego razu przywieźli to płótno i jeszcze inne płótno, i nici, a ja wtedy byłam w ciąży, byłam na lżejsze prace, i to wszystko w magazynku poukładałam. Na drugi dzień zachodzę, bo coś mi nie pasowa- ło, przychodzę a magazynek pusty. Wyszło samo i afera. Ja mówię: „No jak?”. Od razu mistrz przyleciał i: „Co ty tutaj szukasz?” Coś tam chciałam, nie pamiętam o co mi chodziło, coś tam chciałam sprawdzić, „Dobra, dobra”. A ja już zdążyłam zobaczyć, że jest puste. I tak wywozili z tej Stoczni co się tylko dało. Ten Jasień, te działki, te domy są z materiału wywiezionego ze stoczni. I jak miało być dobrze, jak każdy kradł ile mu się zmieściło. Taka była rzeczywistość w stoczni, nie było tak różowo, nie było tak fajnie. Ludzie nie byli fajni dla siebie. Ja tak to odbieram. Tak sobie myślę: „Wy już tam leżycie, już tam pewnie śladu po was dziewczyny nie ma, Stoczni też nie ma, a ja jakoś się tłukę. Będę miała 71 lat”. Coś jeszcze? Ale gadam, co? […]

Moja mama była w czasie wojny na robotach w Niemczech i nie miała zdrowia. Tych dzieciaków w sumie urodziła siedmioro, troje od razu zmarło jako niemowlaki, ale czwórka została, trzeba było to wykarmić, ubrać. Mój ojciec, o, mój ojciec był szychą. Był kierownikiem zespołu magazynów. Od niego zależało który sklep dostanie jaki materiał, czy pościel, czy buty. I oczywiście darmo tego nie robił, tylko kieszeń była szeroka i tam te pieniążki. Ale to wszystko szło na przelew, do domu nic

(8)

nie dawał i bieda była jak jasny grom. Do dzisiejszego dnia... aha, i wszystko miałam z przeceny. I do dzisiejszego dnia jak mi córka nieraz coś kupi, czy Iza [wnuczka], ja wiem, że one jakieś wy - przedaż coś tam, kupiła i to wisi. Nie mogę się przemóc, bo przecena mi w tym mózgu wisi, uwie - ra, że wszystko miałam byle jakie, że wszystkie... To jedzenie, no fakt, nie był nikt głodny, bym zgrzeszyła, gdybym powiedziała, że byliśmy głodni. Ale podrobów typu płucka do dzisiejszego dnia nie kupuję. Bo mama bez przerwy te płucka nam dawała, gulasz z płucek, a to pierogi. Długie lata, długo, oj, nie gotowałam galarety z nóżek, bo zakodowaną miałam tą galaretę, z tymi włosami, źle oczyszczone. To mama się wycwaniła i to mięso mieliła przez maszynkę i to takie a'la salceson, to wtedy żeśmy jedli. Długie lata tego nie jadłam, w ogóle nie kupowałam. Na przykład baraniny nie kupuję w ogóle, bób też pamiętam. Pamiętam była taka tania jatka na hali – nie wiem czy pani sły- szała o czymś takim? O czym my w ogóle my rozmawiamy, pani w ogóle nie jest w temacie. Ale było, tak było. W Gdyni na hali też tak było. A w ogóle my przyjechaliśmy z Gdyni tutaj, ja się uro- dziłam w Gdyni, i proszę sobie wyobrazić, że my z Wrzeszcza, mama jeździła na halę po zakupy doi Gdyni, bo nie mogła tutaj się przyzwyczaić. A mieliśmy sklep na dole, bo na Grunwaldzkiej mieszkaliśmy, na dole był sklep. Pierwszy taki duży spożywczy. A jeszcze o taniej jatce... były...

jak prosiaka biorą próbki do badania, i te próbki sprzedawali w tej taniej jatce, wołowina, czy coś.

No i te cholerne płucka, śmierdzące. Tak mi to utkwiło w pamięci, takie to dla mnie było okropne, że do dzisiejszego dnia... Chociaż już teraz galaretę jem jak córka ugotuje, ale nie mogę.

Co by tu takiego ciekawego pani powiedzieć? Jeszce powiem pani o Ance Walentynowicz, jak ją tam prześladowali w tym 80. roku. W ogóle jak były problemy, że ona w tym KOR-ze, że ona jakieś ulotki na Stocznię przynosiła w związku z tym, i ją od nas z wydziału przenieśli na inny wydział.

Też jako suwnicową, tylko że ona z szatni spory kawałek miała na tą suwnicę iść, tak chcieli ją ukarać. Robili w ten sposób, że jak Anka wyjeżdżała suwnicą na środek, to wyłączali jej prąd. Nie ruszy się. Owszem, może wyjść po estakadzie, ale estakada to tylko ten tor był, i to było takie wą - skie, trzeba było bardzo uważać, żeby z tego nie spaść. A to dosyć wysoko suwnica. Bez przerwy coś tam do niej. Kiedyś przyszedł do mnie mistrz, o którym mówiłam, że taki mój kolega, nie będę po nazwisku wymieniać, bo może jeszcze żyje... a, spaliła się szatnia, w ogóle spaliła się nam szatnia. Więc izolatorki przenieśli na ten wydział, gdzie Wałęsa był, a my tutaj zostałyśmy przy wy- dziale. Ja, jako suwnicowa, to tu przy wydziale razem z nimi. I przyszedł Jasiu głupi i mówi, że on potrzebuje zegarek. „Jak zegarek? Zegarka nie masz?” „Bo chcemy Walentynowicz psikusa zro- bić”. A ja zaraz uszy na baczność, dosyć bystra dziewczyna byłam i pyskata, podkreślam. I on mówi, że on mój zegarek podłoży do szafki Anki, że ona mi ukradła zegarek. Ja tak siedziałam za takim stołem dużym, taki stół z płyty, jakby drzwi, tak duża płyta, to taki był stół. I jak ja wstałam!

Nie będę powtarzać, co powiedziałam, bo to bardzo brzydkie (śmiech), nie będę, ale facet omal nie zdębiał. Mówię: „Co ty wyobrażasz sobie? Chcesz, swój zegarek podłóż. Dlaczego mój chcesz podłożyć? Dlaczego ja mam... A kim ty właściwie jesteś? Stocznia cię wykształciła...”. Bo on do Stoczni przyszedł do zawodówki, potem technikum i studia. Cały czas pracował, stocznia go spon-

(9)

sorowała. Mówię: ”Ty takie rzeczy chcesz robić? Co masz do niej?”. „No ja tu...” „ No to jak ktoś coś do niej ma – i tu padło niecenzuralne słowo – to niech przyjdzie i niech mi to powie. Ja wytłu- maczę. Jak wam nie wstyd? Nie widziałam jak jej prąd wyłączyłeś? A jakby ona chciała iść siku i musiała zejść i by spadła z tej estakady, co byście wtedy zrobili?”. On mówi: „Nie pomyślałem o tym”. Ja mówię: „Myśl, inżynierem jesteś. Ja mam tylko zawodówkę, a ty baranie inżynierem i my- śleć nie potrafisz?”. Oni ze mną nie mieli lekko, bo ja byłam pyskata.

A jeszcze pani powiem jak zrobiłam dyplom mistrzowski. W ogóle to miałam szkołę zawodową.

Nawet nie mam tego świadectwa, nie wiem gdzie się to podziało. W każdym razie miałam taką dwuletnią szkołę zawodową, bo koniecznie szybko chciałam pracować. Teraz bym na pewno bym się zachowała, bo moja pani nauczycielka chciała, żebym była nauczycielką, ale ja chciałam szyb- ko zarabiać. No i zawodówkę fajnie. […] I jak skończyłam tą zawodówkę oczywiście z dobrym wy- nikiem, jako ślusarz narzędziowy, ale zawsze imponowało mi być mistrzem. No i się okazało, że jest kurs mistrzowski. To ja i taka inna koleżanka […] poszłyśmy na ten kurs mistrzowski. Tamta koleżanka niestety nie zaliczyła tego kursu, ja zaliczyłam. Dostałam dyplom mistrzowski. Ja już ten dyplom mam, to ho, ho, nie? A tu niestety, oprócz tego dyplomu mistrzowskiego trzeba było nale- żeć do odpowiednich organizacji, a ja nie nie należałam. Należałam do związków zawodowych, bo to z urzędu, jak się przyjmowało do pracy, to od razu się podpisywało. Wtedy nie wiedziałam co to jest, jeszcze nie miałam 18 lat. Myślałam, że mistrzem zostanę, będę miała dobre stanowisko, a to nic z tego, trzeba było należeć. Mój maż należał, a ja nie. Ja jechałam z nimi jak ze starą maryna - rą. Ale chciałam być tym mistrzem, poszłam do kierownika, świętej pamięci Kazimierz, i tak się wściekłam, bo się okazało... aha... przyjęli kilka dziewczyn do pracy, młodych. I ja, z dyplomem miałam prawo uczyć je, wprowadzać. Ale nie należałam gdzie trzeba było. I ta koleżanka moja, która skierowała panią do mnie, jej mąż był takim brygadzistą od mężczyzn, jedynym, taka szycha.

I oczywiście Basia dostała te uczennice. A to się wiązało z podwyżkami jakimiś tam. Ale powinnam te pieniążki... to była dla mnie sprawa ambicji. Mam dyplom, a tutaj ktoś mi mąci. Jak poszłam do kierownika, a my, tu pani widzi na tym kombinezonie - nie wiem czy tu widać? […] nosiłyśmy takie noże, taki duży kuchenny nóż... Poszłam do kierownika do biura, zamknęłam drzwi, i do niego, po- wiedziałam mu, o co chodzi. Że jakim prawem, oczywiście z przerywnikami. Jak mu trzasnęłam w biurko pięścią, a on pleksę miał na biurku i tutaj na rogach jakieś nakrętki były, więc to nie leżało bezpośrednio...Jak palnęłam mu to, to to pękło, po przekątnej. On się zerwał, ja mówię: „A pan do- kąd? Zamknięte są drzwi.” Usiadł, zaczął się śmiać. Mówi: „Ale ty jesteś cwaniara, co ja mam z tobą zrobić?”. „No nic, jak pan dał Baśce uczniów, to niech pan nie myśli, że mnie się to podoba”.

Potem sobie porozmawiałam z taką koleżanką, starszą, mówi: „Po co ci ta odpowiedzialność?

Gdzie ty się pchasz? Chciałaś dyplom, masz dyplom. Widzisz co to są za ludzie”. Trochę mi wylała wiaderko wody na głowę i trochę moje zapędy mistrzowskie wybiła z głowy. Ale długo myśmy z Basią nie rozmawiały, ho ho ho. Ona tam... mąż, zaplecze takie. Teraz znowu rozmawiamy, odwie- dzamy się, jest chrzestną mojej Moniki, tej najmłodszej córki. Ale widzi pani, każdy do siebie, każ-

(10)

dy... A w ogóle to mi pan kierownik powiedział, że tym dyplomem to ja mogę sobie podetrzeć. Ja mówię: „Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby i pan to zrobił, mogę na połowę rozedrzeć”. Ale jak od- chodziłam na suwnicę, to mistrz, z którym pracowałam, pan kierownik, podziękował mi za pracę, podał mi rękę. A te baby takie oczy! Bo to ta głupia Urszula. Jedna jest brygadzistką, jedna tyle lat pracuje, tyle lat pracuje. Ale potem z koleżankami wszystko się to urwało, bo ja jako suwnicowa, to już nie byłam ich. Jako izolatorka też tutaj nie byłam. A największą wadą było to, że ja nie piję alko- holu. Nie piję. A teraz żałuję. Tyle do wypicia było. Wie pani ile to do wypicia było? Ale nie żałuję w sumie. Zawsze jak gdzieś byłam, to każdy uważał, że akurat z nim powinnam się napić. A ja nie pi- łam, że coś mi przeszkadzało, nie. Po prostu ja pochodzę z takiego biednego domu, a powodem tej biedy był alkohol, i ja sobie postanowiłam, że w moim domu alkoholu nie będzie. […]

Fajnie, że przypomnieliście sobie o nas. To była taka ciężka praca, pani w ogóle sobie tego nie wy- obraża. Z tymi chłopami trzeba było walczyć, żeby... bo na statek te bale azbestu – taki bal azbe- stu to 50-60 kilo waży – to trzeba było wnieść na statek, więc myśmy dźwigiem chciały podać. Ale przecież oni są ważniejsi, oni są pierwsi. No to wiązka poszła, to machnął ręką i poszedł, i myśmy załadowały i na statek. A ten Wałęsa, to znam […] On był takim elektrykiem, podłączał prąd z lądu, jak statek wchodzi z pochylni, to on tam nic nie ma, tam jest pusto, tylko same blachy, i żeby tam pracować musi być światło. Więc ciągnęli kable, Wałęsa takim elektrykiem był. Co myśmy się na niego naczekały, o matko! Bo jeszcze je śniadanie – a tu osiem bab czeka, bo ciemno. A zapamię- tałam go nie dlatego, że był taki fajny, tylko z tej fajki, tą fajkę... […]

W 80. roku, jak był ten strajk, to moja teściowa była uprzejma złamać sobie nogę. I dostałam zwol- nienie, opiekę nad nią. I jak ten strajk wybuchł, to ja zanosiłam zwolnienie do Stoczni, no jest strajk, wpuścili mnie tam – oczywiście zaraz zaczęłam się rozglądać co, jak, kto tam – słyszę, że przy bramie... stołówka już powydawała co miała powydawać, te obiady, żeby kupić chleb czy buł- ki, poszłam do piekarni koło hali. Tylko nie wiem czy to był Pellowski czy to był ten drugi... taki zna- ny piekarz...i poszłam do tej piekarni, że ja chcę chleb, że w Stoczni jest strajk, że ja chce chleb. I proszę sobie wyobrazić, że dali mi ten chleb, 12 bochenków, dali. Ja chciałam zapłacić, bo 2 złote czy ileś chleb kosztował. Kiedyś nie było foliówek, siatek, ja miałam taką siatkę z materiału uszytą, tam mi się chlebów zmieściło, i jakaś kobieta siatkę dała, żeby te resztę chlebów zapakować, i za- niosłam ten chleb. Już nie wchodziłam na Stocznię tylko podałam przez bramę. Ktoś mówi: „O, na- reszcie ktoś nam chlebka przyniósł”. To co, nie powinnam pomnika mieć? Powinnam, obok Anki, tam powinni mi postawić. Potem jeszcze z koleżanką przywoziłyśmy warzywa z działki. Bo ja mia- łam działkę i ona miała działkę, więc warzywa, co tam się dało: pomidory, sałatę, jakaś rzodkiew- ka. Żeśmy to zanosiły do Stoczni, kanapki tam robili. Wałęsa przemawiał przed dyrekcją i między innymi pochwalił się, że on to książki w życiu nie przeczytał. […]

Ten strajk sobie był. Anka oczywiście działała na tej hali BHP, tam pełno różnych ważnych siedzia- ło i te kanapki tam jedli. Potem wszystko się jakoś... myśleliśmy, że to będzie inaczej, Ja wiem, że była potrzebna zmiana, bo sama nie jestem zachwycona tym, co było. Ale podkreślam to, że jak

(11)

pracowałam, to nikt mnie nie oszukał. Tylko tyle, ile zarobiłam, to tyle dostałam. […]

Poza tym jeszcze co było... wypłaty, urlopy macierzyńskie. Nie trzeba było czekać miesiącami do specjalisty. Dzisiaj szłam do lekarza, brałam skierowanie, na drugi dzień szłam do specjalisty – tak było. Nie bałam się, że ja po urlopie macierzyńskim nie będę miała pracy. Przychodziłam, praco- wałam dalej. Ja, jako samotna matka – co podkreślam zawsze – jako samotna matka stać mnie było z moich zarobków – a gospodynią chyba też nie byłam najlepszą, bo 18-19 lat, to człowiek taki, wie pani, co ładnego się kupuje – stać mnie było wpłacić do spółdzielni mieszkaniowej na M2.

Ze Stoczni dostałam dofinansowanie, 10 tysięcy bezzwrotnej pożyczki. Z tym, że nie dostawałam ich do ręki tylko na konto spółdzielni szło. […]

jak można zniszczyć przemysł, jak można rozpieprzyć taką stocznię? No niech mi pani powie. Jak by mi ktoś powiedział w 1963 roku, to bym go na Srebrzysko zawiozła. A teraz nie ma. Trawka ro- śnie ładna, trzeba przyznać. Nie chodziłam na Stocznię, bo nie mogłam, bo szłam i płakałam. Ale jak poszłam już tak po latach jakiś tam... A w ogóle oszukali nas, oszukali. Gros stoczniowców oszukali, bo część ludzi dostała te akcje stoczniowe, a dużo ludzi nie dostało. I te sprawy się toczą w sądzie. Ja pracowałam 25 lat, to chyba do cholery coś mi się należy? Zapracowałam trochę. Ale odpuściłam sobie, bo pomyślałam sobie: „Ula, masz co jeść, masz kanapę, masz fotele? Daj sobie luz, szkoda nerwów”. Bo znowu chce ktoś przy tej okazji swoje jakieś interesy załatwić. Nikt nie myśli o tym szarym pracowniku, który zdrowie, życie stracił, tylko... Gros ludzi, którzy gdzieś są usytuowani dobrze, oni powołują się na Stocznię, na nas, na stoczniowców. Owszem, ale oni na naszych plecach weszli do góry – nie będę wymieniała nazwisk. […]

Wspominała pani, że jak była w ciąży, to przechodziła do lżejszej pracy.

- Tak.

Zawsze tak było?

- Zawsze tak było. Na przykład ja, trochę byłam ogarnięta, jak ja to mówię, ja do biura szłam do pracy. Tam te karty pracy przyjmowałam i wypisywałam, podliczałam. Zawsze tak było. A jak inne, to polegało na tym, że się siedziało na szatni. Można było, jak się chciało sprzątać szatnie, można, ale nie, że musiałam. To tak od trzeciego miesiąca ciąży. Dostawało się takie posiłki regeneracyj- ne. To były jakieś dwie bułki, kiełbasa, zupa, przywozili na szatnię. W ramach profilaktyki azbesto- wej. Wozili nas do sanatorium. Nie wiem czy pani słyszał o tym, nie mówiła Basia. Obowiązkowo jeździliśmy do sanatorium. Jak policzyłam, to 23 razy byłam w sanatorium. Polanica – w Polanicy mieliśmy ośrodek stoczniowy, przemysłu okrętowego. Nazywał się Korab, budynek. Tam nas za- wozili. Albo do... . W Kudowie też był ośrodek stoczniowy, w Cieplicach, w Szczawnicy, w Świera- dowie, w Iwoniczu, w Wysowej. Tam nas zawozili autokarem i przywozili z powrotem. Jedne kole- żanki przyjeżdżały, a te, które były, wracały. Potem nas nie wozili autokarem, bo tak dużo osób nie wysyłali od razu. Jak wysłali dużo osób, to produkcja tutaj cierpiała na tym, bo te, które zostały, to nie radziły, żeby ogarnąć, to potem pociągiem i był zwrot. Dostawało się taki bilet in blanco. Różne fajne zabiegi były, fajne i było. Ja nie zawsze mogłam jechać, bo czworo dzieci, parę razy odmówi-

(12)

łam. Pani doktor mówi: „Ja będzie pani szła na rentę, to może pani mieć problem”. […]

A był taki zwyczaj, że Stocznia przyznawał takie medale za 10 lat, za 15 lat, i wyżej, i organizowała bal w Grand Hotelu, albo w Hotelu Monopol w Gdańsku, no i ja, to chyba było 15 lat, czekam na odznaczenie, na ten bal pójdę, a tu nic. Nic. Myślę sobie: „No dlaczego?” Proszę sobie wyobrazić ze mój kierownik wystąpił o takie odznaczenie, ale ktoś przekreślił to czerwoną krechą. Dotarłam do tych dokumentów, do dyrekcji poszłam, poprosiłam o swoje dokumenty, bo się wściekłam, bo dziewczyny poszły na bal a ja nie, dlaczego? Byłam nie po tej linii. Jakoś tak było napisane, ja już nie pamiętam, nie chciałabym wymyślać, bo nie o to chodzi, tylko nie byłam z tej półki. Ale doceni- łam, że oni mnie docenili. Ale że wyższa góra nie doceniła, to trudno. Ale przeżyłam to, nie było najgorzej.

Też miałyśmy dzień kobiet w Sterze. Taki klub Ster był. Tam to nie było wesoło, bo ja nie piłam al- koholu, a tam trzeba było się napić z kierownikiem, z tym... z tym guru od partii... sekretarzem. I się zrobiła awantura, bo ja się nie chciałam napić. No mnie wyzwał sekretarz, że jestem głupia. Tak mnie to zabolało... mogłam sobie odpuścić, ale nie. Poszłam do partii, opowiedziałam wszystko.

Oj, koleżanki jakie miały do mnie pretensje, że ja tu jakąś aferę kręcę, że przecież nic takiego nie powiedział. Matka czwórki dzieci i taki będzie mi głupek, on będzie mnie od durniów wyzywał, bo ja nie chcę z nim się napić. Moje koleżanki się napiły, bo one lubiły, ale ja nie. Za dwa dni ten pan se- kretarz, bo to taki stoczniowy główny był do którego poszłam: „No ale co ja mam zrobić?”. Ja mó- wię: „Nic, wystarczy jak mnie przeprosi”. „No dobra. Ale jak to ma być?”. „Przy wszystkich mnie wy- zwał, wystarczy, że mnie przy wszystkich przeprosi”. Przychodzę do pracy, a pan Edek z bukietem kwiatów, tulipanów, w marcu, w marcu tulipany, i stoi przy zegarze z tymi kwiatami i do mnie. Ja mówię: „Nie, będzie zbiórka za chwilę, wszystkie będziemy i wtedy”. Czerwony się zrobił, miał nad- ciśnienie, nie wiedziałam, bym odpuściła, wtedy szłam na udry, że nie odpuszczę. Przyszedł i za- czął coś bąkać, a Basia mówi: „Nie krępuj się, w Sterze się nie krępowałeś, to i teraz powiedz gło- śno”. (śmiech) Przyniósł mi te kwiaty i paczkę kawy z Pewexu. I mu odpuściłam. I potem mieli pro- blem ze mną, że ja postawiłam się takiej osobistości. Ja uważałam, że ja jestem też osobistość, żaden burak mi nie będzie mówił. Może jestem głupia, nie mówię, że jestem mądrzejsza. Ale wte- dy uważałam się za mądrą i tak właśnie zrobiłam. Teraz jestem do tyłu bardzo. Do komputera nie podchodzę. Żałuję, że jak to się zaczęło wszystko, że ja w to nie weszłam, a teraz się boję, że przycisnę coś nie tak i może być problem. […]

Czy z tytułu urodzenia dzieci przysługiwały pani jakieś profity ze strony stoczni?

- Miałam urlop macierzyński, urlop był sygnowany jak gdyby zwolnieniem lekarskim. Takie jakby zwolnienie lekarskie. To było płatne. Potem jeszcze jak wprowadzili te urlopy bezpłatne, wycho- wawcze, to z tego tylko skorzystałam w 76 roku, byłam czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień – cztery miesiące skorzystałam. Ale to był bezpłatny. Bo teraz wszyscy na tą komunę. Jeszcze raz podkre- ślam – nie byłam w partii i nie uważam, że było wszystko ok. Ale ci wszyscy ludzie, którzy na tą ko- munę plują, utytułowani, z siwymi włosami, oni w tej komunie się uczyli. Oni się uczyli za darmo,

(13)

oni mieli stypendia, oni mieli akademik. […]

Czy pani dzieci uczestniczyły w Choinkach organizowanych przez stocznię?

- Tak. Robiło się czapki, piękne kapelusze robiłyśmy, dzieci dostawały paczki, Choinka odbywała się w hali stoczni, która się spaliła. My już na początku stycznia, pod koniec grudnia, to już nie było tak dużo pracy, już prawie wszystko było zrobione, bo statki w próbę szły, więc ewentualnie jakieś poprawki, i tak trzeba było, żeby do połowy grudnia, żeby to wszystko zrobić. No właśnie, czapki się robiło, kapelusze, bardzo ładne, różyczki piękne robiłam z bibuły takie. Dostawały dzieci paczki.

Moje dzieciaki były na koloniach. Najpierw nie chciały, a potem... były w Jarocinie, już nie pamię- tam. Jednego roku całą czwórkę wysłało, tak im się tam podobało. Jeździły na kolonie. Też byłam na kolonii, tylko raz, jako dziecko, i więcej nie pojechałam, bo przywiozłam takie wszy, że musieli mi włosy obciąć. Ale było fajnie na kolonii. Moje dzieciaki też wspominają, fajnie było. Jak ktoś cho- rował, to dostawał taką paczkę z socjalnego. Pamiętam, dostałam cytryny. Cytryny! Dostałam paczkę kawy i taką czekoladę dostałam. Wtedy kawy nie piłam. Dostałam herbatę, paczkę kawy, cytryny i czekolady Taka paczuszka była. Jak ktoś ileś dni, chyba 15 dni jak się chorowało. Ja pod- sumowując tą moją wypowiedź dobrze wspominam tamte czasy. Jedynie trzeba było nastać się w tych kolejkach. Jak dzieciaki do szkoły te juniorki trzeba było kupić. Ale ja szłam rano, o 4.00 czy o 3.00 w kolejkę - na Przymorzu był taki sklep koło kościoła - i potem rano dzieciaki przychodziły do mnie i każdy kupował sobie juniorki. A ja z dowodem osobistym, bo się wpisywało dzieci, kupowa- łam te 4 pary i miałam już zapas. Bo to nie były za bardzo mocne te juniorki, się darły, to miałam na zapas. Taka byłam sprytna.

Jak wyglądał pani codzienny, zwyczajny dzień?

- W lecie czy w zimie?

Proszę opowiedzieć i o lecie i o zimie.

- W zimie wstawałam o 4.30, bo trzeba było się ubrać, dużo rzeczy, i trzeba było być wcześniej w pracy, żeby się rozebrać w kombinezon, żeby o 6.00 być na zbiórce. Więc wcześniej trzeba było. A w lecie to 4.45, 5.00, szybciutko się leciało do autobusu. W autobusie oczywiście tłok jak jasny pie- run, bo całe Przymorze jechało do stoczni. No i autobus podjeżdżał i się biegło do kolejki, żeby zdążyć na ta kolejkę. Bo druga była za 5 minut, a za 5 minut już byłam na szatni. Jak przychodzi- łam do domu, to czwórka była i teściowa była. Teściowa to inny temat, robiła, to trzeba było jakiś obiad zrobić, trzeba było na zebranie do szkoły pójść, do czwórki. Oczywiście moje córki mi zała- twiły, że byłam w Komitecie Rodzicielskim, doszłam aż do Prezydium. Ale też tam nie pasowałam, bo mówiłam co myślę. Nigdzie nie pasowałam, jakoś tak... Niby mnie lubili, niby byłam fajna, ale jednak coś tam. Może dlatego, że pyskata byłam. Mówiłam prosto z mostu co myślę, a nie wszyst- kim to się podobało.

Obiad, lekcje z dziećmi, coś tam trzeba było po obiedzie, na przykład braliśmy udział w zawodach latawcowych Miasta Gdańska, mamy trofea, syn zebrał, mam wycinki z gazety. A jeszcze miałam działkę, w Letniewie ona jest. Sobota, kiedyś się pracowało w sobotę. Wie pani, z czwórki dzieci ile

(14)

prania? Automatów nie było, tylko we Frani trzeba było. I na okrągło te pranie. Bywało tak, że szli- śmy na Pasterkę, bo jeszcze chodziłam wtedy, szliśmy na Pasterkę, a jeszcze do suszarni, ostat- nia miska prania, pyk pyk i do kościoła się szło. Ale jakoś przeżyliśmy to, dzieci wyrosły. Wspomi- namy nieraz co tam śmiesznego było. Przede wszystkim miałam zdrowie. Nie miałam tej cholernej cukrzycy, i serce też miałam zdrowe. Jedynie zęby mi zostały swoje własne, co sukces jest. […]

Czy pani dzieci też korzystały, bo słyszałam, że na terenie stoczni było też przedszkole?

- Moje dzieci nie chodziły do przedszkola, to znaczy najstarszy syn chodził do żłobka, do przed- szkola we Wrzeszczu. Nie było żadnego problemu dostać miejsce w żłobku czy przedszkolu dla dziecka Pamiętam, płaciłam 120 zł. Nie było żadnego problemu. Było przedszkole na terenie Stoczni. Zna pani Stocznię trochę? W okolicy dyrekcji, ten stary budynek dyrekcji. Było takie przed- szkole. Ale ja nie korzystałam, bo niestety teściowa się do mnie zwaliła i teściowa była. […]

Wspominała pani o pożarze szatni, jak to się stało?

- Nikt nie wie, jak to się stało. Prawdopodobnie po godzinach spawacz spawał – wiem, bo tam taką ścianę zrobili z siatki jak na kloce, tylko że to było w ramie i on to spawał. A obok był magazyn odzieży. Tak się domyślali, ale naprawdę to nie wiadomo. Tam się zapaliło i poszedł cały dół, a piętro wyżej nasza szatnia była. Ale jak tam, jak pożar się rozżarzył, to wszystko poszło do góry i wszystko się spaliło. A jeszcze konstruktorzy mieli swoje biuro i pracownie, przepiękny model stat- ku zrobili. I ten model statku wystawili jako taką ekspozycję, na takim stole to stało, oni coś tam jeszcze robili, ale musieli to w kawałkach na ten stół przenieść, żeby potem dalej montować. I to wszystko się spaliło. I zostałyśmy... tam baby miały naskładowane ręczników, kombinezonów. Wie pani jacy ludzie są dziwni? No po co... no dobrze, dwa kombinezony, jeden noszę, a drugi mam w zapasie, gdyby ewentualnie coś. I to wszystko się spaliło i one dostały za to odszkodowanie. A ja nie, bo ja nie miałam.

A ja jeszcze pani powiem jak Gierek przyjechał do stoczni. Ta ręka, ta ręka, dwa razy się witałam z Gierkiem. Przyszedł do nas na statek i ciekawy był naszej pracy. Ponieważ ja wygadana, więc mnie tam wypchnęli, stremowana byłam trochę, bo wiadomo towarzysz Gierek a ja zwykła izolator- ka, ale dałam sobie radę. Przywitałam się, powiedziałam na czym to polega. On mógłby zobaczyć jak się to płótno drze, to szare, to płótno szerokie w zależności od grubości i szerokości rurociągu cięło się i się darło. To dosyć ciężko szło, to nie było to tak hop siup. Mówi: „Oj naprawdę? Myśla- łem, że to taka lekka praca”. Mówię: „Towarzyszu Gierek, jesteśmy młode, silne, więc dajemy radę”. On mnie tak poklepał. Za gwiazdę się zrobiłam – Gierek się ze mną witał. To pierwszy raz.

Potem była taka sprawa, że myśmy te rurociągi malowały wodą szklaną, tak usztywniało się. I po- stawiłam na rurze ten kibelek z tą wodą, i ktoś skoczył na tą rurę. Rura się tego i to się na mnie wy- lało. Zalało mi twarz, oko. Mnie zawieźli do szpitala i akurat wysiadłam z tej karetki, prosto na Gier- ka weszłam. „ A co to się koleżance stało?”. Sanitariusz mówi, że... Jaką miał pamięć, mówi: „Ja to koleżankę już widziałem”. „Tak, był towarzysz u nas na statku”. „Co się stało?”. Mówię, że sanita- riusz, woda szklana, i tak dalej. Za dwa dni do domu do mnie przyszedł pan dowiedzieć si,ę jak

(15)

tam z moim okiem. Pani sobie wyobraża. Takie było. Taka może w sumie pokazówka, bo Gierek o moim oku... ale tak było. Tak, że ta ręka, dwa razy. Taka gwiazda jestem.

Słyszałam, że w stoczni działała Komisja Kobiet. Czy pani w niej uczestniczyła lub słyszała o tym?

- Słyszałam o tej Komisji Kobiet i nie mam dobrego zdania. Mam mówić? To były panie z biura.

Pani nasza Basia też tam, bo ona już była z wyższej póki. Organizowały wycieczki, jeździły na wy- cieczki do NRD, do Czechosłowacji, ale tylko one tam jeździły. Dla plebsu nie było. Ale ja miałam to szczęście, byłam w NRD. Akurat byłam z Moniką w ciąży, ta najmłodszą i pojechałam z tymi pa- niami. Ja taka prosta izolatorka. Pojechałyśmy, byłyśmy w Dreźnie. Tam miałyśmy wolny dzień, dostałyśmy po 10 marek na obiad i miałyśmy wolny dzień, mogłyśmy sobie chodzić. Z tą moją zna- jomą, z którymi byłyśmy, to był akurat jarmark świąteczny, oni w listopadzie takie jarmarki świą- teczne mają, kolorowe, fajne, a dla nas to była nowość, u nas czegoś takiego nie było. Myśmy po- szły z Danką, chodzimy, a było trzeba coś zjeść. Poszłyśmy do takiego baru szybkiej obsługi, pa- miętam wysokie stołki, dla nas szok, bo w innym świecie znalazłyśmy się. No i co zjemy? Takie ta- lerzy duże były, przegródki na trzy, mięso... Poczułyśmy się w innym świecie. Wzięłyśmy sobie ta- kie wielkie kotlety schabowe, ziemniaki i jakieś warzywa, ale nie pamiętam co to było. Myślę, że to kalafior czy brokuł, myślę, że trochę tego i trochę tego. W każdym razie to było bardzo dobre. I jeszcze takie stakany były duże napojów, lemoniada. Dobre to było, że ho ho. To nas kosztowało po 4 marki, ten obiad. Czyli 6 marek nam zostało. Jeszcze kolację trzeba zjeść. Kolację to już so- bie zjemy tam... Danka mówi: „Może kurczaka byśmy sobie”. Wtedy tam kurczaki, u nas tego jesz- cze nie było. I my tego kurczaka, 3 marki kosztował, kurczaka na pół żeśmy zapłaciły. Przyszłyśmy do hotelu, kolacja. My mamy kurczaka, ale bułek nie miałyśmy. Bo tam ciężko było się dogadać, myśmy nie umiały po niemiecku […]. Jeździłam na grzyby ze Stoczni. Jak tylko do autokaru, wszy- scy wsiedli, od razu flaszeczka latała po autokarze i zanim dojechaliśmy na grzyby, to wszyscy byli... Takie były wycieczki ze Stoczni. Ale było fajnie, byliśmy młodzi, ładni. O Gierku pani mówi- łam, takie ważne zdarzenie w moim życiu.

Chciałam się zapytać o pani strój w pracy. Bo jak była pani izolatorką, to miał pani kombine- zon.

- Kombinezon.

Tak jak tutaj?

- Tak, cały czas tak chodziłam.

A jak miała pani lżejsze prace to też obowiązywał?

- Nie. To normalnie w ubraniu swoim chodziłam. Przecież nie poszłam do biura w kombinezonie.

Nie wiem, co ludzie widzieli... Mój mąż miał ambicję, żebym ja koniecznie w biurze pracowała. On mistrz, a jego żona taką pracę brudną. Ale ja mówię: „Nie kochany, ja tam zaczęłam pracę, mnie ta praca odpowiada...”. Odpowiada. Ciężko było, jak nie wiem, i tak było niebezpiecznie, bo wszędzie spawali, iskry leciały, nikt się nie liczył, że ja w tym kącie siedzę. Żeby chociaż spawacz mi powie-

(16)

dział: „Wyjdź stąd, bo ja tu spawać będę”. Nie, leciały iskry, nieraz wpadło coś za koszulę. Nie, jak do lżejszej pracy to nie. Ja też umiem na maszynie pisać. Umiałam, teraz to już nie. Ale klawiatura jest ta sama, układ, bym sobie poradziła. Nigdy mi nie imponowała ta praca w biurze, bo jakoś tak... Nie imponowało.... Jak ja zarabiałam 5 tysięcy, a pani Krysia 1200, to różnica. A tam głowy nikt sobie nie urwał, rękawów sobie nie urwał. Ciężko było, bo rury były okręcane sznurem takim.

Taki gruby sznur był, więc się tak zawiązywało, jakby sznur, tą końcówkę się podkładało pod spód, to się zakładało na rurę i potem to się tak kręciło i jakby samo się nakręcało. Ale to było ciężkie, bo to było grube, to trzeba było potem docisnąć, dociągnąć, to umocować, i potem na to panowie taką izolację robili taką masą krzemową, tak to się utwardzało. Potem my owijałyśmy płótnem jak na po- ściel, takie płótno pościelowe przychodziło. Ale ono nie utrzymało się długo, bo zaraz wyparowało.

Jakoś tak wyparowało. Nie było lekko. Najlepiej się robiło jak statek szedł z pochylni i jeszcze ni- czego nie było. Rurociągi już były, tylko trzeba było Wałęsę, światło i naprzód. […] I stocznia po- szła, nie ma stoczni. A ja tam 25 lat życia spędziłam.

Myślała pani, żeby zmienić pracę?

- Nie, nie myślałam. A jaką ja mogłam mieć inna pracę? Po zawodówce? […] Ja mam papier, że ślusarz jestem. A na tej suwnicy jak jeździłam, to dla mnie była fajna praca. Dla mnie był trochę re- laks. W porównaniu z tym, co na statkach było, to tutaj kółeczko, przyciski, sobie siedzę. A też było takie zdarzenie, trzeba było szybko wykonać duży zakres pracy na statkach. I kto żyw, i wysłali pa- nie z biur też, dali im kombinezony, autentycznie. I oczywiście suwnicowe. Bo zawsze nas tak trak- towały per noga, one są suwnicowe, nie izolatorki jakieś tam. Bodło ich tam, że one zarabiały 5 zł, a my 50 zł, to one by chciały też. Ale przyszło, że ich też tam wysłali. Co to się działo, co to za pra- ca?! One tu nie będą! Próbowały się gdzieś przysiąść, schować, a moja brygadzistka oko na nie miała i nie odpuściła. Mówi: „Cholery, teraz zobaczcie, jak się pieniądze zarabia”. Panie zobaczyły jak to jest.

Bo ja miałam uprawnienia 20 ton. I one ciągle miały do mnie pretensje, bo jak one dostawały 100 zł premii, to ja 300. I Anka i Mietek. Ja mówię: „Dlaczego sobie nie zrobisz uprawnień?” „Ona na stare lata nie będzie”. Kobiety koło czterdziestki, po czterdziestce, a ona nie będzie na stare lata zmieniać. Nie o to chodziło, żeby zmieniać, bo pieniążki, owszem się brało, chodziło o to, żeby ich wysłali za ten most, tam wysłali. A tam ani kiosku z kiełbasą, ani baru, nic tam nie ma. Tylko bez przerwy ktoś tam woła, trzeba jeździć. A tutaj łaskę robiły, że weszły. Tylko ja i Anka byłyśmy za - wsze na suwnicy, że można było tak dostać, a one tak nie do końca. A to do kiosku, do lekarza, coś tam, coś tam.

Czym dla pani jest stocznia?

- Stocznia? Byłam dumna, że pracuję w stoczni. Jak znajomi, to: „O, bo ty w Stoczni pracujesz”.

Oboje pracowaliśmy w Stoczni. I też godziwe pieniądze. Mieliśmy czworo dzieci, teściową, nas dwoje, siedem osób – wie pani ile tego jedzenia trzeba było. A u nas nigdy nie brakowało jedzenia, dobrego, na tyle, co można było kupić, co można było wystać. Nawet jak kartki był, to ja nie mia-

(17)

łam problemu, bo miałam siedem kartek. [...]

Lubiłam swoja pracę, czułam się tam dobrze. Przeżyłam jeden strajk, drugi strajk. Dopiero jak od- chodziłam, dopiero mój kierownik powiedział, że dziękuje, że... Ale jak mu w kompleksy walnęłam, to walnęłam. A potem żeśmy troszeczkę na luzie, to ja mówię: „Bał się pan co?” - bo mówiłam o tym nożu. Mówi: „Ty wiesz, ja się bałem, jak ty zamknęłaś te drzwi”. Mówię: „Przecież z nożem bym się na pana nie rzuciła”. Mówi: „Ale byłaś wściekła”. Ta ręka mnie potem tak bolała, bo to pę- kło i jakby troszeczkę zakleszczyło mi się. Mówię: „Tak się zastanowiłam potem, przecież pan mógł mnie zwolnić”. „A jak bym ci udowodnił? Przecież nikt tego nie słyszał”. Sympatycznie było.

W każdym razie z panami się pracuje całkiem inaczej, jeszcze jak się trochę ogarnie, nie pozwoli za dużo. Bo myślą, że jak on jest ho ho ho, to zaraz będzie... […]

Po co pani ten nóż nosiła?

- Materiał się cięło tym nożem. Pasek się zakładało, zależy ile warstw tego azbestu miało być, to pasek był taki szeroki i w ten sposób, ten się zszywało drutem i ten materiał trzeba było przyciąć.

Czy materiał, czy sznur, czy płótno naciąć, do tego był potrzebny. O, na tym zdjęciu mam beret moherowy. Mam ten beret, nie wyrzuciłam, mąż mi kupił. Dopiero drugi rok chodzę w czapce w zi- mie, a tak z gołą głową. I ciągle mąż mi jakieś berety, jakieś kupował, „bo ci zimno”. Resztę wyrzu- ciłam, dałam znajomym, ale ten sobie symbolicznie zostawiłam. Ale nie chodzę w nim, żeby sobie ktoś nie pomyślał, że jestem moherowy beret.

Swojego męża też poznała pani w stoczni?

- On mieszkał u mojej koleżanki na kwaterze. I Bogusia mówi – chrzestna mojego najstarszego syna – mówi: „wiesz, taki chłopak u mnie mieszka, taki Stasiu, i on cię widział, i chciałby...”. Pozna- liśmy się i na pierwszej randce zaprosił mnie do restauracji, zafundował mi obiad […]

Jak to jest być kobietą w stoczni?

- Powiem pani tak, my, jako izolatorki, niestety nie miałyśmy dobrej opinii na stoczni. Różnie to by- wało, różnie nam panowie powiedzieli. [...]

Teraz bardzo ubolewam nad tym, bo wszystko, dużo osób nie żyje i już wszystko się rozeszło.

Człowiek się tak obejrzy, „o, tu było to, tu było to”, jak mąż żył, mieszkaliśmy parę lat na wsi, ile tam ludzi do nas przyjeżdżało! Teraz nie ma nikogo. Były moje imieniny, to tu był tłum. A teraz przyszła Basia i teściowa syna i to byli moi wszyscy... Nawet brat nie miał czasu przyjechać, mój jedyny, ostatni. I tak trochę tego mi brakuje. […]

Ale panowie uważali, że co tam izolatorki, co to za praca. A kiedyś były narady produkcyjne co miesiąc, co się zrobiło, jakie zadania. Myśy nie chodziły na to, bo... W końcu ja się dowiedziałam, że coś o nas była mowa. No i poszłam i otworzyłam buzię. Bo się okazało, że my zarabiamy więcej jak spawacze. No i to ich bodło: „Jak to, izolatorka więcej jak spawacze? Jakim prawem?”. Ja wy- tłumaczyłam, brawa dostałam, tak się skończyło. Tak sobie myślę, że tak nas wykorzystywali tro- chę, bo jednak 12 godzin pracy, to jednak jest dużo. A nieraz 16 godzin trzeba było, bo coś trzeba było pilnie zrobić. Pamiętam jak ten Szrek cały te nowości wprowadzał, on robił próby u siebie w

(18)

laboratorium. Ale on miał kawałek rury na statywie i na tym robił próbę. Przykleił, ok, to się trzyma- ło, ale jak to poszło na statek, jak puścili parę, to wszystko poszło na dół. To wtedy dwie godziny spania i z powrotem. Tyle się statków w Stoczni budowało. Jak ja zaczęłam pracę w 1963 roku, za- częłam pracę, w grudniu 1962 spaliła się Konopnicka - słyszała pani o tym statku? – tam zginęło sporo ludzi, nie pamiętam ile, ale ci ludzie zginęli niepotrzebnie. Bo gdyby w burcie wycięli dziurę i dali możliwość ucieczki, ci ludzie by uciekli. A przecież miał iść za dwa dni w próbę to jak to, burtę będą? I w ogóle nie pomyśleli, że aż taki pożar się zrobi. Sporo ludzi zginęło na tym statku wtedy.

A ja zaczęłam w 1963 roku. Pamiętam pierwsza baza, taka duża, rybacka, to była baza typu B-64, i to był Pioniersk dla Związku Radzieckiego. I tych baz było 17. A dla Polski zbudowaliśmy też te bazy, tylko był typ B-67, bardziej nowoczesne. Tam była cała fabryka ryb, konserw. Tam filetowali ryby, konserwy robili, brudzili. Taka baza stałą gdzieś na oceanie i statki mniejsze podpływały i za- bierały.

Ale jeszcze raz mówię – byliśmy młodzi, to w sumie zamyka to wszystko, bo młody człowiek różne rzeczy pokona, zniesie. I kolejki, i kolejki. Pamiętam jak stałam w domu towarowym po telewizor kolorowy. Bo jeden nam się zepsuł i drugi. I kosztował telewizor 350 tysięcy. Stoimy w tej kolejce jeden, drugi, trzeci dzień, chyba z tydzień, w sobotę mamy odliczone, że ja jeszcze dostanę ten te- lewizor. Okazuje się, że jakiś telewizor niby zepsuty. Nie zepsuty, tylko pewnie komuś obiecali. Ale ktoś zrezygnował, z kolejki go wykreślili czy coś, no i kupiłam ten telewizor za 350 tysięcy […]

Pamięta pani swój pierwszy dzień w pracy?

- Pamiętam, że na razie się przyglądałam. Pierwszego dnia kazała mi moja pani brygadzistka przyjrzeć się jak to jest. A potem... To pamiętam, że kazała mi się przyjrzeć. Taka koleżanka mi pokazywała i jakoś mi się spodobało i uważałam, że co to za sztuka. Ale potem się okazało, że to jest sztuka, trzeba było ładnie to zrobić, bo ten azbest się drutem... w kilku miejscach można go było tylko, nie cały szyć. Ale szare płótno trzeba było ładnie zeszyć. To trochę z początku, a apo- tem sobie dawałam świetnie radę. I dopiero po latach, bo ciągle było – to nie tylko, młodsze pra- cownice też – że my źle robimy, że za mało, że za wolno, że w ogóle co to jest. I z taką wybitną, alfa i omega, tam nikt więcej nie robił, było takie pomieszczenie, to się nazywało koferdam, i po tej stronie szły rury i po tej. I te rury, ta sama długość ich była. I mnie kazali tutaj robić a mojej przyja - ciółce tu. I ja swoje zrobiłam, wyszłam i siedzę, czekam. I dopiero wtedy uznały, że ja tak źle nie pracuję. Skoro ja zrobiłam, a Zosia jeszcze tam robiła. Ale długo musiałam walczyć o to, żeby uznano mi to.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Pamiętam na pewno jak była pierwsza Ballada [Spotkania z Balladą] robiona, to była Ballada szpitalna [Medyczne Spotkania z Balladą], to wtedy jeszcze Jurka z nami nie było..

Okazało się, że sfotografowałem nie szkołę tysiąclecia, tylko bardzo okazałą plebanię.. [W „Sztandarze Ludu”działała]

Wierzę w to, że nam się udaje, Polsce się udaje, ale musi się jeszcze lepiej udawać i trzeba właśnie mieć wspólną wielką wizję, pewien kolejny jasny cel i go

A czy wiesz, że w języku Słowian „leto” było nazwą całego roku i dlatego mówi się „od wielu lat” a nie „od wielu roków”..

Więc jeżeli będziemy zaśmiecać, będziemy zabudowywać, będziemy zmniejszać te powierzchnie dolin, które zajmują rzeki, to tak naprawdę niedługo będziemy mogli

Każda taka klasa jest wyznaczona przez pewne drzewo de Bruijna, możemy więc uważać, że λ-termy to tak naprawdę drzewa de Bruijna.. λ-wyrażenia są tylko ich

Kiedy wszystkiego się nauczyłem i swobodnie posługiwałem się czarami, to czarnoksiężnik znów zamienił mnie w człowieka... 1 Motywacje i przykłady dyskretnych układów dynamicz-

Historia filozofii — zgodnie z zamierzeniem Autora — jest połykana przez środowisko humanistyczne, a także przez inteligencję z innych kręgów, kiedy trzeba robić