STACH LEGIONISTA
O P O W IE Ś Ć Z DNI OSTATNICH.
CIESZYN 1915.
Nakład i własność polskiej księgarni »Stella« w Cieszynie.
STACH LEGIONISTA
OPOWIEŚĆ Z DNI OSTATNICH.
CIESZYN 1915.
N akład i w łasność polskiej księgarni »Stella« w Cieszynie.
Z D ru k a m i „ D z ie d z ic tw a " w C ieszynie.
Bezgwiezdne noce, Poezyi serya I. Lwów, drukarnia pospieszna 1913.
Młoda Sztuka, Antologia liryczna. Stanisław ów, nakładem »G azety Stanisław ow skiej«.
V W hsi
MiWbJ
K -liks/H W
Talisman Waszych zmagań się i mąk...
To dla nas droga jasna i świetlana, Do czynu prężą się miliony rąk...
W y, co zginęli w zwycięskich zapasach, Święty jest dla nas W asz owocny trud...
W tych wielkich, krwawych i dziejowych czasach Idzie za W am i polski, wolny lud...
Roman Hernics (R. Haber).
czoło i w idać było, że o d b iera ły mu spokój jakieś tro sk i i kłopoty,
W pokoju było zupełnie pusto. S zara godzina w pełzła m rokiem i ciszą.
P an G ieltow icz siadł zm ęczony na fotelu i spojrzał n a podobizny swoich przodków .
P ostacie rycerskie n a koniach.
W ręk a c h m iecze — oczy płoną do w alki.
O statnie krw aw e zapasy...
O statni bój rozpaczliw y o w olność, swobodę i ziem ię ojczystą...
G ieltow icz p a trz y na w szystko, jak n a sen...
Z am ierzchłe lata... cudne wspom nienia...
D zieckiem b y ł jeszcze...
J a k w dalekiej mgle w idnieją m u chwile m łodości...
P am ięta pory w y N arodu... prom etejskie wzloty...!
Życie podcięło sk rzydła m arzeń... Szaruga codzien
ności, brzem ię tw ardych dni... konieczność życiowa...
T rzeb a było kom prom is zaw rzeć z życiem...
P a n G ieltow icz n a pew ien czas zupełnie odsunął się od polityki i jej gwaru. Z am knął się w sobie, zajął się go
spodarstw em i w spokojnym trybie życia zam knął isto tę swoją.
A le z biegiem la t zaczął G ieltow icz szukać oryentacyi politycznej. Czuł, że nie p o trafi się zacieśnić w ram ach szarej, codziennej w egetacyi. Z apragnął szerszego od
dechu... zap ragnął innego życia.
uległa hasłom ugodowym. O dtąd czerpał G ieltow icz swoją tre ś ć duchow ą z książek Dmowskiego.
U w ierzył w »ideę słow iańską« i jej się pośw ięcił.
Z aczął też w ruchu endeckim silny b rać udział. W y
jeżd żał n a zgrom adzenia, żywo dyskutow ał, krytycznie analizow ał kieru n ek polityczny, k tó ry obrał.
B ardzo często pisyw ał n a w e t p a n G ieltow icz p ło m ienne a rty k u ły polityczne, zapraw ne skrajną tendencyą.
I ta k m ijały dalej lata.
Aż przyszedł kryzys,
G ieltow icz w łaśnie dziś, w w iosenny, cudny dzień, k ied y zazw yczaj był w dobrym hum orze, dziś przygnębiony b y ł i zamyślony.
P a trz a ł w gazetę m artw em okiem,
»Zam ordow anie A rcyksięcia i Jego małżonki.,,«
L itery sk ak ały mu przed oczyma... migały jak tęcze pow odzią barw ...
S taw ały p rze d nim obrazy przyszłości, w yłaniały się w szybkiem tem pie,.,, w idział korow ód przyszłych, w iel
kich, krw aw ych w ypadków ...
Zadum ę p rz e rw a ł Stach.
W p ad ł do pokoju, przybiegł do ojca i zaczął go silnie całow ać.
— Ojczulku!... T a k a w iosenka cudna!... T a k pięknie n a świecie! A św iat ta k i zły!.,. Słyszałeś ojcze o strasznym m ordzie sarajew skim ?...
Ojciec w skazał gazetę.
A le S tach pogardnie spojrzał n a nią i p raw ił dalej:
— Ojczulku!.., Jabym ta k chciał pom ścić tę niew innie p rzelan ą krew !... Przecie rów nego m ordu nie znają dzieje cyw ilizow anego św iata...
S tach był w tej chwili piękny... T w arz 18-letniego chłopca, k tó ry dopiero rzucił m undurek studencki, gorzała zapałem i pragnieniem czynu.
S tach m iał zupełnie inną o ry en tacy ę polityczną.
S tą d przychodziło nieraz do scyzyi m iędzy ojcem a synem.
S tach całem swojem jestestw em buntow ał się p rz e ciw m olochowi carskiem u. Z nał m ęczeństw o braci swoich
zam atach!
N ienaw idził w szystkiego, co zbliżone było do R osyi, W najw iększej tajem nicy w stąp ił do Legionów.
— Legiony!
P am ięta, jak serce m u zabiło żywiej, kiedy się o L e
gionach po raz pierw szy dow iedział.
W ydaw ało się to m u początkow o snem..,.
Nie m ógł w ierzyć, że n a p ra w d ę jego m arzenia p rz y bierają k sz ta łt realny. Że już polscy żołnierze... z p o lsk ą pieśnią n a ustach... pójdą w alczyć o Ju trz n ię przyszłości...
R zadko jednak m ógł z dom u w yrw ać się, aby pójś<
n a ćwiczenia.
B ał się z re sz tą ojca.
I te ra z zm artw ił go niepokój ojca.
— Co tobie, ojczulku?,,. N ad czem się ta k zadum a
łe ś? — p y ta ł głosem, w k tó ry m przebijała się gorąca m iłośę synow ska.
— Nic... nic...
A le Stach nie dał już spokoju.
S ubtelna jego dusza odczuła, że w tej chwili ojcie^
jego cierpi, że stacza w alkę w ew nętrzną...
— Ojczulku... co tobie... mów!...
A le znowu m ilczenie było m u odpow iedzią.
Spojrzał w ted y n a tw a rz ojca, p o o ran ą zmarszczkami^
n a fałdziste czoło, n a k tó re m osiadła zadum a i troska, I już nie p y ta ł S tach o nic.
Z nał przecie »oryentacyę« polityczną ojca. Zrozvu m iał, że o niczem innem nie m ógł m yśleć tera z ojciec, jak o tragicznej rozbieżności ich dróg, jak o przeciw ieństw ie zasad i celów.
A le Stach b y ł hardy!
Choć w iedział, że gdyby ojcu pow iedział, że zm ienił poglądy, że inną ideę ukochał... w iedział, że w ted y ojciec by łb y spokojny już.
A le idea, k tó rą w ypieścił, przep aliła całą jego is to ty s ta ła się treścią jego życia!
Czuł, że gdyby zbłądził i pogubił tę szczytną ideę, że w te d y życie jego stało b y się pasm em m ąk i cierpień.
S zukałby czegoś, co byłoby tre śc ią jego,,, a w szędzie w idziałby jeno próżnię bezkresną.
I dlatego S tach tłum i słowa... i p a trz y na ojca... a w oczach jaśnieją mu p e rły łez...
II.
P arn y był dzień lipcowy. Słońce prażyło swym i p ro m ieniam i, cała n a tu ra zdaw ała się płonąć. Schły k w ia ty — ludzie chronili się przed raż ą c ą spiekotą.
P a rn y dzień zapow iadał burzę. W m alutkiem m iaste
czku, N adw orną zwanem , panow ał ruch jednak w tym dniu niebyw ały.
S etk i osób cisnęły się p rze d b u d ynek pocztow y, cze
k ając n a w ielką decyzyę.
Grom adzili się ludzie kupkam i i głośno gwarzyli:
— Serbia odrzuci ultim atum —
— W ykluczona rzecz! P ostaw iła swój b y t n a szalę,
— A le R osya? —
— R osya będzie siedzieć cicho, z obaw y przed w e
w n ę trz n ą rew olucyą państw a. Ani się w aży ruszyć —
— O by ta k było!
Rozm ow y toczyły się głośno, nam iętnie.
W tłum ie znajdow ał się tak ż e G ieltow icz. W idoczne zdenerw ow anie biło mu z oczu.
C hw ytał k ażde słow a, robił nerw ow y ruch ust, jak gdyby chciał coś mówić — pro testo w ać, ale to n ął w mil
czeniu. R az po raz zapalił p apierosa, p rzech ad zał się — i znow u staw ał koło grupki gw arzących.
Gieltow icz nie mógł się w yzbyć swojej pańskiej po
g ard y dla m otłochu.
Szlachcicem był i o tern zaw sze pam iętał. — Sam w ięc dziw ił się, że znajduje się w tłum ie »szarych« m ie
szczan. Nie m ógł sobie w ytłum aczyć tego — nie rozum iał tej nagłej przem iany.
Czuł jednak, że te n gwar, ten hałas — działa nań uspokajająco. J a k haszysz!
N araz stało się coś niezw ykłego.
Cały tłum um ilkł, w yprężył się jak stru n a i utk w ił
w zrok w główne okno pocztow e, gdzie urzędnik staro stw a u k a z a ł się z b iałą k a rtk ą w ręku.
P iersi szybko oddychały, falow ały niespokojnie — g o rączk a ciekaw ości p o żerała im mózgi. —
i zarządza się częściow ą mobilizacyę...«
O statnie słow a p a d ły w tłum zebrany jako hasło no
w ych dni, k tó re w nieznanej szacie ro ztaczały się przed nimi.
M o b iliz a c y a ---
P rzeszedł szm er przez tłum — ale naraz stało się coś dziwnego!
W śród szm erów i donośnych głosów ozw ały się n a raz silne, m łodzieńcze słowa:
— O byw atele!
Z apanow ała cisza, jak m akiem siał. — W szyscy zw ró
cili w zrok w stronę, skąd poszło w ołanie. Znow u u sta drgnęły nerw ow o — oczekiw ano św ieżych nowin.
N a w zniesieniu zaim prow izow anem sta n ą ł Stach G ieltow icz i po raz drugi zaw ołał:
— O byw atele!
W śród tłum u zapanow ało zdziw ienie. M łoda tw arz chłopca jaśniała jakiem ś natchnieniem nieziem skiem , — oczy p ałały — d rża ł cały.
G ieltow icz w strząs! się.
— Synu! — zaw ołał, ale głos był ta k słaby, że za
gubił się w tłum ie.
— Syn mój mówi do tego m otłochu?! — m yślał G iel
tow icz z bólem .
A S tach zaczął mówić donośnym , tw ardym głosem:
— O byw atele!... W ybiła godzina dziejowa!... N aj
jaśniejszy nasz M onarcha podpisał m anifest wojenny! W y bija godzina czynu!... Z a długo w ysyłał c ar zbrodniczy...
b ra c i naszych n a Sybir! Za długo paczono i niszczono w szelk ą myśl wolną! S praw cy m ordu sarajew skiego tera z zo stan ą ukarani!... Bracia!... R ozpoczyna się w ojna z od
w iecznym w rogiem k u ltu ry i człow ieczeństw a.,.. R ozpo
czyna się w ojna z caratem , gdzie bracia nasi żyją po d knu- tem i nah ajk ą i z tęsk n o tą czekają wielkiej godziny wy- zwolin!... Za Sybir... kazam aty... za k rew naszych braci...
d o boju!
A obok tego winniśm y m ieć głęboką w dzięczność dla naszego M onarchy, pod którego w ielkim i rządam i m ie
liśm y w olność i pełnię sw obód konstytucyjnych !,., W A u- stry i rozw ijała się sw obodnie myśl polska... dusza p o lsk a znajdyw ała zrozum ienie! I dziś p rzek azan e jest nam w stą pić do boju! Staniem y w iernie w szeregach w alczących bojow ników , przeciw ko caratow i! Pom ścim y niew innie p rzelan ą k rew N astępcy T ronu i M ałżonki... Pójdziem y r a zem, ram ię p rzy ram ieniu, do w alki z odwiecznym w ro
giem!
W ybiła w ielka godzina, w yśniona w snach naszych w ieszczów , w ytęskniona przez synów Polski!
Do walki!,.. B łyska już Świt!
Świt lepszej Doli... Świt now ego życia...!
W iecie, że my Polacy stw orzyliśm y Legiony. C udo
w na przeszłość znowu pow staje!
To nie sen, nie złuda!... Polski żołnierz... pójdzie walczyć!
K to tylko zdolny do broni, niech w stąpi w szeregi Legionów!
Do w alki o zw ycięstwo... o tryum f... o odrodzenie!
Niech żyje Najjaśniejszy M onarcha... niech żyje zw y
cięska A ustrya... niech żyje w olna Polska! — G rom kie oklaski, okrzyki, gwar, chaos.
Z apał ogarnął w szystkich.
W iedzieli, że wojna, k tó ra nadeszła, była konieczno
ścią dziejową!
T a k dłużej bowiem być nie mogło! Ciągłe intrygi c a r
skie, ciągła m obilizacya utrzym yw ała cały n a ró d w n ie
pew ności, stw orzyła ruinę ekonom iczną i zastój w życiu, Z azierał głód już do chat, b rak ło chleba, b ra k ło pracy!
I oto przyszło rozw iązanie dręczącej zagadki, przy szła chwila, kiedy ro zp ętan e żyw ioły sprzęgły się, ażeby w kurzaw ie dymów arm atnich odrodzić się do nowego ży
cia, albo zginąć bezpow rotnie!
Pow oli tłum zaczął się rozchodzić.
G ieltow icz odszukał syna w tłum ie. Szli w m ilczeniu przez ciem ne ulice m ałego m iasteczka.
— Co tobie było, Stachu?... Co to m iało znaczyć?
— Spełniłem , co do mnie należy!
— Skąd nagle to do ciebie?..,
— Ojcze!... W szak Polakiem jestem ... W szak d a w n o śniłem o tej wielkiej godzinie. T eraz przyszła... I czas te raz do czynu!
— I cóż ty działać m ożesz?..,
— W alczyć, ojcze!,.. K rew przelać!,., dla Ojczyzny!
— J a k to ?.,#
— Legionistą jestem!... Polskim żołnierzem!... N aj
śmielszy mój sen się spełnił!...
G ieltow iczow i zam roczyło się w oczach.
— Synu... mój synu, n a błędnej jesteś drodze!
S tach zamilkł. Nie chciał więcej mówić. U szanow ał ból ojca. Zapanow ało znowu p rzykre, ciążące m ilczenie.
Doszli ta k przed dw ór stary. Pusto było w d w o rze- G ieltow icz chciał jeszcze z synem pomówić.
— Chodź, Stachu, do sadu!,.. Siądniem y chwilę...
Poszli...
W cienistym sadzie siedli na ukrytej ław eczce. B yła cisza uroczysta w około. Gdzieś raz po raz dał się słyszeć śpiew słowiczy, ale m ilkł po chwili i znowu była cisza w około.
K siężyc uśm iechał się blado, gwiazdki lśniły na nieba lazu rze,„
— Stachu!... Na błędnej jesteś drodze!... Chcesz się bić! I o co?... Dla kogo?... Z G erm anam i?.., Czy nie znasz pięknej idei słow iańskiej?... W szyscy Słow ianie razem !...
P od rządam i w ielkiego cara!... Bo c a r jest wielki!.,. Spójrz!
...M amy w K rólestw ie Polskiem pełnię swobód...
— Ojcze... ojcze... — p rze rw a ł mu Stach. — Co też ty mówisz, ojcze!... O jakiej idei słow iańskiej?... Kogo apo- teozujesz?... Z brodniarza cara?... D la ciebie Dm ow skiego ugodowe teo ry e są w skazaniem ?...
— Synu! Źle mnie nie rozum!... J a tylko jestem prze- ciw ku zbrojnem u pow staniu!.,. Nam już nie danem jest w al
czyć!... M y stw órzm y sobie b y t znośny pod innym zaborem !
— Ojcze!.,. Co m ówisz?... P rzeciw ko słowom twoim buntuje się dusza moja!.. Nie... nie...
Z erw ał się z ław ki... i zaczął uciekać. Bał się w tej chwili ojca i jego słów.
C hciał być sam ze sobą, Z m yślami swojemi... Chciał być sam,,.
III.
•Stach znalazł się sam w pustych kom natach starego dw oru. G orączka przep alała m u mózg, n erw y w szystkie w yprężone, serce bije gw ałtow nie.
Nie,., w dw orze swego ojca nie pozostanie dłużej.
T utaj m yśl polska spaczona, tu taj lęgną się myśli, będące z a tru te m źródłem Narodu,
W iedział, że te ra z ojciec tam w ogrodzie sam otny łzy m oże leje nad swoim synem, k tó ry w łasną, a w jego p rzekonaniu błęd n ą idzie drogą.
I choć ojca swego ukochał nadew szystko, to przecie nie mógł się zdobyć na tyle woli, ażeby pójść do ojca i p rz y rzec mu, że p rzy nim zostanie.
A le w iedział, że w tę noc rusza się św iat z swoich posad, że w tę noc pow stają n a ro d y do wielkiej w alki o swój byt.
I nagle ujrzał przed sobą niezliczone tysiące polskich Łusarnych rycerzy. Słyszał w yraźnie w duszy oddźw ięk pieśni w krw i w ykąpany:
»Jeszcze P olska nie zginęła..,«
I dusza jego zakrzyczała silnym, m łodzieńczym pro testem : Nie zginie! Nie zginie, bo jej synowie nie dadzą jej zginąć, bo pójdą w alczyć o zm artw ychw stanie swojego narodu.
I n araz błyska w nim myśl: U cieknie, opuści dom ojca swego, pójdzie w nieznaną, k rw aw ą dal, gdzie w ażą się losy
|e g o narodu.
T u w starym dw orze jego ojca w szystko cuchnęło pleśnią, w szystko było już sta re i niezdolne do życia.
... Dziś jeszcze opuści te n dwór.
W stał, chw ycił zarzutkę, w yjął z szufladki czarniutki lerzyżyk, k tó ry od m atki otrzym ał, w ziął ze sobą fotografię rodziców i wybiegł.
Znalazł się na w ielkiem podw órzu. Raz jeszcze ogar
n ął w zrokiem zadum anym dw orek ojców swoich i stan o w czym krokiem odszedł.
Po chwili znalazł się na dw orcu kolejowym .
Ruch na dw orcu był ogromny. Pow ołani do służby wojskowej żegnali się czule z rodzinam i.
Gdzieniegdzie w oczach zabłysły łzy,.,, gdzieniegdzie serce cicho zapłakało, ale w net tw a rd e poczucie obo
w iązku zabijało w szelki ból.
K iedy Stach znalazł się w pociągu, zaczął analizow ać swój krok. A le nie m ógł znaleźć żadnych myśli, k tó re mu zakłócały spokój. Czuł tylko, że jedzie tam , gdzie pojechać pow inien, gdzie w oła go obow iązek.
K iedy sta n ą ł w poblizkiem mieście, gdzie b yła sta - cyonow ana kom enda Legionów, b yła już noc.
T ysiące ludzi przew alało się przez ulice m iasta. Do
rożki przejeżdżały w szybkiem tem pie przez ulice.
T ysiące w ieśniaków , z tobołkam i, snuło się długim , nieskończonym korow odem .
Szli do kom endy. Błądzili, pytali o koszary. N a pu
stym , w ielkim placu, przed dw orcem p o k ład ły się pokotem całe m asy chłopstw a.
Znużenie, głód, pragnienie osłabiło ich. Spali. P rzez sen m ajaczyły się im w ypadki przyszłych dni. J a k iś blady chłop w yjął fujarkę i zaczął w ygryw ać żałosne pieśni.
Ł kało echo fujarki, n a dolę chłopską ciężką i nie
znaną.
Ci chłopi instynktow nie tylko czuli, że m uszą iść »na wojnę«, bo M oskal się zawziął... i chce w ziąć Galicyę...
— Nie dam y ci naszej ziemi — krzyczały chłopskie serca.
I ręce w ołały o miecz.
Ze znużenia i ospałości budzili się.
P rzecierali oczy.
— Czy to nie sen?,..
Od ról... i wsi... chat i fabryk przyszli wzyscy... Czuli, że czeka ich w ielkie zadanie. Że zadanie to spełnić m uszą...
Stach G ieltow icz p a trz a ł n a b rac i sierm iężnych. Zbli
żył się do nich i rzekł:
— A w y skąd, b rac ia?
W ym ienili mu nazw ę wsi, skąd pochodzili.
— Do w ojny?
— A jakże! Pow ołano nas...
— I pójdziecie na M oskala?...
— Pójdziemy!
G orzały oczy. T w arze p łonęły w zapale.
— Pójdziem y bić kanalie!
S tach w zruszył zapał chłopskich serc. C hciał im po
w iedzieć, w ytłum aczyć całą doniosłość wojny.
A le głos ugrzązł mu w gardle. Czuł, że jest ogromnie w zruszony.
— Muszę się wyzbyć sentym entów — rz e k ł do siebie szeptem . — Żołnierski h a rt, siła, w ytrw anie!
W subtelnej i przeczulonej duszy 18-letniego chłopca rozgryw ała się w alka.
P ożegnał chłopów i znowu znalazł się w sam otności.
S zedł przez ulice m iasta z jedną m yślą o jutrze.
To jutro ukazyw ało mu się w p o staci znanych i ocze
kiw anych tajem nic, to jutro było dlań zaczęciem w alki o w olność.
Z nalazł się naraz w starym ogrodzie miejskim. O ddał się zadum aniu. I znowu zam ajaczał mu dw ór ojca,,, zoba
czył jego postać... ujrzał w oczach łzy...
Łzy żalu za synem...
S ta ra ł się tera z w ejść w duszę ojca, kiedy przekona się o ucieczce jedynego syna.
W idział tę siwą, ukochaną głowę ojca, w idział po
liczki zwilżone łzami, co spadały ciurkiem z przem ęczo
nych oczu.
— A jednak iść musiał!
— »Nie czas żałow ać róż, gdy lasy płoną« — słyszał w duszy echo pieśni Juliusza.
Nie czas m yśleć o szczęściu jednostek... choćby ro
dziców w łasnych... gdy tu o byt... o zm artw ychw stanie n a ro d u chodziło...
H a rto w a ł się w pełnej świadom ości, iż uczynił, co t y ł o jego obowiązkiem...
Pow oli zaczęło szarzeć. Świeży chłód p o ran k a orzeź
w ił go.
W yszedł na kopiec, znajdujący się w ogrodzie. S tanął ma szczycie.
P atrzał...
Z za mgieł wschodziło słońce... powoli... Potem za
jaśniało całą purpurą.,, rozlało swe jasne prom ienie na świat...
— Świta — szeptała dusza S tach a w radosnem up o jeniu.
— Świta — w ołała isto ta jego, spragniona blasków słonecznych... jasności...
— Świta... H osanna... H osanna...
— Świt... Ju trz n ia nowej ery... jutrzenka zw ycięstw a...
IV.
W kom endzie m iejscowej Legionów panow ał ruch olbrzym i.
W m ałym dom ku, otoczonym w ielkiem podw órzem , odbyw ał się pobór Legionistów.
P rzychodzili ludzie starzy, odchodzili od swoich żon i dzieci, zaciągali się w szeregi w alczących.
G orzało w ich duszach pragnienie w alki, pragnienie czynu... Tyle lat, tyle długich la t czekali tej chwili.
I przyszła...
K iedy S tach G ieltow icz znalazł się przed kom endą Legionów, serce biło mu gw ałtow nie, a w piersiach z a b ra k ło mu oddechu.
K iedy p rzestęp o w ał próg domu, zam roczyło mu się w oczach...
Z apukał... i w szedł śmiałym, pew nym krokiem ...
— Czego sobie obyw atel życzy?...
W krótkich, hartow nych słow ach przedstaw ił Stach cel swego przybycia...
— D obrze, obyw atelu!... J u tro raz jeszcze pójdziecie do oględzin lekarskich, a potem otrzym acie m undur.
Stachow i ro zradow ała się dusza...
W ięc jutro... jutro już będzie polskim żołnierzem!
O trzym aw szy potrzebne w skazów ki, w yszedł Stach podniesiony na duchu i b łą k a ł się ulicam i m iasta.
K iedy nazajutrz po oględzinach lekarskich uznanym z o sta ł »zdolnym do frontu«, rad o ść jego nie m iała granic.
Tego samego dnia otrzym ał broń, przydzielony został do poszczególnego oddziału.
Z aczęły się pilne, gorączkow e ćwiczenia.
M ijały dnie szybko, spędzane w ciągłej pracy.
A le S tach się niecierpliw ił.
R w ał się całą duszą do walki.,.
Chciał jak najprędzej zakończyć już ok res ćw iczeń i pójść w pole...
W y o b rażał sobie, jak to p adać będą M oskale pod gradem ich kul...
Śnił o a tak ach n a bagnety!
W idział w gorączkow ych obrazach, jak na odgłos trą b k i b o j o w e j.s z ł y Legiony w bój... do ataku.,, w idział, jak M oskale poddaw ali się w trw odze,,, jak ręc e błagalnie podnosili, prosząc o życie.
T o też, kiedy przyszedł ro zk az w yjazdu do K rakow a, u rad o w ał się ogromnie, W K rakow ie m iały się skupić L e
giony i stam tąd pójść w pole chwały...
Pew nego w ieczora w ydano ro zk az wyjazdu... S tach sta n ą ł uszykow any w rzędzie, przy nim był w ieśniak, k tó ry sierm ięgę zm ienił w m undur żołnierski,
W w agonie kolejowym toczył S tach z w ieśniakiem długie rozm owy.
R adow ała się w nim dusza, przypom niały mu się po
stacie »W esela«... chłop polski w yolbrzym iał w tej chwili w jego myślach...
W yczuł ze słów tow arzysza, że w ludzie chłopskim w ielka, zdrow a tkw i siła!
I cieszył się, że razem w alczyć będzie z nimi.,.
Po uciążliwej jeździe, uprzyjem nionej rozm ow ą, do
jechali do K rakow a.
B ył w łaśnie p o ran ek w czesny. Ulice by ły puste, ci
sza p anow ała jeszcze w około.
Na dw orcu uszykow ali się i poszli do m iasta.
N a w ieży M aryackiej odezw ały się hejnały... dźw ię
czne echo znajdując w duszach Legionistów.
W K rakow ie skupiał się cały ruch. T u m iała się od
być k o n c e n trac y a w ojsk i stą d podążyć mieli w pole.
W dniu tym odbyła się przysięga...
Ze serc m łodych szły harto w n e słow a przysięgi... iż trw a ć b ęd ą n a posterunku... iż w alczyć b ędą w iernie... a ży
cie swoje pośw ięcą św iętej sp raw ie,.,
G orzały oczy płom iennie, biły serca w oczekiw aniu w ielkich, utęsknionych godzin.
Z daw ało się, że nic nie u stra szy tych m łodych bojo
w ników , że z pogardą śm ierci b ędą staczać w alki o w ol
ność...
T ysiące ludzi przy p atry w ało się tej wzniosłej uro czystości.
Niejedne usta w ym aw iały, szeptały m iłośnie czyjeś imię...
To m atki, siostry, kochanki, p a trz y ły z dum ą i m iło
ścią na polskich rycerzy.
Z daw ało się, że całe m iasto tonie w odśw iętnem w e
selu, że raduje się serce starego podw aw elskiego grodu.
I kto p a trz a ł na te szeregi wojowników, k tó rz y sami, dobrow olnie szli w oblicze śm ierci.„ te n z nadzieją ocze
kiw ał dalszych w ypadków .
S tach G ieltow icz klęczał... i szeptem p o w ta rz a ł słow a
przysięgi... ,
W iedział, że zaraz... m oże jeszcze tej nocy... odbę
dzie pierw szy chrzest ogniowy...
A le nie było w nim śladu trw ogi.
W ielki spokój i błogosław ione uczucie szczęścia p a now ało w jego duszy...
Spełniło się jego najgorętsze pragnienie!
C ała jego isto ta p rzepalona b y ła zapałem dla w iel
kiej spraw y...
R w ał się w pole... był spragniony czynu... do boju!!...
do boju...
V.
K iedy Legiony przeszły granicę rosyjską, w zrósł za
p a ł bojow ników w niebyw ały entuzyazm i sam ozaparcie.
Z niesłychaną pogardą śm ierci rzucali się Legioniści w krw aw e zapasy,.,!
Pokotem kład ły się ciała bojowników... użyźniała k re w polska... ziemię polską,
A le pierw sza dłuższa w ażniejsza w alka stoczyła się pod M iechowem .
I Legiony stan ęły w te d y raz pierwszy... tw a rz ą w tw arz wroga...
Zw ycięstw em zakończyła się pierw sza bitw a...
Legiony obsadziły M iechów i Kielce,,..
W duszach m ieszkańców K rólestw a zajaśniał płom yk nadziei...
Że już przyjdzie k re s niew oli, że nadeszła godzina w y- zwolin z m oskiew skiego jarzm a...
— Przyszli polscy żołnierze mścić w iekow e krzyw dy swego narodu... przyszli od eb rać carow i ziem ię polską...
Z serdecznem rozrzew nieniem i głęboką w dzięczno
ścią p a trz a li m ieszkańcy M iechow a n a m łodych Legioni
stów... P ew ne uczucie zw ycięstw a tych m łodych bojow ni
ków n apełniało im piersi radością.
K to tylko był zdolnym do broni, zgłaszał się do Le
gionów...
P rzystępow ali ludzie starsi, m łodsi i chłopcy. G orzały im oczy blaskiem niezw ykłym .„
Długo tajona nienaw iść, głucha gorycz... te ra z ode
zw ała się w ielkim krzykiem protestu...
Pod knutem i nahajką nie o słab ła dusza polska...
Z pokolenia n a pokolenie duszono w sobie łzy go
ryczy... tajono męki!
P rzygotow yw ała się w ich duszach moc, m ająca być początkiem czynów orężnych.
I oto n ad eszła chw ila oczekiw ana, m arzona. P rz y szła prędzej, zanim się jeszcze jej spodziew ano.
N a dźw ięk polskiej kom endy.,, szli wszyscy!
Łączyli się serdeczną m iłością z braćm i innego za
boru...
M ieli jasno w ytk n ięty cel, mieli jedną w spólną w ielką ideę...
W spólne tęsk n o ty i pragnienia w zm acniały ich dusze, d o d aw ały im h a rtu i siły do pokonania tru d ó w wojennych.
Czuli się mocni.
W iedzieli, jakie ciąży n a nich zadanie.
Że m ają w zniecić jutrzenkę w olności i now ych dni...
Że m ają pom ścić ofiary despotyzm u rosyjskiego...
Że m ają mścić się za k az am a ty i Sybir i za duszenie i niszczenie wolnej m yśli polskiej..
Czuli to wszyscy.
Czuł to tak że S tach G ieltow icz i kiedy p rzechadzał się ulicam i M iechow a, zdaw ało mu się, że tonie w b ez
kresnej radości.
— W ięc już początek... już kości rzucone?... J u ż na ziemi polskiej jesteśm y!... O d la t jęczała, p ła k a ła ta ziem ia polska, czekając na swoich obrońców ... i oto przyszły Le
giony... w yraz ducha narodu!...
— Będziem y b ra ć m iasto jedno za drugiem — m yślał Gieltowicz...
— Pójdziem y zw ycięsko naprzód... Osw obodzim y K rólestw o Polskie z zbrodniczych carskich rąk...
W olna Polska...
Śniły mu się sny szczytne, dalekie o wielkiej przy
szłości narodu...
K iedy przechodził ogrodem miejskim w zadum aniu, u jrz a ł kilku Legionistów, prow adzących grupkę szpiegów.
Stach zbliżył się do konw oju. N erw ow o łow ił od
dźw ięk słów. N araz bladość go ogarnęła... T chu zabrakło mu w piersiach... U słyszał dźw ięk m owy ojczystej... z ust szpiegów...
W jednej chwili ogarnęła go szalona nienaw iść. Chciał przybiedz do nich i szarpać, bić, kopać...
— P rzecie w y Polacy! — k rzy czała w nim dusza.
— Przecie usługi oddajecie najw iększem u swem u wrogowi! Czy te długie la ta niewoli, katuszy, krw aw ych prześladow ań zanikły wam w pam ięci?... Ja k ż e m ożecie pom agać w rogom swoim najw iększym ?...
T e m yśli k o tłow ały w jego mózgu...
N ienaw iść jego rosła z k ażd ą chwilą... A le n araz uczuł ogrom ny ból w sobie... J a k gdyby się załam ał w h a r
cie i nienaw iści... P rzed oczym a sta n ą ł mu ojciec...
U św iadom ił sobie oryen tacy ę polityczną swego ojca...
Zrozum iał, że jego ojciec był gotów zrobić to samo...
C hichotał w jego duszy potw orek:
— »Idea słow iańska...«
I w tej chwili żal mu się zrobiło tych w szystkich ludzi.
W ydaw ali m u się oni jakimiś chorym i fanatykam i.
O fiaram i czyjejś woli...
Dusze błądziły, szukały oparcia...
D usze nie ta k silne, nie ta k indyw idualne, ażeby w y
robić sobie pew ien fundam ent trw ały, n a którym by oprzeć m ożna cel życia...
Szukali dogm atu...
I oto zjawili się fałszywi prorocy.
P rzekupieni rublam i, k tó re w artk im potokiem p ły
n ę ły do nich... okłam yw ali naród!
Z aprzedali sw ą godność!
D la miski soczewicy... dla wygodnego bytow ania... za
przepaścili dostojeństw o swojej istoty!
I ci fałszywi prorocy... zbrodniczy prow odyrzy... za
częli lud prow adzić na manowce...
— »Idea słow iańska...«
U d a tn y m anew r!
T ak ie myśli snuły się w duszy Stacha.
I naraz żal mu się zrobiło ofiar tych demagogów, k tó rz y szum nem i tyradam i frazeologicznem i okłam yw ali pod
stęp n ie lud, w odząc go na m anow ce.
T ych ofiar żal mu było...
W iedział, że byli tu ludzie słabi, szukający jakiegoś dogm atu, oparcia!
Zbiedzonym , przem ęczonym duszom odpow iadała po
lity k a ugodowa, zabarw iona w d o d a tk u »ideą słow iańską«.
I n a ra z nienaw iścią ogarnął tych w łaśnie szerzycieli ow ych idei.
C ałą swoją m łodą i szlachetną duszą uczuł w strę t do ty ch robaczyw ych, pustych, zaprzedanych ludzi, któ ry ch n a tu ra obdarzyła zdolnościam i na szkodę narodu!
C ała plejada ugodowych polityków i pisarzy »ugodo
w ych«, czerpiących swe natchnienie z sprzedajnych i spo- d lałych m yśli Dm owskich — cała t a plejada w ydała m u się m afią zbrodniarzy.
— A ch... te ra z w łaśnie dać narodow i ry cerzy słow a, k tó rzy b y oczy otw orzyli obłąkanym synom Polski...
— Ach... w skazać zbrodnie i g w ałty carskie... odsło
nić p rzew rotność rzekom ych naszych przyjaciół, p rze d sta w ić ludow i straszne skutki kłam anej przyjaźni i kom pro
misu...
— Ośw ietlić, uśw iadom ić lud...
I rad o w a ła się dusza S ta ch a przeczuciem dalszych zw ycięstw ...
Śnił o dalszem zdobyw aniu m iast, o kroczeniu n a przód... aż poza W arszaw ę!
Dzień m iał się ku końcowi, kiedy Stach w ra c ał p u stą drogą do koszar.
W około zieleniły się jeszcze pola, czuć było już w p o w ietrzu oddech zbliżającej się jesieni.
Stach spojrzał w pole... i dopiero te ra z usłyszał echo dalekiej piosenki, co w pustem polu tonęła...
Szły Legiony dalej w bój!
Zostało tylko kilka oddziałów dla utrzym ania po
rządku. Stach żałow ał, że nie było mu danem pójść z nimi.
P a trz a ł tylko na tysiące tow arzyszy, jak z pogardą śm ierci szli w krw aw e boje!
Z dalek a leciała przez pola piosenka:
...Kto przeżyje, w olny będzie, a k to um arł — w olny już...
VI.
M ilionowa arm ia rosyjska zalała Galicyę.... Milio
now e m asy żołdactw a, pędzone knutem , że zdaw ało się, iż niem a końca tej szarańczy.
C ar chciał mieć Galicyę.
N ajdziksze pułki kozackie w ysłał!... Palili wsie, ni
szczyli dobytek. W szędzie po w staw ały gruzy... A le cóż c a ra obchodzi nędza i śm ierć głodow a tysięcy rodzin?
J ę k i szlochanie katow anych — oto m uzyka, k tó ra mu przygryw ała w lata ch dzieciństw a!
P otem sam sobie ta k ą m uzykę stw arzał!
Był siew cą zła, nieszczęść, śmierci... cóżże c a ra w zru
szać m oże to, że w Galicy! żołdactw o jego pali i m orduje?
N asze w ojska staw iały opór zacięty.
O swoją ziemię w alczyli jak lwy!... A le przem oc była z byt w ielka.
W końcu cofnęło się nasze wojsko.
W te d y zaczęła się tłum na ew akuacya ludności.
S trach blad y ogarnął w szystkich.
Zaczęto opuszczać domy, m iasta rodzinne, dobytki długich lat. Lęk przed najezdnikam i kozackim i b y ł ta k
w ielki, że ludzie uciekali, jak stali — bez środków pie
niężnych, bez zabierania ze sobą jakichkolw iek najniezbę
dniejszych rzeczy do życia.
W szyscy w siadali do pociągów ratunkow ych, k ilk a dziesiąt osób w jednym wagonie.
Niósł ich pociąg w nieznaną dal, na tułaczkę, ponie
w ierkę i głód!
Jeszcze wczoraj mieli dom swój, k ą t w łasny, byli ludźm i niezależnym i, a oto w jednej chwili zostali b ez
domni!
Pozbaw ieni środków do życia, zrozpaczeni i przygnę
bieni jechali na tu łaczk ę do krajów dalekich i obcych.
W gorączkow ych w izyach widzieli już gruzy swoich dom ostw... zgliszcza z dob y tk u ciężkich, długich lat...
A p rz e d nimi czarn a przyszłość!
Nie u ciek ła jednak cała ludność...
Byli tacy, k tó rz y pozostali...
T o byli ci, k tó rz y uw ierzyli szumnym hasłom o idei słow iańskiej, k tó rz y ty ra d y frazeologiczne M ikołajew icza i jego obiecanki b rali pow ażnie.
Zostali »ugodowcy«, bo im »oryentacya polityczna«
ich n a k a za ła pozostać, czekali n a tych »rycerzy«, co ich w yzw olą... i stw orzą im ojczyznę.
J a k ż e biedni byli oni w tern swojem złudzeniu... jakże p rę d k o rzeczyw istość z ad ała kłam w szystkiem u? M iędzy pozostałym i w swoich dom ach znajdow ał się tak że pan G ieitowicz.
N adw orna, m iasteczko, k tó re zam ieszkiw ał i gdzie m iał swój dwór, nie została zbytnio opróżnioną. Działo to się z tego powodu, że pan G ieitow icz, porzuciw szy swoją dum ę szlachecką, zeszedł »na niziny« i p rzep ro w ad zał silną agitacyę w śród ludności, ostrzegając ją przed wyjazdem .
M ów ił o ku ltu rze rosyjskiej, zapew niał, że M oskale w zajętych m iejscow ościach obchodzą się z ludnością uczci
wie, że nie rabują i nie palą...
Byli tacy, k tó rz y uwierzyli...
W dniu w kroczenia w ojsk rosyjskich w yszła deputa- cya obyw atelska naprzeciw ko.
W deputacyi znajdow ał się też p a n G ieitow icz.
J e d e n z delegatów przem ów ił do k o m endanta wojsk nieprzyjacielskich, prosząc go o uszanow anie m iasta, k tó re się dobrow olnie poddaje.
K om endant rosyjski zapew nił delegacyę, że obyw a
tele m ogą spokojnie pow rócić do swoich zajęć i obow iąz
ków... Że w ojska rosyjskie niosą Polakom wolność, a in
nym narodow ościom rów noupraw nienie.
R ów nocześnie zażąd ał kom endant wygodnej k w a te ry do siebie.
Z radością też zaofiarow ał mu G ieltow icz swój dw orek.
K ilka dni m inęło spokojnie, bez żadnych ekscesów . A le już po kró tk im bardzo czasie zdarzały się gdzieniegdzie w ypadki rab u n k u i grabieży.
Potem zm ieniły się one w system ,
Do chat i dom ów w padali kozacy, zabierając, co się tylko dało.
K om endant w ydał pow tórnie ostry zakaz rabunku, zagroził n a w e t k a rą śm ierci za w szelkie grabieże. A le za
k az ten m iał znaczenie tylko teoretyczne, w gruncie rzeczy bowiem nie u staw ały rabunki.
G ieltow icz sposępniał.
O sad rozczarow ania m ącił spokój jego duszy. Były chwile, kiedy rozgryw ała się w nim w alka. C ierpiał w tedy ogromnie.
U ciekał w ów czas od łudzi, pragnąc sam otności i ciszy.
Pew nego razu, w ponury dzień październikow y, w y
b r a ł się G ieltow icz na sam otną przechadzkę. Raz po raz przeszed ł go dreszcz niew ytłum aczony, gdy ujrzał kozaka z nahajką,
G ieltow icz znalazł się obok poblizkiego lasu. S tanął i ze sm utkiem spoglądał n a drzew a ogołocone z liści, p a
trz a ł, jak te żółte liście leciały gdzieś w dal... i znikały!
G iełtow iczow i było smutno!
W tej chwili uczuł dotkliw ie, boleśnie swoją sam o
tność. Niema blizkiej duszy, oddanego serca. I w duszy jego zaczęło łk ać w spom nienie o swoim synku najdroższym .
— Stachu, mój Stachu... gdzieżeś ty?.. Gdzież cię uniosła fala losu?
Serce G ieltow icza tonęło w żałości.
Snuł się korow ód posępnych myśli:
— Czy ja jeszcze ciebie ujrzę, Stachu?... Czy jeszcze usłyszę ciebie, synu najdroższy?...
K iedy ta k oddaw ał się sm utnym rozm yślaniom, usły
szał nagle jęki, k tó re dochodziły z lasu.
J ę k i staw ały się coraz głośniejsze...
W ytężył słuch...
Łowił, z której strony dochodził go jęk.
W szedł do lasu.
B łądził na skraju... i n araz oczom jego przedstaw ił się okropny widok.
Pokaleczona, pobita, po szarp an a dziew czyna leżała pod drzew em , w ydając jeno bolesne jęki.
Zbliżył się do niej, spojrzał w tw arz i zadrżał...
— W szak to M arta... dziew czyna z jego dworu...
Z apytał, co się stało... Nie po trzeb o w ał jed n ak odpo
wiedzi... zrozum iał.
A ona tylko zdołała pow iedzieć głosem zdław ionym :
— Kozacy...
G ieltow icz poszedł pręd k o do najbliższego w ieśniaka, k a z a ł przygotow ać w ózek i z ab rać biedną ofiarę.
I znow u ból go straszn y og arn ął!!
C hichotał w nim potw orek...
W idział kozactw o dzikie... rozpasane... wiecznie gło
dne, nienasycone bydło!!,..
W idział rów nież dzikie żołdactw o m oskiew skie.
P rzypom niał sobie słow a kom endanta:
»My wam Polskę odbudujem y... M y rycerze... o w as walczymy...«
C hichotał p o tw orek w duszy Gieltowicza!
— Kto... w y?... Zgraja dzika... najezdnicy azyatyccy...
gw ałciciele i m ordercy... — krzyczało w jego duszy n a głym protestem .
I od now a przypom niały mu się słow a syna, k tó ry opuścił dom jego, bo poszedł w alczyć o Polskę... poszedł w alczyć w łaśnie z tą dziką hordą... z tą z a k ałą ludzkości...
G ieltow icz nie poznaw ał siebie!
Czuł tylko, że dokonuje się w nim przem iana w ażnych myśli...
Czuł, że wchodzi w okres now ych zm agań się i w alk w ew nętrznych.
M iał uczucie, jak gdyby m u nagle łu sk a z oczu opadła i w całej ohydzie p rzed staw iła mu to w szystko, co dotych
czas uw ielbiał.., a czego w idocznie nie znał dokładnie.
Coś szydziło, chichotało w jego duszy...
M ęczyły go myśli.
K iedy przechodził obok dw oru, usłyszał pijane krzyki kozaków .
N apadli jakiegoś starego żyda i rabow ali go. J e d e n z kozaków ok ład ał nieszczęśliwca, nahajką.
G ieltow icza znow u przeszed ł dreszcz w strętu!
I znowu chichotało w nim zdanie kom endanta:
»My rycerze... przychodzim y Polskę budować...«
Z aśm iał się chorym , obłędnym śmiechem.
Poczęła się w nim przem iana.
VII.
S traszna, nieopisana w a lk a w reszcie się zakończyła.
Z apanow ała chw ilow a cisza. Legiony otrzym ały chwilow y spoczynek. Zw ycięstw o odniesione n a całej linii. Po k ró t
kim spoczynku p a d ł rozkaz. M usieli iść dalej... Szli jak p i
jani o zw iotczałych m uszkułach, przem ęczeni i słabi. Przed sobą w idzieli trupy. O garnęła ich myśl gorąca: nie p a trz eć n a tw arze. W cisnąć, zgnieść źrenice, niech s tra c ą siłę w zroku. J a k najdalej od nich! A tu wciąż now e tw arze się ukazyw ały, bardziej drogie i um iłow ane. T ru p y w le
piały gały straszne, w y w racały ku nim tw arze, rozdęte gęby...
I te pozostaw ione korow ody m gławicam i w spom nień, szły za nimi kro k w krok. M inuty w lokły się bez pam ięci...
Szli oślepli widokiem , zam roczeni bólem , i zdaw ało się im, że już nic nie widzą.
C harczenia, rzężenia, przeróżne głosy, od syku naj
żałośniejszego do skow ytu m ęczarni,... zda się, że to p od
n oszą w estchnienia nieszczęśliw ej ziemi, jej postękiw ania schorzałości. Czasem w śród spokoju grobowego w ylatuje z odm ętu k rótki, uryw any jęk, a za nim przeciągły, jak w ieczność trw ający, rozpaczliw y krzyk:
— R atunku!
To prośba!,,. Nie! To jakieś rozdzierające łkanie o ulżenie...
— Nic nie widzę... U króć m ęki — w oła jeden.
G dzieś w yryw ał się głos... z gardzieli o statn ią siłą wy
raz u rzucony... konający:
— Żegnajcie!
To znów poszum w arg: — Jezu... Jezu!
I w ted y nie pomni n a słow a rozkazu, czołgali się ku nim Legioniści i słow a pociechy rzucali, ale z jakąś c iep łą pieszczotą b rate rsk ą .
— Cicho, cicho leż, spokojnie... czekaj jeszcze chwi
leczkę. S anitaryusze już idą — uspokajali.
I bez przerw y, ciężkie prośby, niew yraźnie szep tan e pożegnania ostatnie, słane w p u stk ę nieznaną... m ieszały się z gryzącym dymem, z oparam i świeżej krwi...
T e głosy zabójczo ran ią i szarp ią kłam i zatrutym i.
G rają bru taln ie najw yższą gam ą n a akord ach duszy, strzępią, rozryw ają struny nerw ów .
W szystkie czucia popieleją, ból je w ym iata, a n a m iejscu serca tk w i ugniatający ciężar żwila wygasłego.
R ozkaz rzucony p cha naprzód!
Nieczuli n a ból... szli naprzód, bo w ponurze m igotał upragniony cel.
Szał ogarniał rozdm uchany nienaw iścią, zapachem krw i, m uzyką konających.
Skądś z zakam arków w y pełzał in sty n k t praczłow ie- czy, żądny śm ierci i krw i świeżej...
O bjęła boleść w zm ożona bezm ierną zem stą, za tyle m łodych sił, za tyle m łodych dusz żarem ognia, w ulkanem zap ału buchających, za te m aki jeszcze nierozkw itłe, k tó
rych w arg nigdy jeszcze życie nie całow ało.
S zalała zem sta, za te m ęki, za k ażd ą piędź ziemi s tra szliw ą od tych kałuży, od re sz te k trupów , od tego m ięsa ludzkiego, zesobaczonego ze śmieciem.
W uszach, jak ro zchybotany dzwon, spiżow em ser
cem brzm iał rozkaz: »Naprzód!«
M usieli skupić w sobie w szelką moc, m usieli dopaść w roga, p rzed rzeć w ał i w yrw ać wyłom...
M usieli kłem b agnetu go dosięgnąć.
Rwali... jak law ina nieubłagana!
Gnali, niby jakieś po tw o ry oślepłe, pianą nienaw iści um ydlone, k tó re tra tu ją , m iażdżą i nic ich w pędzie nie zdoła w strzym ać.
S łychać ciągły tu p o t spłoszonego serca i p o stęk bitej ziemi.
O słabienie z n atężen ia i w ysiłku ogarnia.
Znow u n atk n ęli na wrogów...
Znow u trą b k a zag ra ła do ataku.
W oczach ciemno, w m ózgach w szystko zagm atw ane, tańczy, wiruje!
Siła a ta k u Legionów złam ała linię nieprzyjacielską...
R osyanie w popłochu cofnęli się do lasu, k tó ry p rze d tem zam ienili w w arow ną red u tę i um ieścili w nim cztery p u łk i i trz y b atery e.
M oskale zaczęli prażyć ogniem.
W ysunięci zbytnio, odkryci zew sząd, pozostaw ieni sami sobie, dostali się Legioniści w ogień flankow y, Pozy- cye, zdobyte w ielkiem i ofiaram i, uw ażali Legioniści za stracone.
W te d y to strzeleck a a rty le ry a przy szła z pom ocą.
Nie p a trz ąc n a n astępstw a, w yciągnęła z kryjów ek sw e niepokaźne działka i poczęła ze złości gryźć zębam i i grzać.
P rzez dal ujadały n a siebie przeciw ne b atery e, jakby psy n a łańcuchach uw iązane, k tó re skow yczą, skaczą i rzucają złe, gniewliwe szczekanie ku sobie... w arczą i b iałe k ły w ysterczają.
Legioniści szli na przełaj, skracając drogę.
Pom ykali chyłkiem w bruzdach zagonów, to p rzy p ła
szczeni w kręgach w ężow ych pełzali.
M orderczy ogień drogę zagradzał.
W reszcie dopadli zabudow ań.
Był to pluton, k tó ry m iał wieś zająć.
W plutonie tym był rów nież S tach Gieltowicz.
D opadli zabudow ań.
Za sobą mieli pobojowisko, a tu taj zasłonięci byli bezpieczniejsi.
D okładnie p rzetrząsnęli stodoły, stajnie, zaglądnęli do rozm aitych n o r i dołów, gdzie schronili żywi to b o ł nędzy i gałgan życia...
Czołgając się n a brzuchach, w eszli do chat, Z w n ętrza gryzącą spalenizną pow iało. T rochę strzaskanych gratów , pierzyn poprutych, sta rte bebechy, butw iejącej słomy.
Pod piecem n a rydlach, na połam anych skrzyniach, siedziały pochylone, zobojętniało postacie.,, jeden jeno człow iek w zdrygał się i co chw ila kulił głowę na odgłos huku arm atniego.
Znieruchom iem siedzieli m ieszkańcy ch aty i zam ro
czonym um ysłem , m gławem i oczyma bez blasku, patrzyli gdzieś...
— M oże w krain ę śm ierci?...
Zobojętniali obłędnym śm iechem w itali głosy arm at, jako upragnionych w ybaw icieli.
Legioniści wybiegli... Nie mogli p a trz e ć na tę bezsiłę chłopa polskiego, nękanego boleścią.
I to ta k i sam w idok niem al w każdej chacie! . Dom w dom, wieś w wieś...
W alk a zacięta trw ała całą noc.
Legioniści zdobyli w yznaczone pozycye. S tra ty były w ielkie.
Tym , k tó rzy zostali p rzy życiu, najstraszniejsza okro
pność w żarła się w um ysł, zapadły się o brazy ta k bolesne, źe ich żadna siła nie usunie.
Po tej w alce jeden drugiego nie poznaw ał, nie śm iał w oczy zaglądnąć...
A gdzie jeno sk raw ek otw artego pola, w szędzie w i
dziano grozę... tru p y straszne, zbeszczeszczone.
I to w rażenie szło za każdym . Stach G ieltow icz cierpiał.
Kuli nie lę k a ł się.
T ru p y w iększego w rażenia nie spraw iały na nim, — bardziej działały nań strzaskane, p o rw ane ciała poranio
nych.
A le dla S tacha najokropniejsze by ły te jęki, jakie z pola ulatyw ały.
W idział kolegów konających, a w ich oczach ro zw ar
tych, w e w szystkich rysach tw arzy, w każdym jej skurczu, czy tał jedno słowo: Ratuj!..,
Ból nap ełn iał duszę S tacha, gdy w idział lekko ra n nych, czołgających się, a któ ry ch po drodze znów kule za
sypują... i kied y dojdą do lazaretu... przed upragnionym opatrunkiem zam ierają.
K ażdy tru p w yw alczył dla siebie swoją pozycyę, by szarpać nią do bolu. K ażdy m a jakieś pogięcia najokro
pniejsze, połam ania.
J e d e n głowę w gniótł w ziemię, jakby chciał jej po
kryw ę przebić i we w n ętrzu znaleźć schronienie, b y nie p a trz e ć na to, co się dzieje w około.
Znów inny Legionista ru n ą ł na ziemię...
N a ręk a c h się podnosił i znów opadał... jęczał i roz
paczał.
Całym w ysiłkiem chciał p o w stać i w tych pokurczach śm ierć go chw ytała!
To znów inny, przyw alony ciężarem to rn istra, sz a r
p a ł się i rzucał, i ostatkiem sił w reszcie przew rócił się na plecy.
Pierś w zdęta łapczyw ie, dech chw ytała...
G łow ą szukał oparcia...
Członki co chwilę w zdrygały się, jakby p rzebiegał je p rąd galw aniczny.
Na odgłos strzałów zw ijał się cały.
C hciał stygnącym i palcam i rozpiąć bluzę, oswobodzić na chwilę od ciężaru.
W idać o statnie w ysiłki m uszkułów.
Jeszcze się rzucały uparcie, gw ałtow nie, i w ty ch skurczach, m artw o tą objęte członki sztyw niały.
P rzy sp rzątan iu tru p ó w cała ohyda pobojow iska chłoszcze, gdy z wozu napełnionego ciałam i k re w strugam i płynie i znaczy ślady szerokim pasem . K iedy się musi zbierać i sk ładać resz tk i członków , ciała w pół p rzecięte, z porozryw anem i głowami, z bokam i rozw artym i, z k tó rych trzew ia cuchnące wwciekają.
To czuje Stach... czuje z nim tysiące Legionistów, a jednak rw ą się do boju... do walki!...
Serca im płoną w ielką nadzieją!
Niepom ni trudów .,, okropności... idą w kurzaw ie dy
mów arm atnich... do Świtu... i Zw ycięstw a.
VIII.
M roźny w icher wyje za oknam i swoje sm utne psalm y.
Raz po raz przycichnie, to znów w ygryw a dzikie, p o tę pieńcze jakieś tańce.
Brzm ią te w ycia i jęki w ichrow e, p ośród nocy, jakby p o tępieniec jakiś dobijał się w szystkiem i siłami do drzw i i okien.
Po w szystkich k ą ta c h sali szpitalnej czają się czarne w idm a p ośród rzędów łóżek. To m roki nocy porozw ół- czyły się po w szystkich k ą ta c h sali szpitalnej, — a z m ro
kam i tym i w alczy m dłe św iatełko lam py, wiszącej u p u łapu...
A za oknami, w e m rokach nocy, jęczy wichura.,.
W celi szpitalnej cisza...
Raz po ra z przeryw ają ją nierów ne oddechy chorych i bolesne charczenia.
K toś z ak rzy k n ął jakieś drogie imię, krzykiem w y d a r
tym z najtajniejszych głębin serca, siłą maligny.
S tach G ieltow icz czuwa...
L eży na w znak, nieruchom y, zapatrzony w sufit, z a słuchany w żałośliw e jęki, m roźnej, zimowej w ichury, h u lającej za oknam i w e m rokach nocy.
M yśli i o brazy snują się w głowie Stacha...
W yraźnie uśw iadam ia sobie położenie...
W ie, że leży w szpitalu...
M ajaczy m u się w alka.
Pam ięta...
L eżał w rowie i strzelał. C elow ał z zim ną krw ią tra fnie. P adali wrogow ie. N araz uczuł jakieś kłucie w p ier
siach. Nie zastan aw iał się n a d tern. S trz e lał dalej,,.
W tem trą b k a w oła do szturm u...
W staje. Czuje ból, tak i okropny ból w piersiach. Zro
b ił k ilk a kro k ó w i padł.
Co się potem stało... nie pam ięta!
T e raz leż a ł w szpitalu.
R adow ała się w nim dusza przeczuciem dni, k tó re nadejdą. W róci do zdrow ia... pójdzie znow u w pole i zemści się n a wrogu.
D rżącą rę k ą odsłonił piersi i ucałow ał krzyżyk.
U st nie mógł oderw ać. B lada tw a rz rozprom ieniła się cichem uczuciem szczęścia.
Z krzyżykiem n a u stach zasnął cichym snem.
W e śnie z widuje mu się orszak tajem niczych g o śc i T w arze nieznane, a przecież ta k sercu i duszy znajom e i swoje...
T a k dawno... ta k dawno...
Idą postacie w ąsate, m arsow e...
Suną się lekko, poważnie...
D źw ięczą ostrogi i dzw onią szablice.
Stachow i zwidują się o brazy walki...
M ajaczy przez sen głośno.
I znow u w icher w okno silnie załom otał.
Gdzieś w k ącie słychać ciche stę k a n ia i charczenia bolesne rozchorzałych, żołnierskich płuc, jeno ktoś przez se n zapłacze, zakwili...
I dalej śnią i m arzą ranni...
A za oknam i, w zm roku, m roźna w ichura zim ow a chi
choce i hula... i zaw odzi swoje sm utne psalm odye.
N areszcie nad szed ł upragniony dzień, kiedy Stach m ógł opuścić łoże i m iał n a tyle sił w sobie, że m ógł już wyjść n a ulicę.
Szedł przez ludne ulice stołecznego m iasta, słyszał ty lk o w około obcy język, aż droga pow iodła go do R enn- wegu.
Ku w ielkiem u zdziw ieniu usłyszał dźw ięk ojczystej mowy.
Zdaw ało m u się, że śni... że to tylko złudzenie.
Z obaczył n a ra z tłum ludzi, stojących pod kościół
kiem . Zbliżył się do grupy ludzi i łzy radości zabłysły mu w oczach.
— Polacy!
Zupełnie instynktow nie w yszedł ten szept z jego ust.
Ja k iś starszy pan spojrzał b raterskim , życzliwym w zrokiem n a Stacha.
— Czy P an a to ta k dziw i? — skierow ał py tan ie w stro n ę Stacha.
— W łaśnie teraz dopiero w yszedłem na ulicę. L eża
łem dotychczas w szpitalu.
S tach w szedł po chwili do kościoła i już n a progu u d e rzy ł go w ielki płacz i szlochanie.
P rzed krzyżem Zbaw iciela, u progu, klęczała jakaś k o b ieta i w śród łez krw aw ych kajała się w żarliw ej m o
dlitwie...
— Jezu! zmiłuj się nad nami!
— O tośm y bezdom ni, rzuceni n a pastw ę losu, p rzy gnani w ichurą dziejową w nieznane, obce miasto...
— Jezu! zmiłuj się nad nami!
— Do ziem i naszej tęsknim y, do naszych pól rodzin
nych i chat, m y bezdom ni, biedni tułacze!
S tachow i serce p ęk a z bolu. W jego duszy dźw ięczy to słowo straszne: bezdomni.
T a k jest — bezdomni.
W róg zagrabił wam ziemię w aszą, zbrodniczą rę k ą popalił wsie i m iasta.
— Bezdom ni jesteście, b racia moi...
C hciałby zbliżyć się do nich, do tych płaczących lu
dzi i szeptać im dobre słow a ukojenia. C hciałby im pow ie
dzieć, że polscy żołnierze odbiją polską ziemię, że krw ią swą odkupią Ju trz e n k ę nowej doli, k tó ra im zaśw ita. A le nie mówi tego Stach, tylko cieszy się myślą, że znowu pój
dzie w pole.
Z agrały organy w kościele.
S tach ukląkł, duszą uniósł się w przyszłość, serce od
gadyw ało w ypadki blizkich dni, a u sta szep tały m odlitw ę;
»Z dymem pożarów , z kurzem krw i bratniej do Ciebie, Panie, bije te n głos...«
IX.
K iedy Legiony otrzym ały ro zk az przejścia granicy w ęgierskiej i rozpoczęcia w alk w Galicyi, ogarnął dusze w ojow ników nieopisany zapał.
M yśl, że idą odbijać zagrabioną przez w rogów ziemię, że w ypędzą M oskali z w si i m iast ojczystych, m yśl ta ro
dziła w ich sercach moc i siłę.
R ozpoczęły się długie m arsze...
P rzery w ały je drobne potyczki i walki, z k tó ry c h Le
giony w ychodziły zw ycięsko.
U ciążliw e by ły m arsze nocne, kiedy noc w elonem okryw ała ziemię i nie w idać było na praw o i n a lew o roz
sianych wsi, nie w idać było przepaścistości lasów.
M oskali w okolicach nie było.
Z niknął wróg, a jako ślad jedyny zo stały po nim row y strzeleckie, w któ ry ch s ta ra ł się jeszcze do o sta tk a bronić.
R ow y ciągnęły się po obydw u stronach drogi, k tó rą szliśmy.
Ciemno, czarno błyszczały ich linie, odrzynające się od na p ó ł szarego, zbrukanego śniegu.
N a grzbietach nizkich oszańcow ań za b ły sn ą ł jasny p as nowego, w schodzącego dnia.
A ni głosu naokoło.
Cisza głucha.
T ylko o stry w ia tr chylił raz po raz od arte z liści ga
łęzie.
K toś z Legionistów spojrzał w niebo.
Czy m oże słońce nie zaśw ieci?,,.
Bo słońce... to ich w ielka tęsknota... O niem m arzą, gdy deszcz godzinam i całem i m onotonnie bije w ic h kaski, za niem tęsk n ią w swych w ilgotnych row ach strzeleckich.
A oto zjawiło się słońce.
Bladem , drżącem św iatełkiem zapow iedziało swe przybycie i tysiące lic ludzkich oprom ieniło n ad zieją cze
goś lepszego, jaśniejszego.
A le trw a to tylko chwilę...
W n e t zadum a 1 głuchy ból zajmuje m iejsce w duszach.
P rzybity sm utkiem , idzie tak ż e S tach G iełtow icz.
P a trz y na pola spustoszało, n a których ra z p o raz wi
dnieją krzyże poległych żołnierzy.
P rzechodzą przez wsie.
Ruiny... zgliszcza!
G łód zaziera do chłopskich chat!
D zieci bose, odarte, głodne. M atkom se rc a p ęk ają z boleści, że swoim dziecinom ukochanym nic pom ódz nie mogą.,,
Bezdom ni dziś wszyscy!
Je d n i poszli n a tułaczkę, w nieznane, obce kraje!
Inni pozostali i p a trz ą n a ruiny swoich domów...
Gdzie pójdą, gdzie się podzieją?
I to samo wieś w wieś,..
T a sam a nędza, głód!
Gdzie k re s?
I co będzie dalej? K to dłoń pom ocną poda tym n ę dzarzom ?
T akie m yśli snuje Stach...
I dalej idą w szyscy w głuchej ciszy, przez tę rolę p rzeo ran ą ich strzałam i, ich m otykam i.
W idzą te sam e w iatraki, k tó re przestrzelo n e ram iona rozszerzają w słońcu, te sam e biedne, zm arznięte brzozy p rz y drodze, a po praw ej stronie widnieje ciem ny, praw ie czarny las św ierkow y.
N araz w ciszę w pad a strzał...
K rótki, o stry strzał.
Po chw ili nadjechał n a spienionym koniu ad jutant pułkow y z rozkazam i.
C ztery p a tro le w yw iadow cze odłączyły się od m a
szerującej kolum ny i odeszły rów nolegle od drogi przez biało i bronzow o p o p rzerzynane zagony n a praw o.
P a tro le znikały powoli, zm niejszały się w oczach, w reszcie znikły za pierw szem i drzew am i.
Po k ilk u m inutach oczekiw ania ruszyli Legioniści znow u naprzód.
Po chwili rozległ się znow u ostry trzask.
O statn i obłok dym u rozw ionął się w pow ietrzu.
I znow u n a s ta ła cisza...
»Naprzód!...«
P ierw sza kom pania rozciągnęła się n a szerokość. Za jej przy k ład em poszły i drugie oddziały pow oli i w ięcej w sobie skupione.
I znow u leżeli przycupieni przez p ół godziny, do ro z m okłego, gliniastego podłoża...
Zimna wilgoć ziemi p rze n ik ała n a w skroś.
Pierw szy m eldunek,
— Kozacy! C ały las p ełen kozaków , piechoty.
K om endant odetchnął.
T eraz w iedział, z kim m iał do czynienia...
P ad ł rozkaz.
I rozpoczął się n a p a d n a las.
Nie było czasu do długich przygotow ań. T rzeb a b y b ja k najprędzej przedrzeć się do sąsiedniej dywizyi, k tó ra n a rów nej w ysokości posuw ała się naprzód.
Ciężkim i krokam i dochodzili coraz to bliżej do ciem n ych św ierków , będących początkiem lasu.
N a skinienie k o m en d an ta zatknięto błyszczące ba?- g n e ty na karabiny.
T w arze Legionistów płonęły, gorzały im oczy nie
zw ykłym blaskiem , W iedzieli, że w ałk a w lesie b yła albo zw ycięstw em , albo w alką n a bagnety, n a pięści.
A le las leżał cicho p rze d nimi, jak gdyby spał, T ylka szum iały cicho bezlistne gałęzie, kołysane w iatrem .
W tem zabrzm iał strzał. P o tem salw a.
Po p rzez pierw sze tru p y nieprzyjaciela szły Legiony naprzód.
Z legow iska m iękkich, w ilgotnych szpilek św ierk o w ych w yciągały się k u nim ram iona, o k ryte krw ią, ram iona ludzi, o tw a rz a c h żółtych, w ynędzniałych.
Legioniści rozw inęli żywy, gw ałtow ny ogień.
M ordercza w alka zakończyła się cofnięciem wojsk rosyjskich.
Legioniści po krótkim odpoczynku rozpoczęli dalszy m arsz.
M ieli pójść do N adw orny.
Stach, dow iedziaw szy się o tern, czuł, że serce mu bije w ogrom nej radości!
Zobaczy znow u dw o rek swego ojca! M oże ojciec zm ienił sw e poglądy i p o kocha Ideały jego.
M yślam i uniósł się do chwil przeszłych, do chwil, k tó re nadejdą.
P a d ł rozkaz... zag rała trą b k a do szturmu!
Ze rdzaw ych, ośnieżonych row ów , z zapadłin i w ą
dołów , p o rw a ła się ław a szarych m undurów , czw orogran- nych ro g atyw ek i rw ie naprzód.
W tłum ach szrapnelow ych ogni zabłysły zimne, k rw i chciw e żelezca bagnetów ... źrenice m łode jarzyły się b la
skiem w ew nętrznych, serdecznych ogni,... zęby zw arły się w e w ściekłym zgrzycie nienaw iści, n ozdrza dyszą piekielną zem stą, pragnieniem odw etu krw aw ego.
Z a la ta upodleń i niew oli kajdany hańbiącej, za k rew i m ęki, za urągania i ból, za zaknutow ane dzieci i zhań
bione niew iasty; za grabieże i pożary; za k ato rg i i cy tadele;
za m ordy i szubienice: za sto sy kości, bielejące w lodach S ybiru i K am czatki,.,, za rzeź Pragi i Chełmszczyzny...
Zem sta... zem sta... zem sta...
W alą się stosy trupów ... bluzga k re w obficie z roz
d zieranych bagnetam i cielsk.., rozpryskuje się mózg z roz
bijanych kolbam i czerepów .
Z w arta ław a szarych m undurów i czw orogrannych ro gatyw ek rw ie naprzód, to czy się niepoham ow ana, jak la
wina... druzgocze w szystko po drodze i łamie!
C hłopięta bohaterzy!
X.
K iedy po ostatniem zajściu poszedł G ieltow icz ze sk arg ą do kom endanta, te n uśm iechał się i rz e k ł d obro
tliwie:
— Mogę zakazać rabunków i grabieży, ale przecie do sp ra w m iłosnych m oich żołnierzy m ieszać się nie mogę.
C hytry uśm iech, jaki u k a z ał się n a jego tw arzy, palił m ęką niew ym ow ną G ieltow icza,
S kłonił się nizko i odszedł.
B łąk ał się w sam otności, gdy n a ra z usłyszał pok o rn y głos:
— R atuj mnie pan...
O dw rócił się...
S ta ł p rze d nim w łaściciel korzennego sklepu, członek K ółka rolniczego, Padw iński.
Siwy włos o sre b rz ał jego głowę, tw arz p e łn a zm ar
szczek i w yryta na niej bolesna zadum a i m ęka,
— A cóż w am się sta ło ? — p y ta ł zdziw iony Giel- towicz,
— D w adzieścia nahajek... m am dostać... K om endant w y d a ł wyrok...
Gieltow icz uczuł fizyczny ból.
Nie mógł w prost zrozum ieć, że ten siw y człow iek, ten złam any ciężarem życia starzec będzie obity nahajką.
— I za co? — p y ta ł troskliw ie.
— W padł do mnie oficer rosyjski, żądając w iększego zapasu m ąki, k tórej posiadam b ardzo m ało, a w d o d atk u n ik t te ra z w m ieście naszem m ąki nie ma. W ytłum aczyłem w ięc oficerowi, że ludności chyba w ypadnie z głodu um rzeć, że w obec członków K ółka rolniczego m am zobo
w iązania... N a to otrzym ałem g b urow atą odpow iedź, że lu dność tera z wogóle nie istnieje... że zeszła n a p lan drugi, a jedynie wojsko w szystko opanow ało... N azajutrz zosta
łem w ezw any do kom endanta i skazany na 20 nahajek.
Gieltowicz uczuł drżenie silne!
R ozszarpane nerw y, szum w głowie, i jakieś ro zp a
czliwe uczucie bezsilności...
Postanow ił rato w a ć tego człow ieka.
Chciał krzyczeć w głos, że tu się dzieje krzyw da, że gw ałci się w szelkie p ra w a ludzkie!
— Nie byłbym został, ale pan dobrodziej nas uspo
k a ja ł i zaręczał... Byłbym lepiej na tułaczkę poszedł... le
psza tu ła c zk a o chlebie żebraczym , niż ta k a niew ola — m ó
w ił Padw iński.
T eraz G ieltow icz uczuł, jak mu serce zam iera pod nagłym obuchem męki!
W szak on zatrzym ał go!
On zatrzym ał w szystkich, k tó rz y w lęk u p rze d s tra sznym wrogiem ... chcieli dom y swoje opuścić, pójść na los niepew ny i poniew ierkę, byle nie być pod knutem ...
I jakąż rękojm ię m iał, że słow a jego były praw dą?..»
I czemu... jakiem praw em zatrzy m ał ty ch ludzi?...
I od now a uczuł szalony ból!
C hichotał w nim potw orek.