• Nie Znaleziono Wyników

Krzyżacy. Powieść historyczna z czasów krzyżackich według H. Sienkiewicza

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Krzyżacy. Powieść historyczna z czasów krzyżackich według H. Sienkiewicza"

Copied!
114
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

KRZYZACY.

POWIEŚĆ HISTORYCZNA Z CZASÓW KRZYŻACKICH

'w e d ł u g

H. SIENKIEWICZA.

STREŚC1E JA N K W IA T K O W S K I

SPÓŁKA WYDAWNICZA K- MIARKI W MIKOŁOWIE.

(6)

* z i e T c r

(7)

i $ f » *"yilcl1- 11 Przewozu, w gospodzie pod „Lu-

■ * ty m T u re m “ (L u ty o zn acza srogi), n a leżą­

cej do o p actw a, siedziało kilku ludzi, słuchając opo­

w iadania sta rsz e g o w o jak a, z dalekich stro n p r z y ­ byłego. B y ł to człek b ro d a ty , w sile w ieku, ple- c z y sty , p raw ie ogrom ny, ale w y c h u d ły . U branie jego sk ład ało się z sk ó rzan eg o k u b ra k a z p ręgam i w yciśniętem i p rzez p an cerz, na nim z n ajd o w ał się pas, caJy z k lam r m iedzianych, za p a sem nóż w ro g o w ej pochw ie, a p rz y boku k ró tk i k o rd po­

d różny. T uż p rz y nim, z a stołem , siedział m ło- dzieńczyk o długich w ło sa c h i w e so łe m spojrzeniu, w idocznie jego to w a rz y s z . R e sz tę gości stan o w iło dw óch ziem ian z okolic K ra k o w a i trz e c h m ieszczan.

S iedząc, rozm aw iali, od czasu do czasu m ru ­ g n ą w sz y na g o sp o d arza, a b y do glinianych stągie- w ek n alał sy tn e g o piw a.

— Toście, sz la c h e tn y ry c e rz u , zw iedzili k a w a ł ś w ia ta ? — rz e k ł jeden z gości.

— N iew ielu z ty ch , k tó rz y te ra z ze w s z y s t­

kich stro n ściągają do K rak o w a, w idziało ty le — odpow iedział z a g a d n ięty .

(8)

— A niem ało ich ściągnie jeszcze dla uczcze­

nia naszej królow ej Jadw igi, za której sp ra w ą tyle p o g ań stw a p rzy jęło C h rze st św ięty.

— T o też i ja w K rakow ie o stan ę — p rz e rw a ł podróżny w ojak — bom sły sz a ł o gon itw ach i rad w szran k ach siły mojej popróbuję. Z arów no też ten tu mój b ratan ek , k tó ry choć m łody i gołow ąs, niejeden już pan cerz ry c e rsk i w idział na ziemi.

— Skąd jesteście i jako w a s z o w ią ? — sp y tał jeden ze szlachty.

— J a zow ię się M aćko z B ogdańca, a ten w y ­ ro stek , sy n m ego b ra ta , w o ła się Z byszko. H erbu je ste śm y T ęp a P o d k o w a, a zaw o łan ia G rad y .

— G dzieże je st w a sz B ogdaniec?

— B a! lepiej pytajcie, panie bracie, gdzie był, bo go już niema. Jeszcze za c zasó w w o jn y G iz y - m alitczy k ó w z N ałęczam i, spalili nam B ogdaniec, a co było. pobrali. Z o stała goła ziem ia i s ta re za- pleśniałeś domisko, k tó re odbudow aliśm y z bratem , ojcem tego oto w y ro stk a , ale następ n eg o roku w o ­ da w sz y stk o nam pobrała. P o te m b ra t um arł, a ja zo stałem sam z sierotą. T y m czasem w y b u ch ła w ojna litew ska, w ięc ziem ię zo staw iłem k re w n ia ­ kow i, a chłopca d w unastoletniego w sa d z iw sz y na podjezdek, ru szy łem na w y p ra w ę .

— Z w y ro stk ie m ?

— Nie b y ł ci on w ó w c z a s n aw e t w y ro stk iem , ałe krzepkie to było od m ałego. B y w ało , w 12-tym roku oprze kuszę o ziemię, przyciśnie brzuchem

(9)

j ta k k o rb ę zakręci, że i żaden z A ngielczyków , k tó - ry c h e śm y pod W ilnem widzieli, lepiej nie naciągnie,:

— Ju ż to w o jn y w am ta m nie brakło.

— Za p rz y c z y n ą W itoldow ą. Siedziało książę u K rzy ż ak ó w i co ro k w y p ra w ę n a L itw ę czynili.

N a p atrz y łem ja się w ielkich dziw ów . Ale nie m o­

żn a rz e c ; litw ini to n aród dobry, lecz w sz y stk o u nich osobliw e. K udłaci są i ledw ie k tó ry kniaź w ło s y trefi; pieczoną rz ep ą żyją, w piciu i jadle nie znają p om iarkow ania. Za nic zam ężne n iew ia­

s ty m ają, ale p a n n y b ard zo szan u ją i m oc w ielką im p rzy zn ają.

— A n iew iasty czy cu d n e?

— O to zap y tajcie Z b y szk a — odrzek ł M aćko z B ogdańca. Z byszko zaś roześm iał się, aż ła w a p oczęła drgać.

— B y w a ją cudne! — odrzekł — ale ja ta m na nie nie p a t r z y ł ! . . . U nas ja sobie pani poszukam i będę jej słu ży ł do śm ierci, a potem i żonę znajdę.

— P ie rw e j znajdź pas ry c e rsk i! — odrzekł M aćko.

— O w a ! albo to nie będzie g onitew po ty c h u ro czy sto ściach k ró lew sk ich ? A przedtem , albo potem k ró l będzie niejednego p aso w ał. S tan ę ja k ażd em u ?

— C óż to p ra w isz — odezw ali się ziem ianie

— a ile ci ro k ó w ?

— O śm n a sty — odpow iedział Z byszko.

— T e d y cię każd y m iędzy knykciam i zgniecie*

(10)

— O baczym .

P r z e ry w a ją c im p rz e to M aćko, rz e k i:

— S ły szałem , że k ró l hojnie n a g ra d z a ry c e ­ rzy , k tó rz y z w o jn y litew skiej w ra c a ją .

— M ile król w id zia ł ty ch , k tó rz y z L itw y pod Jaśkiem z O leśnicy w rócili i w s z y s c y oni tłu sto te ra z jadają.

— W id zicie? A jam i w te d y jeszcze nie w ró ­ cił — i dalej w o jo w ałem . B o rz e b a w am w iedzieć, że zgoda m ięd zy k ró lem a kniaziem W itoldem na N iem cach się sk ru p iła. O prócz licznych p o ty cze k z Ś w id ry g iełłą zbiegłym do K rzy żak ó w , w y c h o d z i­

liśm y jeszcze w pole p rz e c iw U lry k o w i Jungingen, b ra tu m istrzo w em u . T en że kniazia się p rz elą k łszy , z płaczem uciekł, od której to ucieczki je st spokój

— a m iasto W ilno na n o w o się buduje.

D alszą ro zm o w ę p rz e rw a ł g w a r, dochodzący p rz e z okna. Zdziwili się obecni, albow iem godzina b y ła późna i k się ż y c już w y so k o w y b ił się na niebo.

G ospodarz w y b ie g ł ha p o d w ó rze , lecz nim goście zdołali w y ch y lić do dna o statn ie kufle, w ró cił je sz ­ cze pośpieszniej, w o ła ją c : D w ó r ja k o w y ś w ali!

W chw ilę za ś później, w e d rz w ia c h zjaw ił się p ach o łek w b łęk itn y m k u b rak u i składanej c z e r­

w onej czap ce na głow ie. S tan ą ł, sp o jrz ał po obe­

cn y c h i u jrz a w sz y g o sp o d arza, rz ek ł:

— W y trz e ć ta m s to ły i św iatłatm am ecić: księ­

żn a Anna D an u ta na o d p o czy n ek tu się z a trz y m a .

(11)

— K siężna A nna D anuta — m ów i! jeden z m ieszczan — to ć to K iejstutów na, żo n a Jan u sz a M azow ieckiego.

— Że nocą jadą, to mi nie dziw no — ozw ał się M aćko — bo w dzień upał, ale m ając pod bo­

kiem k laszto r, czem u do gospody z a je ż d ż a ją ? .. . — Z w ró c iw sz y się n astępnie do Z byszka, rz e k i: R o­

dzona sio stra księcia W itolda, rozum iesz.

Je sz c z e słó w ty c h nie dokończy}, a p rze z d rz w i w e sz ła księżna, pani la t średnich, z śm iejącą się tw a rz ą . Za panią sz ły p an n y d w o rsk ie po części z lutniam i w ręku, a w ślad za niemi kilku dw o rzan i m ały ch pacholików . M iędzy d w o rzan am i zn aj­

do w ało się tak że dw óch ry b a łtó w (m uzykantów ), jeden z lutnią, drugi z gęślikam i u pasa. Je d n a z dziew cząt, m oże d w u n asto latk a, niosła te ż za księżną m a łą luteńkę, nabijaną m iedzianym i ćw ie­

kami.

— Niech będzie pochw alony Je z u s C h ry stu s!

— o z w a ła się księżna, a z w ra c a jąc się do gospo­

darza, rzecze: z a trz y m a m y się dla w y p o czy n k u 1 posiłku, jeno ży w o się zakrzątnij, b ośm y głodni.

M ieszczanie już byli odeszli, te ra z zaś dw aj m iejscow i szlachcice, a w ra z z nimi M aćko z Bo- gdańca i m ło d y Z byszko sk ło n iw szy się, zam ie­

rzali opuścić gospodę, nie chcąc d w o ro w i p rz e ­ szk ad zać. L ecz księżna z a trz y m a ła ich.

— S zlachtą jesteście, zróbcie w ięc znajom ość

2 d w o rza n y . Skądże Bóg prow adzi?.

(12)

U sły sz a w sz y zaś od M aćka że z W ilna, k la sn ę­

ła w dłonie i rz e k ła : O tóż się p rz y g o d z iło ! P r a w ­ cie nam o L itw ie, o m oim b ra c ie i sio strze. C z y zje- dzie tu książę W itold na u ro cz y sto śc i k ra k o w sk ie ?

— C hciałby, ale nie w ie, c z y będzie m ógł;

ty lk o d a ry sre b rn e i zło te p rz ez k sięży i b o ja rz y ­ nów naprzód kró lo w ej posłał, p rz y k tó ry c h to d a ­ ra c h i m y śm y z b rata ń cem przyjechali, strz e g ą c ich w drodze. T e ra z n aw ró ciliśm y do k laszto rn eg o p ro k u ra to ra , naszegso k rew n e g o , b y pod opieką za c n y c h z akonników oddać, co nam w o jn a p rz y ­ sp o rzy ła i co książę p o d aro w ał.

— To B óg p o szczęścił; godneż łu p y ? Ale po­

w iadajcie, czem u to b r a t nie pew ien cz y p rz y je d z ie ?

— Bo w y p ra w ę n a T a ta ró w gotuje.

— A w y nie pójdziecie z nim ?

— B om p rz y innych w y s ła ń z d aram i i p rzez pięć ro k ó w nie zdejm ow ałem z siebie blach — od­

rz e k ł M aćko — ale niech jeno w y p o c zn ę, pójdę, a jeżeli nie sam , to tego oto b ra ta n k a , Z byszka, panu S p y tk o w i z M elsz ty n a oddam , pod k tó reg o w o d zą w s z y s c y nasi ry c e rz e pójdą.

K siężna D an u ta sp o jrzała na d orodną p o stać Z b y szk a, lecz dalszą rozm ow ę p rz e rw a ło p rz y b y ­ cie zakonnika z klaszto ru . P o w ita w s z y pokornie księżnę, począł w y m aw ia ć, że nie p rz y sła ła gońca z oznajm ieniem o sw o jem p rz y b y c iu i że nie z a ­ trz y m a ła się w k laszto rze, tylko w zw yczajnej;

(13)

gospodzie. A g d y ciągle nalega! do zm ian y k w a ­ te ry , rz e k ła :

— Nie, tu już ostaniem . D obrze czas n a słu ­ chaniu św ieckich pieśni zejdzie; ale na ju trzn ię do kościoła p rzyjdziem y.

— Niech nam w ięc ubogim będzie w olno choć w in a z k laszto ru przynieść,

— R adzi odw d zięczy m — rz e k ła księża. G dy za ś zakonnik w y sz e d ł, p o częła w o łać :

— Hej, D anusia! D anusia! w y le źn o na ław k ę i u w esel nam se rc e ja k ą pieśnią.

D w orzanie to u sły sz a w sz y , ry ch ło postaw ili na środku izby ław kę. R y b ałci siedli po jej b rz e ­ gach, m iędzy nimi z a ś s ta n ę ła o w a m łódka, k tó ra niosła z a księżną nabijaną m iedzianym i ćw ieczk a­

mi lutnię. Na głow ie m iała w ian ec zek , w ło s y p u sz­

czone n a ram ionach, suknię niebieską i cze rw o n e trzew ik i z długimi końcam i, w k tó ry m to stro ju przecudnie w y g ląd ała. W z ią w sz y p rz ed siebie lu­

tnię, podniosła do g ó ry głow ę, jak ptak, k tó ry chce śpiew ać i p rz y m k n ą w sz y o częta, p oczęła sre b rn y m głosikiem :

„G d y b y m ci j a m ia ła S k rz y d e łk a ja k g ą sk a , P o le c ia ła b y m j a Z a Ja śk ie m do Ś ląsk a . “

R ybałci z a ra z jej z a w tó ro w a li, jeden na gęśli- kach, drugi na dużej lutni. Z aś księżna lubiąca śpięWj w idocznie zadow olona, p oczęła g ło w ą ki­

(14)

w a ć n a obie stro n y . A Z byszko z B ogdańca, p rz y ­ w y k ły do w o jn y i srogich jej w idoków , nigdy nic podobnego w życiu nie w id z ia w sz y , trą c ił w ram ię stojącego obok M az u ra i z a p y ta ł: co to z a jedna?,

— T o je st d ziew eczk a z d w o ru księżnej.

— M yślałem , że anioł i o d p a trz y ć się nie m o­

gę. Ja k ż e ją w o ła ją ?

— A to nie sły sz e liśc ie ? — D anusia. A jej oj­

ciec je st Ju ra n d ze S p y ch o w a,

— H ej! nie w id z ia ły podobnej oczy ludzkie.

— M iłują te ż ją w s z y s c y z a śpiew anie i urodę.

— A k tó re n jej ry c e rz ?

— D y ć to jeszcze dziecko.

D alszą ro zm o w ę p rz e rw a ł śp iew D anusi. Z b y ­ szko p a trz a ł z boku na jej postać, o św ieco n ą z a ra ­ zem blaskiem św iec w o sk o w y c h jako i blaskiem w p a d a ją c y ch p rzez o tw a rte o kna prom ieni m iesią­

ca. I znów trą c ił d w o rzan in a i sp y ta ł p rzy cisz o ­ n ym głosem : T o o n a z w asz e g o d w o ru ?

— M atk a jej p rz y je c h a ła z L itw y z księżną A nną D anutą, k tó ra w y d a ła ją z a grabię Ju ra n d a ze S pychow a. G ładka b y ła i m ożnego rodu, nad inne panny księżnie m iła i sam a ją m iłująca. S tąd te ż córce d ała to sam o imię — A nna D anuta. Ale g d y p rz y Z łotoryi N iem cy napadli na n asz dw ór, ze strach u u m arła. W te d y księżna w zię ła d ziew e­

czkę — i od toj p o ry ją hoduje. Ojciec te ż często na d w ó r p rzy je żd ża i ra d widzi, że m u się dziecko zdrow o chow a. Jeno ilekroć na nią sp o jrzy , ty le

_ 10

(15)

ra z y łzam i się zalew a, nieboszczkę sw o ją w s p o ­ m inając, a potem w ra c a na N iem cach p o m sty szu ­ k ać z a sw o ją k rz y w d ę ok ru tn ą.

— To jej m atk ę N iem cy zabili? — sp y ta ł cie­

kaw ie Z byszek.

— S am a u m a rła ze stra c h u . P ię ć ro k ó w t e ­ mu pojechał książę w ieżę b u d o w a ć w Z łotoryi, bez w o jsk a, jeno z d w o rem , jak zw y czajn ie w cza ­ sie pokoju. T y m cza se m w p ad li N iem cy, b ez w y p o ­ w ied zen ia w ojny, bez żadnej p r z y c z y n y . . . S am e ­ go księcia, nie pom nąc ani n a bojaźń B oską, ni na to, że od jego p rz o d k ó w w sz y stk ie d o b ro d z iejstw a sp ad ły n a nich, p rzy w iązali do konia i porw ali, ludzi pobili. D ługo książę w niew oli u nich sie ­

dział i dopiero, g d y król W ła d y s ła w w o jn ą im po­

groził, ze stra c h u puścili.

— Ja k o ż e w a s, panie, zow ią, bom zapom niał.

— M ikołaj z D ługolasu, a p rz e z y w a ją O buchem .

— I rzekliście, że D anusia nie m a ry c e rz a ? L ecz nie do czek ał odpow iedzi, g d y ż w tej chw ili śpiew u stał. Jed en z ry b a łtó w podniósł się nagle, p rz e z co la w a p rz e c h y liła się w jedną s tro ­ nę. D anusia z a c h w ia ła się i ro z ło ż y ła rączki, lecz nim zd o łała upaść lub zesk o czy ć, rzucił się Z b y ­ szko jak żbik i p o rw a ł ją na ręce.

— O to ry c e rz , D a n u siu ! — po częła w o ła ć księ­

żna. — B y w ajże, ry c e rz y k u i oddaj nam n aszą m iłą śp iew aczk ę!

(16)

S zedł w ięc ku księżnie, trz y m a ją c p rz y pier­

siach D anusię, k tó ra o b ją w sz y go jedną rę k ą za szyję, d rugą podniosła w g ó rę luteńkę, aby się nie gniotła.

T y m cz asem Z b y szek d o sze d łszy z D anusią do księżny klęknął i rz e k i: N iechże będzie w ed le w a ­ szy ch słów , m iłościw a pani! P o r a tej w dzięcznej panience m ieć sw eg o ry c e rz a , a p o ra i m nie m ieć sw o ją panią, której u rodę i cnotę będę w y sła w ia ł.

Z aczem z w aszem p o zw oleństw em , tej oto w ła ­ śnie chcę ślubow ać i do śm ierci w ie rn y m jej w k a ­ żdej przygodzie ostać.

Na tw a rz y księżnej p rzem knęło zadziw ienie, ale nie z pow odu słó w Z b y szk o w y eh , ty lk o dla­

tego, że m iła sercu d w o rk a p o czy n a z w ra c a ć ku sobie se rc a i o czy ry c ersk ie , z a w o ła ła : D anuśka, D anuśka! chceszli m ieć sw e g o ry c e rz a ?

A d ziew eczk a p o d sk o czy ła nap rzó d tr z y ra z y do g ó ry w sw oich c z erw o n y ch trz ew iczk ac h , a n a ­ stępnie c h w y c iw sz y księżnę z a szyję, p o częła w o ­ łać: C hcę! chcę! c h c ę ! . , , -

K siężnie ze śm iechu aż łzy n a p ły n ę ły do oczu, a u w o ln iw szy się z rą k D anusinych, rz e k ła do Z b y szk a: A cóż jej p o p rz y się ż e sz ?

— Ślubuję jej, iże s ta n ą w s z y w K rakow ie, po­

w ie sz ę w gospodzie k a rtę , k tó rą mi u czony w pi­

śm ie k le ry k forem nie napisze,* jako p an n a D an u ta Ju ra n d ó w n a ra ju ro d z iw sz a je st i n ajcnotliw sza m iędzy pannam i, k tó re w e w sz y stk ic h k ró le stw a c h

12

(17)

Jako panna Danuta Ju ran d óam a najurodzlm sza jest i najcnotliw sza miedzy p a n n a m i.,.

(18)

14

żyją. A k to b y tem u się sprzeciw ił, z ty m będę się potyka}, póki sam albo on nie zginiem y. U z n a w ­ szy z aś od pana M ikołaja z D lugolasu, jako m a tk a p an n y Ju ra n d ó w n y za p rz y c z y n ą N iem ca z paw im g rzebieniem na hełm ie, o statn i dech puściła, ślubuję tr z y tak o w e paw ie czuby p rz e z pobicie r y c e rz y z hełm ów niem ieckich z e d rz e ć i pod nogi mojej pani położyć.

— C h w alebna je st — rz e c z e k siężn a — z o k ru ­ tn y m nieprzyjacielem naszego plem ienia się p o ty ­ kać, ale mi cię żal, boś m ło d y i łacno zginąć m ożesz.

L ecz M aćko z B o gdańca dotąd m ilczący, z a ­ w o ła ł: Co do tego, nie frasujcie się m iłościw a p a­

ni; nie cu d za tem u chłopu w ojna, bo chociaż mu ro k ó w nie dostaje, n ieraz już p rz y tra fia ło m u się w alczy ć. W isk ał on już N iem ców , niech jeszcze pow iska, a że od teg o w isk an ia p a rę łb ó w pęknie

— to mu jeno s ła w a z teg o urośnie.

— T o w idzę, nie b y le z d w o rzan in em sp ra ­ w a — rz e k ła k siężn a; a potem do D anusi: Daj mu w ięc ręk aw iczk i.

D anusia w y c ią g n ę ła rę k aw iczk i i p o d ała Z b y ­ szkow i, k tó ry p rz y ją ł je z czcią w ielk ą i p rz y c i­

sn ą w sz y do ust, rz e k ł: B y w ajcie, p su b ra ty z p a ­ w im i czubam i! b y w ajcie !

L ecz w tej chw ili w sz e d ł do g o sp o d y ten sam zakonnik, k tó ry już b y ł poprzednio, a w ra z z nim dw óch innych, sta rs z y c h . S łu d zy k laszto rn i nieśli za nimi kosze z w ikliny, a w nich łagiew ki z w i-

(19)

15

nem i różne zeb ran e n ap ręd ce p rzy sm ak i. P o w ielu g rz e c z n y ch słow ach stan ęło na tem , że po jutrzni i M szy porannej księżna przyjm ie śniadanie i w y ­ poczynek w k la sz to rze . W ra z z M azuram i z a p ro ­ szono ta k ż e M aćka z B ogdańca, ale m iody Z b y ­ szko nie sły sz a ł zaprosin, g d y ż sk o c zy ł do w ozów , sto jący ch pod s tra ż ą służby, b y się odziać i w p rz y ­ stojniejszej odzieży księżnie i D anusi się p rz e d ­ staw ić. P o słu ż y ła mu w ty m celu b o g a ta g a rd e ­ ro b a w zięta w p o ty czce m łodem u ry c e rz o w i fry ­ zyjskiem u, służącem u u K rzy żak ó w . Z a p o w ro tem s ta n ą w s z y w e drzw iach , w id o k jego na w s z y s t­

kich sp ra w ił m ocne w rażen ie. K siężna w id zą c te ­ ra z , jako u ro d ziw y ry c e rz ślubow ał milej D anusi, u ra d o w a ła się jeszcze bardziej. D anusia w p ie rw ­ szej chw ili sk o c z y ła jak sa rn a , a za nią p rzybliżyli się inni. W s z y s c y bow iem chcieli m u się p rz y p a ­ trz y ć . T y m czasem słu żb a k la sz to rn a p o w y d o b y - w a ła z w iklinow ych k o szó w w ino i przy sm ak i, a dziew ki służebne z czeladnej p o częły w y n o sić m isy , pełne dym iącej jajecznicy, okolonej kiełba­

sam i, od k tó ry c h ro zszed ł się m o cn y zapach. N a w id o k ten w e w sz y stk ic h w e z b ra ła się ochota do jedzenia i ru szo n o ku stolom .

P o w y p rzątn ięc iu m is słu d zy k laszto rn i poczęli n a lew ać w ino słodkie i pachnące, lecz ry c e rsk o ść Z b y sz k o w a o k azała się szczególnie w ó w c z a s, gdy]

w niesiono pełne g arn có w k i p rz y sła n y c h z k la szto ­ ru o rzeę h ó w , N apróżnoby kto m niem ał, że Z b y ­

(20)

10

szko m y ślai tylko o sobie, albow iem w o lał on po­

k a z y w a ć i księżnie i D anusi sw o ją ry c e rs k ą siłę i w strzem ięźliw o ść, niż ła p c zy w o śc ią n a rzad k ie p rzy sm ak i poniżyć się w ich oczach. Jak o ż nabie­

ra ją c co chw ila pełną g a rść o rzec h ó w — c z y to lask o w y ch , cz y w łoskich, k ru sz y ł je w ręku, a po­

tem p o d aw ał D anusi zia rn a w y b ra n e z po śró d sk o ­ rup. P o ich w y b ra n iu zbliżał pięść do u st i w y ­ dm uchiw ał nagle sw y m p o tężn y m tchem sko ru p y , aż pod pułap. D anusia śm iała się ta k , że księżna z o b a w y ab y d z ie w c zy n a się nie ud ław iła, czu ła się zniew oloną za k a z an ia mu tej z a b a w y . W id zą c jed n ak u rad o w an ie d ziew czy n y , s p y ta ła : A co D a­

n u śk a ? do b rze m ieć sw eg o r y c e r z a ?

— Oj d o b rz e ? —- odpo w ied ziała d z iew czy n a.

P o te m w y c ią g n ą w s z y sw ój ró ż o w y paluszek, d o tk n ę ła nim ram iona Z b y sz k o w e g o i cofając go n aty ch m iast, z a p y ta ła : A jutro te ż będzie m ó j?

— I ju tro i w niedzielę, i aż do śm ierci — o d p a rł Z byszko.

P r z y śpiew ie i tańcu ani sp o strzeżo n o jak czas zeszedł, a ró w n o cześn ie ro zleg ł się odgłos piania k o g u tó w i d zw o n ó w kościelnych. W s z y s c y ru szy li p rz e to z ław , udając się na jutrznię.

— B óg dał pogodę, ale upał będzie o k ru tn y —

m ów ili d w o rzan ie k siążęcy . ,

— Nie szkodzi — uspokajał ich pan z D ługo- lasu — w y śp im y się w opactwie,, a do K ra k o w a p rzy jed ziem pod w ieczór.

(21)

~ O baczym , jako n a g o n itw ach pokaże się ry c e rz D anusi.

— Ej, dębow e to jakieś c h ł o p y ! ... a m oże do naszego d w oru p rz y sta n ą , bo się jakoś m ięd zy sobą narad zają.

A oni rz e czy w iście się n aradzali, g d y ż s ta rs z y M aćko nie b y ł z b y t ra d z tego, co zaszło. Idąc w ięc n a końcu o rszak u i p rz y sta ją c um yślnie, a b y sw obodniej pogadać, m ów ił:

— P o p raw d zie, nic ci potem . J a się tam ja ­ koś do k ró la docisnę, ch o ćb y z ty m o to d w orem , bo okrutnie ch ciałoby mi się jak o w eg o ś zam eczku albo g r ó d k a . . . B ogdaniec sw o ją d ro g ą z z a sta w u w ykupim , bo co ojce dzierżyli, to i nam z ręki w y p u sz c z a ć nie trz e b a . Ale sk ąd ch ło p ó w ? Co O p at osadził, to i n ap o w ró t w eźm ie — a ziem ia b ez chłopów — ty le co nic. M iarkuj przeto, co ci rz e k ę : ty sobie ślubuj kom u chcesz, a z panem z M ielsztyna idź do księcia W ito ld a n a T a ta ry . W iesz jako kniaź jest hojny — a ciebie już zna.

A n ad e w szy stk o , z d a rz y B óg niew olnika, m ożesz n ab ra ć b ez m iary . T a ta ró w jak m ro w ia na św iecie.

W razie z w y c ię s tw a p rzy p ad n ie i k opa na jednego.

L ecz Z by szk o począł k ręcić głow ą.

— O w a ! koniuchów n a tro c z ę końskiem pa- uiem żyjących, roli n ie z w y cz ajn y ch ! Co po nich w B o g d a ń c u ? ... A p rz y te m ja tr z y niem ieckie grzebienie ślubow ałem . G dzież je znajdę m iędzy T atary ? ,

Krzyżacy.

(22)

— Ś lu b o w ałeś, boś głupi, ale co tam śluby,,

— A m oja ry c e r s k a c z e ść ? ja k ż e ?

— E t! O p at w T y ń c u z a ra z cię ro zw iąż e z ty c h ślubów .

— A nie chcę.

T u taj M aćko z a trz y m a ł się i z a p y ta ł z w id o ­ cznym gniew em : No to jak o ż b ę d zie?

— Jed ź cie sobie sam i do W itolda, bo ja nie pojadę.

— T y knechcie! A k to się k ró lo w i p o k ło n i?

i nie żal ci m oich s ta ry c h kości.

— Na w a sz e kości i d rz e w o się zw ali, jesz­

cze ich nie połam ie. A c hoćby m i b y io w a s żal, nie chcę do W itolda.

— C óż b ęd ziesz ro b ił? Sokolnikiem cz y te ż ry b a łte m p rz y d w o rz e m azow ieckim z o sta n ie sz ?

— Albo to sokolnik co z łe g o ? S k o ro w olicie m ruczeć, niż m nie słuchać, to m ruczcie,

— T o g adajże, gdzie p o je d z ie sz ?

— D o Ju ra n d a ze S p y ch o w a.

M aćko p rz e k rę cił ze złości pas n a sk ó rza n y m kaftanie i rz e k ł: B o d ajżeś olsnął!

— P o słu ch ajcie — o dpow iedział spokojnie Z byszko. — G adałem z M ikołajem z D ługolasu i ten p raw i, że Ju ra n d p o m sty n a N iem cach za żonę szuka. P ó jd ę, pom ogę mu. P rę d z e j ja tam nad g ran icą o ne paw ie czu b y dostanę, a zro zu m ­ cie, że p a w i grzeb ień nie lad a k n ech t na fbie nosi, w ięc jeżeli P a n Je zu s p rz y s p o rz y grzebieni, to

18

(23)

p rz y sp o rz y i łupu. W k o ń cu niew olnik ta m te jsz y , to nie T a ta r.

— C óżeś ty , ch?opie, rozum s tra c ił? przecie niem a te ra z w o jn y i B óg w ie, k ied y będzie!

— O m oiście w y ! Z a w a rły niedźw iedzie po­

kój z b a rtn ik am i i b a rc i nie p sow ają, ani m iodu nie jed zą! A c z y to n o w in a w am , że choć w ielkie w o jsk a nie w o ju ją i choć król z m istrzem pod p e r­

gam inem pieczęcie położą, na g ra n ic y z a w sz e m ą t o k ru tn y ? Z ajm ą sobie bydło, trzo d y , to się za je­

den k ro w i łeb po kilka w sió w pali i zam ki oble­

gają. A p o ry w an ie chłopów i d z ie w e k ? a k upców n a g o ściń cach ? W spom nijcie c z a sy daw niejsze, 0 k tó ry c h sam iście m i rozpow iadali. Źle to było onem u N ałęczow i, k tó ry cz te rd z iestu ry c e rz y do K rz y ż a k ó w jad ący ch chw ycił, w podziem iu osadził 1 od m istrza pełen w ó z g rz y w ie n za nich d o sta ł?

— B óg w szęd zie m oże p o szczęścić — rz e k ł w reszcie u d o b ru ch an y m g łosem M aćko — proś, ż e b y ci pobłogosław ił.

— P e w n o , że w s z y s tk o Jeg o ła sk a !

— I m y śl o B ogdańcu, bo w te m m nie nie p rz e ­ konasz, że ty dla B ogdańca, nie dla teg o k aczego k ła p a k a , tego dzieciucha, tej D anusi.

— Nie pow iadajcie tak , bo się rozgniew am . S potkaliście u ro d z iw sz ą ?

— C o mi ta jej u ro d a! W olej w e ź ją z a żonę, jak dorośnie, jeśli m ożnego k o m esa córka.

* - 19

2*

(24)

A Z byszkow i rozjaśniła się tw a rz .

— M oże i to być. Mi innej pani, ni innej żony jak D anusia, m oże i to b y ć!

II.

B yło już dobrze z południa, gdy księżna w ra z z o rszakiem w y ru s z y ła z gościnnego T y ń c a do K rak o w a. M aćko jak i Z byszko, gw oii okazałości p rz y b ra li się na drogę w w y b o rn e p an cerze i na­

ram ienniki, z d o b y te na ry c e rz a c h fryzyjskich. Mi­

kołaj z D ługolasu, k tó ry dużo św ia ta w idział i w ie­

lu na nim ry c e rz y , p oznał z a ra z że to są zbroje k o w an e p rzez m edyolańskich, n a jsły n n iejszy ch w św iecie p ła tn e rz y i że na podobne ty lk o n ajbogatsi ry c e rz e zdom ódz się m ogą. D anusia sp o g ląd ała z zajęciem na żelazn y ch ry c e rz y , księżn a za ś d o b y ­ w a ją c od czasu do czasu z z a n a d rz a puszkę z rę- likw iam i św . P to lo m eu sza, o trz y m a n ą od O p ata T ynieckiego, podnosiła ją z uszan o w an iem do ust.

D ziw iła M azu ró w nie ty lk o zam ożność o p a­

ctw a, k tó reg o gościnności codopiero doznali, ale tak że zam ożność i piękność całego kraju, p rzez k tó ry te ra z przejeżdżali. W y d a w a ł on się im nie ty lk o m lekiem i m iodem p ły n ąc y , ale spokojny i szczęśliw y.

— K azim ierzow e to kró lew sk ie g o sp o d a rstw o

— rz e k ła księżna — ale te ż ż y ć tu i nie um ierać.

— I P a n Je z u s się do takiej ziem i śm ieje — odrzek ł M ikołaj z D ługolasu — i b ło g o sław ień ­

20

(25)

stw o B oże jest nad nią. Ale jakoż m a b y ć ina­

czej, k ied y tu, g d y zac zn ą bić d zw ony, to nie m asz k ąta, do k tó re g o b y odgłos nie d o s z e d ł W ia ­ dom o przecie, że złe duchy znieść tego nie m o­

gąc, m uszą aż nad granicę w ę g ie rsk ą do g łuchych b o ró w uciekać.

— To mi i dziw no — o z w ała się pani Ofka, w d o w a po K ry sty n ie z J a rz ą b k o w a — bo za k o n ­ nicy w T yńcu praw ili, iż w okolicy co roku oka- zo w ać się m a jakiś ry c e rz W algierz, w ielkolud,

k tó ry ży ł tu p rzed laty.

W tej chwili M aćko z B ogdańca, k tó ry sie­

dząc n a w y n io sły m ogierze, dalej m ógł w idzieć, niż ci, k tó rz y siedzieli w kolasce, ściągnął lejce i rzekł: O jak mi B óg m iły, a to co?.

— C o ta k ieg o ?

— W ielkolud ja k o w y ś z za w z g ó rz a w yjeżdża.

— A słow o stało się ciałem ! — za w o ła ła księ­

żna. — Nie pow iadajcie b y le czego.

L ecz Z byszko uniósł się na strzem ionach i „ rz ek ł: Ja k ży w o — w ielkolud W algierz, nikt inny!

Na te sło w a między, podróżnym i p o w stał okro­

pny popłoch. D anusia, dw orzanie, ry b ałci, z bo- jaźni w s z y s c y poczęli się skupiać około księżnej.

Atoli Z byszko, chcąc się popisać o d w a g ą w o ­ bec księżnej i D anusi, rz e k ł: Co mi tam W alg ierz!

J a i ta k pojadę!

N a to D anusia p o częła w o ła ć n a w p ó ł z pła­

czem : Z b y szk u ! Z byszku! — O n w szak że jechał

(26)

co raz pręćfzef, ufny, że choćby p ra w d z iw eg o W al- g ierza zn alazł, n a w sk ro ś go kopią przebodzie.

— A M aćko, k tó r y m iał w z ro k b y s try , rz e k ł:

W ydaje się w ielkoludem , bo na w z g ó rz u stoi. Chło- pisko jakieś duże, ale człek z w y c z a jn y — nic in­

nego. P o jad ę i ja, ż e b y do z w a d y m iędzy nim a Z byszkiem nie dopuścić.

Z byszek dojechał już ta k blizko, że kopią m ógł b y ł dosięgnąć nieznajom ego. B y ł to m ąż ogrom ­ n y i siedział na olbrzym im koniu — ale m iary ludz­

kiej nie przechodził. W id z ąc za ś p rzed sobą w sp a ­ niale ustrojonego ry c e rz y k a , uśm iechnął się życzli­

w ie i rz e k ł: P o c h w a lo n y Je zu s C h ry stu s.

— Na w ieki w iek ó w .

— Zali to d w ó r księżnej m azow ieckiej tam w dole?

— T a k jest.

— To z T y ń c a jedziecie?

L ecz na to nie b y ło już odpow iedzi, albow iem Z by szk o zdum iał, iż n a w e t nie sły sz a ł zapytania.

P rz e z chw ilę s ta ł jak skam ieniały, oczom w łasn y m nie w ierząc, g d y ż na ćw ie rć stai z a nieznanym m ężem ujrzał kilkunastu kon n y ch żołnierzy, na któ ry ch czele jechał ry c e rz c a ły p rz y b ra n y w św ie­

cącą zbroję. N adto m iał zarz u c o n y na sobie biały płaszcz z cz arn y m k rzy żem , a na głow ie w idniał sta lo w y hełm z p rz e p y szn y m paw im czubem w grzebieniu. Na ten w idok pom yślał, że m odli­

tw y jego z o sta ły w y słu ch an e , że Bóg w m iłosier-

(27)
(28)

ciziu S w ojem z s y ła m u takiego N iem ca, o jakiego w T y ń cu prosił, w ięc trz e b a z łask i B oskiej k o rz y ­ stać. W y d a w s z y p rz eto ro d o w y o k rz y k : G ra d y ! G ra d y ! — ru sz y ł co koń w y sk o c z y na K rzy żak a.

P rz e s trz e ń dzieląca ich p o częła się zm niejszać.

K rzy żak w id ząc, że napad w y m ie rz o n y je st n a­

p ra w d ę ku niemu, ściągnął konia, n a sta w ił broń i już kopia Z b y szk o w a m iała się ro z trz a s k a ć o je­

go piersi, g d y n a ra z ja k a ś p o tężn a dłoń p rz y ła - m ała ją Z b y szk o w i p rz y sam em ręku, jak zesch łą trzcinę.

— S zalo n y człecze, co c z y n isz ? — o z w a ł się rów nocześnie g ro źn y glos — w p o sła godzisz, k ró la z n ie w a żasz!

Z b y szk o sp o jrzał i poznał teg o ż sam ego ol­

b rzy m ieg o m ęża, k tó ry p o c z y ta n z a W alg ierza, p rz e s tra s z y ł p rzed chw ilą d w o rsk ie n iew iasty księżnej.

— P u szczaj n a N iem ca! coś za jed en ? — z a ­ w o łał — c h w y ta ją c za ręk o jeść topora.

— P re c z z to p o re m ! — m ów ię, bo z konia z w a ­ lę — k rz y k n ą ł groźniej jeszcze nieznajom y. — O braziłeś m a je sta t k ró la i pod sąd pójdziesz.

N astępnie zw ró cił się ku ludziom , k tó rz y je­

chali z a K rzyżakam i i z a w o ła ł: B y w aj!

Ale ty m czasem i nadjechał M aćko z tw a rz ą niespokojną i z ło w ro g ą. R ozum iał i on jasno, że Z byszko postąpił jak szalo n y i że z tej s p ra w y zgu­

bne dla niego m ogą w y n ik n ąć skutki, ale mimo to

(29)

g o tó w b y ł do bitki. M yślą?, że jeżeli w n a stęp stw ie m iał im zagrozić sąd, to m oże i lepiej uniknąć go, p rz e je c h aw sz y p rz ez ty c h ludzi, a n astępnie po­

ch o w ać się gdzie, póki b u rz a nie przem inie. W s p a rł­

szy konia m iędzy Z b y szk a a nieznajom ego m ęża, p y tał, im ając się jednocześnie m iecza.

— Coście za jed n i? skąd w a sz e p ra w o ?

— P ra w o m oje stą d — o d p arł nieznajom y — że król mi nad nieb ezp ieczeń stw em okolicy c zu w ać k azał, a zow ią m nie P o w a ła z T a c z e w a.

N a te sło w a M aćko i Z b y szk o spojrzeli na r y ­ cerza, a n astępnie pochow ali na w p ó ł już w y c ią ­ gniętą broń do poch ew i pospuszczali g ło w y . Nie s tra c h ich obleciał, ale pochylili czo ła p rze d gło- śnein i dobrze sobie znanem nazw iskiem . N adto p rz e d sta w ia ł on w tej chw ili osobę k ró lew sk ą , w ięc p o rw a ć się n a niego, zn aczy ło oddać g ło w ę pod to ­ p ó r kata.

— C ześć i pokłon w am , panie, w aszej sła w ie i m ęstw u — o z w a ł się M aćko głosem p ełnym po­

szanow ania.

— P o k ło n i w am , panie — o d rzek ł P o w a ła — choć w o lałb y m nie w ta k ciężkiej p rzygodzie u c z y ­ nić z w am i znajom ość — a z w ra c a ją c się do Z b y ­ szk a : M łodzieniaszku! — m ów ił — na publicznym gościńcu p o rw ałe ś się na posła! żali w iesz co cię c z e k a ?

— U czynił to, bo m łody i głupi — rzek ł M aćko

(30)

•a. ale nie osąclzicie go surow ie, g d y ca łą sp ra w ą rozpow iem .

— Nie ja go będę sądził. M oja rz e c z jeno w ię z y m u n a ło ż y ć . . .

— Ja k że to ? — o zw ał się M aćko — obrzucając znów ponurem spojrzeniem c a łą g rom adę ludzi.

— W edle królew skiego ro zk azan ia.

— S zlachcic je st — rz e k ł po chw ili m ilczenia M aćko.

— To niech z ap rz y się że na ry c e rs k ą cześć, że sta w i się na w szelki sąd.

— P o p rz y się g n ę n a cześć! — z a w o ła ł Z byszko.

N astępnie M aćko w y m ien ił nazw isk o i herb , opow iadając z a ra z em , co się z d a rz y ło w gospodzie, w ięc m ów ił o spotkaniu d w o ru księżnej i o ślubo­

w aniu Z b y szk o w em . W końcu poch w y cił go n a g ły gniew z a n iero zw ag ę b ra ta n k a , w ięc z w ró c iw sz y się do niego, z a w o ła ł: A b o d ajżeb y ś t y b y ł legł pod W ilnem ! C óżeś ty sobie w a rc h la k u m y śla ł?

— B a — rz e k ł Z byszko — po ślubow aniu m o­

dliłem się w T y ń cu do P a n a Jezu sa, b y mi Niem­

có w p rz y sp o rz y ł. W ięc g d y m paw ie pióra, a p rz y nich opończę z cz a rn y m k rz y ż e m ujrzał, z a ra z jakiś głos z a w o ła ł w e m nie: „Bij N iem ca, bo to c u d !“

— Słuchajcie — p rz e rw a ł P o w a ła z T a cze w a.

— Nie ż y c z ę ja w am złego, ra d b y m też n a uczy n ek tego m łod zian k a nie b a c z y ć i pojechać sobie dalej.

Ale m ógłbym to ty lk o w takim rdzie uczynić, g d y ­ b y ów k om tur obiecał, że się k rólow i me poskarży..

(31)

P ro śc ie go o to, m oże i jem u żal się uczyni w y ­ ro stk a .

— R aczej pójdę pod sąd, niźlibym się m ial K rzy ża k o w i pokłonić! — z a w o ła ł Z byszko. — Nie

przystoi to mojej czci.

— Żle czynisz — rz e k ł su ro w o P o w a ła . — L e ­ piej od ciebie s ta rs i w iedzą, co p rz y sto i czci r y ­ cerskiej, a co nie.

— Tu ziem ia g ład k a — o d rzek ł Z byszko, rz u ­ cając na okół o czy m a — b y ie ją tro c h ę udeptać.

Niźli Niem ca p rz e p ra sz ać , w o lejb y m się z nim po­

ty k a ł.

— G łupiś — p rz e rw a ł M aćko. — Jak że to z po­

słem będziesz w a lc z y ł? Ni tobie z nim, ani jem u z takim chłystkiem . P ójdę z a ciebie o czy m a św ie ­ cić, ale poczekaj!

R z e k łsz y to, zbliżył się do K rzy żak a, k tó ry z a ­ trz y m a w s z y się o kilka k ro k ó w , siedział nierucho­

me na sw y m koniu. M aćko podczas długich lat w o jn y nauczył się nieco po niem iecku, w ięc począł te ra z tłó m aczy ć k o m tu ro w i w jego ro d o w ity m ję­

zyku, co się stało, a w re sz c ie prosić o d aro w an ie Z b y szk o w i w in y . T w a rz k o m tu ra jednak ani d rg n ę ­ ła. S z ty w n y i w y p ro sto w a n y , z dum nie podnie­

sioną g ło w ą spoglądał na m ów iącego M aćka sw e- mi stalow em i o czy m a ta k obojętnie a z arazem po­

gardliw ie, jak b y spoglądał nie na ry c e rz a ani czło ­ w iek a, ale na kołek w płocie. W ła d y k a z B ogdańca d o strz e g ł to i lubo sło w a jego nie p rz e sta ły b y ć

(32)

____ 9 #

dw orne, dusza p o cz ęła się w nim b u rzy ć. Spo­

strz e g ł to P o w a ła , a m ając d obre serce, p ostanow ił mu p rzy jść w pom oc. I on z a m łodych la t szu k a­

jąc ry c ersk ic h p rzygód, w y u c z y ł się b y ł języ k a niem ieckiego i te ra z posługując się nim, rz e k ł do M aćka głosem um yślnie ż arto b liw y m : W idzicie panie, że szlach e tn y kom tur Kuno L ichtenstein m niem a, iż cala s p ra w a n aw e t i sło w a jednego nie w a rta . T aki ry c e rz z dziećm i nie w ojuje, ni m ier czem ni praw em .

Na to L ichtenstein w y d ą ł sw e płow e w ą s y i nie rz e k łsz y sło w a, ru sz y ł koniem przed siebie, pom ijając M aćka i Z byszka. A im gniew szalo n y po czął podnosić w ło sy pod hełm am i, a ręc e d rż a ły ku mieczom.

— C zekaj, k rz y ż a c k a m ać — m ów ił p rz ez z a ­ ciśnięte zęb y s ta rs z y ry c e rz — te ra z ja ci będę ślu­

b o w ał i znajdę cię, b y łeś p o sło w a ć p rz e sta ł.

P o w a ła zaś pojechał z a K rzyżakiem , w s tr z y ­ m ał go i p rzez jakiś czas rozm aw iali z ożyw ieniem . Z arów no M aciek jako Z byszko zauw ażyli, że r y ­ cerz niem iecki nie spoglądał n a P o w a łę ta k dumnie, jak na nich — i to do w iększej złości ich p rz y w io ­ dło. Za chw ilę w ró cił P o w a la ku nim i rz e k ł:

— M ów iłem z a w am i, ale to n ieu ż y ty człek.

P o w iad a , że ty lk o w takim ra z ie się nie p o sk arż y , jeśli zleziecie z koni, zdejm iecie hełm y i z ziemi, z o d k ry tem i g łow am i go przeprosicie.

(33)

Na te sło w a tw a rz e M aćka i Z b y szk a uczyniły się ja k b y kam ienne. N astało m ilczenie.

— Ńo i co ? — sp y ta ł P o w a la .

A Z byszko o d rzek ł spokojnie i z ta k ą pow agą, jak b y mu p rz ez jedną chw ilę d w ad zieścia lat p rz y ­ b y ło : A cóż! M oc B o sk a nad ludźm i!

— J a k to ?

— T ak, że chociażbym m iał dw ie g ło w y i choć­

b y mi k a t o b y d w ie m iał uciąć — jednę m am cześć, k tó rej mi pohańbić nie w olno.

Na to sp o w ażn iał P o w a ła i z w ró c iw sz y się do M aćka, sp y ta ł: A w y co p o w iad acie?

— J a pow iad am — o d rzek ł posępnie M aćko — żem tego chłopca od m ałości w y p ia s to w a ł. . . Na nim też stoi nasz ród, bom s ta ry , ale teg o on u c z y ­ nić nie m oże, choćby m iał życie stracić.

Tu sro g a tw a rz p o częła m u d rg a ć i nagle m i­

łość do b ratan k a w ybuchnęla w nim z tak ą siłą, że chw ycił go w sw o je o k u te żelazem ręce i począł w o ła ć : Z b y szk u ! Z b y szk u !

A m łody ry c e rz aż zdziw ił się i o d d a w sz y s try jc o w i uścisk, rz e k ł: Nie w iedziałem , że m nie ta k m iłujecie!

— D ziw na to je s t n a tu ra k rz y ż a c k a — o zw a ł się ja k b y w zam yśleniu ry c e rz z T a c z e w a. — G dy z K rzyżakiem złe, będzie w y ro zu m iały , jak F ra n c i­

szkanin, pok o rn y jak jagnię i słodki jak miód. Ale niech jeno poczuje za sobą moc, nikt się więcej nie n ap u szy i u nikogo nie znajdziesz mniej zm iłow ania.

. 20

(34)

30

W id ać P a n Jez u s d ał im krzem ienie z am iast serc.

O to i ów poseł z a ra z chciał w a sze j h ań b y . Ale ra d jestem , że tego nie będzie.

— N iedoczekanie jego! — z a w o ła ł Z byszko.

— M iarkujcie też, ż e b y frasu n k u po W a s nie poznał, bo z a ra z b y się ucieszył.

P o ty c h sło w ac h dojechali do o rsz ak u i połą­

czyli się z d w o rem księżnej. P o s e ł k rz y ż a c k i uj­

rz a w s z y ich, p rz y b ra ł n a ty c h m ia st w y r a z p y c h y i w z g a rd y , lecz oni z d aw ali się go w c a le nie w i­

dzieć. T akie zach o w an ie ich poczęło w ięc Niem ca korcić. R az i drugi sp o jrzał n a Z b y szk a , potem na M aćka, w reszcie zrozum iał, że z koni nie zejd ą i u- m yślnie na niego nie z w a ż a ją. W ó w c z a s b łysnęło mu coś w oczach ja k b y sta lą i z a ra z począł się ż e­

gnać. W chwili z a ś g d y ru sz y ł, pan 2; T a c z e w a rz e k ł: Jed źcie śm iele m ężn y ry c e rz u . K raj to sp o ­ kojny, nikt na w a s nie napadnie, ch y b a dzieciak krotofilny.

— C hoć dziw ne są oby czaje w ty m kraju, nie obro n y , ale to w a rz y s tw a w aszeg o szu k ałem — od­

p arł L ichtenstein — jakoż tuszę, że się jeszcze spotkam y i na tutejszym dw orze i g d zie in d ziej. . .

W ty c h sło w ach b y ła nib y u k r y ta groźba, dla­

teg o P o w a ła o d rzek ł p o w ażn ie: B óg to da.

To p o w ied ziaw szy , skłonił się i o d w ró cił; po­

tem rz ek ł półgłosem , ta k a b y go najbliżsi sły sz eli:

— C h u ch rak u ! zdjąłbym cię z kulbaki o strzem kopii i p rze z tr z y p acierze d zic rzy ł w p o w ietrzu !

(35)

31

I począł ro zm aw iać z księżną, k tó rą znał do­

brze. N am yśliw szy się, p ostanow ił jej od ra z u po­

w iedzieć c ałą p ra w d ę o Z by szk u i prosił ją, b y go poparła, g d y będzie się w s ta w ia ł za chłopcem . Księ­

żna, której się Z byszko podobał, p rz y ję ła tę w iad o ­ m ość ze sm utkiem i zaniepokoiła się bardzo.

— K rzy ż ak jak m oże kogo zgubić, to zgubi — o d rze k ła — ale ja p rze d tem rz ek ę m łodzieńcow i, ż e b y do naszego d w oru p rz y sta ł. M oże król d w o ­ rzanina naszego ta k sro d z e nie u k arze . . .

M ów iąc to, z a w o ła ła Z b y szk a, k tó ry sły sz ąc, o co idzie, podjął księżnę pod nogi i z najw iększą rad o ścią zgodził się by ć jej dw orzaninem .

W takich okolicznościach zbliżyli się do K ra­

kow a, a M aćko i Z b y szek na w idok cudów zapom ­ nieli na chw ilę o tro sk ach , k tó re ich o to c zy ły .

III.

W sk u te k zaw ziętości k o m tu ra k rzy żack ieg o , L ichtensteina, o d b y ł się sąd nad Z byszkiem , sk a ­ zu jący go na śm ierć. Z aró w n o księżna A nna D a­

nuta, jako i A leksandra Z iem ow itow a, rodzona sio­

s tr a W ła d y sła w a Jag iełły , b ła g a ły króra o d a ro ­ w an ie w in y m łodzieniaszkow i, m o n arch a jednak

broniąc się, m aw iał: Niech m u poseł Zakonu d a­

ruje, to i ja się zgodzę, a nie, to niech mu głow ę utną.

Kuno L ichtenstein b y ł jednak n ieubłagany. O sta ­ tnią p rzeto ufność pokładano w e w sta w ie n n ic tw ie św iętobliw ej królow ej Jadw igi, o której m ów iona,

(36)

że dotknięcie jej dłoni leczy ło chorych, a ludzie po­

zbaw ieni w ła d z y w rę k a c h i nogach, o d zyskiw ali ją po w łożeniu s ta ry c h sz a t królow ej. W iarogodni św iad k o w ie zapew niali, iż sły szeli n a w ła sn e uszy, jak ra z C h ry stu s przem ó w ił do niej z o łta rz a . Czcili ją n a k lęczkach zag ran iczn i m o n archow ie, czcił i o b aw iał się jej o b razić n a w e t h a rd y Z akon K rzy ­ żacki. P ap ież B onifacy IX n a z y w a ł ją św ięto b liw ą i w y b ra n ą c ó rk ą K ościoła. C hw ilow a słab o ść k ró ­ low ej nie d o z w alała jednak na tu rb o w an ie jej. Zaś Biskup K rak o w sk i W y sz, k tó ry b y ł za ra z em g łó ­ w n y m lek arzem królow ej, za k a z ał najsurow iej w spom inać pani ch oćby jednem sło w em o całej sp raw ie. M ogłoby to sp o w o d o w a ć ciężką niem oc, a w ą tłe zd ro w ie jej w ięcej dla całego k ró le stw a zn aczy , niżeli dziesięć g łó w ry c e rsk ic h . Z apow ie­

dział w reszcie, że g d y b y k to w b re w jego słow om ośm ielił się panią trap ić, n a teg o ściągnie stra s z n y gniew k ró lew sk i, a w d o d atk u k lą tw ą kościelną o błoży. T e d y księżna A lek san d ra Z iem ow itow a w iedząc, że c a ły d w ó r i w s z y s c y ry c e rz e sto ją po stronie Z b y szk a, um yśliła w y s ła ć list do W ielkiego M istrza, k tó ry nie zd o łał w p ra w d z ie zm ienić w y ­ roku k asztelan a, ale m ógł w sta w ić się za m łodzień­

cem do króla. B yło rz e c z ą w ielce p raw d o p o d o ­ bną, że sło w a jej nie doznają o d m ow y, g d y ż M istrz z M alborga w listach sw y c h do niej n ieraz n a z y ­ w a ł ją czcigodną, św ięto b liw ą d o brodziejką i oso­

b liw ą o ręd o w n iczk ą Zakonu. Chodziło ty lk o o z n a ­

(37)

33

lezienie gońca; s ta ry M aćko podjął się tego bez w a h a n ia . . .

W tym czasie zaszed ł w y p a d e k , w o b ec k tó ­ rego innego s p ra w y stra c iły w szelkie znaczenie.

Oto pod w ieczór dnia 21 cz e rw c a k rólow a p o ro ­ dziła córeczkę, ku radości całego narodu. Niepo­

koiło ich tylko, że Ksiądz Biskup P io tr ochrzcił dziecko tej sam ej nocy, z czego w noszono, że m usi b y ć bardzo słabe. G dy jednak tydzień m inął od zach o ro w an ia królow ej, a dostojna m a tk a i dzie­

cię ży ły , po częła o tu ch a w stę p o w a ć w serce.

W tem 13 lipca d zw o n y oznajm iły śm ierć dziecka, a 4 dni później, pożegnała się k ró lo w a z życiem doczesnem . W o b ec ta k olbrzym iego nieszczęścia zapom niano całkiem o Z byszku. T ylko od stró ż ó w w ięziennych d o w ied ziaw szy się o w szy stk iem , przepom niał o w łasn y m losie i z całej duszy jął op łakiw ać śm ierć uw ielbianej pani.

W reszcie od pogrzebu królow ej u płynął m ie­

siąc, aż pew nego dnia skrzypnęły w rzeciądze i zna­

jom y głos zaw o łał: Z byszku!

— S try jk o ! — k rz y k n ą ł Z byszko, z e rw a w s z y się z tap czan a. — M yślałem , że już nie w rócicie

— rzek ł łkając.

— Boć i niew iele b rak ło — odparł M aćko.

D opiero Z byszko podniósł g łow ę i sp o jrzaw ­ sz y n a niego, zaw o łał: A z w am i co się sta ło ? I p a trz y ł ze zdum ieniem n a w y n ędzniałą, w y -

K rzyżacy. 3

(38)

bladłą tw a rz sta re g o w ojow nika, na jego pochy­

loną p o stać i posiw iałe w Josy.

M aćko siad! na tap czan ie i p rz ez chw ilę od­

d y ch ał ciężko. N astępnie opow iedział Z byszkow i, jak tuż za g ran icą n ap ad n ię ty w lesie p rz e z Niem­

ców , zo sta ł p o strzelo n y , o b ra b o w a n y , a nadto w p o ty cz ce g ro ta n iep rzy jacielsk a n a pół piędzi

/ m iędzy żeb ram i m u u tkw iła. O dtąd bezu stan n ie k rw ią pluje i g d y b y nie Ju ra n d ze S p y ch o w a, k tó ­ ry go w pół dzionka po napadzie N iem com odbił, pew nie tr a w a zieleniłaby się już nad jego grobem . U traciw szy list księżnej Ziem ow itow ej, po w yzdro­

w ieniu nie b y ło poco do M alb o rg a jeździć. D la­

tego w ró ciłem , ab y dobrodziejkę poprosić o d ru ­ gie pism o — ale się z nią w dro d ze rozm inął i nie w iem czy ją dogonię, bo mi się raczej na ta m ten św ia t w y b ie ra ć trz e b a . B y łem te ż u k asztelan a , ale 0 1 1 pow iedział, że op ró cz k ró la nikt inny łaski okazać nie może. Cóż tu jednak począć, gdy czas uchodzi, a w ła d c a z a ra z po pogrzebie sw ej św ięto ­ bliw ej m ałżonki w y je c h a ł na R uś. P ro s iła w ięc za to b ą księżna Anna. L ecz s ta r y pow iedział, że m u po tw ojej szy i nic -i sam cię żałuje. G d y b y ty lk o jakie p ra w o w y n a la z ł, chociaż pozorne, niezw ło- czn ieb y ciebie uwolni}. Nie dobrze bow iem będzie w k ró lestw ie, g d y n a p ra w o ludzie z a czn ą oczy z a m y k a ć i po przyjaźni sobie folgow ać. Nie po­

m ogły p e rsw a z y e i gniew księżnej, bo k a sztela n

(39)

35

o b sta w a ł p rz y sw ojem . Ju ż ciebie, nieboże, ch y b a sam P a n Je zu s z r a t u j e . . ,

* *

*

K siężna jed n ak n a ra d z a ła się jeszcze z W o j­

ciechem z J a strz ę b c a , ze S ta n isła w e m ze S k arb i- m ierza i z innym i uczonym i kanonikam i, biegłym i za ró w n o w p ra w ie pisanem i o b y czajo w e m . Z a ­ ch ę cały ją do ty c h u siło w ań sło w a k a sz telan a, k tó ry o św ia d czy ł, że g d y b y m u w y naleziono „ p ra ­ w o, albo p o zó r“, nie o m ieszk ałb y Z b y sz k a u w o l­

nić. R adzono w ię c długo i gorliw ie, c z y b y nie m ożna czego znaleźć, a chociaż k siądz S ta n isła w p rz y g o to w a ł Z b y szk a na śm ierć, jed n ak z podzie­

m ia w ró c ił ra z jeszcze na n a ra d ę , k tó ra tr w a ła nieom al do św itu.

W dniu egzekucyi od ra n a tłu m y śc ią g a ły na 'ry n e k , g d y ż g ło w a szlachcica w ię k sz ą b u d ziła cie­

k aw o ść niż z w y k ła . M iędzy zeb ra n y m i jednak naj­

w ięk sz ą ciek aw o ść w z b u d zał P o w a la z T a c z e w a, k tó ry sto jąc w p ie rw sz y m szereg u , trz y m a ł na sw em potężnem ręk u D anusię, p rz y b ra n ą całkiem w bieli, z ru cian y m w ianuszkiem n a ja sn y ch w ło ­

sach. T łum o ży w io n y , p o d aw ał sobie z u st do ust, że g d y b y król b y ł o b ecny, niew ątpliw ie u ła ­ s k a w iłb y m łodzianka. Ja k o ż w k ró tc e o rsz a k po­

ja w ił się n a rynku. P o ch ó d o tw ierało b ra c tw o po­

g rz eb o w e, p rz y b ra n e w czarne, do ziem i sp a d a ­ jące opończe i takież z a sło n y na tw a rz a c h , Za ni-

3*-

(40)

n r szedł oddział kuszników , złożony z d o b o ro w y ch L itw inów , a z ty łu o rszak u w id ać b y ło h a le b a rd y drugiego oddziału. Z aś w śro d k u m iędzy, pisarzem , są d o w y m a księdzem S ta n isław em ze Skarbim ie- rz a , niosącym krucyfiks, szed ł Z b y szk o krokiem ró w n y m i sp rę ż y sty m , ale z czołem pobladłem . N a ry n k u w reszcie u jrzał z dalek a pom ost i na nim c z erw o n ą s y lw e tk ę kata. W ó w c z a s d rg n ął i p rzeżeg n ał się — za ś ksiądz w tej chw ili poda?

mu kru cy fik s do pocałow ania. P o stę p o w a n o z w o l­

na. g dyż tłum b y ł c o raz w ię k sz y i niechętnie u stę ­ pujący. W te m sta ło się, czego się nikt nie sp o ­ d ziew ał. O to z pom iędzy ry c e rz y nagle w ystąpi?

P o w a ła z D anusią na ręk u i k rz y k n ą ł: „ S tó j!“

W re sz cie i inni, ró w n ie znam ienici, poczęli w o łać ro zk azu jący m i głosam i: „ S tó j!“ N ikt nie o d w a ż y ł się sp rzeciw ić podobnem u ro zk azo w i, a pan z T a- czew a zb liży w szy się do Z byszka, podał mu biało u b ran ą D anusię.

O w m niem ając, że to pożegnanie, chwyci? ją, objął i p rz y c isn ą ł do piersi — lecz D anusia z am iast żegnać go tak że, z e rw a ła co prędzej białą zasłonę i ow inęła w nią całkiem g ło w ę Z byszka, a jedno­

cześnie p oczęła w o?ać: Mój ci je st! mój ci je st!

— Jej ci je st! — p o w tó rz y ły potężnie g lo sy ry c e rz y . — D o k a sztelan a!

S pow iednik podniósł o czy w górę, uśmiechną?

się. zmiesza? się p isarz sąd o w y , kapitan i h ale b ar- dnicy opuścili broń, albow iem w s z y s c y zrozum ieli,

36

(41)

D a n u sia p o częła m o łać: JTlój ci je s tI mój ci je s tl

(42)

co się stało . B y ł s ta ry polski i słow iański obyczaj, m ocny jak p raw o , że g d y na pro w ad zo n eg o na śm ierć chłopca rzu ciła niew inna dziew k a zasłonę, na znak że chce za niego w y jść za m ąż, tem sam em zb a w ia ła go od śm ierci i k a ry . S ta r y M aćko aż z a sła b ł na ten w idok, ry c e rz e otoczyli Z byszka i D anusię, a lud. ro z ra d o w a n y k rz y c z a ł co raz p o tę­

żniej: Do k a sz te la n a ! do k a sz te la n a ! — T en że na w idok p rz y b y ły c h skinął pow ażnie i dobrotliw ie sę^

dziw ą głow ą, a z w ró c iw sz y się do księżnej, rz ek ł:

— Ju ż też, m iłościw a pani, zrę k o w in y m uszą b y ć za ra z , bo ó w obyczaj ta k każe.

Z o kazyi ocalenia Z b y szk a w s z y s c y składali m u ja k o w y ś d ar na pożegnanie i pam iątkę, a pan Z aw isza ofiarow ał mu n a w e t dw óch T u rc z y n ó w jako niew olników . P o n ie w a ż za ś M aćko, w sk u tek żeleźca od N iem ców o trzy m an eg o m iędzy żebry, na zdrow iu co raz w ięcej niedom agał, po stan o w io ­ no w ra c a ć do B ogdańca. P rz e d w y ja z d e m Z b y ­ szko w idział się jeszcze z Ju ran d em ze S py ch o w a, ojcem Danusi, k tó ry nagle do księżnej zaw itał.

C hociaż jednak pachołek dośw iadczonem u bojo­

w nikow i się podobał, nie chciał ten że zezw olić na m ałżeń stw o . „Nie będę ci k rz y w o ry c e rsk ie słu­

ż b y dla D anusi — m ów ił — ale mnie w ięcej nie pytaj, g d y ż nie m ogę ci nic p rz y rz e c . B ędzie w o la B oska, to ją d o stan ie sz ." K siężna zaś dow odziła.

(43)

że Ju ra n d pew nie z w ią z a n y jak ą ś p rzy sięg ą, g dyż inaczej nie b y łb y p rzeciw nym szczęściu p a r y zm ó­

w ionej. Nie w idząc innej ra d y , stan ęło na tern, że Z b y sz ek odw iezie s try jc a , a sk o ro będzie możli- w em . w ró ci n a jej d w ó r. T am z d a rz y się sp o so ­ bność, ab y go na ry c e rz a p aso w a ć, a potem jak Bóg d a . . .

I odjechali. D ro g a szła po w ięk szej części puszcza. Z byszkow i poczęło się już dłużyć, gdy 0 dzień kołow ej jazd y od B o g d ań ca p o sły szeli za sobą pew nej n ocy p arsk an ie i tupot k o p y t k o ń ­ skich. N iezadługo te ż przekonano się, że b y ł to ich sąsiad, Z ych ze Z gorzelic, w ra c a ją c y z w y ­ p ra w y na T a ta ró w . I poczęli się w ita ć , poczerń sąsiad w idząc zbiedzonego M aćka, rad z ił mu na­

pić się niedźw iedziego sadła, a w n et w y zd ro w ieje.

D alszą ro zm o w ę p rz e rw a ły o d g ło sy ro g ó w w le- sie. Z byszko chw ilę się przy słu ch u jąc, z e sk o czy ł z konia i począł w o ła ć : D aw ajcie ku szę! m oże zw ierz na nas w y p ad n ie! — T y m cza se m rogi i g ra ­ nie p só w o z w ało się jeszcze, bliżej, aż nagle z gę­

stw in y jak piorun w y p ad ł na drogę s ta ry , b ro d a ty żubr. W tej sam ej chwili rozległ się św ist grotu, poczem zw ierz w sp iął się, zakręcił, ry k n ą ł o k ro ­ pnie i runął, jak grom em raż o n y n a ziem ię. T e ra z 1 Z byszko w y ch y lił się z poza d rzew a, napiął znów kuszę i zbliżył się, gotów do strz a łu , ku le­

żącem u b ykow i.

(44)

40

— A niechże cię! — o z w a ł się p rz eje żd żają­

c y Z ych — od jednej strz a ły !

— Blizko było, a to przecie o k ro p n y pę^!

T y m cz asem z lasu w y c h y liły się psy, k tó ry c h by ło kilkanaście, a za nimi na chybkim sro k aczu , siedząc po m ęsku, sadziła ku nim d zie w c zy n a z ku­

sz ą w ręku i oszczepem na plecach. W ro zp u sz­

czone od pędu w ło sy p o w szc zep iały się jej chm ie­

low e szy szk i: tw a rz m iała rum ianą, jak zorza, a na z g r z e b n e j koszuli se rd a k w e łn ą do g ó ry . D opadłszy, o sadziła na m iejscu konia; p rz e z chw ilę na tw a rz y jej odbijało się niedow ierzanie, zdum ie­

nie, rad o ść, nakoniec p o częła k rz y c z e ć : T atu lo ! ta tu ś najm ilejsi! — I w m gnieniu o ka zsunęła się z konia, a g d y Z ych zesk o czy ł tak ż e d!a p o w ita­

nia ukochanej Jagienki, rzu ciła m u się n a szyję.

P rz e z długi czas nic nie sły szan o , ty lk o odgłos pocałunków i d w a w y ra z y : T atu lo ! Jag u la! P o ­ tem Z ych opow iedział to w a rz y sz o m p o d ró ży , iż to Jag n a, n a jsta rsz a c ó rk a jego, k tó ra po śm ierci niebogiej jego żony, objęła g o sp o d arstw o dom ow e, a jest tak sp ra w n a jak m atka, ty lk o m łoda. Z kolei i d z iew czy n a się dow iedziała, iż w idzi p rzed sobą M aćka z B o gdańca i Z byszka, jej to w a rz y s z a lat dziecięcych. S tąd rad o ść p o w sta ła niem ała, g d y ż chłopak w idocznie się jej podobał. P o pow rocie do domu, Z ychow ie w szelkich dołożyli sta ra ń , ab y M aćko i Z byszko w B ogdańcu nie doznali biedy.

Jagienka o ile m ogła, zajęła się pielęgnow aniem

(45)
(46)

chorego, k tó ry w y p iw sz y trz y k w a r ty topionego sa d ła niedźw iedziego, doznał znacznego p o lep sze­

nia na zdrow iu. P o tygodniu jed n ak m ów ił, że s a ­ dło „ b u rz y " m u w żyw ocie, a na skórze, w edle o statniego żeb ra, rośnie mu coś, ja k o b y guz. P o dziesięciu dniach M aćko z esłab ł b ard zo i g d y p rz y ­ szła g o rączk a, począł zn ó w g o to w a ć się na śm ierć.

Aż tu pew nej n ocy zbudził nagle Z b y szk a, w o łając:

Z apal w a rtk o łu czy w o , bo coś się dzieje ze m ną!

— Co z w a m i? — p y ta Z byszko, s k o c z y w sz y na ró w n e nogi.

— Co ze m n ą ? guz mi coś przepodło. Czuję, jako mi pod pazuram i coś b rz ę k a i z b y r c z y . . .

— Z adziora, nic innego! C h w y ćcie dobrze i ciągnijcie.

— O Jezu ! — k rz y k n ą ł nagle boleśnie M aćko.

— A co je s t? — sp y ta ł Z byszek.

— J e s t; aż aż n a m nie zim ne p o ty u d erzy ły , ale jest. — To rzek łszy , p o k azał Z byszkow i podłu- g o w atą, o strą drzazgę, k tó ra się b y ła od źle uku­

tego g ro tu odłupała i od kilku m iesięcy tk w iła w ciele.

— C h w ała B ogu! W idać, k ró lo w a Jad w ig a, o której p rzyczynienie błagaliście, w s ta w iła się za w a m i . . . T e ra z będziecie z d ro w i!

Ja k o ż z a ra z n azaju trz M aćkow i zrobiło się znacznie lepiej. Spał do późna, a zbudziw szy się, w o łał o jedzenie. Na niedźw iedzie sadło nie m ógł już p atrzeć, ale za to rozbito do ry n k i 20 jajec,

(47)

gdyż p rzez ostro żn o ść na w ięcej nie chciała J a ­ gienka pozw olić. P o południu w y b ra li się m łodzi do O dstajnego jezio rk a po b obra, k tó reg o sk ro m w ielce n ad a w a ł się do gojenia ra n z e w n ą trz , a Z ych z M aćkiem pozo stał i obaj s ta rz y w ła d y ­ kow ie poczęli ro zm aw iać o dzieciach i w y c h w a la ć k ażd y sw oje.

Ja g ien k a i Z byszko u p o lo w aw szy b o b ra, z p o ­ śpiechem w ra c a li do dom u. Ja g ien k a idąc na p rz e ­ dzie, rz e c z e: P rę d k o te ra z M aćko w y z d ro w ie je ; z a jakie dw ie niedziele n a koń będzie siadał.

— D ajże B óg! — o d rze k ł Z byszko. — C ze­

kam tego, jak zbaw ienia, bo mi nijak od chorego odjeżdżać, a ciężko mi tu siedzieć.

— Ciężko ci tu sied zieć? — s p y ta ła Jagienka.

— T o ci nic Z ych nie m ów ił o D an u si?

— C oś mi tam g a d a ł . . . że cię n ałęczką na­

k ry ła . . . m ów ił mi tak że, że k ażd y ry c e rz śluby jakow eś czyni, iż będzie sw ojej pani s łu ż y ł. . . Ale pow iadał zarazem , że n ie k tó ry choć żeniaty, też jakow ejś pani s ł u ż y . . . A ta D anusia, Z byszku, to co ? pow iadaj!

I p rz y su n ą w sz y się blizko, podniosła oczy i p oczęła p a trz e ć z w ielkim niepokojem w jego tw a rz . On zaś nie z w ra c a jąc w cale uw agi na jej głos, r z e k ł:

— P a n i ci to jest m oja, ale i n a rz eczo n a naj- m ilejsza. P o sz e d łb y ja za nią z a dziew iątą rzek ę i za dziew iąte m orze do N iem ców i do T a ta ró w ,

(48)

N iech s try k w B ogdańcu siedzi, a ja z a ś p rzed się ki; niej pow ędruję — a to, com jej ślubow ał, sp eł­

nię, c h y b a że sam legnę.

— Nie w ie d z ia ła m ... — o d p a rła głucho J a ­ gienka.

Z b y szk o za c z ą ł jej opow iadać w sz y stk o , có zaszło od poznania D anusi. O pow iadanie p rz e rw a ł m u dopiero w idok pachołka z końm i, k tó ry czekał na sk raju lasu. Jag ien k a z a ra z siad ła na koń i po­

częła się żegnać ze Z b yszkiem ; czas jakiś oglą­

d ała się z a nim, a g d y znikł z a drzew am i, z a k ry ła o czy dłonią, ja k b y chroniąc się od blasku słońca.

.W krótce jednak z pod ręki poczęły sp ły w a ć po policzkach łz y w ielkie i p adać jedna za drugą, jak g roch, na siodło i g rz y w ę ko ń sk ą.

Z by szk o za p o w ro tem do domu z a sta ł M aćka w w y śm ien ity m hum orze, p rzeto za w o ła ł: W idać, że już w am zd ro w ie w ra c a , k ied y m acie takie śm iejące oczy.

— Ja k ż e nie m am się w eselić, kiedy w eselisko się nam szy k u je!

— Ja k ie w e se lisk o ? — sp y ta ł ze zdum ieniem Z byszko.

— W idzicie g o ! . . . jaki mi b a r a n e k ! . . . niby to nie w ie, że o nim i pannie Zgorzlickiej m o w a ?

— D alibyście spokój! po p ró żn icy nabijacie sobie tem g ło w ę ? — o d p arł Z byszko i w y sze d ł z izby.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Za przełomowe dla stabilności czeskiego systemu partyjnego uważa się wybory z 2010 roku, w wyniku których po raz pierwszy do Izby Poselskiej weszły aż dwie nowe

Wymieniony na końcu powieści Leonard de Buńcza (przez wydawcę zbyt pochopnie Bonieckim nazwany) jest — zdaniem B rücknera — nie autorem, lecz tylko kopistą

Henryk Sienkiewicz (pseudonim: … …..), powieściopisarz, nowelista, publicysta, krytyk literacki, działacz społeczny.. uczęszczał do gimnazjum

Mieczysław Piekarski Opracowanie rewizji w postępowaniu cywilnym Palestra 9/2(86),

Drugim zakresem problemowym etyki jest to, w jaki sposób postępować wobec innych ludzi, innych bytów czy też świata jako całości, a więc próba odpowiedzi na pytanie

do domu, wi?c pani Haraburdzina pozosta?a na. opiece ochmistrzyni - Rozy

Franciszek Wężyk jest autorem trzech powieści historycznych, dwóch opublikowanych na początku XIX wieku - Władysław Łokietek (1828), Zygmunt z Szamotuł (1830) - i

KRAJ WOBRAZACHKrnlpęfwnPnklrip“zbiór fot°orafi.i najbardziejuwagi godnych miast, nimj IVUUlMLnun„MUIE51WUrUIàKIBokolic, zabytków i dziełsztuki,złożony z 14ze­