• Nie Znaleziono Wyników

Wędrowiec

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Wędrowiec"

Copied!
292
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

W Ę D R O W I E C

(6)

Św ity, powieść. W arszawa 1911.

(7)

W Ę D R O W IE C

NAKŁADEM J. M. MUSZKOW SKIEGO

WARSZAWA 1912. G. CENTNERSZWER i S-KĄ-

(8)

j> i Hia b'Z

Czcionkami Drukarni Naukowej, Warszawa. Hoża 64

(9)
(10)
(11)

|~ )r. Cieński był tego dnia szczęśliwy. Od roku z górą po raz pierwszy dzisiaj nie czuł za plecami ciężkich oczu dozorcy wię­

ziennego. Był wolny. Krew tak długo gnuśnie tocząca się w żyłach zburzyła się i radośnie pulsując rozlewała się po ciele. Zmysły ocknę­

ły się z głuchej apatji i wznowiły pracę ze wzmożoną gorliwością, składając w duszy obra­

zy żywe, pełne, gorące, nie ścięte jeszcze chło­

dem myśli ważącej. Z pod skorupy doświad­

czenia wzniósł się odurzający zapach podzi- wienia i zachwytu, odezwał się cichutki dźwięk głębin, niby szmer nieuspokojonych jeszcze cząstek dzwonu, który już nie dzwoni, ale jeszcze brzęczy. Śpiew duszy wzmagał się chwilami, rósł, potężniał, jak fala zbliżająca się do brzegu. W tedy Cieński doznawał nagłe­

go zalewu rozkoszy i, nie zdając sobie spra­

wy, gdzie ona się rodzi, ani nie zastanawia­

jąc się, dokąd zdąża, dawał się jej porywać, nieść bez celu, dalej, byle płynąć...

W takim momencie odezwał się do córki

(12)

adwokata, któremu przyszedł podziękować za świetną obronę w sądzie:

— Ma pani śliczne oczy, panno Różo!

Dziewczyna zarumieniła się.

— A pan ma siwe włoski w brodzie — ze­

mściła się, uśmiechnięta zalotnie.

— Tak, tak, mam już trzydzieści osiem lat.

A pani?

— Trzydzieści osiem bez dwudziestu.

Panna Róża spoważniała.

— Bardzo panu było smutno w kozie?

— Już zapomniałem.

— A mnie pana tak było żal. Tatuś mó­

wił, żemoże pana skażą na ciężkie roboty, i j a tak płakałam...

— Nie było czego, panno Różo.

— Nieprawda! Pan jest taki szlachetny człowiek, chociaż te trzydzieści osiem... bo pan wcale nie dba o siebie, tylko o innych. Żeby pan wiedział, ile ja myślałam o tem wszyst- kiem, chociaż te trzydzieści osiem bez dwu­

dziestu... Nie chcę być taką, jak inne, nie chcę, nienawidzę! Kocham takich, jak pan.

— No, no...

— Ja pójdę do roboty.

— Do jakiej roboty, panno Różo?

— Do partji...

— Co też pani plecie?!

— Niech tylko pan się nie sprzeciwia, pa­

nie Leonie! Ja chcę, muszę i już przekonałam

(13)

tatusia, żeby mi pozwolił jechać do Krakowa na uniwersytet. Będę się uczyła i będę pra­

cowała. O robocie wcale nie wspominałam, i pan niech się nie waży! Słyszy pan!—bo...

— Bo co?

— Jeżeli pan piśnie jedno słówko, to uprze­

dzam: kwita między nami! Już nie pokażę

„ślicznych oczu"—nigdy! nigdy!

— Moja panno Różo—zaczął dr. Cieński gło­

sem mentora, ale dziewczyna porwała się z fo­

telu i, chwyciwszy go za rękę, mówiła go­

rączkowo:

— Ani słówka więcej! Pojadę i — niema o czem gadać, a tam już pan mnie nauczy.

J a wierzę w pana, ja panu ufam. Ile ja się nadręczyłam, myśląc, że pana zabiorą na długie, długie lata! Zresztą nic nie powiem, bo pan go­

tów sobie wyobrazić, że ja nieszczerze i tylko przez pana... a to wcale tak nie jest. Chcę stąd wyjechać! Tu mi źle, ciasno, nudno...

A tam gdzieś ludzie żyją naprawdę, ruszają się, czynią coś. Pan mi dopomoże, pan mnie wprowadzi, prawda, czy prawda? — mój panie Leonie!

Panna Róża niespodziewanie wzięła rękę doktora i przycisnęła ją do ust. Płomień warg wślizgnął się dreszczem aż do najsubtelniej­

szych włókien nerwowych. Cieński przez jeduo mgnienie przytrzymał gorące ręce dziewczy­

(14)

ny, zanim je wypuścił z pomiędzy swych pal­

ców.

— Co pani?—zdumiał się jednak i pytająco patrzył w roziskrzone oczy dziewczyny.

— Nic, nic — tłumaczyła się zawstydzona,, przykładając dłonie do rozpalonych policz­

ków.—Bo pan taki samotny i tyle pan się na­

cierpiał i może pana nikt nie kocha, może pan n iem a nikogo na całym świecie... Musi być panu czasami bardzo źle, a ja nie chcę... mnie wstyd za ludzi... ja. już tak oddawna... Mój kochany pan! Jeszcze jak to dawniej przycho­

dził pan do nas i rozmawiał z tatusiem, ja przysłuchiwałam się i dotąd pamiętam wszy- ściuteńko.

— Czy to być może?

— Pewnie, że może być! A teraz tak pan okropnie wygląda! Aż się przeraziłam... I te siwe włoski w brodzie! Już dłużej tego nie zniosę, nie pozwolę na takie męczarnie! Ja czuję przecie, że panu jest na świecie bardzo smutno—mówiła wzruszona, ocierając łzy, któ­

re spływały po różowych policzkach.

— Moje maleństwo! Co też to panna wy­

gaduje! Pomówmy spokojnie—no—nie płakać!

A to bąk rozkapryszony!

Doktór zlekka przyciągnął pannę Różę do siebie tak, że mu się osunęła na kolana i roz­

płakaną twarz przytuliła do jego ramienia..

(15)

Gładził jej głowę i przemawiał dobrotliwie, sam wzruszony.

—- Muszę płakać, będę płakała tak długo, aż...

— Aż co?

— Aż pan Leon będzie szczęśliwy — odpo­

wiedziała panna Róża i, zarzuciwszy mu ręce na szyję, ucałowała go w same usta. Potem zwinnie zsunęła się z jego kolan i, odbiegłszy kilka kroków, nerwowo poprawiała sobie ubra­

nie i fryzurę.

— Ktoś zadzwonił... pewnie tatuś! Nic nie mówić ani o robocie, ani o nas— nic, błagam!

Nie powie?—szepnęła czarująco.

— Nie, nie powiem—przyrzekł, oszołomio­

ny nieprzewidzianym obrotem sytuacji, cho­

ciaż równocześnie czuł wewnątrz niepokój, ni­

by cierń zrywanego kwiatu. Ale kwiat lśnił oczom tak cudnie, jak przedmiot nieziszczal- nej tęsknoty. Pragnienia szczęścia, przez dłu­

gie lata wyrywane z serca, jako podły chwast, uderzyły teraz w niewzruszone ongi mury po­

glądów i nakazów, druzgocząc je na miazgę, zanim, ogłuszona świadomość mogła im przyjść na pomoc. A z pośród ruin zakwitły ogrody pachnące, trysnęły fontanny tęczowe, zjawiły się pożądania, skryte w duszy, rozwarły się nieogarnione krainy marzenia. Rozwarły się naraz wrota na głąb fijoletową, niby na kory­

tarz, wiodący między kolumny różowe, kędy to wietrzyk nosi słodką, niewolącą gędźbę

(16)

o ciała niewieściego powabach, o szczęściu po­

siadania, okraju tajemniczym rozkoszy... Prag­

nienia wyśmignęły, niby węże purpurowe ra ­ kiet, i zaraz przygasły, zostawiając po sobie sine opary.

Cieński ocucił się na chwilę i uczynił ruch wewnętrzny, jakby siląc się odjąć moc dzia­

łania uroku, gdy właśnie powróciło na usta wspomnienie dotknięcia warg dziewczęcych.

— Nie powiem—rzekł po raz drugi.

Do salonu wszedł adwokat Koliński. Po wymianie komplementów i powinszowali roz­

mowa przeniosła się na teren najbliższych pla­

nów Cieńskiego, który ostatecznie decydował się opuścić Warszawę na czas dłuższy. Miał wyjechać do Krakowa albo Zakopanego, aby tam poszukać zajęcia i przetrwać okres reak­

cji i wyczerpania.

Panna Róża nie brała udziału w rozmowie.

Zagłębiła się całkowicie w marzeniach i wspo­

mnieniach tego, co się stało, oraz śniła o przy­

szłości. Wyobraźnia jej budowała domek drew­

niany w górach, śniegiem zasypany, smereka- mi otoczony. Białe góry piętrzą się na widno­

kręgu, to słońca purpurą zakrwawione, to księ­

życa poświatą zlane. Czasem wicher zleci z gór, zaspy śniegu niosący, głowy drzew się zatrzęsą, zatrzeszczą sucho gałęzie pod domem

—pod jasnemi oknami cichego domu. Tam on, zmęczony, samotny, wesprze głowę stroskaną

(17)

na rękach i zapatrzy się w dalekie swe sny o pracy umiłowanej... wtedy ona...

Panna Róża spojrzała na Cieńskiego, i twarz jej spłonęła radością. Wczoraj jeszcze błyskała stęsknionej myśli jego twarz z poza kraty wię­

ziennej, smutna, blada, schorzała, a dzisiaj jest tak blizko! Spojrzenia ich złączyły się. Jego było niespokojne, szukające, podejrzliwe, ale snać w oczach dziewczyny znalazło jakąś w skrytości pożądaną wiadomość, gdyż wnet cofnęło się pod powieki, wylękłe i zawsty­

dzone...

Pannie Róży udało się jeszcze tego wie­

czoru zdobyć kilka chwil sam na sam z dok­

torem.

— Panno Różo, ja nie pojmuję...

— Ja pojmuję—kocham!

— Nie mówić tak!

-*■ Kiedy pan wyjeżdża?

— Jutro w nocy.

— Będę na stacji, a potem przyjadę do cie­

bie—słySzysz—do ciebie przyjadę!

— Dokąd to nas zaprowadzi?

— Cicho! — Kto ci pomoże znieść rozpacz?

Te usta smutne, śliczne!—Położyła dłoń na jego ustach.—Niech nie kłamią te usta szkaradne.

Doktór całował dłoń ciepłą i—milczał.

Gdy, żegnając się, podawał rękę pannie Róży, drobne paluszki dotknęły jego dłoni piesz­

czotą, wsączającą w krew uczucie rozkoszy

(18)

stokroć potężniejszej, aniżeli najbardziej rze­

czywiste dowody miłości.

Stało się. Cieński nie wiedział—zaledwie przeczuwał,—że stało się coś ważnego, coś może najważniejszego w jego życiu. Wśród szalone­

go pędu zdarzeń duszy nie znajdował dosyć spokoju, aby wolą zatrzymać ich bieg. Krew szumiała w nim, jak zaczynająca wrzeć woda.

Wspomnienia kilku minionych godzin uka­

zywały się i znowu znikały, płynęły i odpły­

wały z powrotem, żłobiły sobie szlaki, któremi zawsze już będą wracały do swych kryjówek.

Gdy ustawała praca wspomnienia, obwarowują- cego dziedziny już zdobyte, zjawiała się w du­

szy łaknąca posucha. Wówczas wstępowała w nią lubieżnie słaniająca się tęsknica... i za­

wsze na usługi czekająca wyobraźnia rozpo­

czynała swe dzieło. Ze snu wieloletniego wsta­

wało marzenie...

Cieńskiemu zostawało do wyjazdu zaledwie kilkanaście godzin. Cały ten czas strawił na załatwianie interesów i pożegnalne wizyty.

Wszystko to było robione jakby nie przez nie­

go samego—machinalnie. On był zajęty czem innem. Odbywała się w nim intensywna, nie­

ustająca praca. Zdarzenia ubiegłego wieczoru połyskiwały w głębi istoty, niby srebrne ka­

myki pod przeźroczą czystego strumienia, ale wnet ginęły, okryte mułem przekonań, zdawna już wrosłych w świadomość.

(19)

— Dziwactwo—rozmyślał doktór. — Za mło­

du wyrzekłem się miłości, aby się oddać zu­

pełnie pracy, a dzisiaj miałbym?... Wtedy rzu­

ciłem ją dla idei, zgniotłem w sobie pożąda­

nie, zniszczyłem pragnienie, pleniłem wszyst­

ko, co stało jedynej myśli na zawadzie!.. Trzeba myśleć rozsądnie. Ja mam trzydzieści osiem lat, a ona jest prawie dzieckiem. Czy się coś zmie­

niło w moich zapatrywaniach? Dlaczego miał­

bym kapitulować? Kiedyż bardziej potrzebny byłem ja, ja całkowicie oddany?—Pójdę i będę cucił omdlałych!

Przypominał sobie nazwiska, imiona, pseu­

donimy, twarze tak dawno nie widziane—i u- śmiechał się tkliwie.

— Tak! To była słabość—wczoraj. Nie po­

winienem był uledz temu szlachetnemu, nie­

winnemu dziecku. Jak mogłem zwodzić to małe, śliczne, to dobre dziecko!

Czułością rozhartowana myśl odemknęła kryjówki...

Wychynął z nich obraz drobnej, różowej twarzyczki w światłości złotych loczków, skłę­

bionych nad maleńkiemi uszkami. Rozniósł się zapach nieskażonych dziewiczych policzków, woń ust świeżych. Zabłysnął nigdy jeszcze męką nie zagaszony płomień oczu nieposkro­

mionych...

— Czy przyjdzie na dworzec? — zatęsknił Cieński...

(20)

Lecz w tej chwili dostrzegł bunt przemyca­

jących się myśli. Skupił się w sobie, skurczył i z rozpędem wichru rzucił się na gromadkę cicho żeglujących, złotawych chmurek marze­

nia. Chmurki rozpierzchły się, rozwiały i znikły.

Tryumfująca myśl zaświeciła znowu pew­

nym siebie blaskiem dnia pogodnego.

Cieński zażywał spokoju aż do chwili wy­

jazdu. Ale skoro uderzył drugi dzwonek, a pan­

na Róża nie zjawiała się na dworcu, Cieński raz po raz zwracał oczy w kierunku drzwi wejściowych. Rozmawiał wesoło ze znajomemi, którzy go odprowadzali, ale dziwny ziąb przej­

mował go wewnątrz: jak gdyby sączyły się zim­

ne krople, zwolna spadając w miejsce, z któ­

rego po całem ciele rozwłóczyły się promienie chłodu. Zdało się Cieńskiemu, że mu sztyw­

nieją członki, a krew ścina się w lodowe so­

ple. Dzwonek zadzwonił po raz trzeci. Głos jego zarył się w sercu z takim zgrzytem, z j a ­

kim ostrze stalowe wrzyna się w lód. Równo­

cześnie wydało się Cieńskiemu, że ktoś wbiegł spiesznie na peron. Trzeba było wsiadać. Cień­

ski wszedł do wagonu i próbował otworzyć okno, gdy wpadła panna Róża, W tedy z owe­

go mroźnego źródła wydarł się żar, niby czer­

wony ogień podziemny z pod zielonej war­

stw y lodowca.

— Róża! — wymknął mu się okrzyk stłu­

miony.

(21)

Uścisnęła mu dłoń i wyrzucała z siebie głosem zdyszanym:

— Wszystko przez tego tatusia! Nie gnie­

waj się... Bądź zdrów — przyjadę napewno — przyślij adres! Do widzenia, Leonie!

Pociąg ruszał. Panna Róża wyskoczyła z wa­

gonu. Cieński pochwycił jeszcze z okna jej ostatnie spojrzenie i uśmiech.

Potem usiadł i pogrążył się w zadumie.

II.

Towarzysze przyjęli Cieński ego raczej obo­

jętnie, niż serdecznie. Spustoszenie w szere- gaćh było straszliwe. Ci, co zostali, odsuwali rozpacz wszelkiemi sposobami, lecz zmory po­

rażki odpędzić nie zdołali.

Cieński zrazu usiłował walczyć z apatją — napróżno. Nadspodziewanie prędko sam zaczął jej ulegać i dlatego postanowił wyjechać do Zakopanego, jąć się pracy zarobkowej i czekać.

Ale wywinąć się przed sobą nie można.

Przygnębienie nie dało się zabić pracą, nie dało się wygłodzić przez sztuczne ukry­

wanie wszystkiego, coby je mogło żywić.

Owszem, wzrastało. Klęska bowiem leżała nie w przedmiocie rozmyślań, ale w samym rdze­

niu myśli Cieńskiego. Nie ktoś, Die warunki, ani społeczeństwo, nie siła przemożna była

(22)

przyczyną klęski, ale klęska tkwiła w tem, że Cieński ją uznał. Była to jego osobista klęska.

Mijały dni i tygodnie. Jesienne, zbłocone, brudne wlokły się ospale i gnuśnie—bez koń­

ca... Zdenerwowany Cieński chował się w miesz­

kaniu, jak pająk otaczając się przędzą myśli wypłowiałych i beznadziejnych.

Tymczasem nadeszła zima zakopiańska, skrzą­

ca się, słoneczna.

Pewnego dnia zgłosił się do Cieńskiego nowy pacjent.

— Jestem Skołuba—zaprezentował się.

— Czem panu mogę służyć?

— Mikroskopem—oby nie bańkami! Słysza­

łem o panu, panie doktorze, bardzo dużo. Po­

dobno jest pan bardzo skrupulatnym, a nie blagującym lekarzem. Przepraszam za otwar­

tość, ale posiadam skłonność do podejrzewania wszystkiego i wszystkich, więc i odpowiedzial­

ność nawet lekarza wydaje mi się nieraz...

— Czem panu mogę służyć?—przerwał ostro doktór.

— Będę oszczędny. Trzydzieści siedem i cztery kreseczki, niekiedy do trzydziestu ośmiu, kłucia w boku, nadmierna skłonność do marzeń...

— Ile pan ma lat?

— Dwadzieścia dwa.

— Proszę się rozebrać.

Po oględzinach doktór polecił dobrze jeść,

(23)

wygodnie mieszkać, pracować niewiele, malo­

wać na powietrza, ale w dni tylko suche (Sko- łuba był malarzem).

— Traktuje mnie pan, jak czcigodny pre­

ceptor niesfornego żaka — zauważył Skołuba, gotując się do odejścia.

— Za dużo pan gada.

— A pan za wiele zażywa cennej samot­

ności.

— Z czego pan to wnosi?

— Już ja wiem.

Skołuba mignął ironicznie okiem i wyszedł.

Podczas następnej wizyty Cieński zacho­

wał się względem malarza bardziej wyrozu­

miale. Doznawał nawet pewnej przyjemności w rozmowie z żywym młodzieńcem.

— Pan zawsze taki wesoły?—zagadnął w od­

powiedzi na jakiś żart Skołuby.

— Jak czasem, panie doktorze, zwłaszcza gdy mniej tych kreseczek.

— Młodzieniec się boi...

— Boi! Umrę, to umrę. Mieli już czas przyzwyczaić się ludzie do takiego finału. Nie drżę przed kostusią, ale chciałbym przedtem to i owo zrobić.

— No—no!—Cieński kiwał pobłażliwie gło­

wą.—Przyznaję, że nie oczekiwałem takiej sen­

tencji. Jestem szczerze ciekawy, co też pan ma do zrobienia?

— A choćby namalować kilka obrazków...

(24)

— Nic więcej?

— Ano chociażby ino tyle!

— To niewiele.

— Aha! Pan jest taki wielki, zażarty, mi­

łujący ludzkość społecznik — prawda doktorze?

— Ja jestem lekarzem.

— Tylko tyle?!—o, to niewiele!

— Jeżeli pana wyleczę, to będzie także niewiele?

— A widzi pan! to będzie nadzwyczajnie wiele!

— A pan co?

— Ja, panie doktorze, namaluję wtedy jed­

no płócienko. Ale bo te ż — ze wstydem wy­

znam to panu, ja nie mam się wcale za „spo- łecznika“ ani też nie kocham nikogo!—zapew­

niam pana! — nie kocham żadnej ludzkości, tylko siebie i...

— I co?—pytał doktór.

— B faramuszka!—odrzekł Skołuba, mach­

nąwszy ręką.

Wstał z otomany, zgarbił się, po łobuzersku wsadził ręce do kieszeni i obzierał się po po­

koju. Przyglądał się obrazom, sprzętom, otwo­

rzył drzwi do następnego pokoju i wsunął tam głowę.

— Golec!—mruknął pod nosem.

— Czego pan tam szuka? To mój „salon11.

— Pan doktór dopiero na dorobku?

— A bo co?

— Zawsze dobrze wiedzieć, z kim się ma

(25)

i

17

sposobność. Możeby człowiek co i skorzy­

stał.

Skołuba porozumiewawczo mrugnął okiem klepiąc się po kieszeni.

— Doskonale pan robi złodzieja.

— Da Bóg, to się kiedyś ulży jakiemu uprzywilejowanemu w ciężkim obowiązku od­

bierania procentów—powiedział Skołuba z miną nabożną.

— Młodzi lubią dzisiaj pozować.

— Jak szanuję pański mikroskop!

— Czyżby pan się godził na złodziejstwo, grabież, zabójstwo—dla pieniędzy?

— Nie zabiłbym! To już całkiem co inne­

go. Ale wie pan co, panie doktorze?

—• No? Jestem ogromnie ciekawy.

— Ja jestem synem stróża fabrycznego zNo- womińska pod Warszawą, a pan?

— Mój ojciec posiadał wioskę w Płockiem.

— Jakim się herbem pieczętował?

— Nie wiem, a zresztą co panu z tego przyj­

dzie? Ja nie uznaję szlachty bez szlachectwa.

— I ja nie. Ale mimo to będę może kie­

dyś szlachcicem, jeśli nie wyciągnę kopytek.

— Dajmy spokój tej gadaninie. Ale jak to z tem złodziejstwem?

— A! z tem złodziejstwem. Ukradnę przy najbliższej sposobności—niech mi pan co do tego zaufa. Muszę mieć pieniądze, rozumie pan? Ja już tę sprawę obmyśliłem dokładnie,

2

(26)

wymacałem swoje i cudze bolączki. Sumienie przyzwoliło—pozostaje jeszcze strach, żeby mnie nie przymknęli. Ja chcę żyć i robić swoje, ja k się należy. Albo mi dacie, albo sam sobie wezm ę.

Na bohaterstwo takiego Kurzawy, Norwida i stu innych już się nie złapię—ho! ho! co to, to nie! Niech cierpi, kto ma serce cierpliwe—

ja chcę żyć, ja muszę mieć co jeść, ja muszę być zdrowy. Nie dacie, to wezmę siłą, pod­

stępem, sprytem!

— A pana wezmą do kryminału.

— To mnie nie nęci, prawdę rzekłszy.

— Więc taka zasada: wszystko wolno bez­

karnie, za nic nie odpowiadamy!

— Frazesy, panie doktorze, i to frazesy na­

dziewane doktryną. Kpię sobie z odpowiedzial­

ności tego rodzaju, I nad tem myślałem. -Je­

żeli kiedyś pańscy towarzysze ufundują ten ustrój, co to go będą podpierały djamentowe kolumny sprawiedliwości, w którym to każda siła będzie użyta, ceniona, pielęgnowana — wtedy możecie prawić o prawie. Ale ja nie mam Czasu czekać na ten „wiek złoty"; ja dzisiaj żyję i dzisiaj odpowiadam za siebie.

— I dlatego przygotowuje się pan do za­

wodu rzezimieszków?

— A właśnie, że dlatego. Istnieje dla mnie jedyna zbrodnia: zbrodnia zmarnowanej siły.—

Ględzi pan, panie doktorze, jak stara panna.

Ratuje pana tylko ten piękny, sumiasty wąs.

(27)

Tak, w ośmieszaniu starych panien tkwi głę­

boka mądrość. Nie zaznały nigdy uścisku ży­

cia — albo tylko o nim marzyły, co je st je­

szcze gorsze. Ale starych panien w spodniach niema—hę?

— Panie Skołuba!—wycedził doktór — pań­

skie przycinki są niesmaczne.

— Ano, kto w czem smakuje, panie dokto­

rze. Smak jest tylko miernikiem strawności.

Mnie naprzykład nie smakują słodycze i różo­

wości bombonierkowe w cieniuehnych, pachną­

cych bibułkach — robi mi się mdło, dostaję kaszlu i muszę potem spluwać.

— Pański żołądek znosi zapewne tylko cie­

lęcinę z kapustą.

— Masywna przenośnia! Widzi mi się, że pan jeszcze utraci wianuszek. A co się mnie tyczy, to szczerze panu powiem, że przede- wszystkiem lubię owoce i wino, chociaż to brzmi w ustach plebejusza nieco metafizycznie.

Zadzwoniono do drzwi wejściowych.

— Jeszcze jeden moribundus! Dorobi się pan tutaj fortuny, ale wtedy zalecam ostroż­

ność przed bandytą. Padam do nóżek i całuję rączki!

Skołuba chwycił za klamkę, ale w tej sa­

mej chwili drzwi się otworzyły i ukazała się w nich panna Róża. Cieński zbladł i stał bez ruchu, wlepiwszy w nią oczy. Panna Róża, spotkawszy gorące, oczarowane spojrzenie Sko-

(28)

łuby, zapłoniła się i spuściła powieki. Skohi- ba zerknął na doktora, i tejże chwili powrócił mu na usta zwykły, kpiący uśmiech. Ręką wskazał na Cieńskiego i powiedział: „proszę panią", a gdy panna Róża weszła, wyślizgnął się, zamykając za sobą drzwi.

— A pani tu skąd?—zapytał doktór niemal ze złością.

— Przyjechałam—wykrztusiła panna Róża.

—Gniewa się pan?

— Cóż znowu! Tylko że tak niespodzie­

wanie...

Podał jej rękę i pomógł się rozebrać.

Był zasępiony. Krążył po pokoju powoli i ociężale, nie patrząc w stronę panny Różyr która cichutko przysiadła w rogu otomany.

— Od kogo się pani dowiedziała, że miesz­

kam w Zakopanem?—zapytał po jakimś czasie.

— Powiedziano mi w Krakowie...

— Kiedy pani przyjechała do Krakowa? — indagował.

— Przyjechałam tydzień temu, ale dopiero w maju będę się mogła zapisać na uniwersy­

tet. Nie otrzymałam od pana ani słówka, lecz przypuszczałam, że mój przyjazd nie sprawi panu przykrości.

Doktór milczał. Stanął na środku pokoju, jak gdyby głęboko nad czemś medytował. Po­

tem usiadł przy stole nawprost panny Róży.

Pochylił swą wychudzoną, żółtą twarz, a oczy

(29)

wbił w stół. Jego ładne, skupione rysy, za­

zwyczaj wyrażające melancholijną zadumę, te­

raz były suche, pozbawione życia, zakrzepłe.

Po chwili oczy wyblakłe podniósł na pannę Różę.

— Źle pani zrobiła, że pani do mnie przy­

jechała. Nie chcę podtrzymywać tego, co się zaczęło między nami, i dlatego również nie pisałem do pani. Byłoby to szkodliwe zarówno dla mnie, jak i dla pani. Różnica wieku i dużo innych powodów, o których nie wspominam...

Panna Róża nerwowo mięła chusteczkę w ręku. Zadrżały jej kąciki ust.

— Czy mogę...—bąknęła nieśmiało.

— Co?

— Czy mogę... czy mi wolno zapytać, co się z panem stało?

— Jakto, a cóż się miało stać?

— Wygląda pan, jak po ciężkiej chorobie.

— A tak. Życie nie jest lekkie, panno Różo.

— Ja wiedziałam, że nie jest lekkie dla pana. O, to jest takie okropne, takie okropne...

Pan taki okrutny dla siebie...

Panna Róża splotła palce i ściskała je z ca­

łej mocy, pragnąc opanować wzruszenie.

— Dlaczego takie okropne? — a ludzie źli, bez serca! Pan także bez serca. Ja źle zrobi­

łam,—naturalnie, że źle! I pan Leon okrutny,

(30)

okrutny—wyrzucała z siebie panna Róża wśród coraz gwałtowniejszego łkania.

Doktór słuchał i patrzył bezradnie, jak pan­

na Róża napróżno usiłowała stłumić płacz. Ale każdy żałosny szloch podrywał go z miejsca.

Czuł się winnym. Myślał, że nie powinien, nie może pozwolić na ten ból, którego jest przy­

czyną. Myśli kołowały mu w głowie szybko,, jedna za drugą, porwane, niedokończone. Pró­

bował się powściągnąć, lecz wzruszenie rozbi­

jało wszelki ruch woli. Myśli już uciekły," zo­

stało jeno poczucie głuchego bólu, który za każdym fnowym spazmem płaczu panny Róży stawał się coraz trudniejszy do zniesienia. Po­

tem wszystko się zakotłowało, i doktór, nie wie­

dząc, jak się to stało i kiedy, znalazł się u nóg dziewczyny.

— Nie płacz! Kłamałem. To nieprawda. Nie płacz! Kocham cię, ciebie jedną mam na świe­

cie. Jestem samotny,—bardziej, niż w więzie­

niu... Nie widzę żadnej nadziei, straciłem wia­

rę—och, jakże pusto mi teraz na świecie! Nie- płacz już! Wiesz, zdarzało się, kiedy spać nie mogłem, że się zapytywałem: po co żyć?—dla czego żyć? —• Wtedy marzyłem o tobie... Tak było,—ileż to razy tak było, Różo! Raz nawet list do ciebie napisałem, ale go nie wysłałem...

Chciałem zapomnieć, a teraz już nie chcę...

Moje dziecko jedyne!— Nie płakać! Cóżbym

(31)

ja teraz bez ciebie? Jak mogłem cię tak mę­

czyć!

Cieński tulił do siebie Różę. Ona oddawała mu pieszczoty. Pragnienia dotąd duszone roz­

szarpały pęta i czadem szału napełniły głowę.

Skrępowane życie rwało więź po więzi, mio­

tając Cieńskim z siłą wyuzdanego żywiołu. Było w jego pieszczocie istotnie coś graniczącego z obłędem, coś, czego przelękła się Róża i, gdy Cieński oszalałemi rękami zaczął jej odpinać stanik, zasłoniła się i szepnęła głosem omdla­

łym:

— Nie—Leonie—nie...

Opamiętał się. Dygotającemi rękami rozcie­

rał sobie twarz.

— Siądź tu przy mnie—odezwała się.

Usłuchał. Starał się uporządkować myśli, poskromić czucia. W jego mózgu wrzało. My­

śli wylatywały, jak gorące, czerwone, grube iskry z komina parowozu i żarem swym roz­

palały cały świat.

— Jestem szczęśliwy, Różo!

— I ja także.

— Czy tak, jak ja?

— Pewnie tak, jak ty.

Cieński przyciągnął ją do siebie.

Nie tak, bo ja odnalazłem życie. To strasznie dziwne, że ja teraz dopiero, w tej chwili, odnalazłem życie.

■— Nie wiem, o czem mówisz.

(32)

— O tem, czego nie znałem. Nie umiem tego wypowiedzieć. Teraz czuję, że żyję.

— A dawniej nie żyłeś?

— Dawniej?— coś innego, jakby działanie czegoś, jakiejś siły, przezemnie, ale poza mną.

Może tamto życie nie pochłaniało mnie w ca­

łości.

— Jakto?

— Ty nie możesz tego pojąć, bo ty jesteś właśnie życiem. Ty nie rozumiesz nawet, coś ty uczyniła. Dzisiaj pierwszy dzień mojego życia! Znowu znajduję przed sobą cel.

— Leonie, czemu mnie tak zimno przy­

jąłeś?

— Bo postanowiłem zerwać z tobą. Byłem ślepy. To dziwne sprawy, Różo!

— Tak, to dziwne.

— Człowiek coś sobie postanowi,—nagle je­

dna chwila... Dziwne. Ja, com do niedawna tak jasno patrzył na wszystko, teraz zaczynam się domyślać, że, jak mówią poeci, życie jest ta ­ jemnicą. Dawniej drwiłem z takich frazesów.

— Leon zacznie wnet pisać wiersze — za­

żartowała panna Róża.

Cieński porwał ją w ramiona.

— Kociaku! Jaki twój śmiech rozkoszny!

— Ha! ha! ha! To dobrze. Ja będę się śmia­

ła, a Leon będzie mówił, jak poeta.

— Będę mówił, ale nie powinnaś się ze

(33)

mnie wyśmiewać. Powiem ci coś do u c h a,—

przyznam ci się do czegoś w sekrecie.

•— Nikomu nie zdradzę—przyrzekała Róża.

— Chce mi się skakać i wywracać ko­

ziołki!..

— Ha! ha! ha!

— Pobiegłbym z tobą pod regle, na śnieg, i krzyczałbym,—wołałbym... zwierzyłbym się z mej tajemnicy Giewontowi... tarzałbym się w śniegu, jak młokos piętnastoletni...

— Ha! ha! ha!

— Różyczko!

— Co? no co?

— Te twoje piersi falujące...

Cieński zbliżył usta i całował piersi. Pod każdym pocałunkiem ciało dziewczyny drżało wstydliwie. Ogarnęła go słodka lubość rozko­

szy. Zabiły źródła jeszcze żywego serca. Łzy wdzięczności i szczęścia zebrały się pod po­

wiekami i zaczęły spływać na twarz z oczu zmęczonych. Róża wzięła jego głowę na piersi i łzom pozwoliła płynąć...

III.

Róża została w Zakopanem. Zamieszkała w domu doktora, na piętrze, w pokoju z bal­

konem, skąd miała widok rozległy na góry od Giewontu aż po Hawrań i Murań.

(34)

Doktór odżył. Zniknęła zawiędłość twarzy i sztywność w ruchach. Zdawało się, że po­

wracają dawne lata rzeźkiej energji. Pracował gorliwie, przyjmował i odwiedzał chorych, a resztę czasu spędzał z Różą na czytaniu, rozmowach i przechadzkach. Wobec panny Róży zachowywał się z dobrocią i wyrozu­

miałością, patrzył na nią nie jak na swoją przyszłą żonę, . ale jak na ukochaną córkę.

Niekiedy, coprawda, sentyment jego nabierał zabarwienia aż nadto nieodpowiedniego, jak na ojca, ale doktór strofował się i hamował. Trze­

ba było najpierw zdobyć i przekonać ojca pan­

ny Róży, który, tymczasem niczego nie podej­

rzewając, zgodził się chętnie na chwilowy po­

byt córki w Zakopanem pod zaufaną opieką lekarza. Na razie więc Cieński rozmawiał, ba­

wił się, baraszkował, _ pouczał i wychowywał sobie przyszłą żonę. Życie płynęło mu wesoło i szczęśliwie.

Lecz już po kilku tygodniach zauważył w Róży pewną zmianę,—jakieś przygnębienie i zdenerwowanie. Napróżno szukał przyczyny tego stanu.

I Róża nie umiała sobie zdać sprawy z tego, co się w niej właściwie dzieje. Marzenia jej zostały urzeczywistnione. Mieszkała w „cichym

d o m k u “, którego wprawdzie nie osłaniały smere-

k i, ale to przecież nie wpływało na istotę rzeczy.

Mieszkała z panem Leonem,—tym samym pa­

(35)

nem Leonem, którego od lat wielu uwielbiała.

Wprawdzie pan Leon nie miał już twarzy

„umęczonej i stroskanej", jak sobie to kiedyś wyobrażała; owszem, bywał nawet zadowolo­

ny i nieraz całkiem wesoło uśmiechał się oży- Ivionemi oczami ale tego przecież pragnęła.

Sama nie wiesz, czego ci się zachciewa" — :r|;yczała na siebie i wpadała w dobry humor, miała się głośno, bardzo głośno, goniła po la- aeh, jeździła po okolicach. Sprawiła sobie ółty serdak z rękawami, kupiła ciupagę z że- i iaznym toporkiem i całerni godzinami, kiedy j doktór był zajęty, włóczyła się sama. Te prze­

chadzki samotne polubiła ogromnie. Wycho­

wana w Warszawie, gdzie zima jest tak szara I brudna, zachwycała się teraz słońcem, ziele- pią lasów, błękitnemi, skrzącemi się płaszczy­

znam i pól, wpatrywała się w góry, codziennie odkrywając w nich nowe barwy, załamania światła, coraz inne wyrazy piękna.

Na przechadzkach wyszukiwała zawsze dro-

; żyny leśne odosobnione, mało uczęszczane i przez „ceprów11. Pewnego ranka wybrała się

|j o Jaszczurówki przez Koziniec. Skręciwszy z Przecznicy w bok, weszła na jedną z wielu

„swoich “ ścieżek, która, półmetrowem korytem ryjąc się w śniegu, wiła się nad strumieniem, popod Antałówką, do stóp Kozińca. Szła pod wisiorami smereków, mrużąc oczy od blasku śniegu, który żarzył się białą, rozmigotaną,

(36)

oślepiającą światłością. Było cicho. Róża za­

padła w słodkie zamyślenie i szła jak senna.

Nagle przerwało jej zadumę krakanie wrony.

Róża odwróciła się — lecz wrony ani śladu.

Usłyszała tylko znowu ochrypłe: khra-khra!

z poza grubego smereku, rosnącego o kilka kroków od ścieżki. Zaciekawiona pogrążyła nogi w śniegu po kolana i, gdy ostrożnie ob­

jąwszy pień drzewa, przechyliła się na bok,—

zamigotały nawprost jej twarzy błyszczące, przenikliwe oczy.

— To pan?—zawołała.

— Ja —Skołuba, Mikołaj, Antoni.

— Pan krakał? — zapytała zdumiona, wy­

buchając nagłym, donośnym śmiechem, który zadźwięczał w drzewach, jak w rozegranych kamertonach.

— Ha-ha-ha! —niechże się pan stam tąd wy­

gramoli!

—• Zaraz, zaraz... jeszcze...

— Co jeszcze?

— Tak mi się przywidziało, gdy panią zo­

baczyłem... Ukryłem się tu, za tem drzewem, i przyglądałem się pani już od chwili, gdy pani tylko wyszła, a raczej, gdy pani się wy­

łoniła z tamtej grupy smereków.

— Co panu się przywidziało? — nic nie ro­

zumiem.

— Więc było tak. Słońce, drzewa nieru­

chome, śnieg —- nigdzie najmniejszego ruchu, odgłosu. Zapatrzyłem się w tę ciszę, praw­

(37)

dziwie białą ciszę... Wtedy, jak powiedzia­

łem, wyłoniła się pani z tej tam gromady drzew... i przywidziało mi się, że jestem świad­

kiem cudu, jako w tym lesie ze śniegu niepo­

kalanie białego wyrosła róża... Przylepiłem się do pnia, aby mnie pani nie spostrzegła. P rag­

nąłem, niby gorący wiatr wiosenny, rozchylić płatki kwiatu niewiadomego mi jeszcze kolo­

ru i dlatego przestraszyłem panią krakaniem...

Skrzydłami wietrzyka-śmiechu rozdmuchany otworzył się kwiat. Zrazu różowy, nasycał się potem czerwienią, a teraz przelewa się w pur­

purę... Królewską purpurą rozpłomieniony kwiat życia zakwitnął na zimnym śniegu...

— Panie, co to za brednie!

— Wcale nie brednie, pani. Tak się mala­

rzowi przywidziało i wolno mu to namalować, wolno—pod warunkiem, że zdoła rozkładem cie­

ni i harmonją barw wykazać rzeczywistość przywidzenia, cud tak udowodnić pendzlem, żeby każda ufna dusza w niego uwierzyć mogła.

— Jesteś pan bezwstydnie zuchwały!

— Jestem zuchwały?—Może! Ale jeżeli po­

czuwam się do jakiej winy, to jedynie do tej, że zgasiłem śmiech pani — usprawiedliwiał się Skołuba.

Proszę wyjść stąd! Jeszcze się pan prze­

ziębi—nakazała Róża.

Słucham pokornie—odpowiedział Skołu- ba, wygrzebując się ze śniegu.

(38)

— Chodźmy! Trzeba, żeby się pan rozgrzał

—rzekła despotycznie, ruszając pierwsza.

Szli kilka minut w milczeniu. Po chwili odwróciła się.

— Skąd pan wie, jak mi na imię?

— Znikąd nie wiem ani nazwiska, ani im ie­

nia, nie znam wogóle żadnych personaljówpani...

oprócz tej jednej sekundy wtedy.

— Więc panu nie było wiadome, że mam na imię Róża?

— A tom się wkopał!—ryknął Skołuba i po­

czął napełniać las wrzaskiem, miauczeniem, kwakaniem, szczekaniem, kwikiem. Cały las trząsł się wzburzony.

— Cicho!—próbowała przekrzyczeć go pan­

na Róża.—Dziki z pana człowiek!

Skołuba nagle umilkł, jakby wsłuchując się w echo. Potem szepnął głośno: Róża!

— A to znowu co?

— Nic. To jest, przepraszam, tytuł obrazu, który może namaluję—plątał się Skołuba.

Panna Róża odwróciła się od niego i po­

szła. Skołuba stał w miejscu. Ona uczy­

niła kilkanaście kroków i, zatrzymawszy się, ze złością zaczęła rąbać jakiś pniak zbutwiały.

— Cóż to znowu za stanie!—krzyknęła roz­

drażniona.—No, iść, iść—prosiła.

— Hej! Idem w las, piórko mi sie migo­

ce!—zawył i puścił się za nią.

Milczeli.

(39)

Gdy wchodzili na Koziniec, machnął ciu­

pagą i zaśpiewał:

Freirko, Freirko, nie żałuj mi ciała, Kiej mie pochowajom, to bedzies płakała.

— Niech pan tak nie wrzeszczy, porozry­

wa pan sobie płuca.

— Zaśby tam! Kreseczki już djabli wzięli, a doktór zapewnia, że mam organizm w yjąt­

kowo odporny.

— Jaki doktór?

— Jakiżby!—naturalnie Cieński.

Panna Róża zmilczała. Była widocznie bar­

dzo podniecona i niespokojna. Oczy jej skrzy­

ły się i chmurzyły naprzemian. Ustami łapała gorączkowo powietrze. Przelatywały po nich drgnienia nieznaczne, które tłumiła, przygry­

zając wargi. Skołuba stracił swój uśmieszek i rozpalonym wzrokiem obrzucał z boku jej po­

złocistą głowę.

— Muszę już wracać—oświadczyła.

— Mus to mus—rzekł Skołuba—podkreśla­

jąc zjadliwie.

— Tak! — no to chcę, chcę! — zaperzyła się panna Róża bez przyczyny—rozumie pan: chcę!

— Doskonale rozumiem. Ciernista róża!—

zauważył, spiesząc za nią.

Zatrzymali się przed kładką przy Muzeum Tatrzańskiem.

— Tu się rozejdziemy — zdecydowała sta­

nowczo.

(40)

— A gdzie...—zaczął Skołuba głosem proszą­

cym i przepraszającym.

— Nigdzie—przecięła Róża.

Skołuba znienacka pochwycił jej rękę i przycisnął do ust. Stało się to bardzo szyb­

ko. Panna Róża wyrwała mu rękę. „Dziki czło- w iek“—rzekła obrażona, ale w tonie głosu sły­

chać było pieszczotę. „Gdzie?...“—zaczął znowu Skołuba, ale panna Róża zbiegła na kładkę.

Zanim jednak zginęła za płotem, przywalonym kopicami śniegu, obejrzała się jeszcze na Sko- łubę, który cichym wzrokiem ścigał znikające przywidzenie białego poranku.

Skinęła mu głową i przepadła.

Szła prędko, zadyszana, wzburzona. Miała jedno pragnienie: dostać się do swojego poko­

ju, być samą. W sieni minęła doktora i, pół­

gębkiem odpowiedziawszy na jego przywita­

nie, wpadła na schody. Ale Cieński przyszedł za nią na górę.

— Cóż to mała taka rozdrażniona?*

— Nic, nic. Chcę być sama, jestem zde­

nerwowana.

— Czy ci się przytrafiło co przykrego?

— Czy ja wiem—przelękłam się.

— Czego, dziecino?

— Niczego... to śmieszne, wstydzę się.

— Może cię kto zaczepił, Różyczko?

— Tak, wrona, nie śmiej się, wrona! W Ie- sie nikogo nie było; nagle za drzewem z akra-

(41)

kała taka czarna, zla wrona. Proszę mnie zre­

sztą nie męczyć, jestem zdenerwowana.

— Maleństwo moje biedne!— Doktór wziął Różę za rękę, uśmiechając się dobrotliwie.

Róża wyszarpnęła mu rękę i rzekła opry­

skliwie:

— Proszę zostawić mnie samą. Za chwilę będę spokojna, ale teraz muszę być sama!

— No to dobrze, pójdę.

Róża położyła się na łóżku i wtuliła głowę w poduszki. Czuła się, jak opuszczone, samot­

ne, rozgoryczone dziecko. Przytłoczyło ją brze­

mię nagłych zdarzeń, targały nią uczucia sprzecz­

ne.—Ale czego ja się właściwie smucę?—pomy­

ślała po jakimś czasie. — Że ten nikczemny odważył się tak do mnie mówić, pocałować w rękę, a ja na to pozwoliłam! Czekajże, zuch­

walcze, już nigdy, nigdy! Jakie on miał podłe oczy, jakie chytre, złośliwe usta! Plótł coś trzy po trzy, o!—jakie on głupstwa wygadywał! Jaki on śmieszny w tym kubraczku krótkim z wy- tartemi łokciami. Ale poczekaj, bezczelny mło­

kosie, ja ci jeszcze pokażę, arogancki żółto­

dzióbie! Jakiem prawem on mógł powiedzieć,

„naturalnie Cieński", a potem mieć jeszcze zuchwałość prosić o schadzkę! Nigdzie! rozu­

mie pan, panie Skołubo, Antoni, Mikołaju! An­

toni, Mikołaj!—ha! ha! ha!—Antoni i Mikołaj!

Ani jednego słówka więcej, najniewinniejsze- go uśmiechu, panie malarzu! Maluj sobie róże

3

(42)

na śniegu, imperfcynenćie jeden, ale nie zbli­

żaj się do mnie! Kłamczuch! Z pewnością wie­

dział, jak mi na imię, tylko skłamał, żeby le­

piej odegrać komedję. Jakto ruszał temi noz­

drzami, tam za drzewem, i zdaje mi się, że strzy g ł—uszami, strzygł, jak mamę kocham, i kwiczał, kwiczał! — Parsknęła śmiechem we­

sołym, przypominając sobie, jakto Skołuba doskonale imitował głosy zwierząt.

Zdenerwowanie przechodziło. Teraz karciła się za to, że zrobiła przykrość doktorowi, tak zimno przyjmując jego dobre słowa. I dlacze­

go? cóż on temu winien? — Gryzło ją, że mu „wszystkiego11 nie opowiedziała otwarcie.

„Wszystkiego!11—zresztą po co? Nie, toby nie miało sensu. Cóżby mu zresztą opowiedziała, kiedy właściwie nic się nie stało. Że tam taki jakiś miał czelność! Spaliłaby się ze wstydu, i wyszłoby jakoś niemądrze; bo przecie nic nie było takiego — nawet trudno powiedzieć. Ona sama już się z tego śmieje. Nie, nie powie!

Niepokój jednak nie opuszczał jej. Zesko­

czyła z łóżka, umyła twarz, przyczesała się i zeszła na dół. Spokojny wzrok doktora utwier­

dził ją w przekonaniu, że wszystko jest tak, jak być powinno.

— Już przeszło!—rzekła zarumieniona.

— Swoją drogą poważnie zastanawia mnie twój stan — rzekł doktór. — Może ci Zakopane

(43)

nie służy? Dawniej nie byłaś taka skłonna do zdenerwowania.

— Byłam, czy nie byłam—nie warto o tem mówić. Zakopane jest śliczne, dobrze mi tu, i nie gadać więcej.

Zamknęła doktorowi usta dłonią, ale, zanim ten dotknął jej wargami, cofnęła rękę.

— Głodna jestem strasznie. Hanuś! Hanuś!

obiad! Muszę sama zajrzeć do kuchni.

Wróciła wesoła, śpiewając. Przez cały dzień zachowywała się zagadkowo, kapryśnie, spa­

dała z radości w smutek, ale tylko na chwilę.

Cieński był szczerze zaniepokojony, lecz Róża nie chciała słuchać jego rozsądnych wywodów i zagadywała o czem innem.

Takiemi skokami nastrojów żyła już odtąd stale. Goniła po lasach, zjeżdżała saneczkami z Antałówki, z Kuźnic, pędząc na złamanie karku, roztrącając tych, co jej zawadzali swemi saneczkami. Niekiedy jednak napadało ją znu­

żenie, odejmując wszystkie siły; czuła się przy­

gnębiona i do dna wyczerpana. Trwała wów­

czas całemi godzinami w bezruchu i martwo­

cie, grzęznąc w nudzie i melancholji. Jeżeli w takim stanie znalazł ją doktór i starał się wytrącić z odrętwienia rozmową, żartami, książką—panna Róża ziewała. Po kilku godzi­

nach takiej męki jałowej wznosiła się z duszy tęsknota i chciwemi ssawkami wszczepiała się w świadomość. Wtedy panna Róża płakała,

(44)

a gdy zmęczona, nie mogąc dać sobie rady z bezpodstawną udręką, siliła się znaleźć dla niej punkt oparcia, zarysowywał się przed nią las, pewne miejsce w lesie, pewien smerek gru­

by, a z za pnia wychylała się twarz ironicznie uśmiechnięta... i Różę przejmowała niepojęta obawa.

Kilka razy wieczorem wydało się jej, że po drugiej stronie ulicy stoi ktoś nieruchomo i patrzy w jej okna. Raz nawet jakgdyby ta­

jemnicza postać ukłoniła się jej czapeczką.

Róża cofnęła się od okna, drżąc z niepokoju i nieuchwytnej zgryzoty. Po chwili zakradła się pod okno, ale ów „ktoś“ już zniknął. Róża upadła w krzesło. Czuła, że jej zdenerwowanie dosię­

ga ostatecznej granicy, że już dłużej nie w y­

trwa... Pokój wydał jej się więzienną celą, wstrętną. Postanowiła zaproponować doktoro­

wi przechadzkę. Zeszła i otworzyła drzwi do jego pokoju: — przy stole siedział Skołuba.

W pierwszej chwili chciała umknąć. Lęk odma­

lował się na jej twarzy tak widocznie, że go Cieński zauważył.

— Niechże pani wejdzie, panno Różo — za­

chęcił ją.

Skołuba wstał, kłaniając się, niepewny, jak się zachować. Już się zdecydował na ryzy­

kowne oświadczenie, że „ma przyjemność", ale niebezpieczną sytuację wypogodził Cieński, przedstawiając go:

(45)

— Pan Skołuba—-panna Kolińska...

Skołuba podniósł głowę. Radość zatrzęsła nim. z taką siłą, że musiał użyć całej woli, aby się nie zdradzić. A więc ukryła... a więc... Przy­

witał pannę Różę uśmiechem kornym i dzięk­

czynnym.

— Ale! Zapomniałem, jak panu na imię?—

usłyszał głos doktora.

— Mikołaj, Antoni.

— Mikołaj i do tego Antoni! — powtórzyła panna Róża, zanosząc się niepohamowanym śmiechem.

— Co w tem śmiesznego? — zapytał zmie­

szany Cieński.

— Nic, nic—ha! ha! ha!—Antoni!—a zawód?

•—zwróciła się do Skołuby.

— Malarz.

— Malarz pokojowy—ha! ha! ha!—Antoni...

— Pokojowy o tyle, że często maluję w po­

koju.

— Ależ dziecko—panno Różo—jakże można!

---nazywać się Mikołajem, Antonim — wtrąciła, brnąc coraz głębiej w niepowstrzy­

manym śmiechu.

Skołuba nie mogąc przeniknąć znaczenia zachowania się panny Róży, udał, że jest obra­

żony.

— Nie • będę mącił wesołego usposobienia

(46)

pani swoją mizerną osobą—rzekł, biorąc w rękę czapeczkę.

Teraz dopiero Róża poskromiła atak śmie­

chu. Przepraszała wzrokiem. Mówiła, jąkając się, albo szybko wyrzucając z siebie całe zdania.

— Niech się pan na mnie nie gniewa—

niech mi pan wybaczy! To imię nasunęło mi tylko jakieś dziwaczne w spom nienia—niech mi pan wierzy,—ani przez jedną sekundę — no — proszę zostać, bardzo proszę. Ten głupi śmiech!

Nigdy go nie mogę opanować. To bardzo przy­

kre, prawda panie?—Czasem ogarnie mnie taki śmiech bezmyślny, dziwny, w którym jest tyle wesołości, co i smutku; czasem w człowieku miesza się jedno z drugiem—chciałoby się pła­

kać i śmiać.—Ja nie jestem taka złośliwa, jak pan sobie pomyślał—niech pan tak nie myśli!

Niech pan usiądzie — no! niech pan siada — proszę!

Skołuba dał się przekonać.

Niespodziewany incydent został jakoś za­

tarty, i towarzystwo rozpoczęło rozmowę, co- prawda nie zbyt swobodną, ale zato ogromnie poważną.

Skoro się tylko Skołuba pożegnał, panna Róża zaraz wyniosła się do siebie, a dnia na­

stępnego była posępna, zła i nieprzystęp­

na. Cały dzień spędziła na swoim balko­

(47)

nie, obserwując chmury, które wypadały z poza szczerby Giewontu i w przerażeniu uciekały przed rozwścieklonym wiatrem. Nocy bowiem ubiegłej przyleciał z wyciem tatrzański zwia­

stun wiosny—balny wiatr.

Około czwartej po południu otrzymała panna Róża list od Skołuby.

„Czekam pod pomnikiem Chałubińskiego.

Wspaniały dzień! Może pani przyjdzie? —Szar­

pie mną niepokój: czy pani przyjdzie, panno Różo?—Sk.“

List położyła na kolanach, oparła głowę o poręcz szezlongu i zapadła w półsen.

Otworzywszy po chwili oczy, ujrzała na błęki­

cie jedną chmurkę burą i niebieską, goniącą, jak ptak spłoszony, oszalały ze strachu. Równocześ­

nie w dach domu zwalił wiatr z taką siłą, jakby zdziczały tabun byków uderzył w niego łbami. Dom zatrząsł się, zaskrzypiały krokwie dachu. Panna Róża wbiegła do pokoju i w mi­

nutę później była już na ulicy. W iatr dął tak mocno, że panna Róża przegięła się plecami w tył i, opierając się na falach wiatru, szła bez wysiłku—leciała...

— Chodźmy—skinęła na Skołubę.

— Dokąd?

— Dokądkolwiek. Czyż to dzisiaj nie wszyst­

ko jedno? Upiłam się wiatrem.

Pognali do Kuźnic.

Panna Róża oparła się na jego ramieniu.

(48)

glone, niekiedy błyskające. Skołuba szedł duże- mi krokami. Czapeczka zsunęła mu się na tył głowy. Włosy, zmierzwione przez wiatr, kłębiły się nad czołem, nos wydłużył nakształt dzioba ptasiego, zęby białe wychyliły się z ust, a noz­

drza wzdymały się i opadały, ja k dwa płomyki.

Ocierając się biodrami o siebie, szli z ta­

kim pośpiechem, jakby nieśli dokądś ważną wiadomość.

A wicher syczał, gwizdał, wył, chwytał śnieg i rwał z nim w górę, zmiatał z ga­

łęzi śnieżną kurzawę, szamotał smerekami, jak kłosami zboża, pienił się, rżał, huczał... Czasem uciszało się na ziemi przez jedną chwilę;—ale na turniach wciąż kotłowały się nabrzmiałe wały chmur, niby robaki, dławione nogami olbrzy­

mów. Niekiedy słońce lunęło otworem między chmurami, rozpinając na wirchach przedwie­

czorne, żółte i czerwone pasma.

Mroczyło się już, gdy Skołuba z panną Różą wdarli się na boczną, leśną drogę.

Róża, zdyszana, usiadła pod drzewem.

— Dosyć!—odetchnęła.

On stał tuż obok. Pieścił ją rozpałonemi oczyma.

— Po co kazał mi pan przyjść? — zapytała pierwsza.

— Cudny dzień, — chciałem się podzielić z kim radością, która mnie poprostu rozrywała.

(49)

— Dlaczego właśnie ze mną?

— Właśnie z panią,—z nikim innym na świecie!

Strach przemknął w oczach panny Róży.

— Z nikim innym? Dlaczego?

— Bo ja panią kocham!

— Nie! Kiedy się to mogło stać?! Pan mnie prawie jeszcze nie zna!

— To nic. Niech się pani nie broni!

— Przed kim? — skoczyła — przed panem?

Czyżby pan...?-—Z lękiem śledziła ostrą twarz Skołuby.

— Nie przedemną—nie!

— Więc?

— Przed sobą.

— J a —przed—sobą—?

— Bo i pani mnie...

— Nieprawda! — nie—nie!— zawołała. — Co ja robię—czego pan chce odemnie! Ja się boję!—

wołała, zasłaniając się rękami.

Skołuba wziął ją za rękę. Odrazu za­

tarł się twardy zarys nosa, ust, oczu. Na ustach zjawił się uśmiech czułości, jaki mie­

wają tylko ludzie, którzy się rzadko uśmie­

chają z tkliwością. Żar oczu stlił się sam w sobie, wsiąknął w głęboki spokój czarnych źrenic. Jego głos, zazwyczaj szyderczy, suchy, w pewnych załamaniach jakby zaopatrzony w drażniącą drzazgę, złagodniał.

— Ja pani do niczego nie zmuszam, ale nie

(50)

uciekaj odemnie, nie broń się. Nie czynię ci nic złego, mówię tylko, że kocham. Niczego nie chcę od pani, czego mi sama nie pozwo­

lisz. Z twoich oczu płynie szczęśliwość, o któ­

rej dotąd śniłem tylko. Proszę tylko, żebyś nie uciekała przed sobą, bo tego nie wolno, bo co się już zapewne stało, tego nie zmienisz, nie wyrwiesz — serca swego nie zabijesz pani...

Różo!.. Różo!.. Żalby było, że jeszcze jeden człowiek się zakłamał, a dla mnie niczem nie powrócona strata... O tem nie będę pani ju ż przekonywał, ale byłoby to straszliwe, tem straszliwsze, gdybyś i ty mnie pokochała. Nie­

chaj pani pamięta: jeden tylko istnieje grzech na świecie — grzech przeciw własnej duszy, a karą za ten grzech je st śmierć!

Róża pod wpływem słów Skołuby, jakby czarem jego głosu urzeczona, chyliła się ku niemu, wpatrzona w jego spokojną, rozumną twarz, słaniała się na ręce, któremi ją coraz głębiej obejmował, aż zupełnie opadła w jego ramiona, policzek przytuliwszy do policzka, bezwładna już, oddana...

Nagle wyrwała się z jego ramion i odskoczy­

ła, zasłaniając rękami twarz.

— Boże!—a on?—on?

— Jego opuścisz dla mnie—rzekł Skołuba.

— On zginie, zginie z pewnością! Ja go zabiję—ja, która wszystkiemu jestem winna!

O Boże!—co ja czynię! co ja czynię!

(51)

Z jej piersi wydarł się żałosny szloch. Łzy trysnęły z oczu, za gardło ścisnął kurcz. Bo­

leść ludzka uderzyła w nią pierwszy raz w życiu.

Nie mogąc ścierpieć jej ciosów, rzuciła się Eóża do ucieczki. Zbiegła ze wzniesienia, roznosząc między drzewa płacz straszliwy, który się zle­

wał w jedno z szumem i skowytem wichru.

Na chwilę w iatr przypadł do ziemi, ukrył się... Wówczas, pośród okropnej ciszy, rozleg­

ły się samotne łkania Róży, tłukły się o pnie drzew, odbijały od nich i leciały dalej z potar­

ganym włosem, z okrwawionem czołem, niby upiorów wykrzywione kształty...

I mogłoby się komuś wydać, że to las pła­

cze z człowiekiem i swych jęków odgłosy ka­

mieniom i skałom niebotycznym oddaje, aby je gwiazdom zaniosły...

‘ W net jednakże świsnął orkan przyczajony, i chichot zgrzytłiwy, niby wrzask wiedźm za­

jadłych, rozbestwionych, charczących, zgnębił płacz człowieka...

A ona biegła w ciemności, głosu swego nie słysząc, dzikie westchnienia lasu biorąc za swoje, gubiąc się w rozpasanej symfonji ję­

ków, poświstów, trzaskać gałęzi, głuchych po- ryków wichru, wśród syków, gwizdań i dud­

nienia burzy. Ale raz po raz zatapiał się w jej wnętrzności cierń, jątrzący serce... Wówczas dusza jej cierpiała nad miarę...

Skołuba zdążał za nią szerokiemi krokami.

(52)

Nie próbował jednak ukoić jej cierpienia, nie przerywał płaczu; chociaż rwało się w nim ser­

ce—milczał. Gotowała się w nim nienawiść, rozpętał się w nim bunt przeciw Nieznanemu, który znęca się nad stworzeniem ludzkiem.

Zwarł się w sobie, ścisnął wolę, jakoby w twar­

dą, kościstą pięść, i ślubował uroczyście na moc i pogardliwą wytrwałość i na walkę prze­

ciw zimnej, zachłannej, wrogiej człowiekowi Sile...

Gdy się zbliżali do Zakopanego, Skołuba przemówił do niej, ale nie otrzymał odpowiedzi.

— Różo!—powtórzył.

— Czego pan chce odemnie? — nie dręcz mnie...

— Chcę cię pożegnać.

— Jakto?

— Nie mógłbym przecież towarzyszyć pani.

— Zostawia mnie pan samą! Tak, najpierw odbiera się spokój, a potem się mówi: rób so­

bie, co ci się podoba—tak—tak...

— Nikt tego nie mówi, panno Różo. Nik­

czemny byłby to człowiek, gdyby tak mówił.

Trzeba się uspokoić, nie sądzić z goryczą ko­

goś, który kocha i który gotów jest pójść ra­

zem z panią do...

— Nie!... byłoby to nieludzkie!

— Więc?., do widzenia... Nie śmiem mówić osobie... proszę tylko nie zapominać, że istnieje

(53)

pewien człowiek, który będzie czekał wytrwałe, tęsknił i czekał... i już dręczyć nie będzie...

— Ach ty!—szepnęła panna Róża i, objąw­

szy go nagłym ruchem, wparła się weń całem ciałem i zaraz uciekła.

Wróciwszy do domu, zamknęła się w swym pokoju i położyła do łóżka, zapowiedziawszy wprzód służącej, że nie zejdzie na dół. Naza­

jutrz wstała późno.

— Gdzieś była wczoraj tak długo? — dopy­

tywał Cieński.

— Za .Kuźnicami.

— Co? za Kuźnicami, wieczór? Jak można postępować tak lekkomyślnie! To nie Warsza­

wa, dziecko.

— Był ze mną Skołuba!

— Skołuba?!—zadziwił się Cieński.—Skądże to taka przyjaźń?—dodał zgryźliwie.

— A to już dawno.

— Dawno?., poznałaś go dopiero wczoraj...

— Kiedym go poznała, tom go poznała, ale nikomu nie pozwałam wdawać się w to, co robię, z kim się znam i dokąd chodzę. Już mi to zbrzydło, już dosyć mam tej opieki!

Cieński milczał. Był obrażony i rozżalony.

Panna Róża dreptała po pokoju drobne mi kroczkami, łamiąc i rozcierając palce. Chciała coś mówić, ale słowa więzły jej w gardle.

Poszła do siebie, ale po kilku godzinach wró­

(54)

ciła znowu do doktora. Zastała go przy pisa­

niu listu.

— Do kogo piszesz?

— Do ojca. Nie mogę wobec niego przyj­

mować odpowiedzialności za obecny stan two­

jego zdrowia.

— Proszę nie pisać. Sama napiszę i wszyst­

ko wyjaśnię.

— Czyżbyś chciała napisać o wszystkiem?

— Tak... to jest nie to... Zresztą proszę mnie o nic nie pytać i nic nie pisać. Ja sama je­

szcze nie wiem...

— Czego nie wiesz?

— Nic nie wiem... niech mnie pan nie męczy!

— Co ty mówisz, Różyczko, czem ja ciebie męczę?

— Przepraszam... ja sama nie wiem, co mó­

wię. To przecież ja męczę pana, ja, ja wszyst­

kiemu jestem winna... Jak się to skończy!

Mijały dni za dniami ciężkie i ponure. Sty­

kali się z sobą, widywali, czasami nawet roz­

mawiali, ale słowa ich były nieżywe, pozdro­

wienia mechaniczne, spojrzenia obce. Twarz doktora stężała w dawną maskę, oczy wyschły, ruchy zdrewniały. Panna Róża zachowywała się cicho, spokojnie, chłodno. Na poprzek jej twarzy zjawiało się w pewnych chwilach szcze­

gólne skrzywienie, niby szrama bolesna. Zda-

(55)

rżało się, iż pragnęła się zwrócić do Cień- skiego, jak dawniej, ale wnet cofała się, nie znajdując w sobie tonu, któryby go poruszył.

Szła do siebie, rozmyślała i tęskniła.

Po tygodniu, znużona posępną ciszą, roz­

bita sprzecznemi uczuciami, uległa tęsknocie...

— Róża! — zawołał radośnie Skołuba, gdy weszła do jego obszernej, pustej izby, której drewniane, żółte ściany były obwieszone mnó­

stwem rysunków i szkiców.

— Zle pan wygląda—zauważyła.—Dlaczego pan źle wygląda?.. Ależ tu zimno! W piecu nie palone?

— Wydaje się pani, że tu zimno. To zale­

ży tylko od przyzwyczajenia. Zresztą mamy ju ż wiosnę...

— Tak... w kalendarzu. Ale płuca pańskie z pewnością nie liczą się z kalendarzem.

— Co gorsza, że sami bogowie drwią so­

bie z niego, jak naprzykład Merkury, bóg złodziejów, kupców oraz właścicieli posiadłości, większej, niż moja.

Panna Róża zarumieniła się.

— Jaka ja jestem egoistka, bezmyślna pen­

sjonarka! Żeby nic nie widzieć, nie pomyśleć—

mówiła, szarpiąc rękawiczki.—Panie Antoni, pan nie ma pieniędzy, pan jest chory... Między przyjaciółmi to dozwolone... Strasznie mi wstyd za siebie... Ja przecież mam... Pan może nie

(56)

jada—jakże tak m o ż n a !—dławiła się słowami.—

Niechże pan mnie nie torturuje temi złośliwe- mi oczami, niechże pan coś powie—o jakże to wszystko ohydne!

— Różo! Różo!

— Nie to, nie to, zły człowieku!

— Różo! Różo!

Panna Róża położyła na stole portmonetkę i zasłaniała rękami zawstydzoną twarz.

— Nie zakrywaj oczu. Widzisz, ja się nie wstydzę.

— Dlaczegoś taki wymizerowany? Powiedz prawdę!!— Jaki ze mnie sobek! Mów prawdę...

— Powiem prawdę...

— Prędzej! Dlaczego?

-4 Dlatego, że...—Skołuba wziął jej rękę i przycisnął do ust — żeś mi cierpieć pozwo­

liła, warjować z tęsknoty. Gdybyś była dzisiaj do mnie nie przyszła, nie czekałbym dłużej, nie zważałbym na nic...

— Jak mam postąpić?

— Dotąd nie wiesz?

— Nie mogę!

— Nie możesz! Ale zgodzisz się na to, abym ja tu ginął, zżerał się i to dlatego, że ty mnie kochasz i ja ciebie kocham. Słowo, honor, obowiązek! — prawda, panno Różo? Boimy się zniszczyć te nadęte, puste słowa, któremi się ludzie dręczą, którym biją pokłony, jak dzicy

(57)

drewnianym klockom — prawda, panno Różo!

Kwaśniejemy na pięterku, płaksiwie marząc nad zagadnieniem: czy wolno wyrządzać krzyw­

dę?! Ale z czystem sumieniem wpuszczamy truciznę do serca własnego, spokojnie mordu­

jemy siebie i tego, kogo kochamy. A to wszyst­

ko dzieje się zapewne w imię ideału—prawda, panno Różo! Tak, jesteśmy takiemi idealistami, którzy z życia czynią duszDą piwnicę— obłud­

ni, zakłamani ludzie kleszej mądrości. A czy pani zastanowiła się kiedy nad tem, dlaczego to „wszystko jest takie ohydne11?! Oto tylko dlatego, że zamiast iść z otwartem czołem, beztroskliwie odważni, ślęczymy nad rozwikła­

niem kabały moralistycznej. Idź naprzód i nie płacz, ale czyń, a sąd zostaw kaznodziejom!

I ja tak postąpię, ja z siebie ani z ciebie nie zrobię ofiary dla nikogo—przenigdy!

Panna Róża spoglądała na Skołubę wylęk- łemi oczyma.

— Jest pan człowiekiem bez serca!

— Ty, ty jesteś bez serca, bierna niewol­

nica...

— Co pan—!

— Mówię tak, jak jest, a że nie umiem ce­

dzić słówek toczonych, ujmujących, słodkich, to nie moja wina. Gorycz i wzgarda mnie dusi, gdy widzę, jacy wy wszyscy jesteście obłudni przed sobą,, przed innemi, przed światem, sa­

mego Boga pragnęlibyście oszukać, gdyby to 4

Cytaty

Powiązane dokumenty

„Pies goni kota” – dzieci dobierają się w pary (lub dziecko- rodzic).. Ustalają, które jako pierwsze jest psem, a

Dziś wiadomo, że choć wyprawa na Marsa z udziałem ludzi wyruszy - jak się rzekło - nie wcześniej niż w roku 2015, to jednak już w końcu lat

Widać już, że coś się zmieniło i zmienia się z dnia na dzień.. Co znaczy, gdy przyjdzie odpowiedni człowiek na odpowiednie

Żył sobie pewien zarozumiały kot, który chwalił się, że jego ogon mierzy 12cm i jeszcze pół długości ogona... Pewien mężczyzna dał swojej

Niemniej szkolenia biegną, prze- znaczane są na to niemałe pieniądze, pojawia się więc pytanie, jak wykorzystać fakt, że na naszym skąpym rynku kadrowym pojawiły się

Taka, w której twierdzi się, że stanowi o niej prywatny język, co jednak okazuje się niemożliwe do zrealizowania, oraz taka, w której utrzymuje się, że jest ona grą

[r]

Instytucja kas rejestrujących w systemie podatku od wartości dodanej była kojarzona nie tylko z realizacją funkcji ewidencyjnej przy zastosowaniu tych urządzeń, ale również z