• Nie Znaleziono Wyników

Wrogowie ludu. Powieść na tle prawdziwych wydarzeń

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Wrogowie ludu. Powieść na tle prawdziwych wydarzeń"

Copied!
62
0
0

Pełen tekst

(1)

ZOZIStAW SZCZEPKOWSKI

WROGOWIE LUDU

(2)
(3)

W RO G O W IE LUDU

(4)
(5)

ZDZISŁAW SZCZEPK O W SK I

WROGOWIE LUDU

POWIEŚĆ

N A T L E P R A W D Z IW Y C H W Y D A R Z E Ń

NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW . WOJCIECHA-

P O Z N A Ń — W A R S Z A W A — W IL N O — L U B L IN '

(6)

T Ł O C Z O N O W D R U K A R N I ŚSP. W O J C IE C H A W P O Z N A N IU W IN IE T Ę O K Ł A D K O W Ą W Y K O N A N O T E C H N IK Ą R O T O -

G R A W U R Y .

(7)

I.

Na drodze, w iodącej od R adom ia w stro n ę Jedlińska, w idać idących dwóch ludzi.

U brani po miejsku, w krótkie odzienie, do­

sy ć w y sza rza n e. Na p ierw szy rz u t oka nie­

w iele różnią się pom iędzy sobą, ale sp ojrzaw ­ szy w tw a rz e przechodzeń zau w aży ć musi, ż e są to ludzie — każd y innego gatunku, — dzieci, nie jednej m atki.

Jeden z nich średniego w zrostu, szeroki w ram ionach z tw a rz ą w praw dzie zachm urzo­

ną i ponurą, lecz noszącą na sobie ta k w y ra ­ źny ty p słow iański — że odrazu na jego w idok pow iesz — M azur, to P a w e ł Sow a, dziecko M azow sza, od kilkunastu lat robotnik jednej z fab ry k łódzkich.

Drugi, — w y ż sz y od tam tego, cienki jak patyk, z tw a rz ą dobitnie św iadczącą o p rz y n a ­ leżności do judzkiego plem ienia, na k tó rej chciw ość, chy tro ść i tchórzostw o, zm ieszane z w y z y w ając ą bezczelnością osiadły, to to w a -

(8)

rz y sz M oryc, a n ap raw d ę Mojsie G ringlas w iel­

ki działacz społeczny, w ielki ry c e rz i agitator jednej z partji n azy w ający ch się socjalistycz- nem i.

O bydw aj ci to w arzy sze , P a w e ł i Mojsie, w y s ła n i zostali p rzez zarząd partji w celu sz e ­ rz e n ia pom iędzy ludnością w iejską h aseł p rze­

w ro tu i nienaw iści, pod pozorem w alki o w o l­

n o ść i d o brobyt m as pracujących. C opraw da g łó w n a rola w tern posłannictw ie obałam uca- n ia u m ysłów b y ła w łożona na M oryca.

P a w e ł dodany mu b y ł w łaściw ie tylko dla tego, ażeb y mu ułatw ił zaw iązanie stosunków z ludnością, k tó ra zw y k le niedow ierza obcym . M iał te ż b y ć przew odnikiem w stronach ro ­ dzinnych, gdzie pew nie m a jeszcze znajom ków i krew nych.

P a w e ł od lat siedm nastu pracuje w Łodzi, dziś m a już 32 lata, a przez ten czas tak się jakoś złożyło, że ani razu nie b y ł w swojej w iosce rodzinnej, nie w iedział o swoich. O że­

n iw sz y się p rzed ośmiu laty i stw o rz y w sz y w ła s n ą rodzinę — p raw ie zapom niał o starej m atce i rodzeństw ie, k tóre w ychodząc z domu, p ozo staw ił drobnem i jeszcze dziećmi.

A sm utną b y ła jego historja. Sześcioro było ich w chałupie, — ojciec, biedny zagrodnik w e

(9)

7

•wsi T opory, usilną p racą zaledw ie zdotal jako tako w y ż y w ić tę grom adkę, często a bardzo cz ę sto p rzym ierającą głodem na przednów ku, pomimo, iż w sz y sc y członkow ie rodziny od

•dzieciństwa pracow ali w m iarę m ożności i sił.

Nasz P a w e ł już od dw unastego roku życia chodził do dw oru na zarobek, to jako poga- miacz p rz y pługach lub bronach, to z grabiam i do siania, albo sierpem w czasie żniw a, zimą p rz y m łocarni. I ta k mijał rok za rokiem , jedno­

stajnie szaro, w ciężkiej pracy, bez żadnej r a ­ dości, bez nauki, na k tórą czasu nie było, a k tó ­ re j, w ażności nikt z otaczających nie rozum iał.

Jedynym celem p racy i szczytem pożądań było — nie być głodnym i nagim . Słow em , ż y ­ cie rodziny P a w ła , jak i setek ty sięcy innych

•podobnych, — było raczej życiem zw ierzęcem , niż ludzkim bez żadnych przejaw ó w ducho­

w ych.

Chodzili oni w praw d zie w niedzielę i Święta do parafjalnego kościoła, odm awiali p atierze,

•ale czynili to w ięcej siłą przyzw yczajenia, nie odczuw ając p o trze b y i w ażności św iętych obrzędów . Na nieszczęście w parafii Toporskiej proboszczem był zgrzybiały, niedołężny już sta rz e c , k tó ry z tego pow odu praw ie nigdy nie m iew ał kazań, i nie uczył dzieci katechizm u.

(10)

s

nie prow adził ich dusz ku Bogu, nie w yjaśniał im p raw d i za sad w ia ry św iętej, — całą jego czynnością było jedynie odpraw ianie M szy św iętej w niedziele i św ięta i spełnianie naj­

w ażniejszych i koniecznych obow iązków p a ra ­ fialnych jak: — daw anie ślubów, chrzty, spo­

w iedź i pogrzeby.

I skądże biedne dziecko, jak P a w e ł, — m o­

gło o trzym ać jakiekolw iek przygotow anie do w alki życiow ej, do p ra c y obyw atelskiej, uśw ia­

domionej, skąd m iał mieć św iadom ość p ra w d y i fałszu, dobrego i złego — skoro nikt mu jej nie w sk a z a ł? A takich biednych dzieci —• było u nas w kraju tysiące.

T ak ted y w iódł P a w e ł nędzny ż y w o t do lat siedm nastu.

W ty m czasie za szły w życiu jego w ypadki, k tó re w y w a rły stan o w c zy w p ły w na dalsze losy. W łaściciel bow iem dw oru T opory, zm u­

szony był sprzedać sw oją ojcow iznę — a co gorsza, — nie m ogąc znaleźć na m iejscu na­

byw ców , rozparcelow ał m ajątek pom iędzy k o ­ lonistów niemieckich.

T ak w ięc dla biednych zagrodników T opor- skich zniknęło jedyne dotychczasow e źródło zarobku w e dw orze, i dola ich p o g o rszy ła się znacznie. N adom iar nieszczęścia ojciec P a w ła

(11)

9

— M arcin, nająw szy się do w y rę b u lasu, został p rz y w alo n y padającą sosną i zabity na miej­

scu, osierocając żonę z sześciorgiem drobnych dziatek.

Nieszczęście to uderzyło, jak grom, w bie­

d n ą rodzinę.

G dy m inęły pierw sze dni rozpaczy, zebrani n a narad ę kum owie postanow ili jednogłośnie, że nie pozostaje nic innego, jak to — ab y m ło­

d y P a w e ł poszedł na sw ój chleb, godząc się za parobka. W ten sposób miał ulżyć m atce ciężaru w y ż y w ien ia sierot, a naw et p rzyjść im z pomocą.

W sz czę ły się ra d y i nam ysły, dokąd m ia­

now icie ma się P a w e ł zw rócić za pracą.

R ada w radę, postanow iono, że P a w e ł poje- dzie do Łodzi. I tak się też stało. P o dwóch dniach P aw e ł, odprow adzony przez całą ro ­ dzinę za w ieś na ro zstaje do krzy ża, oblany łzam i błogosław iącej go matki, k tó ra ściskając sy n a ra z ostatni, — zaw iesiła mu na szyi m e­

dalik z M atką C zęstochow ską, — opuścił w io­

skę rodzinną.

Nie będziem y opisyw ali szczegółow o p rz y ­ gód P a w ła po przybyciu do tej ziemi obieca­

nej, jaką m iała być dlań Łódź.

(12)

I

10

P ow iedzieć w y sta rc z y , że bardzo prędko ro z cza ro w ał się, a w iele, bardzo w iele p rz e­

szedł n ędzy i upokorzeń, zanim zdołał zap ew ­ nić bardzo skrom ny by t. N aturalnie, że o p o sy ­ łaniu m atce po ło w y zarobku nie było m ow y, bo w ciągnięty p rzez kolegów robotników do szynku, p ozostaw iał tam najczęściej — praw ie przym usow o — skrom ną resztę, ciężko z a ro ­ bionego grosza.

A przecież P a w e ł w gruncie rzeczy złym nie był.

Z początku z przy zw y czajen ia zachodził w niedzielę do kościoła, ale w krótce, — w y ­ śm iany p rzez kolegów , w ym y ślający ch mu od

„św iętoszków “ i „głupich cham ów , k tó rz y słu ­ chają klechów “, szedł zam iast do kościoła do szynku i powoli zupełnie p raw ie zapom niał, że jest chrześcijaninem -katolikiem synem Polski, w iernej córki Kościoła św iętego.

W szynku dokąd P a w e ł zachodził, siad y w ał zw ykle człow iek w ysoki, cienki, o nosie g a r­

batym , w ło sach kęd zierzaw y ch i ustach ty p o ­ w o żydow skich. P a n M oryc G ringlas w ielkie m iał zachow anie u szy n k a rza żyda, a w iększe jeszcze u robotników .

— Co to za żydzisko ? — p y ta ł P a w e ł p ierw ­ szego w ieczoru kolegów , w idząc jak koło nie­

(13)

11 znajom ego grom adzą się robotnicy, a on im coś dow odzi.

T am ten spojrzał nań z urazą.

— To żadne „żydzisko“, to M aurycy Grin- glas, przyjaciel i obrońca sp ra w y robotniczej:

— odparł z dumą.

Ale P a w e ł zb y t niedaw no jeszcze w yszed ł ze w si, gdzie choć nieraz pozw olą się n aw et w y z y sk iw a ć żydow i, czują doń instynktow ną niechęć.

— liii! T eż orędow nika w ybraliście sobie! — zaśm iał się pogardliw ie.

P o sły sz a ł to M oryc i b ły sk niedobry p rz e­

leciał m u przez oblicze.

— Czekaj. P rzy jd ziesz ty jeszcze na moje podw órko! — w a rk n ął do siebie.

U dał jednak, jakgdyby nie w idział n aw et P a w ła , począł tylko m ów ić głośniej, tak, by ten zm uszonym był słyszeć. A w y ra ż a ł się tak gorąco, m ów ił ta k pięknie, tak nieznanem i sło­

wami, że naszem u w ieśniakow i aż w głow ie się zaw róciło.

— Nie głupi żyd! — pom yślał z uznaniem.

Ó w zaś, jak b y p rzeczu w ając m yśli jego, odezw ał się w reszcie.

— M oże kto pow ie: poco ten żyd m iesza się do n a s ? Ale ja jestem człow iek i nie pytam

(14)

się kogo m am p rz ed sobą: katolika, żyda, czy kogo innego — ja w idzę tylko człow ieka, k tó re ­ m u k rz y w d ę robią! W ted y m uszę go bronić, bobym nie spał, nie jadł, gdybym tego nie u c z y n ił!

P a w e ł d osłyszał — taki akcent szczerości brzm iał w tych słow ach, że prostoduszny, n a­

iw n y chłopak w iejski dał się złapać n a tę u d a­

ną w spaniałom yślność żydow skiego ag itato ra socjalistycznego. W krótkim te ż czasie, z p rz e ­ ciw nika stał się jego gorącym wielbicielem, chłonąc chciwie p rzew ro tn e za sad y i zdania sączone um iejętnie w proste, tw ard e dusze ro ­ botników .

Działo się to w szy stk o jeszcze za czasów caratu. P o w iew wolności, k tó ry dał się uczuć w kraju n aszym w 1905 r., potężnie w strz ą sn ą ł całem społeczeństw em , d o tarł też i do ciem ­ nych tłum ów roboczych, i silnie je poruszył.

P o d jego w pływ em poczęły się tw o rz y ć organizacje robotnicze, zw iązki i s to w a rz y sz e ­ nia, k tó re — gdyby b y ły prow adzone przez ludzi uczciw ych, — m ogłyby osiągnąć w iele do­

brego, ta k pod w zględem ekonom icznym , to je st p o p ra w y b y tu robotników , jak i pod w zględem ogólno-narodow ym .

(15)

13 T a k jednak nie b yło: żydzi w łaściw y m so­

bie sprytem , odgadli, jakie nieobliczalne k o rz y ­ ści m oralne i m aterialne przyniesie im ta sp ra­

w a, jeśli p o ch w y cą ją w sw oje rę ce i odrazu w zięli się do roboty.

A że dużo praw d ziw y ch bolączek było w duszy każdego, przeto łatw o im p rz y s z ło ,—

drażniąc je ustaw icznie, — popchnąć klasy ro ­ botnicze w tym kierunku, jaki sobie nakreślili- P rzyjm ując na siebie postaw ę dobrodziejów,, obrońców uciśnionych, szatani ci łatw o i wielu znaleźli zw olenników .

D arem nie niejeden z zacnych, m ądrych ludzi w sk a z y w a ł w łaśc iw ą drogę działania, opartą, na u stęp stw ach w zajem nych; żydzi, schlebia­

jąc nam iętnościom ludności, podniecając je, z y ­ skali p rz ew ag ę i w szy stk ie siły w ytężyli, by jątrzy ć, podburzać do w alki klasow ej, szczuć b ra ta przeciw bratu, ro zsiew ać fantastyczne, a niemożliwie do urzeczyw istnienia projekty, w ykazując, — nie drogę rozum nego rozw oju pracy, ale drogę gw ałtó w i m ordów , — jako jedynie prow ad zącą do celu.

Do takiej to organizacji, rzekom o „polsko- socjalistycznej“ w ciągnięto i P a w ła , a ten, ra z u w ierzy w szy jej prow odyrom , już się im z cia­

łem i duszą, oddał, jako że zapalnej b y ł natu ry .

(16)

14

P rz e ją ł się też w pajanem i ch y trze hasłam i, po­

czął się w sty d zić w ia ry sw ej, narodow ości, uczciw ości, k tó re w yśm iew ano, jako „ p rzeż y t­

ki“, usiłując stać się w zo ro w y m „m iędzynaro- dow cem “, nie uznającym żadnej m oralności prócz partyjnej.

P o sześciu latach ożenił się z córką kolegi- robotnika, dziew czyną uczciw ą i skrom ną i zdaw ało się, iż m oże te ra z w y b rn ie z bagna, w jakie zapadł od początku.

Żonę kochał bardzo — dobra b y ła, gospo­

darna, w esoła, p ra co w ita. P rzypom inała mu m atkę, zostaw io n ą hen, daleko, w e w si ro d z in ­ nej... A choć w spom nienia pierw szej m łodości z a ta rły się już w jego pam ięci, choć tw ard e życie codzienne coraz bardziej tłum iło w sercu jego o b razy dni m inionych i uczucia dla po­

zostałej daleko rodziny, o braz m atki trw a ł w jego sercu i bezw iednie poddaw ał się u roko­

w i jego, p ra g n ąc w idzieć w sw ym domu to, co w rodzicielskim pozostaw ił. P rac o w ali oboje.

P a w e ł p rzez m iłość dla żony rzadziej te ra z za­

chodził do szynku i w ich ubożuchnym zrazu i m ałym domku zapanow ał n aw et w zględny dobrobyt. P a n B óg dał im zczasem dwoje dziatek i zd a w ać b y się mogło, że w szy stk o pójdzie dobrze i że m iłość dla żony i dzieci

(17)

I

15 u trz y m a go na drodze uczciw ej. Lecz n iestety

— inaczej się stało.

N astały cz asy niespokojne, burzliw e.

P ew nego ra zu P a w e ł ledw o w y sze d ł do pracy, już pow rócił zdyszany, w dłoni podnie­

sionej trzy m ając papier jakiś. P a w ło w a zdum io­

n a spojrzała na m ęża, pow racającego o tak niezw ykłej porze i niepokój nią w strz ąsn ął.

— Dla B o g a?! Co się s ta ło ? — sp y tała d rż ą c z obaw y, czy m ęża przypadkiem nie w ydalono z fabryki, jak tylu innych.

P a w e ł zd y sz an y zrazu przem ów ić praw ie nie mógł.

— W ojna! — w y k rz y k n ął w reszcie.

— W ojna?... Z kim ? G dzie? Co ty g ad a sz?!

— Z kim ? Z A ustrjakiem i Niemcem. G dzie?

P onoć w Galicji i tam gdzieś na jakichś M a­

zurach czy kiego djabła!

— Cicho! Nie w ym aw iaj tego miana, by opieki Boskiej nie utracić!...

— No i zarobek znowu; licho w eźm ie! —•

zg rzy tn ął P a w e ł.

— Ja k to ? — sp y tała żona blednąc.

— Na, bo jak mnie pognają na front, to przecie rzucę fabrykę! — m ówił szorstko.

Kobieta ręce załam ała.

(18)

I 16

— P aw eł!... Bój się Boga!... T y na w ojnę szedłbyś?!... •— jęknęła.

Żachnął się niecierpliw ie.

— A cóżeś tjr m y śla ła ? ! T oć ja mogę b y ć tak sam o pow ołany, jak każd y inny.

— P rze cie d o b ry bilet w yciągnąłeś!'

— Juści! Ale jak im ludzi zbraknie, to i ty ch w ezm ą, co w w ojsku nie służyli!

Żona płaczem buchnęła.

P a w e ł rozżalił się; i jem u serce ścisnęło się na myśl, że oto może porzucić przyjdzie te robaki m ałe i sw oją W ikcię poczciw ą, w ięc um yślnie sro ż y ł się, b y sobie odw agi dodać.

T eraz jednak, pod w p ły w em łez żony, zm iękł odrazu.

— Nie płacz, W iktuś... — m ówił serdecznie,, tuląc sw ą kobiecinę w silnem objęciu. — Ot gada się, b y gadać, ale przecie w ojna to nie w ieczna, a ca r m a ludzi moc! C oby tam aż mnie, ćhudziaka, b rać mieli!

P a w ło w a p o w eselała odrazu.

— A w idzisz! —• m ów iła, uśm iechając się p rzez łzy. — A ty za ra z takie strasz n e rz ecz y w y g a d u je sz !

— No, cicho już, cicho!... Będzie, co B óg da!

I płynąć poczęły m iesiące, potem lata. Na św iecie szalała w ciąż pożoga w ojenna, ale P a ­

(19)

17 w e ł nie szedł na front, a żona w codziennym pacierzu dziękow ała Bogu za tę łaskę i za to, że choć z fabryk w ydalano w ciąż pracow ni­

ków , choć w iele z nich zam knięto dla braku p racy , lub z pow odu zdem olow ania m aszyn przez Niemców, P a w e ł m iał ciągle pracę i Chle­

ba im nigdy nie brakło.

Aż w reszcie i skończyła się wojna, a jako najw spanialszy w ynik p o w stała w olna, niepod­

legła, zjednoczona P olska. To, co snem, m a­

rzeniem było dotąd, o co pokolenia całe w a l­

cz y ły bezow ocnie, to, za co najdzielniejsi, naj­

szlachetniejsi w narodzie m arli w śniegach S y ­ berii, lub ponurych lochach Kufsteinu i Span­

dau, to staw ało się rzeczyw istością.

Nic te ż dziw nego, że ci, co w m arzeniach sw ych n a w e t nie śmieli spodziew ać się, iż do­

żyją chwili w yzw olenia, zm y sły praw ie s tra ­ cili ze szczęścia. Niejednemu serce pękało z ra ­ dosnego w strz ą su n a w ieść o niepodległości, a naród ca ły sta n ą ł z w a rty , potężny, kipiący uczuciem ta k silnem, że gdyby w te d y by ł się znalazł człow iek wielki, um iejący poprow adzić w szystkich na szc zy ty pośw ięcenia i narodo­

w ego ducha, P o lsk a b y ła b y może odrazu sta ­ nęła m ocarstw em potężnem .

W ro g o w ie lu d u . 2

(20)

18

Od czegóż jednak żydow ska „m iędzynaro­

dów ka“, z nienaw iścią i w strę te m m yśląca o P olsce niepodległej!...

1 oto w tej chwili najśw iętszej, gdy dokony­

w a! się cud w sk rzeszen ia Zm arłej, gdy miljony serc biły przyśpieszonem tętnem , czekając, rychło nad zam kiem królew skim w stolicy w zniesie się dumnie w y g n an y p rzez najeźdź­

ców O rzeł B iały — w tej chwili przepięknej pow iała nagle nad W arszaw ą... k rw a w a szm a­

ta socjalnej m iędzynarodów ki!...

Zam ek królew ski, godło państw ow ości P o l­

ski, przem ów ił — cz erw o n ą płachtą.

Nie w isała długo, tłum bow iem p rz y b rał tak groźną postaw ę, że, choć nie przy szło do rozlew u krw i, ale w n e t p ro w o d y rzy m iędzy­

narodów ki ujrzeli, że niebezpiecznie jest igrać z uczuciam i najśw iętszem i narodu — w ielka jednak chw ila została splugaw iona.

U P a w łó w niepodległość P olski w y w o ła ła p rz ew ró t nieoczekiw any.

P a w ło w a , w y c h o w an a w zacnej, polskiej rodzinie, szalała z radości. M ąż jej, rzucony dzieckiem praw ie w św iat bez opieki, obała- m ucony przew ro tn em i hasłam i żydow skich to- w a rzy szy -p ro w o d y ró w , ram ionam i ruszał p a ­ trząc na jej w ybuchy. U jrz aw szy zaś, jak żona

(21)

19 pow iesiła na honorow em miejscu w izbie w ize­

runek O rła polskiego i zielenią go um aiła, w padł w gniew straszliw y.

— P re c z mi z tą białą gęsią! — krzyknął.

Żona usłupiała.

— Co?... Co ty m ów isz?!... — spy tała w reszcie, uszom nie w ierząc.

W iedziała, że p artje socjalistyczne p rz e z y ­ w ają godło nasze „białą gęsią“, ale nie m ogła pojąć, że P a w e ł, jej m ąż ukochany, p o w tarza to bluźnierstw o. On tym czasem zapam iętał się zupełnie.

— Zdejm to ptaszysko p rz e k lę te ! — syknął.

— P a w e ł! — za w o łała z ro zpaczą żona. — I to ty ? Ty, Polak z k rw i i kości, m ów isz to?...

—- P o lak! P o lak! — przed rzeźn iał ją mąż.

Ja nie jestem żaden „P olak“, ani „F rancuz“, ani

„C hińczyk“, tylko r o b o t n i k — ro zum iesz?!

W ikta spojrzała nań z politow aniem .

— To dlatego, żeś robotnik uczciw y, to ci już nie w olno narodow ości sw ej m ieć? — rz e ­ kła. — Jeno m asz b y ć rzeczą, jak nieprzym ie- rzając ten stołek, lub ce b ra tk a , albo też owo pomietło, tam pod ścianą?!

— W ik ta!! — k rz y k n ął m ąż groźnie.

— A złość się, a groź, niedbam o to, gdy serce mi pęka! — w yb u ch n ęła żona. — To

2*

(22)

20

tw ój dziad na S ybirze zginął za P oiskę, a ty dziś w sty d zisz się przyznać, żeś jej synem , dla­

tego, że ci parch pierw szy lepszy głupstw n a­

gadał?!...

— Kobieto, miłcz!... Żydzi, cz y nie żydzi, to jest potęga, co św iatem zatrzęsie całym , to siła! A kto z niemi idzie ten biedy nie zazna pod ich obroną!

P a w ło w a głow ą pokiw ała litościw ie.

— Tanio w a s kupili! — rz ek ła z pogardą — za pięść silną i pieniędzy g arść! Tanio!...

— Milcz!...

— Ani m yślę! Dzieci słuchają przecie — m am pozw olić, by w y ro sły na łotrów , co św ię­

tości sta re sprzedadzą za płacę lepszą lub kęs stra w y ?

P a w e ł ro zszalał się na dobre.

— A ja nie pozw olę, b y w y ro sły na „bur­

żujów “, co w brednie jakieś stare w ierzą! — k rzy k n ął z w ściekłością. — P re c z z tern!...

I ku ścianie się zw rócił, chcąc ze rw ać z niej orla i o b ra z y św ięte — ale kobieta uprzedziła go jednym skokiem i stan ęła p rz ed nim groźna, d y szą ca gniew em św iętym .

— S łysz, ty ! — rzek ła głucho, ale także głosem , jakiego nie sły szał nigdy. —• G dybyś

(23)

21 mi palcem jeno tknął coś z tego, co tu na ścia­

nie zaw iesiłam albo g d y b y ś popełnił coś, co w sty d em jest dla człow ieka uczciw ego, w eztne dzieci i pójdę w św iat, że i pod ziem ią mnie nie znajdziesz! T ak mi dopom óż P an ie Boże! — dokończyła, uderzając się w piersi.

A tak a siła dźw ięczała w jej głosie, biła z oczu gorejących, że P a w e ł uląkł się i nacis­

n ąw sz y czapkę poszedł precz, p rzy rzek ając sobie w duchu, że raczej „partji“ się narazi, niż

zm usi zonę do spełnienia groźby.

A ty m czasem „m iędzynarodów ka“ ży d o w ­ ska hulała w P olsce bezkarnie. Młode państw o nie m iało sił ni dośw iadczenia dość, b y szko­

dliw e zakusy stłum ić w zarodku.

Niemcy i R osja za w sze lk ą cenę p ra g n ący zniw eczyć P olskę niepodległa, stanow iącą dla nich ciężką przeszkodę w zaw ojow aniu E u ro ­ py, nie żałow ali grosza. S zeroką stru g ą p ły ­ n ęły do P olski pruskie m arki i złoto rosyjskie dla tych, co podjęli się ro b o ty w y w ro to w ej, m ającej na celu: podciąć b y t gospodarczy i p ań stw o w y Polski, b y potem tę zdem oralizo­

w aną, rozpolitykow aną niezdrow o głodną, ro z­

hukaną bezpraw iem m asę ludu cisnąć b ezbron­

ną prosto w stalo w e szpony N iem ców i k rw a ­ w e łapy Sowieckiej Rosji.

(24)

22

I ta k choć państw o polskie w ym agało w zm ożonej i w ytężonej pracy , choć w Niem­

czech sąsiednich i ultralew icow ej Rosji S ow iec­

kiej, pracow ano po 10 a n aw et 12 i w ięcej go­

dzin na dobę, w P o lsce zniżono liczbę godzin p ra c y do minimum niespotykanego gdzie indziej w św iecie: do 46 godzin na tydzień!

Jednocześnie w y śru b o w an o place do w y so ­ kości niebyw ałej, znosząc w szelk ą kontrolę nad ilością i jakością w ykonanej w oznaczo­

nym czasie roboty, zw alczając brutalnie w sze l­

ką chęć n a p ra w y niezdrow ych stosunków . R ozpoczęły się bezrobocia, zw ane strajk a­

mi, k tó re pro w ad zan e bez rozumu, m iary i za­

stanow ienia; — zam iast popraw ić dolę ro b o t­

ników p o g o rsz y ły ją jeszcze bardziej.

A jak zbrodniczo i celow o prow adzono tę akcję, jak zabito w pracow nikach poczucie god­

ności w łasnej i narodow ych obow iązków , św iad c zy fakt, że w chwili, gdy n aw ała bol­

szew icka szła na P olskę, „partja“ nakazała ogólny strajk kolejow y i — kolejarze u chw a­

lili!... Q dyby nie zm ilitaryzow anie kolei, b y ła ­ b y P o lsk a bezbronna w p ad ła w ręce Rosji, nie m ogąc dow ieść ani żołnierza, ani amunicji na front!...

(25)

23 P a w e ł, działając gorliw ie w m yśl o trz y ­ m anych rozkazów kierow ników partyjnych, w k ró tce zaszedł tak dalece, że dał się użyć jako ślepe narzędzie p rz y w ykonyw aniu zb ro d ­ niczych często zam achów na mienie fab ry k an ­ tów . W jednej z takich w y p raw , zaare szto w an y przez policję, dostał się do w ięzienia śledczego, w k tórem przesiedział blizko pół roku.

O dy został nareszcie w ypuszczony z w ię­

zienia, pierw szą jego m yślą było uczucie r a ­ dości odzyskanej sw obody, a rów nocześnie chęć najprędszego zobaczenia się z żoną i dziećmi.

Ja k tylko w ięc, po załatw ieniu w kancelarji w ięziennej różnych formalności, otw orzyli mu bram ę, sk iero w ał się natychm iast w stronę domu. Aliści, zaledwie, uszedł kilkanaście k ro ­ ków, spotyka sw ojaka, k tó ry p ierw szy go ze w si w yciąg n ął — S taśk a G ąsiora.

— A i P a w e ł ! jak się m asz, nareszcie cię w ypuścili? — za w o łał Stasiek, w yciągając rękę.

— W itaj bracie, — co sły ch ać? Jużetn się ta k stęsknił do ludzi i swoich, że i w y p o w ie­

dzieć trudno, — pilno mi uściskać kobietę i dzieciaki. D latego w y b acz Staśku, że cię po­

żegnam.

(26)

24

To m ówiąc, — podał mu rękę, chcąc iść da­

lej, ale spojrzaw szy n a tw a rz to w arzy sza , uj­

rz ał na niej jakieś zm artw ienie czy frasunek.

— Co ci to, S taśku, choryś czy co; taki jesteś jakoś m ark o tn y ?

— Ej — nie, tak sobie tylko, niew esoło na świecie, bracie, — w iesz co, zajdźm y na chwilę do Szmula, bo i ty zbiedzony strasznie, a i ja mam ci coś rzec.

— D obrzeby to było — odrzekł P aw e ł, w którym na w spom nienie Szm ula, sta ry nałóg odezw ał się, — po długim poście przepłókać sobie gardło i p raw d ę pow iedzieć w ielką mam ochotę, ale w idzisz, że najpierw przecie iść m uszę moje robaki uścisnąć.

— Kiedy bo — w idzisz P aw le, — w łaśnie nie m asz co się bardzo spieszyć, bo tw ojej ko ­ biety i dzieci niem a w Łodzi.

— Co ty gadasz — dla B oga — a gdzie się podzieli? — zaw o łał P a w e ł, ch w y ta ją c za r a ­ mię G ąsiora, — m ów mi żyw o praw dę, bo du­

sza ze mnie w yjdzie;

— C zekajże —• puść mnie, — oto w łaśnie chcę ci to pow iedzieć i dlatego m ówię ci zajdźm y do szynku do osobnej stancji — to w szy stk o dokum entnie opowiem. P rzecie tu na ulicy nie

(27)

25 mogę sta ć godzinę i gadać z tobą, bo patrz, jak się ludziska gapią na nas. Chodźże!-

I u jąw szy P a w ła pod rękę, praw ie gw ałtem w ciągnął do brudnej sieni, skąd tylnem w ej­

ściem dostali się do w pół ciem nego pokoiku, w k tó ry m z pow odu rannej jeszcze godziny nikogo nie było.

— Hej panno — p roszę dać tu duchem czterdziestkę i coś do z a k ą sk i! — k rzy k n ął S ta- siek do bufetu, znajdującego się w pierw szej stancji od ulicy.

— Czekaj, P a w le — z a ra z — jeno nam po­

dadzą, — m ów ił do to w arzy sza , w idząc jego niecierpliw ość i w idoczny niepokój, — w dwóch słow ach to się nie da zrobić, — przecieżeś chłop, miej cierpliw ość.

Ale w idać było, że i jem u jakoś nie raźno i że nie m oże zacząć.

W tej chwili m łoda rudow łosa dziew czyna, setnie brudna, w niosła butelkę w ódki, kilka bułek i na w y szczerbionym talerzu dw a śle­

dzie, a p o staw iw szy to w szy stk o na stole, z a ­ p y tała?

— A piw a nie trz e b a ?

— Później — później, te ra z panno Ryfko proszę zam knąć drzw i i nie puszczać tu niko-

(28)

26

go. No P a w le w tw oje ręce — m ówił — nale­

w ając szybko kieliszki.

— B óg zapłać S taśku — w ypiję — tylko gadaj prędko co m asz gadać.

G ąsior nalał jeszcze po jednym i zm usiw szy P a w ła do w ypicia zaczął w ten sposób:

— G dy cię zaaresztow ali, to tw oja baba m ało się nie zabiła od w ielkiego żalu, aż p rz y ­ k ro było człow iekow i sły szeć jej narzekania i przekleństw a, k tó re rzu cała na tych, co cię do tej roboty w ciągnęli. „A byście — m ów iła — przepadli w y an ty ch ry sty , żydow skie parobki, odmieńce, obieżyśw iaty, zdrajcy, Judasze, za to żeście mego chłopa zgubili; — m ało wam krw i i łez naszych, że ta k cięgiem na z a tra c e ­ nie lud B oży prow adzicie“. W idzę ja, że ci p a r­

tyjni, co tam byli zaczynają się m arszczyć i szeptać coś do siebie, w ięc mówię jej zcicha:

— Dajcie spokój, P a w ło w a , na B oga! S w o­

jemu nie pom ożecie, a z czego żyć będziecie, jak p artja się rozgniew a i zapom ogi w am nie

d a? , . g ; j

A ona na to ,'ja k nie krzyknie:

— Nie chcę ja ićh Judaszow skich pieniędzy ! C hoćbym z głodu um rzeć m iała z dziećmi, to um rę, a nie w ezm ę — pow iada — tych groszy, na k tórych łzy, krew i hańba ciąży!

(29)

27

— Ona!... Jakbym ją sły szał! — szepnął P aw e ł.

— Tłum aczę — ciągnął S ta d i — p e rsw a ­ duję, darem nie. Nie i nie! M yślę sobie ted y : źle będzie, bo kto jej pom oże, skoro nikomu się nie przelew a, w ięc m ów ię jej to. A ona mi na to...

— No co? C o? — naglił P aw eł.

— P ow iedziała, że pójdzie z dziećmi w św iat, a party jn y ch pieniędzy nie przyjm ie.

1 dotrzym ała.

— Jakto!... —w y jąk n ął P a w e ł. — Jakto?...

— A tak,! P oszedłem tam do niej za parę dni

— p atrzę, dom pusty, bielą, m yją dla now ych lokatorów ... P y tam , m ów ią mi, że sprzedała, co się: dało z rzeczy, resztę spakow ała w w ę ­ zełki, popłaciła tych trochę długów , coście po­

no mieli i pojechała z dziećmi na kolej.

P a w e ł siedział bez ruchu, osłupiały, zgnę­

biony... O czym a duszy w idział żyw o tę chwilę, g d y to W ikta, broniąc św iętości, odejściem mu groziła, a gdy popełnił coś, co w sty d człow ie­

kowi uczciw em u przynosi...

— D otrzy m ała!..v — szepnął gorzko. — D o­

trzym ała!... / ‘p.

(30)

28

Stach m ilczał także, unikając jego w zroku.

P a w e ł po chwili w ziął czarkę w ódki, w ychylił duszkiem i ciężko postaw ił na stole.

— D okąd p o szła? — spy tał chrapliw ie.

S tach m ilczał chwilę.

— Niew iadom o nic pew nego — zaczął z w a ­ haniem — ponoś za Siedlcami, gdzie razem z dziećmi miejsce p rz y dw orze dostać miała.

Ale...

T u u rw a ł zakłopotany.

— Ale co?... gadaj! — naglił P a w e ł.

— Bo to w iesz, że w tym w łaśnie czasie odparliśm y bolszew ików od W a rsza w y . W ięc...

— W ięc co?... C zyś oszalał, że tak ględzisz, gdy ze mnie dusza w ychodzi !?!...

S tach podniósł się i ręce mu na ram ionach położył.

— P aw le — rz e k ł serdecznie — pam iętaj nad w szystkiem — w ola jest B oża!... Dużo, dużo nieszczęść doznali ludzie, zw łaszcza tam , gdzie w ojna się toczyła...

— O adaj: co z moimi! — p rz e rw a ł P aw eł.

S tach głow ę zw iesił milcząco.

— G adasz, cz y nie? — huknął P a w e ł z ry ­ w ając się z ław y , d rż ący z trw ogi i niepokoju

— żyją?...

(31)

29 S tach podniósł nań oczy, łez pełne i ciągle m ilcząco głow ę p o trz ą sa ł przecząco.

P a w e ł p atrz y ł skam ieniały, blady jak ścia­

na, potem zachw iał się i runął ciężko na ław ę.

S ta n isła w skoczył na ratunek^ zlał mu głow ę i tw a rz w o d ą św ieżą, koił, pocieszał, jak umiał, że w reszcie P a w e ł w sp a rł głow ę na sk rz y żo w an y ch na stole ram ionach i w ybuch­

nął płaczem .

P o długiej chw ili nieszczęśliw y uspokoił się nieco i podniósł głow ę.

— Ja k to b y ło ? M ó w ? — sp y tał zdław io­

nym głosem , ocierając oczy.

— Sam w iele nie w iem , p ró c z tego, że ko­

bieta za Siedlce ponoś jechać m iała. A potem jeden stąd, co w tam tejszy ch stro n ach z puł­

kiem był, m ów ił, że pod jakim ś zagajnikiem, kęd y bitw ę stoczono, p rzy drodze, znaleziono tru p y jej i dzieci szrapnelem rozerw an e.

— P o zn ał ich? — p y ta ł Paw ełl dysząc.

—• Juści! T w a rz e oszpecone były, ale odzież znał dobrze a i w iek dzieci p aso w a ł akuranie!...

Zresztą...

— Co zresztą? ...

— P o zn ał medalik, co w zanadrzu miała...

bo obszukali ich p rz ed pochowaniem ... ot masz... częstochow ski, złoty...

(32)

30

S pojrzał nieszczęsny i w oczach mu się za­

ćm iło: poznał m edalik żony.

N akoniec po długiej chwili, ze rw ał się i k rz y k n ą w sz y : „W ódki!“ sam p o rw a ł za bu­

telkę, w której jeszcze było z parę kieliszków i duszkiem w ychylił do reszty , potem w ybuch­

nął dzikim śm iechem ta k strasznym , — że S taśka m róz przeszedł.

— Ha! ha! ha! gadaj dalej — czem u mil­

czysz ?

— P a w le ! P aw le! — uspokajał go S ta c h .—

Ciężkie to, praw d a, ale: Bóg zasmuci, Bóg po ­ cieszy, pow iadają.

— D ajże mi pokój, — k rzy k n ął P a w e ł — ze sw ojem i pocieszeniam i. Co ty m ieszasz ja ­ kiegoś B oga do sp raw n asz y ch ? P rze cie to w a ­ rz y sze jasno w ytłum aczyli, że to w szy stk o bzdurstw o, w ym yślone p rzez klechów i burżu­

jów, a b y nas obałam ucić. To oni przeklętniki w szystkiem u winni i drogo mi za to zapłacą!

— P aw le, P aw le, — upam iętaj się, co ty pleciesz i nie bluźnij lepiej po próżnicy. Któż z ludzi w inien tem u, że tw oja żona u m arła ?

— A w łaśnie, że owi burżuje i ich p rz y ja­

ciele, k tó rz y nie chcą, ażeby robotnik by ł ta ­ kim panem, jak i oni. Co ty, głupi, w iesz!

(33)

31

— Ale tern lepiej, tem lepiej •— ry k n ął P a ­ w eł, w a ln ą w szy w stół pięścią •— przynajm niej nikt mi nie będzie przeszkadzał m ścić się na tych zbrodniarzach, w yzyzkiw aczach, kapitalistach.

I p o rw a w sz y się z miejsca, — zanim w z ru ­ szony i p rz estrasz o n y S tasiek m ógł go po­

w strzy m ać, — runął w e drzw i i w y b ieg ł na ulicę.

Gąsior, zap łaciw szy rachunek w szynku, w y sze d ł rów nież, ale gdy obejrzał się w jedną i drugą stronę, nigdzie już nie zobaczył sw oja­

ka. M yślał sobie, że pew nie od wielkiego zm ar­

tw ienia P a w ło w i pom ieszało się w głow ie, — a nie w iedząc co dalej robić, pow lókł się ku

■domowi, w zdychając.

II.

P o opisanych w ypadkach, P a w e ł znik­

nął zupełnie z oczu znajom ych i jakiś czas ni­

gdzie się nie pokazyw ał. P odobno chorow ał cię­

żko, a po w yzdrow ieniu p a rtja w y sła ła go z Łodzi do Sosnow ca, aby tam pom iędzy g ó r­

nikami i robotnikam i fabrycznem i roznosił ro z ­ m aite proklam acje i pism a socjalistyczne oraz w e rb o w a ł now ych zw olenników .

Ale już i w śró d robotników dość mieli „raju p artyjnego“. Znaczna grupa postaw iła się ostro

(34)

32

w obronie religji i n arodow ści: P a w e ł by ł ró w ­ nież na tem zebraniu i po ra z p ierw szy w życiu zadrgało mu serce w piersi i w jego ciem nej a obałam uconej głow ie zbudziła się myśl, że i on przecież jest Polakiem , że urodzony jest i w y c h o w an y w św iętej w ierze katolickiej.

G dy pow rócił z onego w iecu do zajm o­

w anego m ieszkania, nie poszedł — jak zw ykle

— w ra z z tow arzy szam i do szynku, w którym się często ich kom panja zbierała, ale p ołożył się na posłanie; usiłow ał zasnąć.

N apróżno jednak zam y k ał oczy i przy tu lał się do poduszki — zasn ąć długo nie mógł.

D aw no zapom niane o b razy z czasów dzie­

ciń stw a poczęły w duszy jego p o w staw a ć z n ieb y w ałą jasnością. I w iejski kościółek, do którego chodzi} niegdyś, i chatka ojców, i m ęka P ań sk a p rz y drodze i tw a rz e rodziców ,, braci, sióstr i znajom ych p rz esu w ały się w jego du­

szy.

W piersiach uczuł tęsknicę jakąś dław iącą, b ra k tchu, p o trzebę g w a łto w n ą odetchnięcia p ow ietrzem stro n rodzinnych.

M ęczył się długo i łam ał ze sobą, aż w re sz ­ cie udał się do kom itetu partyjnego, żądając kilkotygodniow ego zw olnienia, a tak że pienię­

d zy na drogę.

(35)

33 Ale nie tak to łatw o zejść ze złej drogi, jak w ejść na nią. P rz y ję to go drw inam i, dopytując n atarczy w ie o pow ody w ędrów ki, a gdy się w ym ów ił, że mu tęskno do stron rodzinnych i starej matki, — w te d y panow ie to w arzy sze p ow stali na niego zgóry, w y m y ślając mu:

— Cóż ty nie w iesz, że tw oją rodziną jest tylko p artja, że nie w olno ci m ieć burżujskich zachcianek, ani czułostek; m y cię z tego w y le ­ czy m y — nie bój się.

W iele takich i innych w y m y słó w musiał w ysłuchać, — nakoniec pozw olili mu puścić się w drogę, ale dając mu za zw ierzchnika i to w a ­ rz y sza M oryca vel M ośka Q ringlasa.

Zadaniem ich było k rzew ić strajk pom iędzy robotnikam i rolnymi, ro zbudzać w szędzie niena­

w iść klaso w ą i b urzyć nam iętności, podjudza­

jąc służącego przeciw gospodarzow i, gospoda­

rz a przeciw ko obszarnikow i — jednem sło­

w em , siać w ichry, aby potem zbierać burzę.

I oto dlaczego spotykam y tych dw óch dzia­

łaczy na drodze, w iodącej w rodzinne stro n y P a w ła .

P a w e ł z ro z k o szą oddychał w onią pól ro ­ dzinnych, k tó ra, w nikając w jego piersi, bu­

dziła daw no zapom niane uczucia i w spom nie­

nia.

W ro g o w ie lu d u . 3

(36)

34

I dopraw dy, trudno w to uw ierzyć, ażeby człow iek — p a trz ą c y na cuda p rzy ro d y , w któ ­ ry ch na każdym kroku przejaw ia się m oc i po­

tęga i dobroć m iłosiernego S tw ó rcy — nie pod­

niósł m yśli sw ej ku Tem u, k tó ry to w szy stk o stw o rzy ł.

To też i w duszy P a w ła , w m iarę p osuw a­

nia się naprzód, robiło się coraz jaśniej i lżej.

Chwilami tylko, gdy przypom niał sobie, z czyjego on tu ram ienia i poco w y słan y , — zjaw iała się na tw a rz y zg ry zo ta i pon u ry sm u­

tek. W sz ak on w y sła n y poto, ażeb y niedopu- ścić do zebrania z pola ty ch oto d aró w Bożych, k tó ry c h sam w idok ra d o w ał duszę jego, a k tóre obfity o b iecyw ały plon, dzięki w czesnej i cie­

płej wiośnie.

Tum aniono go w praw dzie, że on idzie w y ­ zw alać braci robotników rolnych, w y z y sk iw a ­ nych p rzez obszarników „burżujów “, idzie po­

lepszyć ich dolę, — ale P aw ło w i te argum enty niebardzo już trafia ły do przekonania. Nie był on, pomimo ciem noty sw ej — pozbaw ionym w zupełności tak zw anego chłopskiego rozumu, k tó ry w sk a z y w a ł mu, że jeżeli zniszczyć w ięk ­ szych w łaścicieli ziemi, to gdzież znajdą zaro ­ bek i utrzym anie te tysiące służby dworskiej, te tysiące kom orników , na w si mieszkających*

(37)

35 k tó ry ch p rzew ażn y dochód pochodzi z zarobku p rzy w iększych dw orach.

Mówili mu, że jeżeli socjaliści dojdą do w ła ­ dzy, to odbiorą ziemię w łaścicielom i rozdadzą w szystkim , k tó rzy są jej pozbaw ieni i że w ted y k a ż d y będzie rów nym panem, — ale z drugiej stro n y już niejednokrotnie przekonał się, że nie w szy stk o praw da, co opow iadają p ro w o d y rzy i agitatorow ie, że te piękne słow a służą n aj­

częściej jako lep na głupich dla łatw iejszego ich skaptow ania.

B yło mu w ięc na duszy źle — bo by ł w nie­

zgodzie z sam ym sobą — i nie w idział w y j­

ścia.

Szedł tedy, nie w iele zw ażając na gaw ędy M ośka, k tó ry ciągle mu kładł w uszy różne a r ­ gum enty, jakiemi mieli tum anić lud B oży.

Zapom niał się n aw et ta k dalece, że na w i­

dok pięknej kapliczki z figurą M atki Boskiej z D zieciątkiem Jezus, — mimowoli sięgnął ręką do czapki, gdy w tem zabrzm iał mu w uszach złośliw y śm iech to w a rz y sz a w ra z z w y k rz y k ­ nikiem:

— Aj, — aj! — Co ja w idzę, postępow y to ­ w a rz y sz P a w e ł kłania się bałw anom , przez głupich ludzi ustaw ionym kolo drogi? No — no,

3*

(38)

36

— pow iem o tem w partji, — będą bardzo radzi i podziękują pięknie.

— Co ci głupi do tego, — oburknął trochę zm ieszany P a w e ł, — cóżem to nie sły sz a ł jak B ium berg gadał na w iecu w Czeladzi, że wolno każdem u w ierzyć, w co mu się podoba.

Mówili w ięc już m ało ze sobą i tylko o sp ra­

w ach partyjnych. T ak doszli do Jedlińska. Tam przenocow ali a nazajutrz, skoro św it, ruszyli w dalszą drogę. W reszcie ujrzeli zdała w ieżę toporskiego kościółka i figurę w polu, pode w sią, gdzieto niegdyś, przed laty P a w e ł żegnał

się z m atką. |

Na ten w idok se rce m ało nie w y skoczyło mu z piersi. Nie chcąc jednak zdradzać się z uczuciami p rzed żydem , rzekł, zatrzym ując się:

— Oto w idzisz p rz ed nami T opory, leżą w po p rzek drogi. Na praw o, gdzie w idać koś­

ciół, niedaleko jest karczm a, idź w ięc za raz tą dróżką w praw o, to prosto trafisz do niej, a że tam siedzi tw ój, to się prędko porozumiecie.

Ja zaś pójdę na lew o, gdzie na końcu w si stoi nasza chałupa, zabaw ię trochę u sw oich a jutro rano, albo jeszcze dziś w ieczór przyjdę do k a r­

czm y, to się naradzim y, co do niedzielnego wiecu.

(39)

37 I to m ów iąc skręcił odrazu z drogi na mie­

dzę polną, podczas gdy M osiek zw rócił się dróżką na praw o ku w idniejącem u zdała ko­

ściółkowi.

P a w e ł stan ąw szy po niedługiej chw ili u stóp pam iętnej figury, nie mógł dłużej p o w strzy m ać sw ego w zruszenia. Z piersi dobył m u się cichy jęk i runął k rzyżem na ziemię, obejm ując tę m atkę ziemię, a łzy, daw no niew idziany u nie­

go gość, potokiem z ócz jego popłynęły, a u sta p o ru szy ły się słow am i daw no zapom nianej m o­

dlitw y.

I było mu tak dobrze, ta k błogo, jak dzie­

cięciu, tulącem u się po długiem niew idzeniu do piersi m atczynej...

I czuł, jakby w ęże, opasujące i duszące mu piersi, w ęże zawiści, zniechęcenia i rozgo­

ryczenia do ludzi, zw olna w y p e łz a ły z piersi, ginąc gdzieś w kierunku, z którego przy szed ł w te strony.

I cichy, uspokojonjr, ro zrad o w an y , tuląc się do m atki-ziem i, szeptał drżącem i ze w z ru sze­

nia u sty :

„Z drow aś M arjo...“

P o d czas g d y P a w e ł leżał krzyżem u stóp figury, dróżką od w si zbliżały się dwie postacie niew ieście. Jedna z nich kobieta już przeszło

(40)

38

pięćdziesięcioletnia, nietylko w iekiem ile w i­

docznie ciężką p racą i troskam i przyciśnięta do ziemi, o licu pooranem zm arszczkam i, druga zaś m łoda i hoża dziew czyna lat osiem nastu, obydw ie z m otykam i w ręku. Z bliżyw szy się do figury i w idząc podróżnego w kornej p o sta ­ wie, p rzy k lęk ły rów nież naboku, chcąc odm ó­

w ić zw y k ły paciorek na w iadom ą intencję. Ze złożonem i pobożnie rękom a, w zniosły oczy w górę, a usta ich. szeptały „Z drow aś M arja“.

W tejże chwili podróżny podniósł się z zie­

mi i pozostając na klęczkach bił się w piersi, a w z ro k stare j kobiety mimowoli spoczął na jego tw arzy .

P rz e z chw ilę w idać było na jej tw a rz y jak­

b y osłupienie, następnie głęboką radość, a z ust w y rw a ł się k rzy k :

— M atko N ajśw iętsza! toć mój P a w e ł! moje d ziec k o !

P a w e ł na głos ten z e rw ał się z klęczek, chw ilkę jedną p atrzał zdum iony, i w m gnieniu oka padł do kolan staruszki, w ołając:

— M atuś moja serdeczna! m atuś!

I dwie te postacie złąc zy ły się w silnym uścisku, a z ócz ich p ły n ęły łzy radości, — słychać było tylko od czasu do czasu pojedyn­

cze okrzyki.

(41)

39

— A w ięc M atka B oska w róciła mi cię! Mój sy n u jedyny! Dzięki Ci Boże!

P rz e z ten czas dziew czyna stała naboku z e złożonem i rękam i i zdum ieniem w oczach.

G dy p rz eszły pierw sze chw ile radosnego uniesienia, m atka zw róciła się do niej, w ołając:

— A uściśnij-że b ra ta rodzonego, toć to P a ­ w eł. — A do P a w ła : •— P a trz , nie poznałeś, to M aryśka, najm łodsza tw oja siostra.

{ dziew czyna jak sarn a skoczyła ku niemu i zaw isła mu obiem a rękam i n a szyi, a on ją p rz y g arn ął do sw ej szerokiej piersi i całując jej k ra sn e lice, drugą ręką pieszczotliw ie gładził w ło sy płow e i w p a try w a ł się w nią z ra d o śc ią ! P a w e ł w ypuściw szy z ram ion siostrę, znów zw rócił się do m atki i całując jej spracow ane ręce, zaw ołał:

— M atusiu jedyna, już też kiedy B óg m iło­

siern y pozw olił mi do w as pow rócić i do tej kochanej ziemi, ślubuję w am i M atce N ajśw ięt­

szej, że w as w ięcej nie opuszczę, ale aż do śm ierci służyć w am będę i p racow ać dla w as.

W iele zaw iniłem — dodał spuszczając głow ę — i z tych win moich szczerze się w am w y sp o ­ w iadam , a przecie m am nadzieję, że w y i P an B óg i ta ziemia św ięta odpuścicie mi, bo też bardzo byłem nieszczęśliw y. A człow iek bie­

(42)

46

dny i ciem ny, przyciśnięty biedą zaw sze skion- niejszy usłuchać złych ludzi. Ale B óg niech mi będzie św iadkiem , że w ięcej nie dam się s p ro ­ w adzić na złą drogę, bom już poznał jaki to gorzki sm ak pozostaw ia w ustach i w sercu.

M atka p łak ała ze szczęścia a M arysia pod-^

skoczy ła i zaw o łała ży w o :

— Aj! T ożto radość będzie, gdy pow iem o tobie w e w si, bo ty nic nie w iesz, kto u nas jest!...

M atka szybko trąc iła ją, k ładąc palec na ustach a dziew czyna u rw a ła nagle, za cze rw ie­

niw szy się po uszy.

P a w e ł p atrz y ł zdum iony.

— Co to zn a c z y ? Kto u w a s je st? — p y tał.

— Ej, nic w ażnego! — w y k rę c a ła się sio­

stra.

— Jakto!! P rzecie w idzę, jak z m atką znaki sobie dajecie! Co w y kryjecie przede m ną? — py tał z żalem .

P aw le! — rz ek ła m atka dziwnie u ro c zy ­ ście, choć uśm iechała się przez łzy. — Nie do­

pytuj się, sam u jrzysz kogoś!... D obrze znajo­

mego!... C hodźm y do domu!

P a w e ł usłuchał m atki. P om yślał sobie, że to m oże p rz y sz ły m ąż M arysi, zalotnik m iły,

(43)

41 czeka n a nie w chacie, w ięc nie nalegał w ięcej i ruszyli żyw o.

P a w e ł podniósł głow ę i ze zdum ieniem za­

czął p atrzeć przed siebie, stan ąw szy jak w ry ty wr miejscu. N apróżno oczam i szukał nędznej chałupki stojącej na pustkow iu nagiem, to jest takiej, jaka mu się p rz ed staw iała w pamięci, z tej chw ili w której opuszczał ją. W tem miej­

scu w idział porządnie obielon3r domek k ry ty gontem , a okolony ładnym ogródkiem , w k tó ­ ry m w idać było kilkadziesiąt d rzew ow oco- w ych.

— A to co się stało — zaw o łał — gdzież nasza chałupa?

M arcinow a roześm iała się serdecznie.

— W idzisz synku, toś nie poznał w łasnego gniazda, toć ono sam o, ale nieco ogarnięte i do­

p row adzone do porządku.

— Ale któż to w am w szy stk o pięknie tak urządził i z pustkow ia ta k ą m iłą zagrodę zro ­ bił?

— A toć m y sam i w łasnem i rękam i p rzy dobrej radzie rozum nych ludzi, k tó rz y piszą m ądre książki — a głów nie zaw dzięczać to m o­

żem y naszem u kochanem u księdzu proboszczo­

wi, k tó ry nas ośw iecił i drogi w sk az ał i do do­

brego zachęcił.

(44)

42

P o chwili przekroczyli próg c h a ty ią w eszli do izby. Ściany w niej bielutkie, na nich o b razy św iętych pańskich z pozatykanem i za nie pal­

mami i w ianuszkam i z ziół pośw ięcanych na Boże Ciało. Bliżej okna wisa} w cale udatny p o rtre t T adeusza Kościuszki, — obok półeczka mała, a na niej kilkanaście w iększych i mniej­

szych książek, pod ścianam i ław y, przed nimi stół biały, p rz y k ry ty dość grubą, ale czystą serw etą, a na nim m isa jajecznicy, oraz chleb i sól.

P aw e ł był jak oszołom iony, — w odził jeno oczym a naokoło, — ale ży w a jak skra M a ry ­ sia nie dopuściła go do dalszych pytań , jeno szczebiocząc w esoło posadziła za stół, w ło ży ła mu w ręce łyżkę i chleb w ołając:

•— No, dalej braciszku, w eźno się jak się p a trz y i poprobuj czy dobrze umiem robić ja ­ jecznicę, — widzicie m atusiu jak się chyżo uw i­

nęłam , dodała zw racając się do m atki, — jeno proszę w a s siadajcie rów nież koło P a w ła i jedźcie razem , bo on sam na pew no nie ze­

chce.

— B ędziem y albo w szy sc y razem jeść, albo ja w cale nie w ezm ę do u st — dorzucił! P a w e ł a co praw da, to mi się z radości nic a nic nie chce jeść i chyba tylko dlatego, że to tw oja

(45)

43 robota M arychno i że w szy sc y razem usiądzie­

m y — to będę jadł.

Usiedli ted y i zaw inęli się żyw o kolo jedze­

nia, tylko M arysia kręciła się na ław ce i oglą­

dała ustaw icznie; aż P a w e ł rz ek ł:

— Ej, w idzi mi się, że w eselisko w pow ie­

trzu wisi!... — i roześm iał się z zakłopotania siostry.

A w tem cień m ignął przed oknem : kobieta jakaś w e sz ła do sieni, trzy m ając w ręce kosę i sierp i w progu stanęła.

— P o tra w ę idę, m atusiu! — za w o łała w e ­ soło.

Nagle urw ała, pobladła, kosa i sierp w y p a ­ dły jej z ręki.

— P aryeł!! — k rzy k n ęła p rzeraźliw ie i o dizw i się oparła, jakby zem dleć m iała.

A on z e rw a ł się i stał jak skam ieniały, oczy oczy u tkw iw szy w przybyłą... Nagle skoczył ku niej i w ram iona chw ycił słaniającą się.

— Wikta!'... W ikta!... To ty ? O B oże! — p o w tarzał i łzy p ły n ęły mu po tw arzy .

Ona tuliła się doń, słow a nie m ogąc w y ­ rzec, ale już w ta rg n ę ły do izby dwie m ałe za­

w adiackie postacie chłopaka i dziew uszki i z okrzykiem : „ T a ta !“ rzuciły się ku niemu...

(46)

44

Długo uspokoić się nie mogli, a gdy w re sz ­ cie przyszli do siebie, zasiedli znów kołem , a W ikta opow iedziała m ężow i w szy stk o jak było. Jak istotnie m iała jechać do Siedlec, ale bojąc, się bolszew ików , w ostatniej chwili ro z ­ m yśliła się i schroniła pod opiekę m ężow skiej m atki. Jak tęskniły obie, m yśląc, że P a w ła już nie zobaczą może, m odląc się, by go im Bóg pow rócił.

— A co znaczy tw ój m edalik w zanadrzu tej nieszczęśliw ej zm arłej? — p y tał mąż.

— S potkałam w drodze jakąś kobietę bie­

dną, co rów nież z dwojgiem dzieci do B rześcia do rodziny jechała, po śm ierci m ęża, robotnika w Sosnow cu. T ak b y ła o bdarta, że w idząc, jak d rży z zimna, dałam jej sw oją s ta rą spódnic^, kaftan, zapom niaw szy, że w kieszeń jego w ło ­ ży łam medalik, którego sznurek p rz e rw a ł mi się przed sam ym w yjazdem na dw orcu.

T ak ted y w szy stk o w ytłum aczonem zostało.

Zkolei P a w e ł opow iedział o sobie w szystko a potem zakończył:

— T e ra z już m inęła bieda! Nie rozłączym y się nigdy i razem Bogu dziękow ać będziem y, że nam się połączyć pozw olił!

— Ale jakże będzie z „p a rtją“ ? — p y tała z o baw ą żona. — T oć ty tu z ich posłania je­

(47)

45 steś! Jak im na rękę nie pójdziesz, mścić się będą!

— Czekaj! P ójdziem y do proboszcza! — z a w o łała m atka. — On poradzi tem u.

— To idźm y za raz — rzekł P a w e ł, — bo najdalej jutro rano m am się spotkać z M ory­

cem; w olę przedtem poradzić się księdza pro­

boszcza, m oże mi powie, co czynić mam.

P oszli tedy, nie nam yślając się dłużej.

Na plebanji szczęśliw ie zastali proboszcza, k tó ry w łaśn ie w y b ierał się iść w pole. P rz y w i­

taw sz y się po chrześcijańsku „pochw alonym “ M arcinow a w krótkich słow ach przedstaw iła mu syna, oraz potrzebę, k tó ra ich skłoniła do proszenia o radę.

— W itaj moje dziecko — rzek ł serdecznie proboszcz — kładąc znak k rz y ż a św iętego na pochylonej głow ie P a w ła , k tó ry schylił się do jego ręki. Chodźcie do stancji, tam spokojnie ro zw aży m y rzecz i po staram y się złem u z a ra ­ dzić.

P a w e ł w yspow iadał się szczerze z całej sw ojej przeszłości, nie tając najdrobniejszych szczegółów , a z jego słó w w idać było, o ile sam brzydzi się daw niejszym i sw em i p o stę p ­ kam i i odczuw a szkodliw ość i przew ro tn o ść daw nych swoich to w a rz y sz y .

(48)

46

To te ż teraz, jedynem jego dążeniem było,

— zaradzenie złemu, k tó re p rz y jego w sp ó ł­

udziale groziło okolicy.

Z acny kapłan, w y słu ch a w szy w szystkiego i nam yśliw szy się chwilę, odezw ał się n a re sz ­ cie w te słow a:

— No, nie trap się P aw le, złego u nas nie dopuścim y i potrafim y mu zarad zić i tam ę po­

łożyć. U w ażam jednak, że lepiej będzie w łaśnie dopuścić do urządzenia wiecu, ab y w rzó d ten raz już pękł, i p rzestał jątrzy ć. D latego pow iedz tem u M ośkowi, żeś nam ów ił tutejszych gospo­

darzy' do udziału w wiecu, że jednak dla k o rz y ­ ści sp ra w y trzeba, abyście się nie znali i dlate­

go niech on do ciebie nie zachodzi. R esztę p o ­ zo staw mnie, ja potrafię to tak pokierow ać, aby szkody i k rz y w d y naszej nie dopuścić.

P o żeg n a w szy M arcinow ą z synem , ksiądz proboszcz zawoła} kościelnego i polecił mu iść na w ieś i zaw ezw ać z a ra z do niego kilkunastu gospodarzy.

G dy ci niebaw em nadeszli, zaw iadom ił ich o tern, co u w a żał za stosow ne i zalecił, ab y po­

starali się o jak najliczniejszy udział w w iecu m iejscow ej ludności, a rów nocześnie pouczył ich, jak m ają postępow ać i jak zw alczać b a ła - m uctw a, k tó re rozsiew ać będą źli ludzie.

(49)

47 N arada ta trw a ła przeszło dwie godziny, po- czem gospodarze rozeszli się pojedynczo do dom ów, ułożony już m ając dokładnie c a ły plan postępow ania.

N azajutrz była niedziela. Zrana, na kazaniu k siądz proboszcz m ówił o fa łszy w y ch prorokach, podług słów P a n a Jezu sa: „S trzeżcie się pilnie fałszy w y ch proroków , k tó rz y p rzychodzą do w a s w odzieniu ow czem , a w e w n ą trz są w it­

kam i drapieżnym i“.

P o nieszporach i odśpiew aniu pieśni do Naj­

św iętszej P a n n y lud pow oli zaczął w y su w a ć się na plac p rzed kościołem , gdzie w pobliżu g ospody urządzona b y ła ze stołu m ów nica, a przy tem stal duży stó ł otoczony ław kam i, d la przew odniczącego i aseso ró w w iecow ych.

M iejscow y sołtys głosem donośnym w e zw ał obecnych do uciszenia się, dla w ysłuchania przem ow y, z jaką p rzyjezdny gość z m iasta Ł odzi chce w ystąpić. Jak o ż z a ra z uciszyło się.

S ołtys z kilkom a pow ażnym i sąsiadam i, zajął m iejsce za stołem , a na m ów nicy pojaw ił się zna­

jo m y już nam pan M oryc czyli M osiek Grin- glas. Około stołu, na k tó ry m sta l Mosiek, sku­

piła się g a rstk a jego now ych przyjaciół i zw o ­ lenników w chałatach, naokoło zaś z w a rta fala m iejscow ych m ieszkańców . W tłum ie znać

(50)

48

było jakby oczekiw anie połączone z pew ną niecierpliw ością. Bliżej stołu, w idać było kilku­

nastu z tych gospodarzy, k tó rz y byli na n ara­

dzie u księdza. P a w e ł zaś pozostał nieco na uboczu.

W śró d ogólnej ciszy zabrzm iał głos M ośka:

„T o w arz y sz e!“

Zaledw ie przebrzm iał ten okrzyk, dał się sły szeć głos z pośród tłum u:

„T o w arzysze! w idzisz go, — a gdzie to my z tobą razem m ace jadali?

G ringlas na chwilę stracił rezon po tej przerw ie, ale po chwili rozpoczął: na now o:

„T o w arzy sze! Dzisiaj, gdy ca ły p ro le ta ria t w alczy ż burżujam i, posiadaczam i, nasza p artja socjal-dem okratyczna, jedyna obronicielka i o~

piekunka lud pracującego, — w y sła ła mnie tir do w a s to w arzy sze , z w ezw aniem , abyście bez zw łoki przystąpili w sz y sc y jak jeden czło­

w iek do nas, i skierow ali w szy stk ie sw e siły do w alki z burżujam i posiadaczam i czy to fa­

bryk, czy m ajątków ziemskich, a to dlatego, a b y na św iecie zaprow adzić n ow y lad, ab y k ażd y człow iek posiadał ró w n ą część w sz y st­

kich dostatków , ab y na św iecie za panow ała rów ność socjalistyczna, gdzieby nie było ani biednych ani bogaczów .

(51)

49 M y socjaliści dążym y do zniszczenia b u r­

żujów posiadaczy, a w ięc dla tego w zy w am w as tow arzy sze, abyście się w sz y sc y z nami złączyli, abyście poszli pod naszą kom endę, bo m y tylko m ożem y robotnika uszczęśliw ić. Nic słuchajcie burżujów i księży, k tó rzy w a s oba- lam ucają, plotąc w am duby sm alone o nag ro ­ dzie gdzieś tam, — gdzie nikt nie był, a każąc

tu cierpliw ie znosić w y z y sk i nadużycia kapi­

talistów .“

G dy to M osiek z w ielkim zapałem w y g ło ­ sił, p o w sta ła istna b urza w y k rz y k ó w i gw iz­

dali. C ały liczny tłum począł w ołać:

„P recz z nim! precz z p rzecherą! zrzucić go! Na księży napada, religję chce nam ode­

brać, a p su brat!

Lud począł się cisnąć gw ałtow nie w stronę stołu, na k tó ry m stał M osiek; naokoło w idać było tw a rz e rozpalone gniew em , w yciągnięte pięści i niaw iadom o coby się z M ośkiem stało, g d yby on nareszcie zm iark o w aw szy że źle, nie zeskoczył ze stołu pom iędzy sw oich zw olen­

ników i gdyby kilkunastu rozsądnych gospoda­

rz y nie w y stąp iło i nie zaczęło uspakajać obu­

rz o n y lud. C zas jakiś jeszcze szum iało i w rzało, jak w ulu na w yroju, — w reszcie na m ów nicy pokazał się Maciej Staw icki, gospodarz z Topo-

W ro g o w ie lu d u

(52)

50

rów , którego w sz y sc y w ielce pow ażali pom imo m łodego wieku, a to za jego naukę, i pośw ię­

cenie dla dobra w spółbraci.

To też i tera z, skoro zobaczono, że Maciej chce przem ów ić, niedługo uciszyło się w sz y st­

ko i zapanow ała cisza, w śró d której rozległ się dźw ięczny głos jego:

„B racia rodacy!

Niech w iedzą ta c y w rogow ie ludu, że po­

m iędzy nam i nie znajdzie głupców , k tó rz y b y u w ierzyli ich niedorzecznym obiecankom , ich m alow anym gruszkom na w ierzbie.

Ja k św iat św iatem istnieje, nigdy ludzie nie byli i nie b ędą ró w n i sobie w e w szystkiem . R ów ność zupełna, bezw zględna, jest tylko w o ­ bec Boga, przed którego obliczem czy bogaty cz y biedny jednakow ą m a w a rto ść. P ow inna rów nież b y ć tak że rów ność bezw zględna w szy stk ich ludzi w obec p raw a, do czego dążyć winniśm y.

Inna jest jednak rzecz w stosunkach m ate­

rialnych, gdyż tu panuje i musi panow ać ro z­

m aitość i nierów ność. Jedni są zdrow i, drudzy chorzy i kalecy.

T o znów jedni w sk u tek w ięk szy ch zdolno­

ści zdobyw ają w ięk szą naukę, gdy drudzy m o­

(53)

51

gą ją w m niejszym stopniu posiadać. T en ma zdolność do p ra c y fizycznej, ręcznej, inny m a sp ry t do handlu, niejeden będąc doskonałym robotnikiem — m a głow ę słab ą; jedni dorabiają się szczęśliw ie wielkiego m ajątku lub też dzie­

dziczą go po rodzicach czy krew nych, inni znów ży ją w ubóstw ie.

Słow em , rów ności zupełnej na św iecie nie­

ma i b y ć nie m oże. Ale religja n asz a św ięta uczy nas najgłów niejszego p rz y k azan ia B oskie­

go: „Miłuj bliźniego tw ego jak siebie sam ego“, a m iłość ta pow inna gładzić pom iędzy ludźmi w szelkie nierów ności stanow e, fizyczne, um y­

słow e i m ajątkow e.

M iłość ta i przekonanie, że w obec B oga i w ieczności, w sz y sc y jesteśm y rów ni, łagodzi w szelkie niesnaski, nienaw iści i zazdrości, po­

chodzące z nierów nego podziału dóbr ziem ­ skich, zw łaszcza, gdy się w spom ina na to, co pow iedziano w Piśm ie św., iż „komu w ięcej dano, od tego i w ięcej żądać się będzie“.

Socjaliści piszą w praw d zie w sw oich piśmi- dlach, że nie w alczą z religją ani z Kościołem, a ty m czasem m ieliśm y i dziś dowód, jak „to­

w a rz y sz “ bezczelnie śm iał napadać na stan du­

chow ny. Na każdym kroku stara ją się osłabić 4*

Cytaty

Powiązane dokumenty

Das Kapitel wird mit Erwägungen zur Grammatikalisierung, die als ein gradueller Prozess verstanden wird, abgerundet; hier werden u.a.. die para- digmatischen und

¡konsul.— Cieszy mnie jednak niezmiernie, że PIĘKNA NIEWOLNICA HAREMU 35 ' .... moc dać tej

A jednak Edison ma wrogów; ludzie ci nie znoszą wielkiego męża na odległość, nie znoszą nawet jego wynalazków, a na światło elektryczne patrzeć nie mogą..

Kwestia ta pozwala przybliżyć się do zrozumienia, na czym polega aprobata Szahaja dla stanowiska, które odczy­ tuje u „późnego” Rawlsa i które jest

Truchlał n a samo wspomnienie, że Grześ, żyjąc przez ta k znaczny przeciąg czasu pom iędzy roz- wiozłymi tow arzyszam i broni, mógł łatw o utracić to , co

by niewinność pochłonąć Zdawało mu się, że od gniewu i złości oszaleje, dowiedziawszy się, bratowa jego znowu się powróciła, i z czcią wszelką przyjętą

nem, klęczał Pustelnik przed kaw ałem kamienia, w yciosanego w kształcie krzy ża i zdaw ał się nic innego nie widzieć, ani słyszeć. Dopiero kiedy ja

czesnej biografii, wielu bowiem tw órców nie tylko literatury pięknej ale i politycznej dopiero w paręset lat po śmierci doczekało się rozgłosu i uznania,