..j 2 2 0 D ,d .
h / /
ą, - a .
^ 7/408
B IBLIO TEC ZK A P O W IE Ś C I. — Nr. 1.
KAROL liCIEHS.
DZWONY UPIOHNE
W K RA K O W IE S923.
N A K ŁA D EM K S ięO A R N I S .Ą . K R ZY ŻA N O W SK IEG O S K Ł A D GfcOW NY: W ARSZAW A T O W .W Y D .»iaN L S »
D rukiem O . M. W olfa w Tarnow ie.
L
N iew ielu ludzi — dla najrychlejszego porozum ienia z czytelnikiem , zaznaczam odrazu, że uw agi swej nie odnoszę ani do ludzi młodych, ani do niższych w arstw należących, lecz w ogóle do wszelkiego rodzaju ludzi, biednych i możnych, mło
dych i starych, dorastających jeszcze i ju ż dogasających — tedy niewielu ludzi, powiadam, spałoby chętnie w kościele.
Nie mówię o spaniu podczas kazania przy ciepłem pow ietrzu (co się ju ż raz czy dwa razy w istocie przydarzyło) Jęcz w nocy i samemu. N iejednego zdziwiłoby w w y sokim stopniu to tw ierdzenie, gdybym mówił o spaniu w jasny dzień. A le ja m ów ię: w nocy. Należy to zrozum ieć:
w nocy. I jestem tak śmiały, że zobow ią
zuję się tego dowieść w pierw szy lepszy
w ietrzny dzień zimowy, na pierw szym
lepszym przeciw niku, któ ry przyjdzie do
mnie sam jeden na stary cmentarz pod
stare w rota kościelne i z góry ranie upo-
— 4 -
w ażni do zam knięcia go tam aż do rana — 0 ile mu coś takiego specjalną spraw ia przyjem ność.
Bo nocny w icher m a złe przyzw ycza- , jenie w ałęsania się i w zdychania dokoła
takich budynków, szarpanie niewidzialną ręk ą drzwiam i i oknami, celem w yszuka
nia szpary, przez k tó rą m ógłby się w ci
snąć. A gdy m u się to uda, jęczy i wyje,, jak ktoś, co nie znalazłszy czego szukał, pragnie się znów w ydostać, przyczem nie zadaw alnia siew ianiem po korytarzach,św i
staniem w okół filarów, uderzaniem w or
gany o głębokich tonach, lecz w zbija się pod sklepienie, które pragnałby zburzyć;
następnie pada rozpacznie na kam ienne p ły ty i z pom rukiem zstępuje do podziemi grobowych. I znów w ypełza potajem nie 1 snuje się Wzdłuż murów, poczem, szep
tem zdaje się odczytyw ać napisy mogilne.
P rzy jednych schrypłym wybucha śm ie
chem, przy innych żali się i wzdycha.
A upiornie też działa, przycupnąw szy za
którym ś z ołtarzy; zda się tam dzikie
zawodzić melodje o mordzie i nieszczęściu
i oddawaniu czci fałszyw ym bogom, mimo
tablic z przykazaniam i, co w yglądają tak
gładko i łacinie, chociaż często skalane
' były i pokruszone. Hu! Nas, siedzących
w okót miłego ogniska, niechaj Bóg broni przed taką melodją! Bo straszny ma głos w icher o północnej godzinie, gdy w p u stym śpiew a k o ściele!
A cóż dopiero w ysoko w dzwonnicy!
T am dziki ten hulaka świszczy sobie i gw izda do woli! W ysoko w dzwonnicy, gdzie przez niejeden łuk strzelisty i nie
jeden m iły lufcik, może swobodnie w ci
snąć się i w ym knąć, obracać się i wirować koło krętych schodów, w praw iać w ruch w rzaskliw y kurek na dachu i w strząsać sam ą naw et wieżą! W ysoko w dzwonnicy, gdzie krokw ie i żelazne rygle rdzą p rze
gryzione, i m osiężne i ołow iane dachy skurczone od w iatru i słoty, skrzypią i trzeszczą pod niezw ykłem i krokami;
gdzie ptactw o buduje nędzne gniazda w kątach starych dębow ych belek i wiązadeł, gdzie kurz szarzeje od starości, a cent- kow ane pająki, rozleniw iałe w bezpie
czeństwie, tłuste sw e kadłuby kołyszą w tak t drżących falowąń dzwonów, nie tra cąc rów now agi w swych utkanych zam
ków napowietrznych, lub nagłym zdjęte niepokojem w spinają się jak majtkowie, albo osunąw szy się na ziem ię puszczają w ruch dwadzieścia rączych nóżek, dla ratow ania m arnego życia! W ysoko w sta-
l
rej dzwonnicy, zdała o 0 św iateł i odgło
sów miasta, pod mknącemi obłokami straszno je st w nocy i upiornie; a w łaśnie tam w ysoko w starej dzwonnicy, znajdo
w ały się dzwony, o których mam opo
wiadać.
Były to stare dzw ony, chciejcie mi wierzyć. P rzed w iekam i dzwony te zo
stały ochrzczone przez biskupów, przed tyłu jednak wiekami,, że dokum enty chrztu nie istniały od niepam iętnych już czasów, przeto nikt nie znał nazw y dzwo
nów. Miały one swego czasu swych ojców chrzestnych i matki, a niew ątpliw ie też swe srebrne serca, ale czas skasił chrzestnych rodziców, a H en ry k VIII.
przetopił serca; tak więc bez imion i bez serc w isiały w starej dzwonnicy.
A jednak nie były nieme. Przeciwnie,
dzwomr owe m iały głosy dziwnie silne,
donośne i dźwięczne, które na skrzydłach
w iatru biegły daleko i szeroko. B yły też
dzwony te zbyt mocne, b^r się całkowicie
poddaw ać kaprysom wiatru, a jeśli go
zły hum or trapił, to one śmiało m u się
przeciw staw iały i pogodne ich dźwięki
iście po królew sku rozbrzm iew ały dla
słuchających uszu, a jeśli się uparły
w burzliwą noc dobiec do biednej m atki,
czuwającej nad chorem dzieckiem, albo do samotnej kobiety, której mąż był na rozliukanem morzu, to potrafiły w tedy zgłuszyć naw et szaleja.cą północno-zacho
dnią w ichurę, jak to opow iadał Toby Beck. N azyw ał się Toby, jakkolw iek chę
tniej go nazywano T ro tty Beck, a bez specjalnego aktu parlem entarnego nikt go nie m ógł nazwać inaczej (chyba T o biaszem) jako że swego czasu—podobie ja k dzwon}' przed niepam iętnem i wiekami został ochrzczony prawomocnie, jakkol
wiek mniej uroczyście i z m niejszym w spół
udziałem radosnych tłumów.
Co do mnie, to piszę się w zupełności na w ierzenia T obą Becka i myślę, że dość m iał czasu do wykrycia praw dy.
I co mówił Toby Beck, to mówię i ja i staję po jego stronie, jakkolw iek on przez cały dzień boży (ciężka praca!) stał u drzwi kościoła. T oby Beck był bowiem posłańcem i tam czekał na klientów.
Do czekania tam zimową p o rą było to miejsce zbyt w ietrzne, narażające na g ęsią skórkę, siny nos, odmrożenie palców i szczękanie zębami, o czem Toby Beck dobrze wiedział. W ia tr szarpiący w iał
©d rogu ulicy, mianowicie w iatr wschodni
jak gdyby um yślnie przybył był z naj- dalszych krańców ziemi, by dąć na T o b ą.
C zasem spotkał go wcześniej, niż się spodziewał, bo przem knąw szy koło za
k rętu i Toba, nagle zawracał, jak gdyby mówił: „Ha, oto on!“ I zarzucał m u na głow ę jego biały fartuszek, niby nie
grzecznem u chłopcu ; słaba trzcineczka napróźno prostow ała się i broniła w ręce;
nogi drżały i dygotały, a Tobem samym, obracając to w tę, to w ową stronę, w iati tak potrząsał i miotał, tak go szczypał i szarpał, tak pchał i p arł przed siebie, że tylko nieomal cudem, nie został żywcem porw any i jak rój żab, ślimaków, lub innych drobnych stw orzeń, uniesiony w pow ietrzu w jakiś obcy zakątek ziemi, k u najw yższem u zdum ieniu tubylców, dla których posłaniec je st w ielkością nieznaną.
A jednak w ietrzny dzień, aczkolwiek tak p rzykry dla Toba, by ł dlań pew nego rodzaju świętem . Z całą pewnością. Czas w yczekiw ania na zarobienie znów sześciu pensów , nie dłużył m u się tak bardzo na w ietrze, jak p rzy pogodzie spokojnej;
w alka z gw ałtow nym żyw iołem pochła
niała bowiem jego uwagę, przytem go
odświeżała i podniecała, gdy napizykład
był głodny
c z yzniechęcony. Taksam o
silny m róz lub śnieżyca była dla T o ba w ydarzeniem , które dobrze nań oddziały
wało, jakkolw iek trudno byłoby określić, dlaczego; więc dnie w ietrzne, mroźne, śnieżne zaw ieje i burze z gradem były w kąłendarzuToba podkreślone czerwonym ołówkiem.
N ajgorszym jego w rogiem była nato
m iast pora deszczowa; zimna, brudna, przenikliw a wilgoć, otulająca go niejako m okrym płaszczem; jedynym , jaki Toby posiadał, a którego brak byłby dlań po
żądanym . W dnie dżdżyste, kiedy deszcz padał po w oli,. gęsto, uporczywie, kiedy ulice przepełnione b y ły mgłą, w której się omal dusił, kiedy w ilgocią przesycone parasole pom ykały to tu, to tam, okręca
jąc się i obracając jak kręgle, uderzając o siebie na trotuarach pełnych ludzi, i p ryskając w o k ó ł zimnemi kroplam i, kiedy ścieki szumiały, a z rynw spływ a
ły strugi w ody, kiedy z w ystających mu
rów kościoła plusk! plusk! plusk! sączyło się na Toba, że w iązanka słom y, na której stał, w krótkim czasie zaczęła butwieć;
w takie dnie Toba naw iedzała pokusa.
W ted y ze swej kryjów ki w rogu kościoła
•— schronienie tak m arne, że w lecie nie
użyczało więcej cienia, niż go zwykła.
1 0 —
-deska rzuca na bruk słoneczny — spo
glądał tęsknie, z tw arzą w ydłużoną przez troskę. -Gdy jednak w minutę później w y szedł stam tąd, by się rozgrzać ruchem , i kilkanaście razy przeszedł się tam i na- pow rót, odrazu się rozw eselał i z jaśn iej
szą ju ż tw arzą znów zajmował stanow isko w swem wgłębieniu.
Nazywano go T ro tty, czyli Kłusakiem od jego galopow ania,które miało być szyb- kiem, jakkolw iek takiem nie było. Może a naw et praw dopodobnie, m ógłby był chodzić szybciej; ale pozbaw ić Toba jego galopu znaczyłoby go przypraw ić o choro
bę i śmierć, je g o galop obryzgiw ał go bło
tem podczas słoty,kosztow ało go niezmier
nie dużo trudu; mógłby w szak chodzić nie
porów nanie w ygodniej, ale to w łaśnie był pow ód dla którego obstaw ał przy swem szłapiącem galopowaniu. Z natury słaby,, drobny, w ątły, stary człowieczek, swemi dobremi zamiarami był ' T oby istnym H erkulesem . Chętnie zarabiał sw e pie
niądze. Przyjem ność m u spraw iało p rze
świadczenie — Toby był bardzo biedny i nie m ógł się tak łatw o w yrzekać przy
jem ności — że pieniądze swe nie zarabia
w sposób grzeszny. G dy za szylinga lub
18 pensów m iał gdzieś pójść, lub odnieść
u _
m ały pakunek, ożyw iający go zapał w e
w nętrzny jeszcze bardziej się potęgow ał.
G alopując w ołał do szybko przed nim biegnących listonoszów, by mu ustąpili z drogi; święcie bow iem w ierzył, że napew no ich wgniecie i przew róci w szybkim biegu; m iał też głębokie*
jakkolw iek nie często na próbę w ysta
wiane przekonanie, że potrafi dźwigać w szystko, co ktokolw iek inny unieść zdoła.
T ak więc . T oby galopow ał n aw et w tedy, gdy w słotny dzień w yłaził ze swego schronienia, aby się rozgrzać.
W butach podartych, pozostaw iając na 1»łocie krzyw ą linję m iękkich śladów stóp, chuchając w zziębnięte ręce i rozcierając je, jako że od przenikliw ego zimna chro
niły j e ‘ tylko w y tarte szare wetniane- rekawice, z osobną przegrodą dla w iel
kiego palca, a w spólną dla pozostałych;, z podgiętem i kolanami i trzcinką pod pachą, Toby ciągle galopował.
Galopował naw et w tedy, gdy prze
chodził tylko na drugą stronę ulicy, bj- patrzeć na dzwonnicę, kiedy rozlegały się dźwięki dzwonów. T ę ostatnią wycieczkę., urządzał sobie kilka razy dziennie,bo dzwo
ny były przecież jego tow arzyszam i niedoli;
12 —
gdy więc słyszał ich głosy, pragnął też poglądać ku ich dom ostw u i rozw ażać, w jaki sposób w praw iane są w ruch 1 jakie serca w nich uderzają. Zacieka
w iały go te dzwony o tyle może więcej, że nasuw ały rozm aite porów nania z w łasną jego dolą. W isiały tam bez w zględu na stan pogody, narażone na w ichurę i słotę;
w idziały tylko zew nętrzną strónę w szyst
kich tych domów; nigdy nie zbliżały się zbytnio do tych błyszczących ogni, świe
cących do okien, lub w ybuchających 2 kominów; nie brały udziału we w szy
stkich tych dobrych rzeczach, które przez drzwi od ulicy, lub przez kraty okien kuchennych podaw ano kucharzom-smako- szom. W w ielu oknach ukazyw ały się tw arze i znów znikały: czasem ładne, młode, miłe tw arze, czasem ich przeci
wieństwo; Toby jednak (jakkolwiek często się nad tem zastanaw iał, bezczynnie stojąc na ulicy) w iedział taksam o mało ja k dzwony, skąd przychodziły i dokąd odchodziły, albo też, czy poruszając w argam i, w ciągu całego roku w ypow ie
działy o nim choćby jedno życzliwe słowo.
Toby nie b ył kązuistą-^a przynajm iej
nie był nim świadom ie—to też nie chcę
- 13 —
pow iedzieć, że w zaczątkach jeg o syni
pa tj i do dzwonów, gdy pierw sza bliższa z niemi znajomość zaczęła się kształ
tow ać analizował swe rozważania, lub też urządzał form alny przegląd swych myśli. To jednak chcę powiedzieć i mówię, że podobnie ja k cielesne funkcje Toba, np. jego narządy traw ienia, w łasną roztropnością i m nogą liczbą operacyj zgoła mu nieznanych, a których zna
jom ość byłaby go w praw iła w ogromne zdumienie, dochodziły do pew nego celu—
taksanio jego zdolności um ysłow e bez jeg o w iedzy i w spółudziału w praw iły w ruch w szystkie kółka i sprężyny, w czasie pow staw ania jego sym patji do dzwonów.
A. gdybym był powiedział: jego m i
łości, to nie cofnąłbym tego określenia, jakkolw iek nie w yrażałoby ono jego skom plikowanych uczuć. Bo jako człowiek p ro sty nadaw ał on im charakter dziwnie uroczysty. B yły tak tajemnicze, nieraz je słyszano a nigdy ich nie widziano; umiesz
czone były tak wysoko, w takiej oddali,
rozbrzm iew ały tak głębokiem i, mocnemi
tonami, że spogładał ku nim ż pewnego
rodzaju czcią; a nieraz w patrując się
w ciemne łukow e okno wieży, zdawał
się naw pół oczekiwać, że skinie nań 'coś,
- 14
nie będące dzwonem, lecz tern, eo tak często słyszał w melodji dzwonów. Mima to T oby z oburzeniem odpierał krążące w śród ludzi podanie, że coś straszy w dzwonnicy, gdyż w skazyw ało to na możliwość łączenia dzwonów z jakiem iś złemi siłami. Jednem słowem, dzwony bardzo często dźw ięczały mu w uszach i plątały m u się po głowie,, ale zawsze w znaczeniu najlepszem , a bardzo często tak mu sztyw niał kark od w patryw ania się z zadartą głow ą i o tw artą g ębą w w ysoką dzwonnicę, w której w isiały, że następnie m usiał raz czy dwa razy dłużej galopować, by pozfiyć się tej sztywności.
To samo w łaśnie robił w pew ien zimny dzień, gdy ostatni senny dźw ięk godziny dw unastej, niby olbrzym ia m elo
dyjnie pobrzękująca, lecz wcale me p ra cowita pszczoła, w ybiegał z w ieżycy.
— Ach, południe! rzekł Toby, galopując przed kościołem tam i napow rót— Ach!
Nos Toba był bardzo czerwony i p o wieki jego były bardzo czerwone i często niemi m rugał i w górę podnosił ramiona, że niemal dotykały uszu, a nogi miał całkiem zdrętw iałe; krótko mówiąc, tem pe
ratura jego zbliżała się do punktu za
marznięcia.
— 15 -
-— Ach, południe! pow tórzył Toby, posługując się sw ą rękaw iczką z praw ej ręk i ja k m ałą bokserską i chłoszcząc nią sw ą pierś, zato, że b yła zimną. Ach-ch-ch!
Poczem znów przez ja k ie dwie m inuty g alopow ał w milczeniu.
—- To nic — znów począł Toby, _ ale nagle przerw ał i z w yrazem wielkiego zainteresow ania, a także pew nego niepo
koju zaczął starannie obm acywać nos, w całej jego długości. W n et był z tem gotów, gdyż nos jego nie posiadał rozm iarów im ponujących.
— Myślałem, że odpadł — rzekł T oby do siebie, galopując dalej. — W szystko jednak w porządku, bo praw da, nie m ógł
bym mu robić w yrzutów , gdyby się od
dalił; ciężką m a" służbę w tem zimnie, a niewiele może się spodziew ać, jako że nigdy nie m iew am kataru. W najlepszym- w ypadku, biedne to stw orzenie dosyć się namęczy; bo jeśli naw et czasem pow ącha coś d o b re g o ,' co się rzadko zdarza, to tylko z cudzych rondli.
Myśl ta nasunęła mu drugą, której nie doprow adził by ł do końca.
Niema nic regularniejszego — mówił
do siebie Toby — od pow racania pó ry'
południowej, a”nic nieregułaniięjszego od
— 16 —
pow racania posiłku południow ego. Na tem polega w ielka różnica. W iele p o trzeba było czasu, zanim to odkryłem . R adbym wiedzieć, czyby się też jakiem uś dżentelmanowi opłaciło zakupić to spo
strzeżenie dla jakiejś gazety lub parla
mentu!
T oby tylko żartow ał, gdyż sam p o ważnie kręcił głow ą w dow ód nieufności,
ft G azety—rozm yślał, dalej T ob y—same przecież m ają dość spostrzeżeń, a taksam o parlam ent. O to ostatni num er tygodnika.
W y jął z kieszeni bardzo brud ną gazetę i rozłożył ją na łokieć odległości od
®czu.—Pełno w niej spostrzeżeń! pełno spostrzeżeń! Ju ż to ja napraw dę z naj- w iększem upodobaniem czytuję gazety—
pow oli mówił Toby, znów składając gazetę i w suw ając ją do kieszeni—ale- teraz, to gazetę czytuję ze w strętem . W p ro st mnie przejm uje lękiem . Nie wiem, co się stanie z nami biedakam i.
D ałby Bóg, by najbliższy Nowy Rok przyniósł nam coś lepszego!
Tatku! tatku! ozw ał się m iły głos tuż w pobliżu.
A le Toby nic nie słyszał, w dalszym ciągu galopuj ąc tam i na pow rót, w g łę
bokiej zadum ie mówiąc do siebie samego..
— Zdaje się, że nie umiemy znaleść
n a le ż y te j
drogi, czy
te żpostępow ać jak należy, lub może zdobyć sobie praw —,
m ó w ił i o b y . C o clo m o je j o so o 3 , to
-niewiele się uczyłem zam łodu i nie mogę w ym iarkow ać, czy m am y coś do czynienia na ziemi, czy nie mamy. Nieraz sobie myślę, że musimy chyba mieć tu trochę do czynienia, a innym razem myślę znowu, że jesteśm y tu tylko intruzami. Nieraz m i 'się w szystko tak pom ąci w głowie, że nie jestem w stanie wyrozumieć, czy je st w nas co dobrego, czy też z natuiy jesteśm y źli. Zdaje się, że. popełniamy 'rzeczy straszne; zdaje się, że spełniam y w ielki tru d i pracę; zaw sze się. jednak na nas uskarżają i zaw sze się przed na
mi m ają na baczności. W ten czy ^ ów
s p o s ó b ,
nami zapełniają gazety. 1 mówić tu o N ow ym Roku! r - smutnie m am rotał T o b y / l k J a już potrafię w ytrzym ać tyle co każdy inny, a przew ażnie naw et w ię
cej, bo mocny jestem jak lew, co nie każdy może o sobie powi.edzieć._ Przy- jąw szy jednak, że napraw dę tak jest,
żęnie mamy praw a do Nowego Roku...
przyjąw szy żę jesteśmy" tylko iiaA uca- jaeyini się wtrętam i...
” ■ — Hola, tatku, tatku!, znów się ozw at
- - 17 —_ is —
m ity głos. T ym razem go Toby usłyszał,, w zdrygnął się, przy stan ął i cofając w zrok, w dał w ysłany, jak b y dla zdobycia w y
jaśnienia w sercu Nowego Roku, ujrzał się naprzeciw swej córki i spojrzał jej w oczy, w k tóre spoglądać m ógł cały św iat i nie zbadać ich głębi. O czy czarne, odbijające te oczy, które' się w nie w pa
tryw ały; nie rzucające błysków , chyba gdy właścicielka ich m iała po tem u ochotę, lecz pełne jasnych, spokojnych, trw ałych i głębokich prom ieni, spokrew nionych ze światłem, przez niebo do bytu powoiane.ni.
Piękne, w ierne oczy, prom ienne nadzieją, młodą, św ieżą nadzieją; tak przepełnione nadzieją, tak silne i jaśniejące, mimo- dw udziestu lat pracy i. ubóstw a, na które- już spoglądały, że 'd la Toba stały się
one głosem , k tó ry rzekł: — Myślę, że mamy coś do czynienia na ziemi—choćby tro c h ę !
T oby ucałował usta, należące do tych oczu i ręce p rzytulił do kwitnącej twarzyczki.
""r^fCóż, M ałgosiu—rzekł—co słychać?
Nie spodziew ałem się, że dziś przyjdziesz.
— I ja się tego nie spodziew ałam —
odrzekła dziewczyna, kołysząc głow ą
i uśmiechając się. — Jestem jednak t
— 19 —
I w dodatku nie sama, nie s a m a !
Nie chcesz chyba pow iedzieć—o d parł T ro tty , z ciekawością przyglądając się zakrytem u koszowi, który niosła na ręce,
— Spójrz tylko, tatku —- rzekła Mał
gosia — p o w ąch aj!
T ro tty w w ielkim pośpiechu, odrazo chciał podnieść pokryw ę, ale dziewczyna żartem ja przytrzym yw ała.
— Nie, nie, nie ! broniła, w dziecmnem rozbaw ieniu. — Musisz sobie trochę, prze
dłużyć przyjem ność. Trochę tylko odchylę pokryw ę kosza ‘— tylko troszeczkę...
I zrobiła to z najw iększą ostrożnością*, mówiąc prżytem tak cicho, jakby się obawiała, że coś w koszyku usłyszy jej s ło w a .— T a k ! więc co tam je s t?
T oby naj skwapliwiej obwąchał brzeg kosza i w ykrzyknął z zac h w y tem : - Ach, tam je st coś gorącego !
— W rz ą c e g o ! potw ierdziła Małgosia. - H a, ha, h a! coś w rzącego!
— H a, ha, ha! zaśmiał się Toby, pod
skakując do g ó ry .— Coś w rzącego!
— A le co ? p y tała Małgosia. — Chodź,, ojcze, nie odgadłeś jeszcze, co tam jest.
A musisz to zrobić. A ni myślę otw orzyć
kosza, zanim odgadniesz, ly lk o nie tak
spiesznie! Poczekaj chw ilecżkę! O d ro
binkę jeszcze odchylę p o k ry w ę ! A teraz o d g adn ij!
M ałgosia w p ro st się lękała, by nie odgadł zbyt szybko; cofała się, podsuw ając mu kosz; podnosiła do góry sw e kształtne ramiona; zatykała sobie ucho ręką, jak gdyby w ten sposób mogła cofnąć z ust Toba trafną odpowiedź, a przez cały czas chichotała z cicha.
Toby tymczasem, kładąc rękę na każdem kolanie, pochylił się nad koszem i nosem głęboko w ciągnął w ydobyw ającą się woń, cichy uśmiech na jego ogorzałej tw arzy rozprzestrzeniał się, jak gdyby w chłaniał gaz rozweselający.
'■ - - A c h ! to coś bardzo dobrego — rzekł Toby. — To jest... nie, to. pachnie delikatniej niż kiełbasa. Pachnie nadzw y
czajnie. I coraz ponętniej. Za ostra t»
w oń na cielęce nóżki. To nie n ó ż k i!
M ałgosia nie posiadała się z radości.
Nie mógł, by się już bardziej p o m y lić ! Cielęce nóżki, albo kiełbasa... H a, ha, ha !
— Czyżby w ątro b a? zadaw ał sobie
pytanie. -— Nie, pachnie tak jakoś miiękko,
Że nie może być w ątroba. Św ińskie
nóżki? Nie. N a św ińskie nóżki to znów
zapach zbyt w yraźny. Na głow y kogucie
21 —
znów za mało ostry. A kiszki też nie są.
Teraz ci już powiem, co je s t: kruszki!
— Nie, nie k ru s z k i! serdecznie się śm iała Małgosia. — Nie, nie zgadłeś!
— Och, co ja też m ów ię! rzekł Toby*
przybierając nagłe postaw ę możliwie najbardziej prostopadłą. — W n et już nie będę wiedział, ja k się sam nazyw am . Przecież to flaki!
T ak było istotnie, a M ałgosia prom ie
niejąc radością, zapew niała go, iż za pól' m inuty przyzna, że nigdy w życiu nie jad ł lepszych flaków.
— A teraz — m ów iła M ałgosia, żywo zajmując się koszem — zaraz już nakryję, ta tk u ! bo flaczki przyniosłam w misce, a m iskę obw iązałam chustą; a skoro raz chcę być tak dumną użyć jej jako obrusa,,, to żadna ustaw a nie może mi tego za
bronić; niepraw daż, ta tk u ?
— Chyba nie, moje dziecko — odparł T o b y ; jakkolw iek oni tam co chwila z eoraz to inną w ystępu ją ustaw ą.
— A pam iętasz, tatku, co ci niedawno odczytałam z gazety, o tym sędziu, który powiedział, że my, biedacy, pow inniśm y znać w szystkie ustaw y. H a, ha, to niezłe?
W ielki Boże, za jak mądrych oni nas
u w a ż a ją !
— Tak, m oje dziecko — odparł Toby - i szanowaliby też takiego, coby je znał napraw dę. U tyłby przy robocie, jaką by.
otrzym ał i cieszyłby się sym patia w szy
stkich ludzi w ykształconych. Z pewnością!
I z apetytem jadłby swój obiad, gdj^by tak pachniał jak ten — wesoło rzekła M ałgosia. — A teraz szybko, tatku, bo je st też kilka gorących kartofli i pól butelki piw a. Gdzie chcesz j e ś ć : na słupie, czy na schodach? A ch Boże, jakie z nas wielkje państw o ! Mamy do w yboru d w a . miejsęa.
— Dziś na schodach, M ałgosiu —- o dparł Toby. — P rzy pogodzie na scho
dach, podczas deszczu na słupie.
J
na .schodach zaw sze w ygodniej, ba można usiąść ; ale w słotę spływ aj a z nich całe rzeki.
- W ięc tu • - rzekła Małgosia, klasz
cząc w dłonie. —- W szystko gotow e ! 1 ładnie w ygląda! Siadaj tatku, siadaj!
Od chwili, gdy T ro tty odgadł, co kosz zawiera, stał nieruchomy, patrząc i mówiąc do niej w roztargnieniu; w y
raźny znak, że jakkolw iek, pom ijając
naw et flaki, ona była przedm iotem , trzy-
m ającym na uw ięzi jego oczy i myśli,
to jednak ąni nie m yślał o mej," ani
— 23 —
je j nie widział takiej, ja k ą była w danej chwili, lecz jakiś fantastyczny, nieokre
ślony obraz czy dram at je j przyszłego życia m ajaczył w jeg o w yobraźni. Żyw em j e j wezwaniem zbudzony ze snu,, chciał melancholijnie potrząsnąć głową, lecz się opanow ał i galopem podbiegł ku niej.
W chwili gdy chciał usiąść, ozw ały się dzwony.
— A m e n ! rzekł T ro tty , zdejmując kapelusz i wznosząc ku nim oczy.
— Tatku, amen mówisz do dzw onów ?, spytała Małgosia.
— Bo głosy , ich, córeczko, zabrzm iały mi nagłe jak m odlitw a! odparł T rotty, siadając.śf^s Piękną by one odm awiały m odlitwę, gdyby um iały. Mnie one mówią tyle rozm aitych rzeczy.
. '—r Dzwony, tatku ? zaśm iała się Mał
g o sia, staw iając przed nim miskę i kładąc obok
iyóżi widelec. — Co też ty'm ów isz f
— No m nie się zdaję, żę opow iadają mi wiele .rzeczy — odparł, z wielkim apetytem zabierając się do o b ia d u .'^
A cóż to za. różnica ? Skoro ja je słyszę, to co na tem zależy, czy m ów ię, czy nie?
Ach, W ielki Boże — m ów ił dalej, w idel
cem .w skazując w ieżę i coraz bardziej
.ożywiając się-przy jedzeniu’. '— 'Ileż to razy
słyszałem , ja k dzwony te m ó w iły :
„Toby Beck, T oby Beck, bądź dobrej myśli. Toby Beck, Toby Beck, bądź dobrej m yśli I" Jakie miljon razy to sły sz a łe m !
' —rC o ś takiego! rzekła M ałgosia.
Nieraz to już jednak słyszała, gdyż Toby ustaw icznie mówił o dzwonach.
■ - ^ G d y in tereresa źle idą — m ówił Toby — tak bardzo źle, że już nie może być gorzej, one mi zaw sze dzwonią: „Toby Beck, Toby Beck, w net się coś zdarzy.*
; 1 ostatecznie się zdarzy, tatku — rzekła M ałgosia z odcieniem sm utku w m elodyjnym głosie.
— Zaw sze -- potw ierdził Toby, bez żadnej podejrzliw ości. — N igdy mnie nie zawiodły.
Podczas tej rozmowy, Toby be*
przerw y przypuszczał atak do stojącego przed nim pachnącego posiłku, krająe i jedząc, krając i popijając, krając i żując, od flaków przechodząc do kartofli, a od kartofli do flaków, z doskonałym , niesła
bnącym apetytem . G dy jednak w pewnej chwili przypadkiem się rozejrzał po ulicy™
na w ypadek, gdyby ktoś z okna, c z y drzwi przyzyw ał może posłańca — oczy jego w .drodze pow rotnej spotkały się
— 24
ze spojrzeniem M ałgosi, która, siedząc naprzeciw niego z założonem i rękom a, z radosnym uśmiechem przyglądała się jego postępom w jedzeniu.
— Niech mi B óg w ybaczy! w ykrzyknął Toby, opuszczając nóż i widelec. — Moja gołąbko, M ałgosiu! Czemu mi nie zwróci
łaś uwagi, że je stem tak nieroztropny?
— Jakto, tatku ?
MfĄ1 Ot, siedzę tu — ze skruchą tłóm a- ezył się Toby — i napycham sobie żołą
dek i brzuch, a ty siedziś przedem ną na czczo i pościsz' i nie chcesz jeść, gdy...
— Ja ju ż jadłam , ta tk u — przerw ała eórka. — O poszczeniu niema m o w y ; ja d ła m także.
— G łupstw o — o dparł T ro tty .— obiad dla dw ojga tego sam ego dnia! T o nie
możliwe ! Tak samo m ogłabyś mi opo
wiadać o dwóch św iętach Nowego Roku
w
tym sam ym dniu, albo o tem, że przez całe życie posiadałem funt sterłingów i go nie naruszyłem .
... A jednak jadłam obiad rzekła
Małgosia, podchodząc bliżej.-— Jeśli się
napow rót zabierzesz do swojego, to $
zaraz opowiem, jakim sposobem się to
stało i gd zie; i powiem ci też, ja k mi
— 26 —
było możliwem tobie coś przynieść i... i jeszęze ęoś innego;
T oby wciąż jeszęze niedowierzał, ale córka spojrzała nań tak serdecznie i k ła
dąc mu rękę na ram ieniu, prosiła, by jadł, dopóki jeszcze w szystko ciep łe;
tedy- T ro tty znów ujął "nóż i widelec i ponow nie zabrał się* do dzieła, ale znacznie powolniej niż w pierw i po trzą
sając głową, ja k gdyby w cale nie był z siebie zadowolony.
— J a —- poczęła M ałgosia po chwil o- wem w ah an iu —jadłam obiad z R yszardem . W cześnie dziś obiadował, :a ponieważ p rzyniósł z sobą jedzenie, odw iedzając mnie, więc... się niem podzieliliśmy.
T ro tty połknął ły k piw a i oblizał się.
Poczerń w odpowiedzi, na którą córka zdaw ała się czekać, r z e k ł: — o !
- 1 R yszard mówi, ta tk u — podjęła znów M ałgosia, lecz zaraz urw ała.
- - C ó ż on mówi, M ałgosiu? spy tał Toby.
, — R yszard mówi, tatku... znów urw ała.
- —^ R yszard coś mówi długo—zauw ażył Toby.
— Mówi w ię c — znów zaczęła Mał
gosia, podnosząc w reszcie oczy i mówiąc
w praw dzie głosem drżącym , leeż w yraź’-
— 27 —
m ym — R yszard mówi, że znów upłynął rok i naco się zda czekać z roku na rok, gdy przecież niepraw dopodobnem jest, ł>v się nasze położenie zmienić miało na lep sze ? On mówi, tatku, że teraz jesteśm y biedni, a później też będziem y b ie d n i;
a le teraz jesteśm y młodzi, a lata nas uczynią starym i, zanim się opatrzym y.
O n mówi, że gdyby tacy biedacy jak my, chcieli czekać, aż nam się droga uprości, to w pierw dostalibyśm y się n a tę w ąską drogę, która w szystkięh wiedzie... da grobu.
Człowiek b ystrzejszy niż T ro tty Beck, m usiałby skupić całą bystrość um ysłu, by móc tem u zaprzeczyć. T ro tty milczał.
- I pomyśl, tatku, ja k smutno byłoby
się zestarzeć i umrzeć z myślą, że mogliśmy
się przecież wzajem pocieszać i wzajem
sobie pom agać. Jak ęiężko byłoby nam
kochać się przez całe - żyęie, gdy każde t
pracow ałoby i dręczyło się z osobna
i patrzyło, jak drugie m ęczy się i starzeje
i siwieje. N aw et w najlepszym wypadku,
gdybym go potrafiła zapomnieć (ęzego
nigdy nie potrafię) jakże ciężko, ojcze
kochany, m ieć^pN K ta k gorące jak moje
i czuć,, jak (W p ^ j^ tiio w o usycha, i nie
anieć
a n ije d ie ^ o w s^ lm n jen ia szczęśliwej
— 23 —
chwili w żyęiu, któreby m i pozostało, gdy w szystko mnie opuści i pocieszało mnie i uszlachetniało!
T ro tty siedział całkiem cicho, Mał
gosia ocierała łzy z oczu, poęzem m ów iła ju ż weselej, to śm iejąc się, to w zdychając, to się śm iejąc i w zdychając rów nocześnie:
— T ed y R yszard mówi, tatku, że ponie
w aż na jakiś czas m a zapew nioną robotę, a ja go koęham już całe trzy lata — ach, lsawet dłużej, chociaż on o tem nie w ie — więc w dniu Nowego Roku się pobie
rzemy. O n mówi, że to najlepszy i n aj
szczęśliw szy dzień w roku i niemal z pew nością przynosi szczęście. W p ra w dzie to krótki term in niepraw daż, ta tk u ?
— ale nie potrzebujem y przecież czekać na uporządkow anie moich spraw m ająt
kowych, ani na uszycie ślubnej sukni, ja k u wielkich pań. Czyż nie, ta tk u ? T yle pow iedział i ja k on to umie, tak pow aż
nie i stanowczo, a p rzy tem tak dobrotli
wie i serdecznie, że mu odpowiedziałam, ż e pójdę do ciebie, tatku i się z tobą rozmówię. A poniew aż mi dziś rano nie
spodzianie zapłacono za robotę, a ty przez cały tydzień m iałeś pożyw ienie bardzo skąpe, a przytem pragnęłam , by dzisiejszy dzień sta! się potrosze św iętem
\ ■ ■
— 29 —
dla ciebie, a dla mnie dniem szczęśliwym, więc zrobiłam m ałą ucztę, tatk u kochany, i przyniosłam ją, by ci zrobić niespo
dziankę.
— I patrz, jak on jej pozw ala stygnąć na schodach! ozwał się inny glos.
Był to głos tegoż R yszarda, który zbliżył się niespostrzeżenie i nagle stanął p rzed ojcem i córką z tw arzą tak pło
nącą, jak owe rozpalone żelazo, na które co dnia spadało jego ciężkie kow adło. Był to urodziwy, dobrze zbudowany, silny m łodzian, o oczach, które błyszczały jak płonące iskry, w ystrzelające z -.pieca;
z czarnemi w łosam i, układającem i się w spaniale dokołaśm adych skroni i z uśm ie
chem, który uspraw iedliw iał pochw alne słów a Małgosi o jego sposobie mówienia.
— Patrz, ja k on pozw ala w szystkiem u sty gn ąć na schodach ! rzekł R yszard. — M ałgosia nie wie, co ojciec lubi. N apraw dę, że nie w ie !
T ro tty rozpłom ieniony w jednej chwili, p o d ał R yszardow i ręk ę i chciał mu z w ielkim zapałem coś odpowiedzieć, gdy niespodzianie otw orzyły się drzwi domu, a w ychodzący z nich służący omal nie w depnął w m iskę z flakami.
-- Usuńcie się z d ro g i! Zaw sze mu-
— 30 —
sicie tu siadać na naszych schodach! N ie możecie to pójść raz do naszych sąsiadów*
albo gdzie! No, z drogi! U stąpicie sie, czy n ie?
Sfciśle biorąc, to ostatnie py tanie było zbyteczne, bo się już usunęli."
— Co je s t? co się dzieje? spytał pan,, p rzed którym otw orzono w łaśnie drzwi, gdy krokiem naw pół ociężałym,' dziwnie łączącym w sobie szybki chód i pow olny pośpiech, w yszedł z domu — owym kro kiem, jakim mężczyzna, schodzący już z góry żywota, noszący skrzypiące obu
wie, łańcuszek p rzy zegarku i czystą bieliznę; nietyłko nie ubliżając własnej godności, lecz nadając sobie naw et pozór,.
• że czekają go korzystne i zyskowne- interesa, zw ykł był wychodzić / ' d o m u - Co j e s t ? co się dzieje?
— Zaw sze was trzeba na kolanach prosić i błagać — z wielkim zapałem zwrócił się służący do Toba Becka — byście nasze schody zostawili w spokoju..
Czemu tu w ciąż przychodzicie? Nie mo
żecie się trzym ać zd ała?
— No, dobrze już, d o b rz e ! ozwał się pan. H ola, czło w ieku ! i głow ą skinął n a Toba Becka,— Zbliżcie sie. Co tam macie ? T o wasz ob iad?
i '
— 31 —
—- Tak, proszę pana — odparł T ro tty ,
■w kącie pozostaw iając sw ą straw ę.
— Nie zostaw iajcie tam jedzenia!
zaw ołał pan. — Przynieście mi je tutaj.
T a k ! Czy to w asz obiad?
— Tak, proszę pana — odrzekł T rotty, z napływ ającą do u st ślinką w patrując się w kaw ał flaka, któ ry odłożył sobie jak o ostatni najlepszy kąsek, a który pan przew racał teraz i odw racał z jednej stron y na drugą.
Inni dwaj panow ie wyszli teraz za pierw szym . Jeden z nich był zgnębionym jegom ościem , średniego w ieku, m izernie ubranym i z m iną niezadow oloną. S tale trzym ał ręce w kieszeniach swych cia
snych spodni, nieokreślonego kolom soli i pieprzu, w skutek czego kieszenie te mocno były rozepchane — i niezbyt sta
rannie był obm yty i uczesany. D rugi pan nosił błękitny frak z błyszczącem i guzikam i i biały kraw at. Miał tw arz bardzo czerwoną, jak gdyby zawiełe krw i z jeg o ciała dopływ ało do głow y, co>
m oże było pow odem , że zdaw ał się mieć serce dość zimne.
Ten, który w idelcem na w szystkie
strony obracał obiad Toba, przyw ołał
pierw szego,którego nazyw ał Filerem i obaj
__ 3‘) __ 3 u --
nachylili się. nad miską. Poniew aż F iler był bardzo krótko widzącym, więc m usiał się tak nisko pochylić, by rozpoznać, ja k a to potraw a, że ” Tobow i serce za
m arło w piersi. A le F iler nie tknął jego jedzenia.
— Jest to pew ien rodzaj zw ierzęcego, jadalnego artykułu, panie A ld erm an — objaśniał F iler, ołówkiem nakłuw ając resztki straw y — znany robotniczej klasie tego kraju pod nazw ą flaków.
A lderm an się zaśm iał i m rugnął okiem, gdyż z pana A lderm ana Ente był żarto- w niś nielada. A przytem szczw any lis, k tó ry w szystko wiedział, w szystkiego doświadczył i nie pozw alał s ię ' w y pro
w a d z ić 'w pole. On zgłębił serce ludu!
Jeśli kto je znał, to napew no Ente.
— A le kto to jad a flaki? m ów ił dalej F iler, rozglądając się w około. — Flaki są najm niej ekonom icznym , najkoszto
w niejszym artykułem spożyw czym , jaki
kraj ten może w yprodukow ać. D okładne
badania w ykazały, że funt flaków w g o
tow aniu traci siedm ósm ych swej wagi,
czyli o jedn ą piątą więcej od w sz e lk ie j
innej substancj i zwierzęcej .W e właściwem
znaczeniu słow a flaki są. droższe od
ananasu, hodow anego w cieplarniach.
Jeśli się weźmie pod uw agę liczbę bydła co roku zarzynanego w obrębie sam ego tylko miasta, to obliczając jak najniżej ilość flaków z tych zw ierząt, o ile się je zabija w odpow iednim czasie, w ynika jednak, że tem, co się traci na w adze flaków przez ich gotow anie, m ożnaby żywić garnizon z pięciuset ludzi prze*
całe pięć m iesięcy, liczących po trzy
dzieści jeden dni i jeszcze przez luty, O, ta rozrzutność, ta rozrzutność!
T ro tty stał z otw artem i ustam i, a ko
lana się pod nim trzęsły. W y glądał tak, ja k gdyby na w łasną ręk ę w ygłodził by ł
garnizon, liczący pięciuset ludzi.
— Kto jad a flaki? ciepło zapytał Filer. — Kto jad a flaki?
T ro tty skłonił sie niezdarnie.
- W y ? W y ? p y tał Filer. — T edy wam coś powiem , przyjacielu. Flaki te odejmujecie od u st w dow om i sierotom .
— Niech Bóg u c h o w a ! słabym głosem rzekł T ro tty . — W ołałbym um rzeć z głodu!
— Podzielcie podaną w pierw ilość
flaków — mówił dalej F iler — przez liczbę
w dów i sierót, a n a każdą z nich p rzy
padnie łucik flaków. Dla w as nie zostanie
ani jeden granpu A więc jesteście rabusiem..
— 34 —
T ro tty był tak wzburzony, że go wcale nie obeszło, gdy A lderm an sam spożył kaw ałek flaka. Ulżyło mu naw et na sercu, że się go pozbył.
— A co pau pow ie? żartobliw ie zw rócił się A lderm an do człowieka o czer
wonej tw arzy, w błękitnym fraku.— Jqż pan słyszał opinję przyjaciela Filera. Ca pan teraz pow ie ?
— Co mogę pow iedzieć ? odparł za
g a d n ię ty .— Co można pow iedzieć? Kto w dzisiejszych zw yrodniałych czasach, zajm ow ałby się podobnem stw orzeniem ? G estem w skazał na Toba. — S p ó jrz pan na n ie g o ! Co za is to ta ! Och, gdzież się podziały dobre stare czasy, piękne stare czasy, wielkie stare c z a s y ! W tedy można było w ychow ać silny stan chłopski.
W ted y można było podjąć się w szy
stkiego. Dziś się nic zrobić nie da. Ach ! w estchnął pan z czerw oną tw arzą — te dobre stare czasy, dobre stare czasy!
Nie w yjaśnił, o jakich czasach m yślał i nie pow iedział też, czy dzisiejszym czyni jsarzut przez niesam olubną świadomość, żę nie uczyniły praw dziw ie nic godnego uwagi, w ydając jego osobę.
— D obre stare czasy, dobre stare cza
sy ! pow tórzył. — Co to były za czasy !
— 35 —
Jedyne c z a sy ! Nie w arto w prost mówić o innych czasach, ani sprzeczać się o to, jaki lud teraz m am y. Chyba pan teraź
niejszości nie nazw ie c z a s e m . Ja jej tak nazw ać nie mogę. Zajrzyj pan, proszę do K o s t j u m ó w S tru tta , a zobaczy pan, czem taki posłaniec ulicznjr był za któ
regokolw iek z tych daw nych dobiych yządów angielskich.
— W najlepszych czasach nie m iał na grzbiecie koszuli ani pończoch na nogach a w całej A nglji nie ro sła żadna roślina dla jego brzucha — w trącił F iler — Mogę to w ykazać na tabelach.
A pan z czerwoną tw arzą wciąż jeszcze sław ił stare dobre czasy, wielkie stare czasy, w spaniałe stare czasy. Mógł ktoś mówić, co chciał; on sw ym w yuczonym frazesem w ciąż się kręcił koło tego, samego ja k w iew iórka w swej ruchomej klatce,
o której zm yślnym mechanizmie m a takie- same pojęcie, jakie pan z czerwoną tw a
rzą miał o swem minionem tysiącletnie™
państw ie.
Być może, że w iara T oba w te bardzo m ętne stare czasy nie całkiem była zni
szczona, gdyż w tej chwili uczuł dziwne jakieś w ątpliw ości. — A le w swem nie
szczęściu jedno w iedział ja sn o : jak koi-
wiek każdy z tych panów z osobna inne miał przekonania, to jednak jego p rz e czucia z dzisiejszego ranka i innych dni,, aż nazbyt byty uzasadn ion e.— Tak, tak, nie um iem y znaleść należytej drogi, czy też postępow ać jak należy — m yślał pe
łen rozpaczy.— Nic w nas niem a dobrego.
Źli jesteśm y z n a tu ry !
T ro tty miał jednak w swej p iersi serce ojcowskie, które mimo tej predystynacji jakim ś sposobem tam się zabłąkało; nie mógł więc znieść, by M ałgosia w okresie rozkw itu swej krótkiej błogości, m iała z u st tych m ądrych panów usłyszeć prze
pow iednię swego losu. — Boże, bądź jej miłościw — m yślał biedny T r o tty — dowie się jeszcze dość wcześnie.
Co spieszniej więc dał młodemu ko
walowi znak, by ją stąd zabrał; tamten był jednak tak zatopiony w czułej roz
mowie z Małgosią, że stojąc w pew nem
oddaleniu spostrzegł znak T oba dopiero
w tedy, gdy go też zauw ażył Cute. T edy
nie w yładow aw szy jeszcze swej m ądrości,
ja k tego pragnął, gdyż A lderm an był
filozofem, m ianow icie filozofem p rak ty
cznym, — o, i jak praktycznym ! — nie
chciał utracić żadnego słuchacza, więc
k rz y k n ą ł: stój !
__
37 —-— W iecie przecież — zwrócił się A lderm an do sw ych dwóch przyjaciół z uśm iechem zadow olenia, stale przeby
w ającym na jego tw arzy — wiecie, że jestem człowiekiem prostym i p rak ty cznym i że prostą, praktyczną drogą zw ykłem zm ierzać do celu. T ak ja p o stę
puję. O tóż postępow anie z ludźmi tego rodzaju nie je st ani sztuką, ani tajemnicą, jeśli się ich tylko rozum ie i umie z n i
mi rozmawiać na ich sposób. H ola, czło
wieku,słuchajcie! Nie powiecie m iprzecież, że nie możecie zaw sze jeść do syta i co tylko je s t najlepszego, bo ja ju ż dobrze wiem, jak rzeczy stoją. Skosztow ałem w aszych flaków, w ięc nie możecie mi nie sizbajtlować." Rozumiecie, co znaczy bajtlow ać? N iepraw daż, że to się tak m ó
wi ? H a, ha, h a ! zaśm iał się A lderm an, zw racając się znów do swych przyjaciół—
nic łatw iejszego ja k porozum ieć się z tym i ludźmi, gdy się tylko um ie do tego zabrać.
N iezrów nany człowiek do porozum ie
w ania się z ludźmi, ten A lderm an Cute!
Zaw sze w dobrym hum orze! Taki p rzy stępny, rozm owny, żartobliw y pan, znający biednych ludzi!
— W idzicie przyjaciele — mówił dalej
— 38 -
A lderm an — tyle się mówi głupstw o' biedzie i o „złych czasach"; tak brzm i ten frazes, niepraw d aż? Ha, ha, ha! Ja frazes ten w ytępię. Poza tem, bardzo się rozpow szechniło głupie utyskiw anie, że lud głoduje — i to ja w ytępię. Bo w ierzcie mi — znów się zw rócił do swych p rzy ja c ió ł— u tych ludzi da się w szystko w ytępić, skoro się tylko umie do tego zabrać.
T ro tty zbliżył się do M ałgosi i wziął ją za rę k ę ; zdaw ał się jednak nie w ie
dzieć, co robi.
— W asza córka, co? sp y tał A lderm an, poufale ujm ując ją pod brodę.
Zaw sze przystępuje w stosunku do klasy robotniczej, ten nieoceniony pan A l
derm an C u te ! On wie, co się tym lu dziom podoba! A ni w nim cienia dumy!
— Gdzie jej m atk a? sp ytał czcigodny pan.
— Nie żyje — o dparł Toby. — M atka jej była praczką i pow ołana została do
nieba, g d y ta przyszła na świat.
— A le chyba nie poto ją powołali, by t a m prała bieliznę? żartobliw ie za
uw ażył A lderm an.
Nie wiadom o, czy Toby um iał czy
nie umiał w yobrazić sobie sw oją żonę
_ 39 —
w niebie bfez dawnego jej zajęcia; my jednak zapytam y: G dyby pani A lderm an Cute um arła, czy pan A lderm an Cute w yobrażałby ją sobie, jako pełniącą w niebie jakow eś czynności?
— A w y się zapew ne do tej umizgacie, li a? zw rócił się Cute do m łodego kowala.
— T ak — szybko odparł R yszard, gdyż gniewało go to zapytanie — a w Nowy R ok się pobierzem y.
— Co wy mówicie? szorstko w trącił Filer. — Pobierzecie się?
— No tak, m am y ten zam iar — odparł R yszard. — I spieszno nam, bo gdyby tak w pierw i to wytępiono!
— Ach! w estchnął F ile r—panie A lder
man, niech pan t o w ytępi, a będzie to . napraw dę dobrym czynem, z^enić się,
żenić! Nieznajomość pierw szych zasad ekonom ji państw ow ej ze strony tych ludzi, ich nieostrożność, ich zepsucie w ystarczają dalibóg, by... S pójrz pan, proszę, na tę parę!
P raw dziw ie w arto było spojrzeć na tych dwoje. A m ałżeństw o było najroz
sądniejszym , najuczciwszym zam iarem , jak i wogóle mogli byli powziąć.
— Chociażby człowiek dożył w ieku
M etuzalema — rzekł F iler — i m ęczył się
— 40 —
przez cale życie, piętrząc całe góry faktów a a cyfrach, cyfrach i jeszcze raz cyfrach, to jednak nie może się łudzić, że" zdoła ich przekonać, że nie m ają praw a ani pow odu się pobierać, taksam o jak nie m oże się spodziew ać, że ich przekona, iż nie mieli praw a ani pow odu przyjść na świat. A m y przecież wiem y, że nie m ają tego praw a ani powodu. D aw no doszliśm y do tej pewności m atem atycznej.
A lderm an Cute baw ił się znakomicie i przyłożyw szy do nosa w skazujący palec praw ej ręki, zdaw ał się do obydw u swych przyjaciół mówić. — A teraz uważajcie, co ja powiem! Przekonajcie się, jak p o stępuje człowiek praktyczny! P rzyw ołał do siebie Małgosię.
— C h o d ź -n o tu bliżej, moje dziecko!
rzekł A lderm an Cute.
Młodemu jej wielbicielowi gorąca krew uderzyła do głow y w ciągu osta
tnich pięciu m inut i nie miał ochoty pozwolić jej odejść. O panow ał się jednak, postąpił o krok naprzód, gdy M ałgosia podeszła do pana i stanął obok niej.
T ro tty wciąż ją jeszcze trzym ał pod
ram ię, patrząc to na n ią to na R yszarda
z takiem. pom ieszaniem , ja k gdyby go
dopiero co zbudzono ze snu.
— Moje dziecko — począł A lderm an w swój sposób uprzejm y i łaskaw y — pragnę ci w paru słow ach udzielić dobrej rady. Do mego urzędu należy udzielanie rad, poniew aż jestem sędzią. W s ia k w iesz, że jestem sędzia?
M ałgosia potw ierdziła nieśm ialem skinieniem głowy. W szystk im przecież wiadomo, że A lderm an Cute je st sędzią!
W ielki Boże, stale był przecież tak zajęty sw oją godnością sędziego! Któż, oprócz pan a Cute m ógł w oczach publiczności
tak św ietne zajm ow ać stan o w isk o !
— Masz zam iar w yjść niezadługo za mąż — m ów ił dalej A lderm an. — Bardzo to niewłaściw e i nieskrom ne, wobec tego, że należysz przecie do rodu k o b ie
cego! Pom ijam wszelako tę stronę spraw y.
G dy jednak w yjdziesz za mąż, zaczniesz się kłócić ze sw ym mężem i będziesz nie
szczęśliwą. Myślisz może, że tak nie bę
dzie, ale ta k będzie, skoro ja ci to mówię.
O drazu ci też pow iem , że postanow iłem w ytępić nieszczęśliwe m ałżeństw a. T edy do mnie nie przychodź. N astępnie będziesz m iała dzieci—m oże ęhłopców. Chłopcy ci otrzym ają naturalnie złe w ychow anie i będą się w łóczyć po ulicach bez p oń
czoch i butów . Pom yśl, m oja droga, że
42 -
ja ich surow o ukarzę, gdyż postanow iłem w ytępić chłopców, biegających po ulicy bez pończoch i butów. Być może, a na
w et praw dopodobnie, mąż twój um rze za m łodu i pozostaw i cię z dzieckiem.
A w tedy w yrzucą cię z mieszkania i bę
dziesz m usiała w ałęsać się po ulicach.
A le w tedy, nie zabłąkaj się m oja duszko w moje sąsiedztw o, gdyż mam silny zam iar w ytępienia w szystkich m atek bez
domnych; mam św ięte postanow ienie w ytępienia w szystkich m łodych matek, jakiekolw iek by one były. I nie usp raw ie
dliwiaj się w tedy przedem ną chorobą, albo małemi dziećmi; gdyż ludzi chorych i małe dzieci (znasz zapewne m odlitw ę kościelną, lecz obawiam się, że jej nie znasz) postano
wiłem wytępić. A gdybyś się pow ażyła, w sposób rozpaczliw y, niewdzięczny, bezbożny, podstępny, utopić się czy pow iesić, to wiedz, że nie będę m iał nad tobą litości, gdyż w biłem sobie do głow y w ytępić wszelkie sam obójstw o.
Niema nic na świecie — dodał A lderm an
z uśm iechem sam ozadow olenia — czemu
oddaw ałbym się z rów nym zapałem , ja k
w łaśnie tępieniu sam obójstw a. T edy nie
czyń czegoś podobnego, czy rozum iesz ?
— 43 —
H a, ha, ha, ju ż m y się rozumiemy, w szak w iedziałem.
T oby natom iast nie w iedział czy się ma smucić, czy radow ać, że M ałgosia zbladła śm iertelnie i puściła rękę n arze
czonego.
— A co się ciebie tyczy, nierozsądny m ło d zień cze— jeszcze w eselszym tonem zw rócił się A lderm an do m łodego kow ala
— to powiedz, co ty sobie w łaściwie myślisz, zabierając się do ożenku?
W jakim celu chcesz się żenić, ty naiw ny chłopcze? G dybym ja był takim p rzy stojnym , młodym, silnym chłopcem jak ty, to w stydziłbym się wiązać do far
tuszka ! U licha, toż ona będzie starą babą, gdy ty dosięgniesz najlepszego m ęskiego w ie k u ! I ładnie będziesz w y
glądał, gdy takie babsko i grom ada w rzeszczących dzieci czepiać ci się będą ńa każdym k r o k u !
O, ten nieoceniony A lderm an Cute wiedział, ja k przem aw iać do ludzi p ro s ty c h !
— A teraz się stąd zabierajcie— rzekł
A lderm an i czyńcie skruchę. Nie w y
staw iajcie się na głupca, żeniąc się
w św ięto Nowego Roku. Zanim nadejdzie
następny Nowy Rok, będziecie o tej
— 4 4 —
spraw ie m yśleć całkiem inaczej. Taki:
przystojny, m iody chłopiec, za którym z pew nośęią biegają w szystkie młode dziewczęta. A teraz ruszajcie w sw oja drogę.
I ruszyli w sw oją drogę, ale nie pod ram ie, ani trzym ając się za ręce i za
m ieniając w esołe spojrzenia. O na miała,
©czy pełne łez, a on posępny szedł i zgnębiony. Byliż to cisam i, na których widok serce T oba p rzed chwilą dopiero skakało z radości, mimo przejm ującego je rów nocześnie lę k u ? Nie, nie! A ld er
man (niech go Bóg strzeże w swej łasce) w ytępił radość ich serc.
— Skoro w łaśnie tu jesteście — rzekł A lderm an do Toba — to możecie mi odnieść ten list. Czy umiecie biec szybko?
Ju ż z w as stary ęzłowiek.
Toby, k tó ry zmieszanem spojrzeniem odprow adza! sw ą M ałgosię, pospieszył zapewnić, że je st bardzo silny r biega nadzwyczaj szybko.
— Ileż wy macie lat ? spy tał A lder
man.
— P rzeszło sześćdziesiąt, proszę pana
•— odparł Toby,
— O, człowiek ten w yszedł ju ż sporo
poza wiek średni—przerw ał Filer, jak gdy
4S
by jego cierpliwość w ystaw iona na próbę, dłużej już jednak dopisać nie potrafiła.
— W idzę, że jestem zbyteczny — rzekł Toby. — Ach... obaw iałem się tego już dziś rano. W ielki B o ż e !
Przerw ał mu A lderm an, w ręczając list, k tó ry w yjął z kieszeni. T oby byłby też otrzym ał szy lin g a; poniew aż jednak F iler obliczył, że obrabow ałby w takim
r a z i e
taką a taką liczbę ludzi, o "taką a taką kwotę, więc otrzym ał tylko pół szylinga i jeszcze sobie w inszow ał szczęścia, że zarobił bodaj tyle.
Poczem A lderm an ujął pod ram ię obydwu swych przyjaciół i odszedł z miną w y n io słą ; niebawem się jednak wrócił, jak gdyby o czemś był zapomniał.
-rr- Słuchajcie — rzekł Alderm an.
— Słucham pana — odparł Tob;?.
— Uważajcie w y dobrze na córkę.
Zbyt jest ła d n a !
Nawet sw ą ładną tw arz m usiała ko
muś ukraść — pom yślał Toby, oglądając pół szylinga i przypom inając sobie flaki.
— Praw dopodobnie ukradła pięciuset paniom, każdej z osobna, ich urodę. Coś okropnego!
— Zbyt jest ładna — pow tórzył Alder-
man. — W obec tego stanu rzeczy, nie
— 46 —
skończy się to dobrze; już ja to widzę.
Zapam iętajcie, co wam mówię. D obrze nad nią czuwajcie! T o rzekłszy, pobiegł za przyjaciółmi.
W szęd y niespraw iedliw ość! w szędy niespraw iedliw ość ! mruczał Toby, zała
mując ręce. — Źli jesteśm y z natury i nie m am y powodu żyć na świecie!
G dy słow a te mówił, poczęły nań spływ ać dźwięki dzwonów. Pełne, roz
głośne, dźwięczne, ale nie pocieszające.
Nie, wcale nie pocieszające.
— Całkiem inaczej brzmi ta m elodja—
rzekł starzec, zasłuchany. A ni śladu w nich z tych w szystkich urojeń. Bo i skąd- by? N ow y rok obchodzi mnie rów nie mało ja k stary . G dybym ż to już mógł umrzeć!
W ciąż jeszcze rozbrzm iew ały dźwięki dzwonów, w ywołując potężne fale p o w ietrzne. „W ytępić, w y tępić! S tare do
b re czasy, stare dobre czasy! F akty i cyfry, fakty i cyfry! W ytępić, wytępić!"
T o m ówiły dzwony, o ile w ogóle coś m ówiły, aż Toby uczuł zaw rót głowy.
W zburzoną głow ę ujął oburącz, jakby
ją chciał uchronić od pęknięcia. I zrobił
— 47 —
to w samą porę, gdyż w jednej z rąk
znalazł list, co mu przypom niało otrzy-
jnane zlecenie. Tedy mechanicznie, jak
zwykle, puścił się galopena.
R O Z D Z IA Ł DRUfel.
List, który T oby wziął z rąk A kler- m ana Cute, adresow any był do możnego człowieka w wielkiej dzielnicy m iasta.
P ow inienbym pow iedzieć, w najw iększej dzielnicy, gdyż jej m ieszkańcy nazywali ją zw ykle „św iatem 11.
L ist ten zdaw ał się w ażyć więcej w rę ce Toba niż każdy inny. Nie dlatego, że A lderm an zapieczętow ał go olbrzym ią pieczęcią herbow ą, do czego zużył w ielką ilość laku, lecz z pow odu w ielkiego nazw i
ska adresata, nasuw ającego myśl 0 mnóstwie, m nóstw ie złota i srebra.
— Jak tu inaczej, niż u n a s ! w naiw ności serca rozm yślał Toby, rozglądając się we w szystkich kierunkach. —• Podziel żyjące żółwie w obrębie m iasta przez liczbę bogaczy, mogących je kupow ać, a żaden nie dostanie nic, prócz swej części ! B iednym ludziom flaki odejm ow ać od ust.— "na to byłby za dum ny!
Pow odow any bezw iedną czcią dla osoby
tak dostojnej, Toby koniuszek fartuszka
w sunął pom iędzy list a sw oje palce.
— 49 —