• Nie Znaleziono Wyników

Pióropusz z kokocich piór i inne opowiadania

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Pióropusz z kokocich piór i inne opowiadania"

Copied!
184
0
0

Pełen tekst

(1)

tt 1

Bronisława

P m

Pióropusz

z kokocich

piór

(2)
(3)

Pióropusz

z kokocich

piór

(4)
(5)

Bronisława

Brewińska

i inne opowiadania

W ydanie II Przygotow ali do druku, w stępem i p osłow iem opatrzyli Eugeniusz Jaworski Ewa K osow ska

z kokocich Pióropusz pior

• /

Katowice 1994

(6)

Projekt okładki Marek Piwko

Konsultacje językowe Bożena Szymonowa

Książkę wydano dzięki pomocy finansowej:

Urzędu Miasta Wodzisławia SI.

Drukarni FER DRUK - Wiesław Ferszt LETA S.A.

Urząd Gminy Marklowice

© Copyright by Eugeniusz Jaworski, Ewa Kosowska, Katowice 1994

ISBN 83-85831-27-4

Oficyna „Śląsk”, Sp. z o.o., Katowice, al. W. Korfantego 51 Druk: Drukarnia FER DRUK 44-300 Wodzisław Śl.

ul. Marklowicka 17 tel./fax (0-36) 55 46 39

(7)

Spis treści

W s t ę p ... 7

1. T rudny w y b ó r ...19

2. W i l i j o ... 21

3. W spom nienia mojego w ujka ... 25

4. P a s t u s z k i ... 28

5. W ielkanoc . : ...32

6. A n d r z e j k i ... 35

7. N a psa u r o k ... . 36

8. Jak o to mój sta rz y k ze s ta rą H an k ą ludziom pom agali 40 9. H a n d l y r z e ... 42

10. J a k to sta ry T yrpa szm aty skupowoł ... 45

11. J a k to kiejś u w ójta b y w a ł o ... 48

12. R e t r o ... 50

13. J a k powstoł n asz zespół ... 52

14. Kto ustanow ił Święto K o b i e t ... 55

15. Babski com ber ...58

16. J a k żech do W arszaw y p o j e c h a ł a ... 62

17. J a k to z tym i latam i było ... 65

18. Pierw si rodzice ...69

19. Alojz i Wili ... 72

20. Francikow a k a p u s t a ...74

21. F rancik, M aryjka i d o k t o r ...75

22. B ernad H oleksa chce ż y ć ...77

23. P i e g z a ... 79

24. S z a r p m a s z y n a ... .... 81

(8)

25. S prytny M a c ie j...84

26. S z c z e p ó n ... 87

27. Babski w y b ó r ... 89

28. J a k mojego F roncka p o z n a ł a c h ... 91

29. M am a m nie tu p o słała...93

30. G órnikiem to sie tr z a u r o d z i ć ... 95

31. J a k to mój F ran cek piyrwszo szychta n a dole robiół 98 32. Pióropusz z kokocich p i ó r ...101

33. J a k G ruchliczka mojego F ra n c k a k u r o w a ł a ...102

34. T u r y s t y k a ... 106

35. W czasy z F r a n c i k i e m ...110

36. Francikow e a u t o ...114

37. Jak o to jest z tym s k a r b n i k i e m ... 117

38. J a k to utoplec H anysowi doł n a u c z k a ... 119

39. O utoplcach, co w m łynarzow ym staw ie m iyszkały . . 122

40. Dwaj m ły n o r z e ...125

41. [Kiejś ludzie...] ...127

42. [Mój starzy k o p o w ia d a li...]...128

43. [S tarzy ludzie p o w ia d a ją ...] ...129

44. J a k to z Alojzowym graniem b y ł o ... 130

P o s ł o w i e ... 135

N ota e d y t o r s k a ... 166

B ib lio g r a f ia ...171

Słowniczek wyrazów g w a r o w y c h ... 175

(9)

Wstęp

„Lektura tekstów gwarowych jest jak gdyby podróżą dyliżansem: poruszamy się wolniej, widoki mamy nie­

dzisiejsze, bardziej sielskie, sentymenty pojawiają się niewspółczesne” — pisał Wilhelm Szewczyk o zbiorze Godek i bojek śląskich Brunona Strzałki.

Istotnie, utwory spisane i opracowane przez emeryto­

wanego nauczyciela z Lubomi, podporządkowane zostały idei ocalania przeszłości, zachowania pamięci o starych zwyczajach, obrzędach, wierzeniach i opowieściach. Na­

wet stosowana w nich forma imitacji dialogów, które ini­

cjują większość tych tekstów, to rozmowy między: dziad­

kami a wnukami. Strzałka rekonstruuje obraz nie tylko dziewiętnastowiecznej, ale także tej znanej z autopsji ślą­

skiej wsi, przypomina jej problemy, obrazki codziennego życia, rozrywki i utrwalone w społecznej pamięci sensa­

cje. „Podróż dyliżansem” po tym świecie starych opowieści jest, jak słusznie zauważyła Dorota Simonides „pełnym wdzięku pożegnaniem z dawną tradycyjną wsią śląską, jej kulturą, reperezentowaną tu urokliwymi opowiadania­

mi i historycznymi gadkami o obrzędach i zwyczajach oraz historycznymi postaciami.”

(10)

Powstaje jednak pytanie, czy nie jest to pożegnanie przedwczesne. Kultura ludowa, jak każda inna ulega rozmaitym przemianom, rozwija się i zmienia. Niektóre jej formy, nawet czasem bardzo cenne estetycznie, dez­

aktualizują się, są wypierane przez nowsze. Zbiór opo­

wiadań Brunona Strzałki jest swoistą próbą rekonstru­

kcji kultury śląskiej wsi, o której śmiało, za Dorotą Simonides, możemy dziś powiedzieć, że nie istnieje już w takiej formie, jaką odnajdujemy w Godkach i bojkach.

Ale na przestrzeni kilkudziesięciu lat uległy zmianie wszystkie kultury regionalne, wiele też zmieniło się w kulturze narodowej. Nie oznacza to jednak, by można było mówić o zaniku regionalizmu. Świat przedstawiony przez Strzałkę częściowo uległ zapomnieniu, ale kultura śląska nadal szanuje własną regionalną specyfikę.

Warto o tym pamiętać przy lekturze opowiadań Bro­

nisławy B r e w i ń s k i e j , wydawanych prawie dwadzie­

ścia lat po Godkach Strzałki, a tworzonych już w nieco innej konwencji. Opowiadania Brewińskiej nie przypo­

minają podróży dyliżansem. Gwara nie służy w nich rekonstrukcji minionego świata — przeciwnie, jest świa­

domie przywołanym środkiem ekspresji, językiem użyt­

kowym, w którym na prawach partnerstwa można wy­

razić to samo, co w języku literackim. Autorka pisze, a właściwie mówi, do osób sobie znanych i bliskich, do ludzi, którzy podobnie jak ona, znają gwarę, posługują się nią — jeżeli nie przez cały czas, to przynajmniej w życiu rodzinno-towarzyskim. Świadomość niepowta­

rzalnego piękna śląskiej mowy, umiejętność wydobywa­

nia przy jej pomocy całej gamy najsubtelniejszych

(11)

uczuć, wywoływania śmiechu czy lirycznej zadumy, zda­

je się być immanantnie wpisana w tę twórczość. Nie oznacza to, że wśród opowiadań brakuje wspomnień, tęskoty za światem, który odszedł, czy starych, tradycyj­

nych podań. Są to jednakże — by użyć określenia Jani­

ny Hajduk-Nijakowskiej — „wspomnienia o podaniach”.

Przekazując informacje o dawnych wierzeniach czy oby­

czajach Brewińska nie próbuje wzorem Strzałki wiernie ich odtwarzać. Przypomina natomiast niektóre tradycyj­

ne schematy wątków tematycznych. Niekiedy odnosi się do nich z sentymentem, niekiedy z ironicznym dystan­

sem, czasem z z pełną szacunku nostalgią. Ma świado­

mość własnych zakorzenień kulturowych, ale też nie są już one dla niej fetyszem. Z jednej strony odtwarzając obrazki z przeszłości sięga do rodzinnych wspomnień, do opowiadań znanych z przekazu ustnego i — na ana­

logicznych prawach — literackiego (B.Strzałka, K.Tet- majer); z drugiej natomiast bawi się efektami przekładu na gwarę znanego powszechnie wierszyka Fredry czy pastiszami tekstów kabaretowych. Teksty Brewińskiej ilustrują współczesność pewnej części kultury śląskiej.

Brak w nich przeświadczenia o „końcu naszego świata”.

Jest natomiast zwykła, ludzka świadomość przemijania, sentyment do blasków i cieni niełatwego przecież dzie­

ciństwa, szacunek dla wspomnień rodziców i dziadków, zauroczenie pewnymi formami życia, do których brak już dzisiaj powrotu. Wszystko się zmienia, nawet zwy­

czaje religijne. W opowiadaniach Brewińskiej wigilia jej dzieciństwa jest inna niż wigilia dzieciństwa jej matki.

I różna od wigilii wujka-repatrianta. Ale pozostaje wigi­

(12)

lią, dniem jedynym i niepowtarzalnym. Podobnie z inny­

mi zjawiskami: zmiana formy zewnętrznej wcale nie oznacza odstępstwa od tradycyjnych sensów.

Na bagaż kulturowy każdego człowieka składają się jego osobiste doświadczenia i strzępy tych doświadczeń, które chcieliby mu przekazać najbliżsi. Brewińska nie jest wyjątkiem. Ma świadomość upływu czasu, nieunik- nioności zmiany. Z lirycznym optymizmem i pełnym wdzięku humorem potrafi pokazać, że każda zmiana wymaga ofiary, że niełatwo rezygnować z tradycyjnych wierzeń w skarbnika, ale niełatwo też przyzwyczaić się do nowoczesnych rozwiązań technicznych. Stara kultura środowiskowa, atakowana zewsząd atrakcyjnymi propo­

zycjami, które zmierzają do jej zawłaszczenia, broni się w tych opowiadaniach i najczęściej odnosi zwycięstwa.

Autorka dostrzega miałkość lub przedwczesność niektó­

rych rozwiązań, potrafi zdystansować się do zbyt natręt­

nych dyktatów przemijającej mody. W niektórych opo­

wiadaniach pojawia się ciepła nutka charakterystycznej ironii, która sprawia, że wizja pożegnania ze starą kul­

turą śląską oddala się na czas nieokreślony. Dopóki ludzie, mówiący jak Brewińska, znajdować będą słucha­

czy — regionalizm na Śląsku może zachować swoją żywotność i atrakcyjność. Tym bardziej, że wielowieko­

wa tradycja obrony własnej odrębności kulturowej wy­

pracowała pełną dystansu postawę do zmian zachodzą­

cych zbyt szybko i rozwiązań nie do końca sprawdzo­

nych.

Dorobek Bronisławy Brewińskiej ma charakter szczególny. Jego specyfika nie ogranicza się do wartości

(13)

literacko-artystycznych. Albowiem poza tym, co zawiera­

ją kolejne teksty zbioru, rozpatrywane indywidualnie i autonomicznie, ma on znaczenie jako całość, i to całość istotna nie tylko ze względów estetycznych. Dorobek Brewińskiej jest faktem kulturowym, ważnym w pejza­

żu dnia dzisiejszego, ale i bardzo silnie zakorzenionym w tradycji. Można go też uznać za doniosły, etapowy rezultat pewnych świadomie podejmowanych przed laty inicjatyw kulturotwórczych, za swoisty znak czasu, za pozornie marginalne zjawisko, które w istocie ogniskuje nie tylko szereg złożonych problemów współczesności arystycznej, ale i — jako potencjalny przedmiot inter­

pretacji — stanowi rodzaj soczewki skupiającej rozmaite postawy wobec kultury ludowej, regionalizmu, relacji między tym, co centralne a tym, co peryferyjne; wresz­

cie między tym, co ogólnonarodowe, a tym co wiąże się z kulturami poszczególnych grup.

Jeżeli powiemy dzisiaj, że twórczość Bronisławy Bre­

wińskiej jest w twórczością ludową — nie spotkamy zapewne wielu oponentów. Sama szata językowa jej utworów, zdecydowanie preferującą gwarę, może być uz­

nana za warunek wystarczający. Jeżeli dodamy jeszcze, że teksty te są w przewadze zapisami poprzedzającymi lub utrwalającymi ustne prezentacje, oraz że wszystkie mieszczą się w poetyce gawędy i reprezentują bogaty repertuar tradycyjnych gatunków sztuki oralnej — wy­

czerpiemy w zasadzie podstawowy zasób argumentów nakazujących podobny typ twórczości wiązać z konwe­

ncją ludową.

Twierdząc, że konwencja ta zdominowana jest przez

(14)

specyficzne cechy regionalne, stajemy na stanowisku, że dorobek Bronisławy Brewińskiej stanowi część ludowej kultury Śląska. Kim więc była jego autorka?

*

Bronisława Brewińska (1946— 1991) pochodziła z ro­

dziny górniczej, mieszkającej na Śląsku od pokoleń.

W roku 1915 jej dziadek, Jan Wodecki z Marklowic wy­

jechał z żoną na roboty do Westfalii. Tam 16 lutego 1917 urodził się Konrad, ojciec Bronisławy. Rodzina wróciła do kraju w 1918 roku i zamieszkała w Wil- chwach koło Wodzisławia.

W tychże Wilchwach 22 czerwca 1922 r przyszła na świat Anna Moczałówna, córka Franciszki i Jana Mo- czałów, późniejsza żona Konrada Wodeckiego. Jan Mo- czała, górnik, jak podaje tradycja rodzinna, sześćdzie­

siąt razy bywał starostą i świadkiem weselnym, a sły­

nął z muzykowania na piszczałce. Jego żona, Francisz­

ka, babka Bronisławy, udzielała się później w pracach zespołu „Brewinioki”.

Anna Moczałówna i Konrad Wodecki, po czterech latach narzeczeństwa przedłużanego wojennym rozsta­

niem, pobrali się 18 września 1943 r. Dziesięć dni póź­

niej młody małżonek wrócił na front. Pisany w okresie ponownej rozłąki pamiętnik Anny jest fascynującym do­

kumentem przywiązania, miłości i tęsknoty. Na jej wier­

szowane listy Konrad odpowiadał ze wzruszającym zaangażowaniem i niemałą dozą poetyckości. Z tego nie­

wątpliwie udanego małżeństwa przyszło na świat pięcio­

(15)

ro dzieci. Liczne domowe obowiązki nie przeszkodziły pani Annie w realizacji jej zainteresowań arystycznych.

Do sześćdziesiątego roku życia malowała obrazy o treści religijnej i olejne pejzaże, z reguły przeznaczone na po­

darunki. Pisała też liryczne wiersze i humoreski sceni­

czne, poetyckie życzenia z okazji kolejnych urodzin mę­

ża i rymowane bajki dla wnuków. Do dzisiaj lubi opo­

wiadać — w domu, na estradzie w Klubie Seniora i ze­

spole rodzinnym. Mąż dzieli te zainteresowania.

Ich córka, Bronisława, urodziła się w Radlinie 1 września 1946 roku. Szkołę podstawową ukończyła w Wilchwach, a zawodową w Wodzisławiu Śl. Rozpoczę­

ła pracę w handlu, a następnie w Przedsiębiorstwie Za­

opatrzenia Górniczego w Jastrzębiu. Tam poznała Jana Brewińskiego, górnika, pochodzącego z Rudy k. Buska Zdroju na Kielecczyźnie.

W roku 1965 wyszła za niego za mąż. Przez pewien czas po ślubie pracowała jako listonoszka. Potem zaczę­

ły przychodzić na świat dzieci: Zbigniew (1967), Andrzej (1972) i Monika (1975). Mimo wzrastających obowiąz­

ków utrzymywała częste kontakty z klubem prowadzą­

cym działalność kulturalną przy kopalni 1 Maja. Za namową jego kierowniczki postanowiła kontynuować na­

ukę w liceum dla dorosłych. Uzyskała maturę. Około roku 1980 objęła kierownictwo zespołu rodzinnego, zało­

żonego przez matkę i ciotkę kilka lat wcześniej. Z inicja­

tywy Konrada Wodeckiego zespół otrzymał wówczas na­

zwę „Brewinioki”. W Wodzisławiu znane było familijne uczestnictwo w chórach i wielopokoleniowych grupach teatralnych, ale w końcu lat siedemdziesiątych inicjaty­

(16)

wy tego rodzaju były rzadkie. Od 1985 roku „Brewinio- kom” pomagała finasowo kopalnia (stroje, przejazdy).

Wcześniej organizowali występy własnym sumptem.

Najpierw przy Klubie Seniora, potem przy kopalni.

W skład grupy wchodziły osoby spoza rodziny, a niekie­

dy spoza Wodzisławia (Rzyczka, Jedłownik, Kokoszy- ce).Bronisława dbała o dokumentację ich wspólnych su­

kcesów. Prowadziła „Kronikę”, w której ostatnie zdjęcia

— dokumenty tragedii i żałoby — już wklejał ktoś inny.

Przed jej śmiercią zespół liczył 15 osób.

W październiku 1990 roku poddała się operacji, a 19 marca 1991 roku zmarła. Nie miała nawet czterdziestu pięciu lat.

*

Współpraca z grupą dynamicznych i świadomych swego miejsca we współczesności miłośników tradycji, pomogła Bronisławie realizować jej własne, indywidual­

ne pasje artystyczne. Działalność w zespole umożliwiała żywy, bezpośredni kontakt z widzami, pozwalała stero­

wać ich emocjami, nawiązywać do przeszłości, dostar­

czać przeżyć arystycznych, przerwać monotonię codzien­

nego trudu. W tych wysiłkach, zainicjowanych przez matkę, było coś z dawnej misji kobiety — strażniczki tradycji i obyczaju. Ale były tam też łatwe do odczyta­

nia akcenty współczesne, mierzone chęcią sprawdzenia własnych możliwości twórczych, chęcią wyjścia poza za­

klęty krąg odwiecznych, domowych obowiązków kobiety, chęcią zademonstrowania własnej, niepowtarzalnej indy­

(17)

widualności. Wykorzystując wrodzone zdolności kraso­

mówcze, niebanalne poczucie humoru, talent narracyjny, tradycje rodzinne — zmierzyła się Brewińska z niełatwą formą gawędy. Zaczynała w gronie najbliższych sobie słuchaczy, ale prędko dostrzeżono jej niecodzienne mo­

żliwości twórcze. Związana z Towarzystwem Kultury Te­

atralnej stała się w latach osiemdziesiątych jedną z najpopularniejszych uczestniczek przeglądów gawę­

dziarzy regionalnych. Zdobywała uznanie słuchaczy, ju­

rorów, a także — co nie zawsze się zdarza — szczerą sympatię tych, z którymi przecież współzawodniczyła.

Jej spontaniczny talent nie wywoływał zazdrości. Umia­

ła zyskać sobie przyjaciół, umiała też tę sympatię po­

dzielić z zespołem, który uwierzytelniał jej talenty.

W rodzinie żyje pamięć o uzdolnieniach poprzednich pokoleń. Wynika z niej chęć uczestnictwa w artystycz­

nym życiu zbiorowości. Atmosfera estetycznych aspiracji matki, opieka ojca, który rozumiał i dzielił te zaintere­

sowania, sprawiły, że Bronisława wychowywała się w centrum starych śląskich tradycji. Jednocześnie żyła według standardów obowiązujących młodą dziewczynę, dorastającą w latach sześćdziesiątych. Zdobyła zawód, pracowała, jako dziewiętnastolatka wyszła za mąż.

Zetknęła się wtedy z obyczajowością Polski centralnej.

Talent wokalny i temperament sceniczny wiązały ją z zespołami regionalnymi. Ale szukała także innych sposobów arystycznej samorealizacji. Przeglądy gawę­

dziarskie stały się dla niej okazją do sprawdzenia uzdol­

nień narratorskich. Zaczęła przygotowywać opowiada­

nia. Zwykle sama, czasem przy pomocy matki. „Przygo­

(18)

towywać” to właściwe określenie. Czasami najpierw po­

wstawał szkicowy zapis, niekiedy cała anegdota. Bywa­

ło, że tekst układany „na żywo” zapisywała później. Nie stroniła od improwizacji, ale utwór przygotowany wcześ­

niej dawał jej większą pewność siebie na scenie. Nad całym programem czuwała sama, sięgając do różnych nurtów tradycji regionalnych. Prowadziła konferansjer­

kę. Zasady tańca ludowego znała z domu, ale nie stroni­

ła od książek instruktorskich. Samokształcenie było ważnym elementem jej życia. Kontakt z Ireną Sauer, wieloletnią dyrektorką Miejskiego Domu Kultury w Wo­

dzisławiu, utalentowaną organizatorką życia kulturalne­

go, był dla niej bardzo cenny i inspirujący. Oprócz mat­

ki nikt w najbliższej okolicy raczej nie pisał opowiadań, natomiast w sąsiedztwie były tradycje narracyjne i ulu­

bione przekazy. Bronisława zaczęła od powtarzania cu­

dzych opowiadań, ale z czasem chętniej przygotowywała własne.

Nie próbowała publikować drukiem swoich tekstów, natomiast kilkakrotnie prezentowała je w telewizji.

Wiersze pisała rzadko. Była członkiem Stowarzyszenia Twórców Ludowych, Towarzystwa Kultury Teatralnej, współpracowała z wodzisławskim zespołem „Nie dajmy się”. Walczyła o artystyczną samodzielność, o uznanie dla własnego talentu, ale i o dobre imię kultury, z którą czuła wyraźny związek. Jako jedna z nielicznych gawę- dziarek umiała trafić do średniego pokolenia. Opowiada­

ła młodym górnikom o górniczych tradycjach, „werbu- som” o starych śląskich zwyczajach, kobietom o męskich przywarach, a mężczyznom o wadach kobiet. Intuicyjnie

(19)

wyczuwała newralgiczne punkty, w których kultura ślą­

ska zderzona z kulturą „obcych” napływających masowo z Polski centralnej, może być niezrozumiała. Niezrozu­

miała, a więc narażona na kpiny czy odtrącenie. Tłuma­

czyła bawiąc, że różne mogą być zwyczaje wigilijne, że nie należy gniewać się na starych za żarty z nowicjuszy, że skarbnik to coś więcej niż zabobonne wierzenie. Po­

kazywała złe i dobre strony rozmaitych sytuacji egzy­

stencjalnych, przypominała o tradycyjnych obowiązkach i rolach społecznych.

Czasami adaptowała zasłyszane teksty estradowe lub na ich wzór próbowała tworzyć własne. Ten próg było jej najtrudniej pokonać, bo zatracała kontakt ze znanymi sobie reaYiami. Jednakże szukanie inspiracji poza rodzimym kontekstem kulturowym nie wydaje się

— zwłaszcza wobec dzisiejszych, wielokierunkowych, stechnicyzowanych przepływów informacji — szczególnie istotne. Istotne są natomiast mechanizmy adaptowania tych nowości i umiejętność prezentowania ich w konwe­

ncji kultury lokalnej. A tę umiejętność Bronisława Bre- wińska posiadała.

Zostawiła po sobie względnie uporządkowany zbiór krótkich opowiadań. Spisywała je sama. Czasem są to tylko pomysły na anegdoty czy podania. Nie pominięto ich tutaj w przeświadczeniu, że stanowią ważne świa­

dectwo pracy artystycznej, że dokumentują schematy fabularne, będące punktem wyjścia utworów, które nie zdążyły już powstać. Różna jest ich wartość artystyczna, ale nawet w takiej formie — osierocone, zastygłe w kształtach, które już nie będą opalizować urokliwym

2 — P ióro pu sz... 17

(20)

wdziękiem narratorki — nadal mogą bawić, uczyć lub wywoływać nastrojowe refleksje. Na pewno są świadec­

twem ogromnego zaangażowania, chęci zrobienia więcej, niż pozwalają na to „warunki obiektywne”. I tę miarę też trzeba uwzględnić przy ocenie artystycznego dorob­

ku Bronisławy Brewińskiej.

E w a Kosowska, E u g en iu sz Jaw orski

(21)

1. Trudny wybór

Jak żech była dziołchą, to żech tyż do tych najbrzydszych w e w si niy n ależała i choć m ajątku m y żodnego niy m ieli, bo tatu lek sam i n a pięcioro dziecek robiyli, to synki m i sie trefiały. Roz m nie jedyn z m uzyki do chałupy odprowadziół, roz drugi, m am ulka byli radzi, że tako zacno dziołcha m ają i już niy m ieli strachu, że sie niy wydom. A le jo se przebiyrała, w jednym m i sie to n iy podobało, w drugim tam to, a trefiały m i sie syn ki bogate, z jutrzynam i, cóż, kiej m nie do tych ju trzin niy ciągło, bo m y pola ni m ieli. To też n iy dziw ota, że mi sie niy uśm iechało krowy doić i w ćw ikli sie ­ dzieć. Starka m i dycko godali:

N iy przebiyroj, dziołcho, żebyś n iy przebrała, co byś za kem arka wróbla niy dostała.

A były to la ta sześćdziesiąte, kiedy sie u n as kopalnie budowały, toteż przyjyżdżało n a Ś lą sk du­

żo młodych ludzi, kierych n a si w erbusam i nazyw ali.

Dużo dziołchów poczło sie w tedy wydować, bo syn ­

(22)

ków było coroz więcej, a dziołch niy przybywało. Ale za werbusów wydowały sie przew ażnie te, kierych n asze synki niy chciały.

— W idzisz — godali ludzie — żodyn ją niy chcioł, to se w erbusa wziyna.

M am ulka mi dycko godali tak:

— TV se weź i cygona, jyno potym niy przychodź do m nie, że ci z nim źle.

Ale jedno to jo wiedziała: to m usi być nasz synek, a niy werbus. Robiyłach w tedy w Jastrzębiu i tam w łaśnie na mojej drodze sta n ą ł tyn, kiery bół nojlepszy ze w szystkich. Cóż, kiedy nojlepszy to on bół jeno do m nie. N iy w iedziałach jeszcze, jak go ojcowie moi przyjmą. Ale jo żech wóm od dziecka — a móm to do dzisiejszego dnia — dycko n a swoim postawić m usiała. Tóż żech sie to zebrała na odwa­

ga i przykludziyłach mojego J a sia do chałupy. Choć żech sie spodziyw ała nojgorszego, żodnego larm a ojcowie niy zrobiyli. Tatulek z m am ulką piyknie z nim porozprowiali, popytali sie go w szystko, przy­

szli se go obejrzeć, a on podeszoł do nich, w yściskoł, wycałowoł, a starka mi rzekli:

— To m usi być, dziołcho, jak iś dobry syn ek , bo sie starym człowiekiem niy brzydzi.

W tatulkow e urodziny mój J a siu sie piyknie o m nie oświadczół, a n a W ielkanoc było n a sze w e se ­ li. Żyjemy se z moim Jasiem w zgodzie ju ż 24 lata,

(23)

dochowali my sie troje zdrowych i udanych dzieci, wybudowali dom, a moi ojcowie do dzisiejszego dnia se zięcia chwolą.

czerwiec 1989 r.

2. Wilijo

Wigilja — po naszym u wilijo, każdem u z n as kojarzy sie z choinką, zapachem ciasta i sm ażonego karpia.

Opowiem wóm, jak to u nas w dóm a w e wilijo wyglądało. Moi ojcowie pochodzą z tych stron, to są takie Ślązoki z dziada, pradziada i ta tradycjo wigi- lijno u nas dycko była przestrzegano. J a k byłach jeszcze m ałą dziołszką to m iyszkali m y w R adlinie w takim domu pod lasem . We wilijo rano ta ta szoł do ła sa po choinka, a jak m y dzieci z łóżek posto- w ali to było uciechy trzy miechy, bo choinka ju ż była, a to znaczyło, że i św ięta bydą!

Każde z nas dzieci było w tym dniu bardzo po­

słuszne, bo kiere we wilijo od taty abo m am y pa- sym dostało, to potym bez cały rok co chw ila coś mu sie skłapło. Brat zaroz rano lecioł do piekorza mak zemlyć, a m am a w takim w ielgim garcu m o­

czyła piernik na moczka, bo moczki to sie dycko dużo u nas robiyło. W tyn dziyń m am a m iała pełne

(24)

ręce roboty, to tyż m y wszyscy, jak kiery um ioł, tak m am ie pomogoł. Bez tyn czas, co m am a robiyła makówki, a ta ta dłuboł orzechy do moczki, to my dzieci stroili choinka. W ieszali m y n a niej rozto- m ajtne poraczki, rajskie jabłuszka, co u naszej star­

ki w zogródce rosły, orzechy poowijane w pozłótce i łańcuszki, kiere my zim owym i wieczoram i ze słom ki i kolorowej bibułki robiyli.

Tak ku wieczoru m am a sie chytała sm ażynio ryb, a m y dzieci poczli z ta tą w szystko n a stół szy­

kować. Przódzi sie dowało na stół trocha siana i przykrywało sie go biołym serw etym . Talerzy to m usiało być na stole tela, coby jedyn nadbywoł, bo w tyn św ięty w igilijny wieczór, kiery by jedno do dźwiyrzy zaklupoł, tego trza było do domu wpuścić i w ieczerzą poczęstować. Pod talśrz kożdy se dowoł pieniądz, coby sie go przez cały rok trzymały. Po- tym się zaczło na stół znosić jedzynie, a czego tam niy było! Bo choć moi ojcowie niy byli bogaci, bo były to lata pięćdziesiąte, ta ta w stolarni pora gro­

szy zarobiół, ale tak jakoś przez caluśki rok gospo­

darzyli, coby nóm ta wilijo bogato zrobić. Widać chcieli nóm wynadgrodzić te w szystk ie wilije, kiere oni w doma biydne m ieli. Tóż przódzi n a stół szła moczka, makówki i karp smażony, k ap u sta ze zes- możką, zim nioki pom aszczone m asłym , zupa z ryby, śledzie opiekane i w śm ietonce, ryż z duczką i opła­

(25)

tek. Jak ju ż w szystko było naszykow ane, a m y dzieci piyknie pooblykane, to lecieli m y n a dwór zaglądać, skoro ta piyrwszo gw iazda zaśw ieci, bo dopiero w tedy m ogli m y do stołu siodać.

Wilijo sie zaw sze jadło przy św iśczkach i żo- dyn sie przy stole niy śm ioł odezwać, bo by sie zaroz od taty w pyszczysko dostało. N iy śm iała też żodnymu spaść łyżka, bo by przy następnej wiliji kogoś przy stole brakowało, a tego przeca żodyn niy chcioł i od stoła niy śm iało się prędzej stanąć, aż sie wieczerzo zjadło. Kożdy m usioł spróbować z kożdej potrawy, bo jakby n iy spróbo- woł, toby mu mogło tego jodła przez caluśki rok brakować.

Po wieczerzy to m y sie łom ali opłatkim i kożdy broł do ręki trzy orzechy i po kolei rozłupowoł, kto mioł w szystkie trzy zdrowe, tyn sie niy m usioł starać, bo mu to wróżyło, że przez caluśki rok zdrowy bydzie. Potym sie gasiyło świeczka, ja k dym ze świeczki szoł ku oknu, to źle wróżyło, że kogoś w rodzinie ubydzie, a jak ku dźwiyrzom to dobrze, że jednego do roku przybydzie. Jak w domu było dziecko, kiere jeszcze niy m iało roczku, to sie szy­

kowało trzy skrzyneczki i do każdej dowało coś in ­ nego: do jednej ziem ia, do drugiej k ąsek papierka, a do trzeciej bryłka węglo, w ym ieszało sie te skrzy­

neczki i kozało sie dziecku wybiyroć. Jak wybrało

(26)

ziem ia, to znaczyło, że zostanie rolnikiem , ja k w ę­

giel, to górnikiem, a jak papierek, to znaczyło, że sie uczyć bydzie. Jak były w doma dziołchy na wydaniu, to po wieczerzy leciały na dwór posłuchać, z kierej strony pies zaszczeko, bo z tyj strony galan przydzie, a jak przy domu bół płot ze sztachetam i, to w iela taka dziołcha m ogła, tela rękam i tych sztachet chyciyła, a potym liczyła, czy są do pory, bo to by znaczyło, że sie do roku wydo. Potym pomogoli my m am ie poschraniać ze stoła, a tata broł te resztki i szoł z nim i do chlywika, kaj my koza i króliki trzym ali. N iy w iem , czy te zw ierzątka w tedy coś do taty godały czy niy, ale w tym chlywi- ku dycko dość długo siedzioł, a m am a dycko godała, że on specjalnie tam tak długo siedzi, coby niy m usioł przy myciu pomagać.

A potym to sie śpiyw ało kolędy, a śpiyw ali m y tak wesoło, radośnie, bo tela tej radości w każdym z nas było, cieszyli m y sie też tym, co nóm D zie­

ciątko pod choinka przyniosło, m am a z ta tą spomi- nali se te swoje wilije, kiere w rodzinnych domach spędzali i niy wiadomo kiedy przychodziyła północ.

M łodsze dzieci już downo spały, a m y z bratym , m am ą i ta tą szli na pasterka. A przychodziyli my zm arzniyńci, siodali my wtedy pod kachlokiem i grzoli m y se plecy. Tata z bratem brali sie za makówki, m am a kładła se na kolana talerz z ryba­

(27)

mi i tak se po m ału dłubała, a jo brałach se gor- czek i szła żech n a moczka, a nabierałach ze sam e­

go dna, żeby dużo rodzynek było. I tak pod tym kachlokiem poradziyli m y przesiedzieć i do trzeciej rano. I była to jed n a noc w roku, kiedy m am a n as niy w yganiała spać i była to jed n a noc w roku, kiero sie przez cały rok pam iętało. Jo ju ż teraz móm swój dom, swoja rodzina i te w szystk ie zw y­

czaje, tradycje w swoim domu pielęgnują, żeby k ie­

dyś moje dzieci tak samo ciepło w spom inały wilije spędzone w swoim rodzinnym domu i przekazyw ały z kolei swoim dzieciom.

3. W spomnienia mojego wujka

Chciołbych wóm opowiedzieć o w igilii 1942 ro­

ku, kiero byda pam iętoł chyba do końca życio.

Bo była to ostatnio moja wilijo, kiero żech spę- dzioł razem z m atką i rodzeństw em , a m ioł żech wtedy 12 lot.

Urodziół żech sie po drugiej stronie B uga, kiedy tam te ziem ie były jeszcze polskim i ziem iam i. W ieś ta nazyw ała sie Wołosów, a było to w powiecie sta ­ nisław ow skim . Ojca m y ju ż w tedy n ie m ieli, bo N iem cy zabrali go na roboty. A była to jed n a z naj­

cięższych zim tam tego okresu. Cały ten rok 42 był

(28)

już taki nieszczęśliw y; w sierpniu w yloła rzeka B y­

strzyca i zatopiyła snopki zboża, kiere ludzie nie zdążyli jeszcze zwieźć do stodół. Zam ulyła zimnio- czyska, w szystko na polach w ygniyło i tak, że jak przyszła zima, n ie było co jeść. Ludzie pom agali se, jak jeno poradziyli. Często było tak, że m y dzieci (a było nas czworo) głodni szli spać, bo m am a nie m iała do nas wieczerzy. Aż w końcu przyszoł dzień 24 grudnia. Jo, jako najstarszy, chcioł żech tym młodszym dzieciom zrobić trocha uciechy i wybroł żech sie do ła sa po choinka. Mróz bół ogromnisty, a śniegu było po kolana. Żeby m am a w iedziała, że jo po ta choinka ida, to by m nie n a taki mróz nie puściła i powiem wóm, że m iałaby święto racjo, bo w iela nie brakowało, a bółbych przy tej choince zamorzł. Długi czas żech potym lyczół odmrożone nogi i uszy. Jo żech z tą choinką przyszoł, a m ama m i pado:

— Synku, co jo na ta w ieczerzo zgotują?

M ieli my w piwnicy kap usta i trocha zimnioków, ale n ie m ieli m y kęska omasty. M am a poszła do sąsiadki, przyniesła trocha rży, a jo przez tyn czas, choć m nie ogromnie te nogi bolały, poszoł po olej do takiego chłopa, co go na presie wyciskoł. Za N iem ca nie śm iało sie oleju wyciskać, ludzie po kryjomu to robiyli, nie śm iało sie też na żarnach mlyć, żarna były plombowane, ale w tedy każdy radziół se jak

(29)

umioł, bele sie chycić n ie doł. M am a ta reż na żarnach zem lyła i zrobiła z niej na wieczerzo prażu- cha, uwarzyła kapusty, pom aściyła olejem , uw arzy­

ła zimnioków i tako m y m ieli wilijo. Bez całe św ięta jedli m y to sam o i radzi m y byli ogrom nie, że cho­

ciaż tela mómy.

Pam iętóm , że m am a podczas w ieczerzy płakała, a nom dzieciom było dziwno, po jak iem u ona pła­

cze, skoro jeść m ómy co. A le przecież m am a p am ię­

tała inne wilije, kiedy to na stole była kutia, piero­

gi z grzybami, barszcz postny z uszkam i.

Była to ostatnio wilijo, kiedy m y dzieci i m am a byli razem, choć żech ju ż wspom nioł, nie byłó z n a ­ mi ojca. Zaroz po Nowym Roku m am a nas, synków, porozsyłała po ludziach, do roboty, bo co nóm m iała dać zjeść. M atka z dwoma najm łodszym i została w doma. Jak żech po dwóch m esiącach przyszoł m atka odwiedzić, dom bół zabity deskam i, a ludzie powiedzieli mi, że m atka razem z rodzeństw em N iem cy kajś w ywieźli. Jo z frontem dostoł sie na Ś ląsk i tu żech ju ż zostoł. Rodziców i rodzeństw o odszukoł żech dopiero przez Czerwony Krzyż w 57 roku.

M ieszkom tu ju ż na Śląsku 42 lata, tu żech sie ożynioł i móm swoja rodzina. Za B ugiem móm ju ż tylko brata, a reszta rodzeństw a m iyszko tu w Pol­

sce.

(30)

4. Pastuszki

Od św. Szczepona aż do Trzech Króli chodziyli kiedyś u nos pastuszki. Chodziyli od domu do domu i w inszow ali szczęśliw ego N ow ego Roku. Jo żech też kiedyś za pastuszka chodziyła. Pow iecie — co to za pastuszek z dziołchy był, ale widzicie: w tym domu, co my m iyszkali, było jyno dwóch takich synków, co by sie do pastuszków nadowało: — mój brat i Hajnuś od Rduszki, a pastuszków m usiało być co najmniśj trzech. Tóż brat pado tak:

— Słuchej, dziołcha, niy m a innyj rady, przeble- czesz sie za synka i z nam i po w si pójdziesz. Pora gro­

szy ci sie sprzydo, a po co sie m ómy z cudzym i dzielić.

Jo żech sie tam zaroz na to zgodziyła i poczli my sie do tych pastuszków szykować. Mój brat, kiery mioł zaw sze sam e dobre pomysły, pado tak:

— Wiycie co, zrobiymy se ornaty, jako to ksiądz w kościele mają, bydym y ogrom nie piyknie w yglą­

dać, w szystkich pastuszków w okolicy zakasujymy.

A żeby nos to ja k nojmyni kosztowało, to w ziyni my cym yntowe miechy, tyn wiyrchni i tyn środkowy papiór m y wyciepli, a to reszta sie posklejało. Wy- strzigli my dziura n a głowa, pom alowali m y to piyknie tuszkam i i ornaty były gotowe. Schowali

(31)

my se to piyknie pod łóżkiem, ale jak m am a po­

rządki przed świętam i robiyli, to nóm to spod łóżka wygrzynyła i kozała nóm sie z tym w ynosić. Zanió- śli my to do chlywika, kąj m am a koza trzym ała i położyli m y se piyknie na sian ie, coby nóm sie to niy popuczyło. Potym m y sie zaczli uczyć tych ról, co to kiery mo godać, śpiywać, coby nóm to piyknie wyszło. A we Szczepona po połedniu poczli m y sie za tych pastuszków oblykać. W ciągłach n a sia ze trzy cwitry, tatulkow a bioło koszula, od brata galo­

ty, bo przeca kiedyś dziołszki w galotach niy chodzi­

ły, jako to dzisio chodzą. N a głow a w sadziyłach baranica, a brat poszoł po te ornaty i przyszoł wóm z takim płaczem , że go nijako uspokoić niy szło.

W końcu dowiedzieli my sie, że tyn jedyn ornat spodł i go prawie cały koza zjadła, a z tych dwóch to se m yszy gniozdo zrobiyły. Trudno, darmo — szli my bez tych ornatów. Przeposali m y sie powróz­

kiem, do ręki w ziyni my kosturki, a liczka to m y se czerwoną ćwikłą poszmarowali, a jo m iała jeszcze wąs ze sadzy, coby niy było poznać, żech je s t dzioł- cha.

Jak sie w lazło do chałupy, to już w siyn i sie śpiewało:

Z kolędeczką do was idymy, Piyknie wóm dziś powinszujemy,

(32)

Niech wóm na to nowe lato Wszystko sie darzy bogato, Hej, kolęda, kolęda!

I w tedy nos gospodorz puszczoł do chałupy, abo niy puszczoł, bo łakusy, to tak ja k i dzisio, wtedy też były, ale przew ażnie nas puszczali. A w tedy my chodzili naokoło izby i śpiyw ali m y tak:

Na kościele gołka Zieleni sie trowka,

Przyszli głodni pastuszkowie, Zjedli kasza z górka.

Kasza pozjodali, Garce wyciepali,

A jak przyszła gospodyni Oknem uciekali.

A H ynuś, że to bół nojstarszy, tóż poczón w in­

szować:

Na szczęście, na zdrowie, na to Boże Narodznie, Kożdy z nas wóm złoży nojlepsze życznie,

Coby wóm sie darzyło, Wszystko dobrze rodziyło, W oborze, w kumorze,

Żeby wóm sie darzyły kury czubate, gęsi siodłate,

(33)

Cobyście^ mieli w kożdym kątku po dzieciątku, A na piecu troje,

I cobyście zdrowi byli, a weseli jako w niebie anie­

li.

A mój brat, kiery poradził piyknie śpiyw ać, za- czón tak:

Kuba stary niesie dary, masło na talyrzu, Szymon pora gołąbiątek, co już były w piyrzu.

Wzión Tomek gomółek i jajuszka gęsie, A jo, że niy mioł co, niesa dobre chęci!

A potym to już wszyscy razem:

Zagrzmiała, ruszyła, w Betlejem ziemia, Niy było, niy było Józefa doma.

Józefie, Józefie, kaj żeś to bywał?

W Betlejem, w Betlejem, Dzieciątku śpiywał!

A jo, żech była nojmłodszo, to m nie przypadło z tą szkarbonką chodzić i o pieniądze prosić:

— Gospodorzu, niy bydź taki, Wyciąg miyszek, dej tam jaki, A my tobie pośpiywómy I piyknie powinszujemy!

1 Dalej dopisek rękopiśmienny. [Przyp.wyd.]

(34)

o

No i wtedy gospodorz rod niy rod do [m iyszka sięgoł.]

5. Wielkanoc

U nos w doma czas w ielkanocny zaczynoł sie dyc­

ko na tydzień przed Palm ową N iedzielą. W tedy ma- m ulka brali sie za bielynie kuchni, bo na W ielkanoc kuchnia m usiała być dycko wybielono. Mój starszy brat szoł do łasa na gałązki, z kierych potem sie pal­

m a robiyło. On tam najlepszy w iedzioł, kierych gałą­

zek nałomać, coby n asza palm a była nojpiykniejszo!

W N ied ziela Palmowo szło sie ją poświęcić i potym to przez cały św ięta stoła na stole, a i potem przez ca­

luśki rok była potrzebno, jak nóm koza abo owieczka sie rozchorowała. Robiyło też sie z niej krzyżyki, kie- re sie na rogach pola do ziem i strykało.

We W ielki Tydzień od sam ego poniedziałku ro­

biyło sie w ielkie porządki. Schraniało sie cało cha­

łupa od góry aż do piwnic i w ele chałupy też. A ro- biyli wszyscy, na w iela było kogo stać.

We W ielki Piątek m am ulka przed wschodem słońca m nie budzili, cobych sie szła do rzyki umyć, to szwarno byda. A tyj szw arnoty to mi brakowało,

p

Tu się rękopis ukrywa. [Przyp. wyd.]

(35)

bo byłach piegato jak kołocz z posypką i m am ulka m ieli strach, że sie niy wydom. N ojgorsze było to, że w ele nas porządnej rzeki niy było, jyno tako przykopka, ale widać mi to w ielkopiątkow e obm y­

w anie pomogło, bo żech sie jednak wydała.

W sobota rano m am a sie brała za pieczenie cia­

sta, bo to przecież babka drożdżowo z rodzynkam i m usiała być, no i baranka wielkanocnego trza było upiec. A jo w łupinach z cebule farbiyłach jajca na tak piykny, brunatny kolor.

Bez połednie brało sie koszyk i szło sie to św ię­

cić. Po połedniu, ja k m y ju ż m ieli w dom a w szystko porobione, to szkrobali my n a tych kraszankach roztomajnte wzorki. M łodsze dzieci szykow ały se gniozdka na zajączka i staw iały w oknach.

W pierwszy dzień świąt rano zaw sze tam coś znod- ły. Po śniodaniu dzielyli my sie święconym i nikaj my w tym dniu niy szli, to było takie rodzinne święto.

Za to na drugi dzień świąt m oich trzech braci i tatu lk a żodyn w chałupie by niy utrzym oł. Przeca po śm ierguście chodziyli, ale przódzi, żeby to trady­

cji stało sie zadość, mnie w yciągali z łóżka i z wiyr- chu na dół oblywali. N iy pomogły piski ani m am ul- ki obrona, bo im tyż sie dostało! Potym to sie poczli schodzić śm iergustniki, kożdy poloł trocha parfi- nym, a reszta poprawioł wodą, broł za to jajco i szoł

(36)

dalyj. Tym, kierzy sie już golyli, to m am ulka poly- wali po kieliszku gorzołki. N iby żech to uciekała, chciałach sie przed śm iergustnikam i schronić, ale to tak na niby, bo przeca jak by m nie żodyn poloć niy przyszoł, to bych całe dopołedniy spłakano sie ­ działa, że m nie to ju ż ani żodyn pohoć niy przyjdzie.

A co bych z tymi kraszankam i robiyła?

N a śniodanie w drugi dzień św iąt “m am ulka sm ażyli tako w ielka p ateln ia jajec z k iełbasą i kożdy mógł jeść, w iela jeno chcioł. W ziynach se chłopa, kiery pochodziół z kieleckiego, w szy stk ie nasze zwyczaje w ielkanocne mu sie bardzo pod­

obają, ale w jednym m usiałach m u ' ustąpić. Pa­

dół se mi:

Mnie to babeczko nic niy obchodzi, ale jo chcą m ieć w pierw sze święto żur kiszony n a śn iad a­

nie, bo u nas w doma tak dycko było.

No, trudno darmo, ja k kożdo dobra baba ustą- piyłach mojymu chłopu, naw arzyłach m u tego żuru dobrego, że śm ietonką i w tyn żur pokroiło sie to wszystko, co było święcone: jajca, kiełbasa, chleb, posolyło sie to tą święconą solą i w iycie, że to było dobre? Teraz to se ju ż niy wyobrażom św iąt bez kiszonego żuru. A moja cerka bydzie kiedyś za dwa­

dzieścia lot godała, że jed zen ie żuru w pierszy dzień świąt w ielkanocnych to ju ż taki ślą sk i zw y­

czaj...

(37)

6. Andrzejki

Tb wróżenie z wosku je s t chyba tak stare ja k świat. Wosk loła do wody moja starka, moja ma- m ulka, no i jo przeca tyż. Jak żech była jeszcze taką szw a m ą dziołszką, ja k ta, co tu w ele m nie stoi, to my sie spotkali na W ilchwach w świetlicy, bo jo je st przeca wilchwianioczka! O dyskotekach wtedy jeszcze żodyn ni słyszoł, tańczyło sie przy akordeonie. A prowda, była też perkusja i gitara.

Spotykali my sie tam dycko w soboty i niedziele.

Urządzali my roztom ajtne imprezy: M ikołaja, zają­

czka, no i Andrzejki. Synki nóm n an osiyli w osku, a dobrze my w iedzieli skąd tyn w osk był, z grobów!

Bo po W szystkich Św iętych było go tam pełno.

Przynieśli tyż dwa wiadra wody, w ielko m isk a i za­

czynali w osk rozpuszczać. A my dziołchy, żeby nóm sie przez ten czas niy m ierzło, to m y ze strzew ików wróżyły. Stowoły m y plecam i do dźw iyrzi i ciepały strzew iki na zadek przez lew e ram ię. K iery nosek ze strzew ika sie obróciół ku dźwiyrzom , to tyj wró­

żyło, że sie do roku wydo. A potem to m y u zaś te strzew iki w szystkie zebrali do kupy, przykryli kocem i po jednym sie wyciągało i zaczynało ukło- dać od okna ku dźwiyrzom. No i kiery strzew ik za

(38)

dźwiyrze wylozł, to ta dziołcha m iała pew ne, że sie wydo. Potrzebne były do tej wróżby jno lew e strze- wiki, bo to, co je st lew e, to je s t dycko od serca.

Przez ten czas nóm sie w osk rozpuściół, tóż zaczy­

nały m y go loć do wody po cimoku, przy świeczkach, żeby był taki nastrój Andrzejkowy.

A potem to sie brało świeczka i jak i ta figura wo­

skowo cień dała, to sie z tego cienia odgadywało, co to jest. A śm iechu przy tym u było co niem iara, bo to kożdy co inkszego widzioł. D ziołchy chciały, żeby to było coś piyknego, jaki galan, abo kareta, a syn- czyska to przew ażnie w idziały w tym bociany, abo kolebki.

7. Na psa urok

Zaroz po sąsiedzku, koło moich starzyków, miy- szkała pod komorą tako jed n a baba, co skądś ze wschodu pochodziła. B yła to osoba ju ż starszo i bardzo mądro, um iała uroki odczyniać, dycko w ie­

działa, co zrobić, żeby złem u zaradzić. Toteż znali ją ludzie w całej, okolicy i do niej po rady przycho­

dzili. Jak sie szło m ałe dzieciątko obejrzeć, to trza było zaroz we dźwiyrzach powiedzieć: „Bez uroczku”

albo „Na psa urok”. I dobrze było przy tym przez lew e ram ie splunąć. Jak kto tego niy zrobiół, to

(39)

dziecko urzekł. N ie mogło takie dziecia spać, jed n a ­ ko płakało, lękało sie w szystkiego i w tedy to posy­

łali po ta baba. Ona siedym razy woda zw arzyła, za każdym razem dziecku pod łóżeczko staw iała, coś przy tym m am rotała i pomagało.

Poradziyła tyż pomóc, jak ktoś postrzoła dostoł.

Z tym i postrzołomi to było tak. Jak m ioł kto na kogo nerwy abo złość, to puszczoł m u postrzoła.

Palczysko wtedy spuchło ogrom niście, a rwało ja k sto diosów. Mojymu tatulkow i roz sie coś takigo wydarzyło. Poszoł do tyj baby, ta m u palec obejrza­

ła i pado:

Doczkej, synku, my tego postrzoła nazod po- ślymy. Po zachodzie słońca przez trzy godziny rozto- m ajtne zioła warzyła, przylywała, dosypyw ała, a po­

tym kozała w tym palec moczyć i babski listek przykłodać.

B yły kiedyś na w si takie baby, co ich czarow­

nicam i nazyw ali i one poradziyły krowom m lyko odbiyrać. M iała ona w chlyw ie jedno krowa, tako, co by ją szło m ietłą zabić, a m lyka dow ała tela, co trzy krowy do kupy. Roz tyż moi starzyki k u ­ pili se krowa. Borok starzyk piechty ją aż ze Skoczowa gnoli. N iy była w ielko, bo to była z tych gorolek, ale m lyka m iała dużo, stark a sie radowali, bo wiycie, tych dziecek m ieli jedyna- ścioro, tóż jak dość nadojyli, to i biydy w chału-

(40)

pie niy było. Ale tyj uciechy niy było długo, po m iesiącu krowie sie m lyko straciło. Ta baba od razu powiedziała:

— To ci, Franculko, czarownica m lyko zbiyro.

Rano przed wschodym słońca, na ugorze, kaj krowa pasiecie, m ożecie ją chwycić.

Starzyk rano wczas stanęli, idą po cichutku, a tu wóm jakoś baba po ugorze chodzi i w płachta rosa zbiyro. Starzyk poczli ją gonić, ale byli kulawy, to i to babsko uciykło. Jednak od tego czasu krowa uzaś mlyko miała.

B yły też takie baby na w si, co ich m oram i n azy­

wali. Tako mora, jak sie urodziyła, to już m iała zęby i w tedy m atka m iała jej dać m iędzy zęby ką­

sek drzewa, a ni pierś, żeby na drzewo, a nie na ludzi chodziyła. Tako mora przychodziyła w nocy, siodała człowiekowi na piersi i dusiyła.

Mora chodziyła tyż do mojyj starki. Boroka star­

ka m ęczyli sie prawie co noc. Opowiadali tyż tyj babie, a ta pado:

— Wiecie, Franculko, my ta m ora chycymy.

D ała sie we wieczór starce ziół napić, żeby byli mocniyjszo i kozała jej w nocy ta mora chycić. S tar­

ka też tak zrobiyli, choć im ciężko było. Zmogli sie jakoś i łaps ją! A ta prosi, coby ją puścić. W tedy

starka jej rzekli:

— Przyjdź jutro, dom ci chleba z m asłym .

Cytaty

Powiązane dokumenty

Proszę o zapoznanie się z zagadnieniami i materiałami, które znajdują się w zamieszczonych poniżej linkach, oraz w książce „Obsługa diagnozowanie oraz naprawa elektrycznych

Celem niniejszego artykułu jest ukazanie roli rodziny w etiopatogenezie anoreksji i bulimii w świetle wybranych badań, modeli i teorii osadzonych w paradygmacie

W Belgii diagnoza dyskalkulii obejmuje różnicowanie pomiędzy zaburzenia- mi a problemami (trudnościami) w uczeniu się matematyki (MLD - Math- ematics Learning Disabilities i MLP

Kilka minut przed końcem zajęć nauczyciel prosi uczniów, by na karteczkach wyrazili swoje opinie na temat lekcji: Co Ci się szczególnie podobało podczas lekcji. Co można

Na otwarciu wystawy zaprezentowano prototyp lampy naftowej wynalezionej przez Łukasiewicza.. Całość wystawy uzupełniona była schematami budowy lamp

Określ, jaki problem podejmuje Jerzy Stempowski w podanym tekście. Zajmij stanowisko wobec rozwiązania przyjętego przez autora, odwołując się do tego tekstu oraz do innych

Część metod opisywanych przez Sharpa pod hasłem interwencji (okupacje, głodówki, obstrukcje) ma raczej charakter presji moralnej i może być traktowana jako formy akomodacji,

Określ, jaki problem podejmuje Jerzy Stempowski w podanym tekście. Zajmij stanowisko wobec rozwiązania przyjętego przez autora, odwołując się do tego tekstu oraz do innych